Niby zima, a jakoś mamy tu tak jesiennie. Szklana pogoda sprawia, że zaczynam cofać się w czasie i przypominać różne wydarzenia z przeszłości. Czyżby nadchodziła już TA pora na pisanie wspomnień,na pisanie pamiętników.? Pozytywną stroną tych wspomnień jest to, że pamięta się te dobre rzeczy; złe gdzieś odlatują w niepamięć. I bardzo dobrze!
Przypomniała mi się np ostatnio (nie wiedzieć zresztą czemu?) pewna kolęda – czyli wizyta duszpasterska jak nazywają to księżą – jaką przyjmowaliśmy kilka lat temu w domu.
Zaczęło się normalnie, od słów: „Pokój temu domowi. W imię Ojca i Syna i …”. I w tym właśnie momencie księdza wzrok skierował się w stronę regału z płytami i z oczami baaardzo szeroko otwartymi dokończył: „Matko Boska! Ile tu płyt!”
Ksiądz okazał się fanem muzyki rockowej. W poprzedniej parafii założył zespół grając w nim na gitarze prowadzącej i nie była to wcale Arka Noego II. Bardzo cenił sobie amerykańskiego wirtuoza gitary elektrycznej, którym jest Steve Vai.
Cała wizyta przebiegła oczywiście na rozmowie o muzyce. Potem sąsiedzi pytali, czy częstowaliśmy księdza kolacją?
– „Nie. Tylko oglądaliśmy płyty”
– „Tak długo?”
– „Cieszcie się, że ich nie słuchaliśmy”
Pamiętam też, jak dostałem swą pierwszą wypłatę i moja mama powiedziała mi w żartach:” Co kupisz za pierwszą pensję, będziesz to kupował do końca życia.” Żart żartem, ale były to chyba najbardziej prorocze słowa, jakie spełniły się przez te wszystkie lata, bowiem niemal w całości pierwsze zarobione pieniądze wydałem na płytę. Kupiłem wówczas „Fireball” grupy Deep Purple, czym szalenie zaimponowałem swoim znajomym i przyjaciołom! No cóż, myślę że moje mamie niekoniecznie…

Będąc już żonatym, mając na utrzymaniu rodzinę w czasach, gdy na półkach był tylko ocet i salceson, zdobycie oryginalnej płyty z Zachodu wymagało nie lada (nomen omen) zachodu, no i odpowiedniej gotówki. I tu muszę pochylić czoło przed Jolą – moją żoną – która dzielnie mnie wspierała w tym moim drogim hobby. I robi to zresztą do dziś. Kochanie, dzięki!!!
Nie muszę chyba dodawać, że największą dla mnie atrakcją tzw. shoppingu są wizyty w sklepie z płytami. Taki sklep dla mnie, to jak świeże powietrze dla astmatyka.Tu czas dla mnie nie istnieje, tu czuję się jak ryba w wodzie. Buszowanie między regałami, szukanie i wyławianie z półek płyt nieznanych, grup zapomnianych (tzw. „znajdźki” jak określił to kiedyś mój młodszy syn, Mateusz) to jedna wielka frajda! I dzięki takiemu maniakalnemu wręcz szperaniu wielokrotnie udało mi się wyłowić prawdziwe skarby, perełki i diamenty muzyczne. Białe kruki srebrnego krążka.Tylko osoby towarzyszące mi w sklepie po dłuższym czasie błagalnym wzrokiem pytały: „Długo jeszcze?”
Okazuje się jednak, że takie sklepy zaczynają przegrywać walkę o klienta na rzecz internetu. Sprzedaż płyt gwałtownie spada, sklepy plajtują lub się przebranżawiają, ludzie tracą pracę.
Pytają mnie niektórzy: po co kupuję drogie płyty skoro wszystko za darmo jest w necie? Uznaję takie pytania za retoryczne i nie odpowiadam. Z uśmieszkiem i politowaniem kiwam tylko głową.
I tylko czasami chce mi się zacytować słynną kwestię Bogusława Lindy z filmu „Psy” parafrazując ją nieco i odpowiedzieć: „Co ty k…wa wiesz o muzyce!„
I żal ściska mi serce, bo przez tak myślących ludzi zamknęli nam w ubiegłym roku jedyny sklep muzyczny w mieście.
Teraz najbliższy, ale za to największy w Europie, jest w Londynie .To tylko 1,5 godziny jazdy samochodem z Oxfordu…
Cóż rynek podzielił fanów muzyki na „klasę ekonomiczną” czyli słuchających na słuchawkach że smartfonow albo (niestety) głośników bluetooth oraz „klasę biznes” czyli chcesz mieć właściwy odbiór to płać.
Płyty winylowe oraz ukochane przeze mnie płyty „przestrzenne” tzn zawierające miks wielokanałowy (gdzie chciwi producenci postanowili dodatkowo drążyć kieszenie fanów tworząc system Dolby Atmos) w niestety aż 3 formatach: DVD Audio, SACD i Blu Ray są owszem dostępne tylko w sprzedaży online. Niestety buszować można tylko po ofercie takich sklepów w wirtualu.