TWENTY SIXSTY SIX AND THEN „Reflections On The Future” (1972)

Nie pamiętam dokładnie kiedy płyta „Reflections On The Future” wpadła mi w ręce. Myślę, że było to gdzieś na samym początku lat 90-tych. Przegrałem szybko ten album na kasetę magnetofonową i sprezentowałem ją jednemu ze swoich przyjaciół, który ogólnie był (i jest do dziś) największym  fanem grupy Led Zeppelin jakiego znam. Tak się złożyło, że w tym czasie zafascynował go także niemiecki rock progresywny, czułem więc, że moja propozycja przypadnie mu do gustu. I kiedy po kilku dniach odezwał się, usłyszałem jedną z najpiękniejszych i zarazem najkrótszych recenzji jaka padła z jego ust. Powiedział wówczas: „Przez wiele lat byłem przekonany, że nie nagrano na świeci płyty rockowej, która w moim prywatnym rankingu najlepszych albumów wszech czasów wbiłaby się pomiędzy pierwsze cztery krążki Led Zeppelin. A jednak! Jestem w wielkim szoku!” Nie ma się co czarować – od pierwszych bowiem dźwięków jest to płyta wręcz FENOMENALNA! Prawdopodobnie to jedna z najlepszych płyt z kręgu ciężkiego, progresywnego niemieckiego rocka i jedna z najlepszych w tym gatunku na świecie. Ozdobiona piękną, fantazyjną psychodeliczną okładką z wizerunkiem starca w otoczeniu przedziwnych stworzeń i roślin.

Zanim opowiem o tej niezwykłej płycie, słów kilka o genezie nazwy zespołu, którą (o zgrozo) niektórzy dziennikarze skracają i piszą ją jako 2066 & Then. Otóż zespół nawiązał w niej do bitwy pod Hastings, w której normański książę Wilhelm Zdobywca pokonał króla Anglii Harolda Godwinsona, po czym zajął jego miejsce. Bitwa miał miejsce w 1066 roku, a muzycy dorzucili do tej daty jeszcze tysiąc lat i wyszło im owe 2066 (And Then). Taka ciekawostka, którą można wrzucić (i zabłysnąć) w towarzystwie opowiadając o tej płycie…

Terminu heavy progressive w 1972 roku w odniesieniu do takiego zespołu jak TWENTY SIXSTY SIX AND THEN nikt wówczas powszechnie  nie używał. Dziś wskazuje się w ten sposób na główne inspiracje muzyków: hard rock (szczególnie spod znaku Deep Purple i Black Sabbath), blues (okolice Cream, czy też Bluesbreakers Johna Mayalla), w końcu rock progresywny (zdefiniowany nieco wcześniej przez King Crimson, Yes, czy też Genesis), oraz psychodelię  (szczególnie w stylu wczesnych Pink Floyd). Co można ugotować w takim kotle? Okazuje się, że może wyjść z tego muzyka bogata w brzmienia, wyrafinowana i po dziś dzień, pomimo upływu kilku dekad, które minęły od jej powstania, niezwykle świeża i porywająca. Tej pochodzącej z Niemiec kapeli ( z Brytyjczykiem Geffem Harrisonem na wokalu) z powodzeniem udało się połączyć elementy, które na pozór zupełnie do siebie nie przystają. Muzyka TWENTY SIXSTY SIX AND THEN połączyła hardrockową melodykę z wirtuozerią i typowymi dla progrocka rozbudowanymi formami, oraz psychodelicznym brudem i chropowatością. Na tle innych zespołów tego okresu wyróżniało Niemców jeszcze jedno – obecność aż dwóch klawiszowców (sięgających także chętnie po wibrafon i mellotron)! Przed nimi praktykowali to jedynie muzycy angielskiej grupy Rare Bird. O dziwo, świetnie się to sprawdziło. Choć z drugiej strony miało to jednak też i swoją cenę, ponieważ w ten sposób na nieco dalszy plan zepchnięta została gitara solowa.  Zdecydowanie częściej możemy sycić zmysł słuchu solówkami granymi na organach Hammonda (Steve Robinson i Veit Marvos nie mogą narzekać na brak pracy), niż popisami gitarzysty (Gagey Mrozeck). Ale zdarzają się też ekscytujące dialogi gitarzysty z klawiszowcem, jak choćby w utworze „Autum” o którym kilka słów więcej poniżej.

Grupa TWENTY SIXSTY SIX AND THEN (1972)
Grupa TWENTY SIXSTY SIX AND THEN (1972)

Zespół, w skład którego wchodzili także: basista Dieter Bauer i perkusista Konstantin Bommarius, powstał wiosną 1971r. Wcześniej panowie niczym nie zasłynęli. Dla większości z nich nagrywanie debiutanckiej i jak się miało okazać jedynej płyty było pierwszym tego typu doświadczeniem. Mieli jednak ogromne szczęście ponieważ producentem albumu został Dieter Dierks. Wówczas jeszcze nikomu nieznany, rozpoczynający dopiero karierę w muzycznej branży. Za kilka lat będzie to człowiek-legenda znany z długoletniej współpracy z grupą Scorpions. Jak wspominają liczni artyści, z którymi Dieter pracował, był on nie tylko realizatorem dźwięku – będąc  bardzo uzdolnionym muzycznie, często stawał się dodatkowym członkiem zespołu grającym na różnych instrumentach.

LP. "Reflections On The Futures" (1972)
LP. „Reflections On The Futures” (1972)

Album „Reflections On The Future” powstał jesienią 1971 roku. W całości zrealizowany został w domowym studiu Dierksa, w jego rodzinnej miejscowości Stommeln niedaleko Kolonii. Otwiera go prawdziwie hardrockowy utwór zatytułowany „At My Home” z solówką na organach, rozpędzoną sekcją rytmiczną (Bommarius udowadnia, że pobierał lekcje od najlepszych: Billa Warda i Johna Bonhama) i cudownie kontrastującą partią fletu. „Autumn” to w zasadzie dziewięciominutowa suita. Dzieje się tu tyle, że muzycznymi pomysłami swobodnie można by obdarować kilka zespołów. Po gitarowo-organowym wstępie utwór nabiera rozpędu i dynamiki. Zostaje on jednak złamany po raz pierwszy przez skoczną jazz-rockową gitarę (z wokalizą Harrisona w tle), po raz drugi zaś przez balladowy charakter z ledwo słyszalnym w oddali fletem. Wszystko zakończone organowym pasażem i majestatycznym chórkiem. Kojarzy mi się to z najbardziej patetycznym fragmentem Niemenowskiego „Bema pamięci żałobnego rapsodu” z płyty wydanej przez Niemena rok wcześniej. Wątpię jednak by muzycy z Niemiec znali płytę „Enigmatic„.  Nie mniej skojarzenie jest dość przyjemne. „Butterking” zaczyna się jak rock and roll z lat 50-tych tyle tylko, że spowolniony do granic możliwości, po czym górę bierze typowa bluesowa rytmika. Z sekundy na sekundę utwór rozkręca się i co rusz zmienia się jego nastrój. Raz mamy psychodeliczną balladę, to znów odjechany walczyk, wreszcie Sabbathowski riff z wokalem w stylu Ozzy’ego Osbourne’a. Tyle, że głos Harrisona i to jego niepowtarzalne chrypiące wibrato ma tę głębię której Ozzy’emu zawsze brakowało. Jest do tego tak przejmujący, że ciarki przebiegają po plecach. Najlepiej słychać to jednak w piętnastominutowym „Reflections On The Future” stanowiącym opus magnum całej płyty. Utwór ten momentami dosłownie wgniata w ziemię. Mrozeck gra swoją najlepszą solówkę na gitarze, a Bommarius wali w bębny ze wściekłością równą Bonhamowi w Zeppelinowym „Black Dog”. Swoje pięć minut mieli także klawiszowcy, którzy prócz Hammondów i Mooga umiejętnie budują klimat dodatkowymi wstawkami mellotronu i klawesynu. Nie brakuje też końcówce narkotyczno-psychodelicznych wizji, od których roiło się na nagranym dwa lata wcześniej debiucie Tangerine Dream „Electronic Meditation„.  Za to całkowicie instrumentalny „Spring” ma tak gęstą fakturę, że trudno byłoby tu wcisnąć wokal. Pomijając czystą hardrockową dynamikę ten numer to kolejna okazja dla popisów Veita Marvosa Steve’a Robinsona (tak przy okazji to on naprawdę nazywał się Rainer Geyer) którzy krzeszą tyle ognia, że starczyłoby na hutniczy wytop surówki, choć tak na dobrą sprawę muzycy wcale nie wznoszą się tu na jakieś wyżyny wirtuozerii. Dwa ostatnie kawałki to singlowy duet, które zespół nagrał w marcu 1972 roku, tuż przed swoim rozwiązaniem. Przebojowe jak na ówczesne standardy, z których „Time Can’t Take It Away” dosłownie powala na kolana! To prawdziwy majstersztyk. Wokal Harrisona w refrenie dosłownie przyprawia o ciarki. Nieziemski wręcz smutek dodatkowo podkreśla natchniony, niebiański chórek. W końcówce natomiast, tuż po jazzującej solówce gitary i kolejnym refrenie, pojawia się żeński głos przywodzący na myśl stylistykę rhythm n’ bluesa. Jakby tego było mało, perkusista wybija w tle afrykańskie rytmy. I to wszystko mieści się w niespełna pięciominutowym, niezwykle melodyjnym kawałku zamykającym cały album. Prawdziwe mistrzostwo świata!

Niestety latem 1972 roku zespół przestał istnieć. Płyta, której nie miał już kto promować, przepadła w rankingach i na wiele lat świat o niej zapomniał. I kto wie, czy nie przepadłaby w mroku dziejów, gdyby nie „archeolodzy” z Second Battle. Którykolwiek z nich wpadł na pomysł odszukania w archiwach nagrań TWENTY SIXSTY SIX AND THEN i wydaniu ich na płycie CD –  należą mu się pokłony i dozgonna wdzięczność. Wdzięczność wszystkich miłośników dobrej  muzyki, w szczególności zaś fanów ciężkiego rocka progresywnego lat 70-tych!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *