Jakiś czas temu odwiedził mnie kolega, którego dobrych kilka lat nie widziałem. Ucieszyłem się na jego widok, bo przyjaźniliśmy się od podstawówki. Wspominaliśmy młodzieńcze lata, było dużo śmiechu, barwnych opowieści i anegdot. Widząc moją kolekcję płyt spytał, czy może rzucić na nią okiem. „To ty sobie pooglądaj, a ja zaparzę kawę” i udałem się do kuchni. Kiedy wróciłem trzymał w ręku płyty Soft Machine. „Wiesz, że kocham tak jak ty muzykę lat 70-tych, ale w tym przypadku ogólnie rzecz biorąc powiem wprost – nie jestem ich wielkim fanem. Albumy takie jak szeroko wychwalany „Third” pozostawiają mnie raczej obojętnym i tak jest przez większość ich „klasycznego” okresu.” Szczerze powiem, trochę mnie to zdziwiło, a on widząc moją niewyraźną minę szybko rzucił: „Ale czekaj! Zanim wyciągniesz widły pozwól mi dokończyć.” Usiedliśmy do stołu, na którym obok kawy i sernika znalazły się płyty Soft Machine. On zaś ciągnął wywód. „Ten album i otaczający go krótki okres w historii zespołu jest idealnym obiektem analiz. Mogę nie być fanem Soft Machine na świecie, ale… uwielbiam TEN album” i wskazał na świeżo wydaną, podwójną kompaktową reedycję „Bundles”. A mi kamień spadł z serca; z moim przyjacielem nie jest tak źle.

Czy można powiedzieć coś o Soft Machine, czego jeszcze nie powiedziano? Ten niesamowity, legendarny, super fajny zespół to kolejny z tych ze sceny Canterbury, który wniósł tak wiele do świata muzyki. Początkowo jako psychodeliczny zespół rockowy dzielący scenę z Pink Floyd i Jimi Hendrix Experience, aż do bycia jednym z prekursorów elektrycznego jazz rocka był niezwykle kreatywny. Powstał w 1966 roku z inicjatywy muzyków, dla których warto było umrzeć: perkusisty i wokalisty Roberta Wyatta, basisty Kevina Ayersa, gitarzysty Daevida Allena i grającego na organach Mike’a Ratledge’a. Już samo wspomnienie tych nazwisk budzi ekscytację; ci pionierzy skutecznie stworzyli zupełnie nowy podgatunek muzyki rockowej. Soft Machine, nigdy nie stojąc w miejscu, przewodził w psychodelicznym, eksperymentalnym i progresywnym rocku, aż po jazz fusion, a jakość i muzyka prowokująca do myślenia zawsze były na wysokim poziomie niezależnie od muzyków jacy się tam przewinęli. Lista nazwisk biorących udział w tym projekcie jest równie eklektyczna jak pierwotny skład, a jedynym kluczowym czynnikiem, którego wszyscy przestrzegali było to, że nazwa SOFT MACHINE była nadrzędnym priorytetem. Jego wielkość objawiała się szczególnie na koncertach, czego przykładem choćby niezwykłe trzypłytowe wydawnictwo zatytułowane „Facelift” wydane w marcu 2022 roku.
Ten niezwykły zestaw (dwie płyty CD i DVD) przedstawia zespół we Francji i Holandii na początku 1970 roku jako kwintet, tuż przed nagraniem „Third” z Eltonem Deanem, Lyn Dobsonem, Hugh Hopperem, Mike’iem Ratledge’em, Lowrey’em Holiday Deluxe’em i Robertem Wyattem. Trzeba przyznać, skład iście eklektyczny i taki też jest występ. Materiał na pierwszej płycie CD został nagrany w Théâtre de la Musique w Paryżu 2 marca 1970 roku; drugi to zapis całego koncertu w Amsterdamu ze stycznia tego samego roku. Zestaw utworów jest zupełnie inny i pokazuje zespół zachwycający się improwizacją, a jakość dźwięku jak na nagrania sprzed ponad pół wieku jest wyjątkowa. Muzycy są w wybornej formie, a ja jestem zachwycony słysząc jak Soft Machine tryska wielką energią.

Płyta DVD zawiera fragment występu z Paryża wyemitowany przez francuską telewizję w programie „Pop 2” z równie krystalicznym dźwiękiem i w kolorze. Prawdopodobnie jest to najwcześniejsze, a także jedyne do dziś znane nagranie wideo krótkotrwałego kwintetu Soft Machine, który istniał między styczniem, a marcem 1970 roku. DVD dodatkowo posiada zapis audio całego paryskiego występu dokonanego przez anonimowego uczestnika koncertu z wyjątkowo doskonałym jak na bootlegową rejestrację dźwiękiem. Tę płytę CD/DVD gorąco polecam nie tylko fanom sceny Canterbury, ale też wszystkim, którzy zastanawiają się, o co to całe zamieszanie. Zobaczcie i posłuchajcie gdzie się to wszystko zaczęło.
Wróćmy do roku 1975 i płyty „Bundles”, którą wielu fanów zespołu postrzega jako zupełnie inną.

Przybycie gitarzysty Allana Holdswortha do wcześniej pozbawionego gitary zespołu sprawiło ostry zwrot w brzmieniu doprowadzając do połączenia jazzu i rocka w jednolitą całość. W tym czasie Mike Ratledge był jedynym członkiem-założycielem zespołu (nie na długo zresztą), a stery twórcze i kompozytorskie w dużej mierze oddano w ręce Karla Jenkinsa, członka od 1972 roku. W rzeczywistości, poza Ratledge’em, wszyscy pozostali członkowie zespołu grali w tym i innym czasie w zespole Nucleus, więc można by przyjąć, że raczej jest to album Nucleus niż Soft Machine, a zatem idealny dla laików. Oczywiście fani Soft Machine znają go i będą mieli swoje zdanie na jego temat, ale mniej zorientowanym chciałbym wyjaśnić, co jest w nim tak wspaniałego i dlaczego mogą go pokochać.
„Bundles” otwiera się w imponującym stylu pięcioczęściową, dwudziestominutową suitą „Hazard Profile”, która sama w sobie została zaadaptowana i znacząco rozszerzona przez Jenkinsa na podstawie starego utworu Nucleus, „Song For The Bearded Lady”. To jednak zupełnie inna para kaloszy, niż tamte wcześniejsze dzieła, z dużą częścią zdominowaną przez niesamowitą grę Holdswortha. Długa, dziewięciominutowa pierwsza część w szczególności należy do najlepszych jazz rockowych opracowań, jakie można znaleźć. Po refleksyjnej drugiej części, krótka trzecia i czwarta podkręcają tempo w progresywny sposób, aż do kulminacyjnej sekcji finałowej, która wspaniale zamyka utwór. Nawet gdyby na albumie nie było już nic więcej absolutnie warto poświęcić mu czas. Na szczęście przed nami jeszcze wiele dobrego. Po minutowej miniaturce „Gone Sailing” zagranej na akustycznej gitarze kolejna para nagrań: „Bundles” i „Land Of The Bag Snake” tworzą siedem minut rozkoszy mogące konkurować z „Hazard Profile Part One”. To naprawdę jazzowa inspiracja, ale też rockowa tak mocno, jak tylko się chce. To Soft Machine, jaki zawsze chciałem widzieć, choć wielu ma co do tego mieszane uczucia. Tuż potem otrzymujemy jedyny wkład Ratledge’a w twórczość grupy w postaci nieco bardziej jazzowego i mniej gitarowego „The Man Who Waved At Trains”, oraz dziwnie zatytułowany „Peff”. Album kończy leniwy „The Floating World” z piękną spokojną melodią.

To świetny i dla wielu jeden z najlepszych albumów na jakich pojawił się Holdsworth. Ale jest też coś więcej, czego można się spodziewać po takich reedycjach – bonusowy krążek zawierający koncert z Nottingham z października 1975 roku nagrany dla lokalnego radia, a zatem profesjonalnie zrobiony. Łyżką dziegciu w tej beczce miodu jest fakt, że w marcu tego roku, tuż przed wydaniem „Bundles”, Allan pożegnał kolegów, co spowodowało odwołanie koncertów i zwolnienie tempa przez zespół. Na szczęście szybko znaleziono zastępstwo. John Etheridge (bo o nim mowa) grał w bardziej wyluzowanym Global Village Trucking Company, a nieco wcześniej rozdzielał ogniste solówki jako członek grupy Wolf Daryla Waya. Jego gra na tym październikowym koncercie od razu pokazuje, że zespół stracił bardzo niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek. Setlista jest znakomicie dobrana i niezwykle istotna dla tego wydawnictwa. Większość to materiał z „Bundles” tyle, że wykonywany w znacznie krótszej, bardziej efektywnej formie dorównując, a momentami nawet przewyższając, studyjną wersję. Wśród utworów są trzy premierowe, które pojawią się na „Sofs”, kolejnym ich albumie, a także kilka niepublikowanych wcześniej nagrań. Ogólnie rzecz biorąc to jedna z najlepszych płyt bonusowych na jaką zdarzyło mi się trafić w 2022 roku.
Ocena tego wydawnictwa może być różna. Dla mnie „Bundles” to przykład klasycznego jazz rocka lat 70-tych w najlepszym wydaniu i błyskotliwy obraz geniuszu Allana Holdswortha będącego w szczytowej formie. Do tego dochodzi ta unikalna płyta koncertowa, a to z pewnością więcej niż wisienka na torcie. Polecam!

Soft Machine to formacja, która intryguje i zachwyca mnie od dawna. Ten zachwyt mocno ewoluował. Na początku jakoś nie potrafiłem zgłębić psychodelicznych eksperymentów pierwszych trzech albumów. Może to efekt wyjątkowo „dziwacznej” barwy głosu Wyata. To nie był rasowy wokalista, ale perkusistą był wielkim. Mój zachwyt zaczynał się dopiero od albumu „Bundless”, któremu daleko było do psychodelii pierwszych albumów. Nie wiedzieć czemu do moich ulubionych zaliczałem wtedy album, który został niemiłosiernie i chyba niesłusznie „zjechany” przez krytyków. To album koncertowy „Moon in June” z ich występu w 1969. Wydany „tylko” raz w 1989 roku jako bootleg i nigdy oficjalnie nie wznowiony, choć istnieje kilka innych bootlegów z tego występu. Nie wiem dlaczego bo świetna muzyka. Jakością nagrania co prawda nie grzeszy, ale ja zawsze mówię, że muzyka i tak się obroni. Na szczęście po latach „oswoiłem się” z pierwszymi albumami i teraz zaczynam je bardziej doceniać. Natomiast mam kilka ich świetnych albumów koncertowych z „Live at the Proms” i „Live at the Paradise” na czele.
Soft Machine to fascynujący temat. Do tego stopnia, że gdy zaproponowano mi napisanie książki na ich temat – nie odmówiłem. Gdy książka była praktycznie skończona wydawnictwo zmieniło profil działalności. Praca nie poszła na marne, bo raz na jakiś czas na swoim blogu „Astralna Odyseja Muzyczna” wrzucam różne materiały na temat zespołu. W czasach PRL-u grupa nie była u nas wystarczająco dobrze znana, ponieważ dziennikarze muzyczni gustowali w innych klimatach. „Trójka” miała przechył w stronę mainstreamu. Rockowej awangardy nie było zbyt dużo na falach eteru.
Co do „Bundles”, to album słuchany po latach wymyka się jednoznacznym ocenom. Z jednej strony, trafiło na niego sporo naprawdę dobrej muzyki. Zaletą są wyśmienite partie gitarowe Allana Holdswortha. Wciąż pojawia się sporo nieszablonowych aranżacji, ciekawych rozwiązań brzmieniowych. Nie można oczywiście zapomnieć o nienagannym warsztacie wykonawczym muzyków. Oprócz partii solowych Holdswortha są jeszcze popisy Jenkinsa na oboju. Jego improwizacje w „Peff” mogą przypaść do gustu nawet najbardziej wyrafinowanym miłośnikom jazz-rocka. Pojawiają się krótkie syntezatorowe sola Ratledge’a, przykuwające uwagę ciekawą tkanką brzmieniową, choć jednocześnie dość powściągliwe, zważywszy na jego wcześniejsze poczynania.
„Bundles” w kontekście wymienionych powyżej pozytywów wypadałoby zaliczyć grupie po stronie ,,ma”, aczkolwiek nie sposób nie wspomnieć o dojmujących mankamentach. Z perspektywy czasu wiemy, że były to sygnały zbliżającego się kryzysu twórczego. Opisując muzykę Soft Machine z lat 1975-1977 niejednokrotnie przylepia się łatkę ,,akademickiego jazz-rocka”. Już na „Six” (1973) pojawiają się pierwsze próby flirtu z mainstreamem. Zauważalna jest tendencja do odchodzenia od najbardziej eksperymentatorskich i progresywnych poczynań. „Seven” (1973) był kolejnym krokiem w tym kierunku. ,,Bundles” de facto niewiele ma już wspólnego z awangardyzmem „Volume Two”, ,,Third” czy „Fourth”. Muzyka jest już zdecydowanie bardziej tradycyjna. Instrumentaliści odchodzą od dysonansowych faktur brzmieniowych. Coraz częściej rozbrzmiewają dość konwencjonalne motywy melodyczne (vide „Hazard Profile Part 2”).
Soft Machine zachował swoją silną tożsamość i specyfikę, jednak jest już wyraźnie mniejsza niż było to jeszcze kilka lat wcześniej w klasycznym okresie działalności. Szkoda, że na „Bundles” Mike Ratledge nie pokusił się o odważniejsze eksperymenty z syntezatorami, co czynił w czasie koncertów w latach 1974-1975. Świadczą o tym choćby „JVH” i ,,North Point”. Obydwa są świadectwem jego dużej inwencji sonorystycznej. Na ich tle partie syntezatorowe na ,,Bundles” brzmią dość konwencjonalnie. Sięgnięcie na szerszą skalę po takie brzmienia mogłoby przydać materiałowi nieco więcej ożywczego ducha, pokazując jednocześnie, że Soft Machine ciągle stara się poszukiwać nowych środków wyrazu.
Dziękuję Ci za ten merytoryczny i wnikliwy komentarz. Szkoda, że książka, którą miałeś gotową do druku nie wyszła. Byłbym pierwszy, który by ją kupił.