DAY OF PHOENIX „Wide Open N-Way” (1970)

W grudniu 1967 roku po rozpadzie folkowego tria Cy, Maia & Robert jeden z jego filarów, angielski gitarzysta i wokalista od kilku lat mieszkający w Danii, Cy Nicklin, już wkrótce dołączył do grupy DAY OF PHOENIX uformowanej na przełomie stycznia i lutego 1968 roku. Tworzyła ją trójka byłych muzyków The Maniacs: Ole Prehn (g, voc), Karsten Lyng (g) i Jess Stæhr (bg), oraz Henrik Friis (dr). Bardzo szybko podpisali kontrakt z wytwórnią Sonet i jeszcze tego samego roku wydali małą płytkę z dwoma coverami: „Tell Me”/”I Think It’s Gonna Rain Today”. Pierwszy był utworem The Strawbs z ich debiutanckiego albumu, który w oryginale miał dłuższy tytuł („Tell Me What You See In Me”) i choć uwielbiam oryginał to wersja Duńczyków podoba mi się za rockowy pazur. Prawdziwe „ciacho”, zaczynające się od basowych nut, znalazło się tym razem po drugiej stronie płytki. Cover Randy’ego Newmana z chropowatym wokalem wylewającym się z cudownych akordów progresji brzmi, jak na moje ucho, lepiej od autorskiej wersji.

Pierwszy singiel grupy wydany przez Sonet w 1968 roku.

W kwietniu i maju towarzyszyli grupie Roundabout (pre-Deep Purple) w tournee po Danii, zaś 7 września w Gladsaxe Teen Clubs zagrali na jednej scenie z The New Yardbirds, która w październiku zmieniła się w Led Zeppelin. Na przełomie lutego i marca 1969 roku nagrali ścieżkę dźwiękową do filmu „Helle For Lykke”. Zabawna komedia swą kinową premierę miała 27 czerwca, ale w tym czasie zespołowi nie było do śmiechu. Muzyków dość nieoczekiwanie opuścił Cy Nicklin tworząc nową formację Culpeper’s Orchard; tuż po nim z grupą pożegnał się Jess Stæhr.  Wraz z nowym basistą Erikiem Stedtem i kolejnym nabytkiem, wokalistą Hansem Lauridsenem, koncertowali po Skandynawii pracując przy okazji nad nowym, ambitnym materiałem. Gitarzysta Ole Prehn ujawnił, że zespół inspirował się wówczas muzyką Pink Floyd z czasów Syda Barretta, Love, Clear Light, The Doors… Psychodeliczne wpływy spowodowały odejście od grania rhythm and bluesa i blues rocka na rzecz bardziej złożonych, improwizowanych kompozycji opartych na grze dwóch gitar prowadzących.

Ważnym punktem w ich karierze okazał się wspólny koncert z grupą  Colosseum w Aarhus. Ówczesny basista Colosseum, Tony Reeves, był nimi tak zachwycony, że zaproponował współpracę i został producentem ich debiutanckiego albumu. Nagrania trwały przez dziesięć pierwszych dni styczna 1970 roku w kopenhaskich studiach Rosenberg Soundtechnic pod okiem legendarnego duńskiego inżyniera dźwięku Ivara Rosenberga. Tego samego, który nagrywał płyty wielu duńskim zespołom rocka progresywnego tamtej epoki, w tym The Beafeeters i Burnin’ Red Ivanhoe. Album zatytułowany „Wide Open N-Way” ukazał się wiosną tego samego roku.

Front okładki płyty „Wide Open N-Way” (1970)

„Wide Open N-Way” to jeden z tych wspaniałych, niedocenianych  albumów tamtej epoki. Jak na zespół z zimnej Skandynawii krążek ten jawi się jako ambitny, psychodeliczny projekt z muzycznymi odniesieniami do stylu amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża uzupełniony elementami prog rocka i jazzu. Coś, czego w tym czasie nikt w tej części Europy nie odważył się grać – warto przygotować się na wyrafinowaną, eklektyczną muzykę wyprzedzającą rok 1970. Szczególnie pierwsza strona oryginalnego longplaya to urocze nawiązanie do sceny San Francisco. Album zaczyna się dwoma długimi kawałkami: tytułowym „Wide Open N-Way” i „Cellophane # 1&2”.  które są bardziej improwizowane niż epickie, z podwójną wirtuozerską grą jamujących gitar. Gdybym wcześniej nie wiedział, że to Duńczycy słuchając już pierwszego z nich byłbym przekonany, że mam do czynienia z amerykańskim zespołem pokroju The Byrds, czy Grateful Dead. Największą atrakcją drugiej strony jest ponad dwunastominutowy „Mind Funeral” z gościnnym udziałem Kennetha Knudsena na fortepianie, Ulrika Jensena na oboju  i Petera Friisa (brat Henrika) na kontrabasie. Ta trójka włączając się w drugiej połowie utworu daje popis cudownego, jazzowego grania, którego nikt się pewnie w tym miejscu nie  spodziewał. Generalnie muzyka na albumie jest dość mroczna i nawet gdy zespół gra z największą mocą, wszystko wydaje się wyciszone, stonowane w melancholijnym nastroju. Jedynie bas Stedta grając od czasu do czasu z największą mocą wpadał w wir szalonego psychodelicznego rocka.

W 1971 roku ukazał się kolejny singiel zespołu ( „Deep Within The Storm” / „Chicken Skin”), a potem zespół po śmierci Erika Stedta rozpadł się. Co prawda został na krótko reaktywowany dzięki pomocy muzyków z Burnin’ Red Ivanhoe, ale płyta „The Neighbour’s Son” wydana rok później zawierająca krótsze i prostsze utwory rozczarowała. Ten Phoenix nie odrodził się z popiołów. Szkoda, bo była to jedna z najlepiej zapowiadających się duńskich grup tamtej epoki z nieskończonym zasobem pomysłów na swoją muzykę.

Mimo, że DAY OF PHOENIX nie przebił się poza granice ojczyzny Hamleta, to wraz z ówczesnymi grupami takimi jak Burnin’ Red Ivanhoe, The Young Flowers, Beefeaters, The Savge Rose, czy Alrune Rod dzielnie trzymał duńską flagę na rockowej scenie! I tylko błagam – nie pytajcie mnie dokąd prowadzi tytułowa droga N-Way

PREMIATA FORNERIA MARCONI „Storia Di Un Minuto” (1972)

PREMIATA FORNERIA MARCONI w skrócie zwana  PFM jest w istocie muzyczną i artystyczną ewolucją grupy I Quelli, która w drugiej połowie lat sześćdziesiątych dała się poznać we włoskim środowisku artystycznym z doskonałej technik instrumentalnej jej muzyków. Perkusista Franz Di Cioccio, gitarzysta Franco Mussida, klawiszowiec Flavio Premoli i basista Giorgio „Fico” Piazza byli czołowymi muzykami sesyjnymi nagrywając dla popularnych w tym czasie krajowych artystów: Miny, Lucio Battistiego, Fabrizio De André…  Gdy pod koniec lat 60-tych muzyka ewoluowała w nowe formy czerpiąc z niemal wszystkich innych gatunków muzycznych ich umiejętności pozwoliły stać się czymś więcej niż luksusowymi sidemanami. Rock progresywny, który na Wyspach stawiał pierwsze kroki wymagał od muzyków wielkich umiejętności instrumentalnych i technicznych. Nowy gatunek, bogaty w akcenty klasyczne, folkowe, jazzowe okazał się idealny dla członków I Quelli. To była nowa idea, ewolucja rockowej techniki instrumentalnej, kamień węgielny progresywności.

Punktem zwrotnym dla I Quelli był rok 1970. Porzucili formę prostej piosenki przechodząc do bardzie wyszukanych kompozycji. Zespół zmienił nazwę na Krel i wydał singla „Until The Arms Makes Wings / And The World Fall Down”. Ale co ważniejsze – na ich drodze stanął skrzypek i flecista, Mauro Pagani (ex-I Dalton). Wirtuozeria, troska o aranżację i improwizacja to elementy, których grupa, poszerzona o nowego członka, uczyła się od King Crimson, Jethro Tull i innych przedstawicieli nowego rocka. Kontynuując studyjne sesje dla innych i uczestnicząc w projektach zaprzyjaźnionych muzyków (Di Cioccio przez jakiś czas dołączył do Equipe 84), Krel całkowicie poświęcił się rozwojowi nowego języka muzycznego. Wraz ze zmianą muzyki i przejściem do nowej wytwórni płytowej (Numero Uno) konieczna była również zmiana nazwy. Wśród wielu propozycji wybór miał się dokonać pomiędzy Isotta Fraschini i La Forneria Marconi. Ta ostatnia była nazwą piekarni w Chiari (Brescia), nad którą od dzieciństwa mieszkał Pagani i to ona ostatecznie została wybrana dodając do niej słowo Premiata. Według bossów firmy fonograficznej nazwa była zbyt długa, ale grupa odpowiedziała na zarzut twierdząc, że im trudniej ją zapamiętać, tym trudniej o niej zapomnieć.

Z wielką odwagą i intuicją PFM, również dzięki impresario Franco Mamone i Francesco Sanavio, rozpoczęła owocną działalność jako grupa wspierająca na włoskich koncertach kilku wielkich zespołów tamtych czasów: Procol Harum, Yes i Deep Purple. To właśnie dzięki tym występom grupa mogło dać się poznać ówczesnym wielkim fanom rocka. W 1971 roku wzięli udział w pierwszej edycji „Festiwalu Awangardy i Nowych Trendów” w Viareggio z utworem „La Carrozza di Hans”, wygrywając edycję na równi z Mią Martini i Osanną. Utwór ten wraz z nagraniem „Impressioni di Settembre” ukazał się na singlu w maju tego samego roku z czego „Impessioni…” szybko stał się jednym z ich flagowych utworów i klasykiem włoskiej muzyki. Aby nie tracić wpływu i energii jaką dawały im koncerty grupa zdecydowała się nagrać album na żywo w studiu, w którym użyli jako pierwsi w Italii minimooga. Instrument będący marzeniem wielu ówczesnych zespołów nie był ich własnością. W tamtych czasach nawet PREMIATA FORNERIA MARCONI nie mogła sobie na to pozwolić, więc jedyny egzemplarz będący w posiadaniu włoskiego importera wypożyczyli na tę jedną sesję nagraniową (na marginesie dodam, że pierwszym włoskim zespołem, który posiadł na własność ten instrument był Le Orme). Nagrania odbyły się w Fonorama Studios w ich rodzinnym Mediolanie. Album, z artystyczną kolorową okładką  z twarzą kobiety, kilkoma miejskimi domami i pustymi gałęziami drzewa, ukazał się w styczniu 1972 roku.

Premiata Forneria Marconi „Storia Di Un Minuto” (1972)

Już sama okładka sprawia, że możemy spodziewać się po tej płycie czegoś niezwykłego – przynajmniej ja ją tak odebrałem, co  w tym konkretnym przypadku sprawdziło się co do joty! Mamy tu siedem utworów, niesamowitej, dynamicznej i dramatycznej muzyki, gdzie piękno przeplata się z finezją. Z burzliwymi i ciągle zmieniającymi się tempami, z masywną gitarą, jasnymi syntezatorowymi riffami, nie wspominając o wspaniałym flecie i melotronie. No i z cudownymi skrzypcami na pierwszym planie. Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę jest jej eklektyzm, znacznie szerszy niż w przypadku innych ówczesnych włoskich zespołów, takich jak Banco Del Mutuo Soccorso, czy Museo Rosenbach nie wspominając o mariażu włoskiej muzyki klasycznej z rockową muzyką lat 70-tych, co w przypadku większości tamtejszych grup stanie się wkrótce regułą. Tyle, że oni poszli krok dalej wlewając odpowiednie do niej dawki bluesa i folku.

Otwierające płytę, leniwie płynące nagranie „Introduzione” działa jak prawdziwa uwertura, która prowadzi do „Impressioni di Settembre”, do dziś uważanego za najbardziej klasyczny utwór włoskiego rocka progresywnego. Sposób, w jaki temat jest rozwijany nosi cechę, która będzie rodzajem znaku firmowego PFM; powolny i spokojny początek, po którym następuje wyniosły i majestatyczny rdzeń. Wokal, gitary i klawisze współpracują ze sobą, aby przekazać słuchaczowi podróż astralną, progresywną symfonię podobną do pastoralnej; wszystko przyprawione ciągłymi kroplami miękkiego fletu i ciężkiego bębnienia. Cudo..! „È festa” ukazuje rockową twarz PFM. To rodzaj radosnej i szaleńczej „Rock-Tarantelli” niemal całkowicie instrumentalnej z krótką partią wokalną, gdzie elementy włoskiego folkloru łączą się z wpływami klasycznymi. Zwykle grali go na koncercie jako bis przy szalejącej ze szczęścia publiczności. To już nie uczta, a wspaniały bankiet..!  „Dove… Quanto” składa się z dwóch części, z czego pierwsza to senna i delikatna ballada o mężczyźnie tęskniącym za ukochaną. Inspiracja dla muzyki pochodzi z XV wieku, a nieśmiały włoski wokal (jak wszystkie na tym albumie) bardzo dobrze komponuje się z melodią i tekstem. W części drugiej, całkowicie instrumentalnej, zespół rozwija temat próbując łącząc klasyczne wpływy z jazzem i rockiem… „La Carrozza Di Hans” to mój ulubiony kawałek PFM zbudowany wokół niesamowitej grze Franco Mussidy na gitarze i wspaniały, progresywny moment na albumie. Tak przy okazji, w tym utworze można znaleźć nie tylko niesamowitą technikę gitarową, ale także doskonałą interakcję między gitarą a pozostałymi instrumentami nadając mu epickie kontury. Wersja albumowa różni się nieco od wersji singlowej. Kocham obie! Końcowy utwór, „Grazie Davvero” jest również najbardziej włoskim utworem PFM, które nigdy nie zapominało o swoich korzeniach. Zapach Półwyspu Apenińskiego  jest tu przyjemnie wszechobecny. Kolejny dobry kawałek z melancholijnym nastrojem i tekstami o deszczu, „wiecznej wodzie bawiącej się kolorami i dźwięcznie spadającym z nieba do jeziora”, który ożywia świat…

Dla mnie melodyjność tej muzyki jest tak uzależniająca, że ​​przywodzi mi na myśl idealne połączenie dwóch okresów muzycznych: klasycznego ze współczesną erą lat 70-tych. To pięknie zaaranżowane i wykonane arcydzieło. Wielka, mocna kreacja i jeden z najbardziej klarownych włoskich symfonicznych snów dzieląc z nim nieśmiertelność. I jeszcze jedno – po każdym przesłuchaniu tego albumu jest mi po prostu lepiej. Czyż potrzeba lepszej rekomendacji?

COMUS „First Utterance” (1971).

W sobotę 16 sierpnia 1969 roku, podczas gdy festiwal Woodstock zaczynał swój drugi dzień z epickimi występami Santany, Sly And The Family Stone, Canned Heat, The Who i wieloma innymi znacznie mniejsze wydarzenie miało miejsce w południowym Londynie. Był to Beckenham Free Festival, prezentujący sztukę i muzykę w celu zebrania pieniędzy dla „Arts Lab”, małej społeczności artystów prowadzonej przez Davida Bowie uwiecznionej potem w piosence „Memory Of A Free Festival”. Oprócz Bowiego  tego dnia zagrali też Bridget St John, Keith Christmas i Toni Visconti. Niewielu pamięta, ale był tam jeszcze jeden zespół. Nazywał się COMUS i brzmiał jak żaden inny zespół na tej ziemi…

Zespół powstał w 1969 roku, kiedy dwaj studenci sztuki z Bromley w hrabstwie Kent, Roger Wootton i Glenn Göring, odcinając się całkowicie od idealizmu kultury hipisowskiej swoich rówieśników próbowali znaleźć własną, muzyczną drogę. Ciągnęły ich mroczne ścieżki Family, The Velvet Underground, Mr. Fox. To byli artyści, którzy szukali czegoś innego w pogańskiej przeszłości Anglii.  Otwarci byli na muzykę King Crimson, Pink Floyd, ale także na współczesnych kompozytorów klasycznych – Toru Takemitsu i Messiaen. Na wschodzącej scenie folkowej szanowali Johna Renbourna, Berta Janscha i ich zespół The Pentangle. Jednak oni chcieli robić to na swój, oryginalny sposób.

Roger Wootton i Glen Goring (pre-Comus)

Zamiast wracać do starych angielskich melodii, jak robił to Fairport Convetion, konsumować podejrzane narkotyki i wchodzić w psychodelię jak Incredible String Band, lub pisać słodkie melodie, przemierzając jak Vashti Bunyan angielską wieś konnym zaprzęgiem, duet wybrał inną drogę. Drogę zła i ciemności.

Dzięki dobrej łasce Davida Bowie duet otrzymał rezydenturę  w jego folkowym klubie Beckenham Arts Lab. To właśnie w tym miejscu powoli budowali materiał, który poszerzał ich własne podejście do muzyki folkowej. Realizując swoją artystyczną wizję Roger i Glenn powiększyli duet o czterech genialnych muzyków. Najważniejsza była Bobbie Watson, śliczna, młoda dziewczyna z anielskim głosem, która miała służyć jako „osłonka” dla obłąkanego wokalu Rogera. Po niej przyszedł rytmiczny tandem – basista Andy Hellaby i grający na altówce i skrzypcach Colin Pearson. Ostatni z nich, Rob Young, zapewnił grupie ulotne dźwięki fletu i oboju dodając mrocznemu brzmieniu przestrzeń i powiew pewnej lekkości. Nazwę zespołu zaproponował Chris Youle, kolega Rogera i Glena z czasów studenckich, późniejszy menadżer grupy, która idealnie pasowała do ich muzyki.

Sześcioosobowy Comus (1970)

W mitologii greckiej Comus, syn Dionizosa, jest bogiem hulanek, anarchii i chaosu. Był też nekromantą, który potrafił wykorzystać każde martwe ciało, by za pomocą magii i podstępu złapać w pułapkę i uwieść żywą istotę w celu zaspokojenia swej cielesnej przyjemności. „Comus” to także wiersz angielskiego poety Johna Miltona, autora „Raju utraconego”, napisany w 1643 roku. Milton opowiada historię kobiety, która gubi się w lesie. Kuszona ziołami, winem i wszelkiego rodzaju ziemskimi grzechami przez przebiegłego bożka dzielnie broni swojej cnoty i ostatecznie zostaje uwolniona przez swoich braci. Z treści utworu przebijają purytańskie ideały – pochwała moralności i pogarda dla zmysłowości.

Jedną z pierwszych piosenek jaką zespół napisał była „The Bite” z dwiema przeplatającymi się historiami. Ukąszenie” zdaje się opowiadać historię mężczyzny, który miał zostać powieszony, choć za jaką zbrodnię nie wiemy. Pierwsza część piosenki to właściwie koszmar skazańca, zwanego „chrześcijaninem”, o wędrówce nocą po lesie podczas burzy, w otoczeniu nocnych zwierząt zajmujących się swoimi sprawami – sów, lisów, królików, wilków. Po przebudzeniu bohater historii zostaje pojmany i powieszony.  To jest ten punkt, wokół którego koncentrować się będzie cały późniejszy album.

Zespół podpisał kontrakt z wytwórnia Dawn i w listopadzie 1970 roku wszedł do studia, aby nagrać płytę. Prawdę mówiąc sesje nie spełniły oczekiwań muzyków. Ich producent, Barry Murray, który właśnie skończył nagrywać „In The Summertime” Mungo Jerry kompletnie nie wiedział jak „ugryźć” muzykę COMUSA, która w swoim składzie nie miała perkusji, a na dodatek nie grała krótkich, wesołych, melodyjnych piosenek. Studyjna produkcja nie oddawała energii jaką zespół wytwarzał na koncertach. Chłopcy robili co mogli by ocalić brzmienie, za którym gonili stąd większa część materiału została zarejestrowana na żywo. Ta „chropowatość”, na którą wówczas skarżyli się Wootton i Göring mnie się podoba…

Album „First Utterance” ukazał się wiosną 1971 roku i zawierał siedem autorskich nagrań. Pierwszą rzeczą, która uderza już na samym wstępie jest jego całkowicie przerażająca okładka. Grafika, narysowana piórem wiecznym przez samego Rogera Woottona, przedstawia włochatego, powykręcanego w pierwotnym krzyku Comusa z wystającymi żebrami i priapicznym spojrzeniem. Jak łatwo się domyśleć nie będzie to przyjemna, popołudniowa filiżanka herbaty do wypicia. Muzycznie będzie głośno, zaś w treści brutalnie lubieżnie.

Front okładki „First Utterance” (1971)

Zawarta tu muzyka dla przeciętnego hipisowskiego fana folkowego grania była nie mniej szokująca niż okładka. To nie było zebranie „Koła gospodyń wiejskich” w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej, żadne tam ludowe przyśpiewki o  d… Maryni, ciepłym słoneczku i uginającym się zielonym  mosteczku. Tu jest mroczny zły duch lasu, który przyszedł, by kogoś splugawić, poderżnąć gardło, porzucić martwe ciało między drzewa, by nikt nigdy je nie odnalazł. To tu, jak nigdzie indziej, porusza się tak „czarujące” tematy jak gwałt, mord i choroby psychiczne.

Dla tych, którzy mają strach w oczach, duszę na ramieniu i czują wszechwładnie opanowującą umysł grozę proponują zacząć jej przesłuchanie od  dwunastominutowego ,mojego ulubionego,  utworu „The Herald” o najbardziej miłosiernej i uroczej melodii na całym albumie, wślizgującej się w ciemne dno reszty albumu. Ten numer zawiera świetne partie Woottona i Göringa na 6-cio i 12-strunowej gitarze akustycznej. Wszystko zaczyna się od przesuwającego się basu Andy Hellaby’ego. To właśnie ten klimatyczny dźwięk pozwolił Rogerowi wymyślić tekst zaczynający się sugestią nadejścia świtu, który usunie cały lęk. To, co najbardziej zapada w pamięć, to anielski wokal Bobbie Watson doskonale odnajdujący się w tej dość zawiłej melodii, niemal zwierzęca gra na gitarze Rogera oraz stale narastające przerażenie wydobyte z altówki i skrzypiec Colina Pearsona oraz fletu i oboju Roba Younga. Gdy panna Watson wraca ze wszystkimi odradzającymi się lękami, Roger i Glenn pojedynkują się na akustykach, a Rob dołącza się ze swymi dętymi, wtedy czujemy, że to jest ich traktat o znaczącej sile nadziei i wytrwałości. Szkoda, że „The Herald” podnoszący na duchu nie rozpoczął ani nie zakończył tej mrocznej płyty.

Album rozpoczyna się od nagrania „Diana”. Ta piosenka prowadzona przez altówkę Colina jest tą, która zaczyna przywoływać demona Comusa. Tutaj poznajemy wyjątkowy głos Rogera – mieszankę Raya Charlesa i Little Richarda. Wootton zaczyna śpiewać prawdziwą opowieść o Comusie. Ten Comus to stworzenie, które cuchnie i poluje na cnotę. Rolą Diany jest zachować najwyższą czujności i zwlekać. Gdy do utworu dołącza się potężne bębnienie (bongosy) z eterycznym wokalem Bobbie i skrzypcami Pearsona lęk przed byciem tam, gdzie nie powinno się być przedstawiono w sposób, którego prawdopodobnie nigdy więcej nie usłyszymy. Mówią, że żądza zna paniczne oznaki cnoty… Po „The Herald” zaczyna się prawdziwie bezlitosny, czysty horror. Opowiedziana z punktu widzenia agresora jedenastominutowa kompozycja „Drip, Drip” przedstawia opowieść o bezsensownym chaosie i okrucieństwie. Przechodzi przez różne etapy maniakalnych melodii i nieludzkich dźwięków tylko po to, by zbudować pogański trans, który zostaje przerwany przerażającym końcem. Moim zdaniem „Drip, Drip” to najważniejszy element albumu i zawiera najbardziej okrutny tekst szczegółowo opisujący morderstwo w lesie.

Czarny, powykręcany z bólu i  krzyku z wystającymi żebrami. Oto Comus w całej swej postaci…

„Song to Comus” jest chyba najmroczniejszym z nich wszystkich. To ostrzegawcze wezwanie. Oto coś, czego powinniśmy się bać. Plądrując katakumby w swoim zakresie wokalnym Wootton szczegółowo opisuje, jak Comus ukrywa się w cieniu dnia, grając swoje radosne piosenki, aby zwabić dziewicze serca do swojego złego legowiska. Tam, za lasem, w głębokich jaskiniach, ujawnia swoje prawdziwe ja – z całkowicie odsłoniętymi kłami, dążące do przejęcia czystości każdego cnotliwego przez seksualną rzeź. „Łowca błony dziewiczej, dłonie ze stali zaciskają się, a jej czerwone ciało wiotczeje / Zdobywca bólu, oczy ognia przebijają jej łono  / Comus gwałci, Comus łamie cnotę słodkiej młodej dziewicy / Nagie ciało, rozwiane włosy, jej przerażające krzyki przecinają powietrze…” Tylko letni blask dnia zapewnia wytchnienie i ucieczkę dla uwiedzionych. Ta doskonale wykonana oda, z oszałamiającymi aranżacjami instrumentalnymi i wokalnymi nie ma porównania z niczym. To wyjątkowa perełka, którą warto przetrawić. Jej kontynuacją jest „The Bite”, o którym wspominałem już wyżej. Altówka i flet o wyjątkowej urodzie przyspieszają tempo, pchając utwór w jego szybki koniec. Gdy słychać bolesny krzyk męczeństwa zdaję sobie sprawę, że to jest ten moment, w którym dociera do mnie sedno tej piosenki… Niesamowity kawałek eksploracji skrzypiec i basu to początek „Bitten” pozwalający zastanowić się nad ogromem lęku poprzedzającego śmierć. Wybuchowe, atonalne przebudzenie zapiera dech w piersiach i wydaje się zajmować trzydzieści minut, a trwa zaledwie dwie. Geniusz!! Ostatni na płycie „The Prisoner” w porównaniu z poprzednimi nagraniami jest nieco inny tematycznie. Skończyły się mroczne i groźne sceny na rzecz klaustrofobii i terroru szokowej terapii. Wootton przedstawia tu osobę przebywającą w szpitalu psychiatrycznym po szalonej wędrówce i jest jej apelem o uwolnienie, ponieważ czuje się wyleczony. „Praca w tych mrocznych obszarach eksploracji, szaleństwo i poczucie, że świat wbrew twej woli chce cię ukształtować zmusiły mnie do napisania tej piosenki.” – zwierzał się po latach lider zespołu. Utwór zaczyna się w melancholijnym nastroju i zawiera ostatnie kawałki cudnych wokali Bobbie Watson. Podstawą są tu gitary akustyczne, skrzypce i bongosy. Ta lżejsza instrumentacja sprawia, że brzmi to jak progresywny rock, chociaż wcale nim nie jest. Wootton przecież nie byłby sobą, gdy na samo zakończenie nie zafundował nam ostatni kęs potwora o imieniu „Szaleństwo” pełnym plemiennych rytmów i osobliwych głosów. Niesamowite zakończenie niesamowitego albumu!

Niestety płyta „First Utterance” nie znalazła uznania u szerszej publiczności. Okazało się, że nawet w tych przyjaznych dla progresywnego rocka czasach propozycja zespołu COMUS była trudna do przełknięcia. Wytwórnia Dawn wytłoczyła zaledwie 10 tysięcy kopii i nie poparła wydanie albumu żadną promocją. Po tej komercyjnej porażce COMUS nigdy więcej nie nagrał tego typu muzyki.  Po krótkiej przerwie, w 1974 roku muzycy powrócili z jeszcze mniej znanym albumem „To Keep From Crying” pomimo, że Woottona, Hellaby’ego i Watson wsparli tacy muzycy jak Lindsay Cooper z Henry Cow i Didier Malherbe z Gong. To był już koniec zespołu.

Choć trudno w to uwierzyć, ale COMUS wywarł ogromny wpływ na młodsze pokolenie muzyków XXI wieku. Długo nie szukając – Mikael Åkerfeldt, wokalista Opeth, jest ich wielkim fanem. Dobry przykład wpływu Brytyjczyków można usłyszeć we współpracy Åkerfeldta ze Stevenem Wilsonem na albumie grupy Storm Corrosion („Storm Corrosion” 2012 r.) Åkerfeld namówił także Rogera Woottona na „wskrzeszenie” zespołu i zaprosił ich do Szwecji w 2008 roku z czego powstała koncertowa płyta „East of Sweden: Live at Melloboat Festival 2008” wydana trzy lata później –  dokładnie czterdzieści lat po debiucie…

Historia jednej płyty. TANGERINE DREAM „Ricochet” (1975).

W nocy 14 listopada 1940 roku 515 niemieckich bombowców zrzuciło bomby na przemysłowe miasto Coventry w zachodnio- środkowej Anglii. Ich misją było zniszczenie fabryk i infrastruktury przemysłowej miasta, ale w brutalnej wojennej rzezi nic nie było święte – nawet miejsc świętych. Katedra Św. Michała Archanioła, zbudowana w XI wieku i w pewnym momencie największy kościół w Anglii, został tej nocy spopielony. Ze wspaniałej konstrukcji pozostała jedynie wieża i zewnętrzna ściana. Ruiny pozostawiono traktując je jako pomnik-symbol niemieckich nalotów na Anglię podczas II wojny światowej. Następnego dnia po bombardowaniu zapadła decyzja o budowie nowej katedry, która stanąć miała tuż obok ruin. 25 maja 1962 roku poświęcono nowy obiekt jako symbol pojednania, w którym wykonano napisany specjalnie na tę okazję orkiestrowy utwór Benjamina Brittena „War Requiem”

Trzydzieści pięć lat po bombardowaniu nastąpił kolejny, poetycki zwrot w historii obu krajów, który jednocześnie zaowocował kamieniem milowym w muzyce elektronicznej.  W nowej katedrze w Coventry pojawił się niemiecki zespół TANDERINE DREAM ze swoją muzyką, której owocem był koncertowy album. Oto historia płyty „Ricochet”

Tangerine Dream na żywo w Coventry  Cathedral (1975)

Pomysł występów w kościele po raz pierwszy wyszedł od ojca Bernarda Goureau, najfajniejszego kapłana tamtych czasów, który  zaprosił zespół do katedry Notre-Dame de Reims, położonej w samym sercu winiarskiego regionu Szampanii we Francji. Kulturalny delegat Kościoła katolickiego oświadczył: „We współczesnym świecie katedry i kościoły powinny starać się odzyskać swoją pierwotną funkcję –  miejsca spotkań ludzi, także poprzez sztukę i muzykę. Nadszedł czas by Kościół i młodzież się pogodzili…” Tej niedzieli, 13 grudnia 1974 roku w tym religijnym chrześcijańskim przybytku nie odprawiono mszy. Ojciec Goureau wspomina: „To prawda, że ​jakiś młodzieniec zapalił marihuanę, aby lepiej komunikować się z brzmieniem Tangerine Dream i całym spektaklem; prawdą jest również, że inni, aby wypełnić naturalny odruch fizjologiczny, oddawali mocz na kolumny katedry; i wreszcie, prawdą jest, że w walce z zimnem widziano pary namiętnie się całujące. Ale również prawdą jest, że około sześciu tysięcy młodych ludzi siedziało w skupieniu na podłodze przez trzy godziny w ciemności i cieszyło się muzyką.” TANGERINE DREAM ze swojej strony zagrał spektakl, który został uznany za jeden z najlepszych pomimo braku ekstrawaganckiej oprawy świetlnej jaka towarzyszyła im kilka lat później. Zarówno muzyka, ich nieziemskie brzmienie jak i sama katedra, która dzięki gotyckiej architekturze stanowiła doskonałe tło dla charakterystycznych tonacji molowych oczarowały siedzący przed nimi tłum pogrążony w medytacyjnej ciszy. Dodam, że w połowie koncertu półgodzinny set miała Christa Päffgen, bardziej znana jako Nico – ekscentryczna muza Andy Warhola, która siedem lat wcześniej użyczyła  swego głosu na pierwszym albumie The Velvet Underground…

Koncert w Reims okazał się udany i odbił się głośnym echem. Od „Le Monde” po „New York Times” międzynarodowa prasa relacjonowała wydarzenie, czyniąc z niego pomnik historii awangardowej muzyki. Trio pojawiło się później w kościołach jeszcze kilka razy, bez utożsamiania się ze strukturami Kościoła. Niestety, wielu biskupom te wydarzenia nie spodobały się. Pod presją skarg i zażaleń Watykan zakazał grupie dalszych występów w jego sakralnych przybytkach. Rok później hierarchowie Kościoła anglikańskiego nie mieli takich obiekcji. Podczas październikowej trasy koncertowej zespołu po Wielkiej Brytanii udostępnili im progi trzech katedr – oprócz tej w Coventry były to katedry w Liverpoolu i w York.

Tangerine Dream: Chris Frank, Edgar Froese, Peter Bauman (1974)

To była druga wizyta zespołu na Wyspach. Pierwsza miała miejsce 6 czerwca 1974 roku w londyńskim Victoria Palace. Brytyjski „Music Week” porównał ich muzykę do „nieustannie płynącej rzeki, która tu i ówdzie wije się po łagodnych zakrętach”, a „Melody Maker” umieścił grupę wśród „najbardziej obiecujących zespołów świata”. Cechą wyróżniającą ówczesne koncerty było to, że składały się głównie z improwizacji. Postawili sobie za cel, aby nigdy nie grać dwa razy tak samo. Wychodząc na scenę nie wiedzieli w którą stronę potoczy się muzyka. Wzory dźwiękowe budowały się powoli i mieszały ze sobą, a dźwięki pozwalały słuchaczom odpłynąć myślami w inną, astralną czasoprzestrzeń. Takie stany młodzież do tej pory doświadczała zazwyczaj po spożyciu popularnych i dostępnych używek.

Rok 1975 był prawdopodobnie najbardziej twórczym i najbardziej pracowitym okresem dla TANGERINE DREAM. Plusem był stabilny skład, któremu udało się w końcu grać razem przez długi czas, nie wspominając o rosnących umiejętnościach muzyków w używaniu elektronicznych instrumentów. Przede wszystkim Edgar Froese rzadziej sięgał po gitary. On także zasiadł za syntezatorem. W marcu ukazał się „Rubycon” – ich najlepiej sprzedający się album w Wielkiej Brytanii, w którym tamtejsi krytycy rozpoznali „światy do tej pory nieodkryte”. Drugie solowe dzieło Edgara Froese pt. „Epsilon In Malaysia Pale” powstało pod wpływem podróży do Kuala Lumpur i ukazało się we wrześniu tego samego roku. „To tak, jakby ktoś wychodził z głębi ciemnej, prastarej dżungli w stronę oblanej słońcem  malezyjskiej plaży” – pisał podekscytowany dziennikarz „Melody Maker”. W międzyczasie po raz pierwszy opuścili Europę i udali się w podróż do Australii i Nowej Zelandii. Rok zakończyli albumem „Ricochet” wydanym w grudniu 1975 roku przez  Virgin. Zdjęcie na okładce zostało zrobione przez żonę Edgara Froese, Monique, na brzegu oceanu w pobliżu Bordeaux. Tytułowa kompozycja została podzielona na dwie części: „Ricochet (Part One)” i „Ricochet (Part Two)” zajmując odpowiednio stronę „A” i stronę „B” analogowej płyty

TANGERINE DREAM to wyjątkowy zespół w dziedzinie muzyki elektronicznej, a jego siła tkwiła w improwizowanej muzyce granej na żywo. Różnorodność sprzętu elektronicznego używanego przez muzyków podczas tej trasy był naprawdę potężny i wyglądał niczym futurystyczny świat kontrolowany przez maszyny. Proces tworzenia muzyki na scenie za jego pomocą różnił się bardzo w tamtym czasie od pracy w studiu. Wymagało to nie tylko doskonałego opanowania gry na wszystkich instrumentach, ale także idealnego zgrania samych muzyków. Pamiętajmy, że potężna aparatura ustawiona na scenie prawie całkowicie eliminowała kontakt wzrokowy między nimi. Biorąc pod uwagę sprzęt i ilość pracy wymaganej do ręcznego manipulowania dźwiękami album „live” brzmiący tak dobrze jak „Ricochet”, był godnym podziwu osiągnięciem.

Aparatura  na scenie eliminowała kontakt wzrokowy między muzykami.

Z drugiej strony określenie „live” w przypadku „Ricochet” jest luźne. Podstawą albumu były liczne występy na żywo, głównie z Salle Des Fetes De Talence, z Bordeaux z 20 września 1975 roku i z Fairfield Halls z Croydon z 23 października. Chris Franke: „Koncerty były zbyt długie, aby wykorzystać je w pełnym wymiarze na płycie. Z około czterdziestu, czy pięćdziesięciu godzin muzyki, ze zwojów kilometrów taśm, musieliśmy wydobyć najważniejsze jej fragmenty, najbardziej charakterystyczne i typowe dla nas rzeczy. Końcowy wynik zadowolił nas wszystkich.” Nagrania zmiksowano w Manor Studio, należącym do Richarda Bransona z Virgin Records, tym samym gdzie TANGERINE DREAM nagrywało swoje poprzednie albumy dla tej wytwórni – „Phaedra” i „Rubycon”. Praca studyjna dla „Ricochet” obejmowała m.in. dodanie overdubów perkusyjnych autorstwa Chrisa Franke. Można je usłyszeć, zaczynając od około drugiej minuty w „Part One”. Najbardziej uderzające jest wprowadzenie fortepianu do „Part Two”, pierwsze takie na płycie zespołu. Inną nowością było użycie sampli ludzkich głosów i industrialnych dźwięków (ok.13-ta minuta w „Part Two”). Przy akompaniamencie cudownego fletu  po raz pierwszy słyszymy jak zespół gra coś, co przypomina prawdziwą piosenkę, którą można zanucić już po pierwszym wysłuchaniu. Ta umiejętność pisania bardziej komercyjnych, ale wciąż artystycznych utworów będzie główną częścią ich następnych albumów, w tym znakomitej „Stratosfear” i ostatniego albumu zespołu z lat 70-tych, „Force Majeure”.

3 października 1976 roku w ramach serii „Omnibus” na antenie BBC2 wyemitowano film Tony’ego Palmera z koncertu z katedry w Coventry. Niestety, oryginalny, zarejestrowany dźwięk został przypadkowo skasowany, więc posłużono się muzyką z płyty. Oczywiście nie jest on zsynchronizowany z obrazem, niemniej jest to wspaniały dokument filmowy tamtej epoki i dostępny na Youtube. Osobiście uważam „Ricochet” za jeden z najlepszych albumów TANGERINE DREAM w owym klasycznym okresie lat 70-tych. Dlaczego? Bo mimo upływu wielu dekad, wciąż do mnie przemawia, a określenie „fenomenalny” w tym przypadku nie jest nadużyciem!

Zespół jednej płyty: JAMUL „Jamul” (1970).

Na peryferiach amerykańskiego stanu Kalifornia, na wschód od San Diego leży małe, niczym nie wyróżniające się miasteczko Jamul (czyt. ha-mul). Jego nazwa tak bardzo przypadła do gitarzyście i wokaliście Bobowi Desnoyers’owi, że swoją nowo utworzoną grupę pierwotnie nazwał The Jamul City Funk Band, by ostatecznie skrócić  ją na JAMUL. Zdjęcie na odwrotnej stronie  albumu wydanego w 1970 roku zostało zrobione na tyłach jedynego w tym  miasteczku baru. Po wydaniu płyty zespół istniał co prawda jeszcze cztery lata, ale nie wydał nic więcej, choć legenda głosi, że muzycy mieli nagrany materiał na drugi longplay. Niestety taśmy zaginęły i do dziś nie ma po nich śladu.

Tył okładki oryginalnego longplaya grupy Jamul (1970).

Początki grupy sięgają roku 1968. kiedy do Boba Desnoyersa dołączył basista John Fergus i perkusista Ron Armstrong z grupy The Misfits, która mogła się poszczycić tym, że otwierała koncert Rolling Stonesom w czasie tournee  po Kalifornii. Rok później trio zasilił grający na harmonijce ustnej, wokalista Steve Williams (ex- The Voxmen). Grając w San Diego w National City’s Club Pleasure, zespół najwyraźniej złapał wiatr w żagle. Nie przeszkadzało im, że scena znajdowała się na małej platformie tuż za ponurym barem o nazwie „Club 66” stworzona z myślą o tancerkach Go-Go.  Najgorsze było to, że około 2-4 nad ranem schodziły się tu typy w rodzaju hard korowych motocyklistów z martwymi szczurami zwisającymi ze skórzanych kurtek i wszystkie ćpuny, którzy o tej porze nie mieli dokąd pójść. Mimo tak „egzotycznej” publiki JAMUL ze swoją muzyką zawsze byli owacyjnie witani na scenie.

Repertuar opierali na bluesowych standardach z domieszką muzyki country. Z biegiem czasu zaczęli wprowadzać autorskie, stworzone głównie przez Armstronga kompozycje takie jak „Sunrise Over Jamul„, „Movin’ To The Country”, „I Can’t Complaine”… Koncerty otwierali brawurowo granym coverem Johna D. Loudermilka „Tobacco Road” – kończyli przerobionym w autentycznie oryginalny sposób utworem Stonesów „Jumpin’ Jack Flash”. Regularne występy w rodzinnym mieście nie uszły uwadze łowcy młodych  talentów. Był nim Gary Packett – człowiek z The Union Gap, który doprowadził do podpisania przez zespół kontraktu z małą, lokalną wytwórnią Lizard Records. Nagranie płyty było tylko kwestia czasu…

Oprócz występów w rodzinnym San Diego grupa jeździła po całym stanie koncertując m.in. razem z The Doors w słynnym klubie „Whiskey A Go Go” w West Hollywood przy Sunset Boulevard. To tam zobaczył ich Little Richard wykonujących jego autorski kawałek „Long Tall Sally”. Aranżacja zespołu tak go ujęła, że zaprosił muzyków do telewizyjnego programu „BRP” Barry’ego Richardsa w Baltimore. „W czwórkę brzmicie lepiej niż mój big band” – powiedział Richard po występie. W telewizyjnym studio wspólnie wykonali piosenkę, „Good Golly Miss Molly”, udokumentowaną po latach na płycie DVD w serii „Barry Richards Presents”.

W lutym 1970 roku nagrali album wyprodukowany przez Richarda Podolora z Gabrielem Meklerem jako producentem wykonawczym. Podpowiem, że ten sam duet wyprodukował także wczesne płyty Steppenwolf i Three Dog Night. Krążek „Jamul” to ciężki, hipisowski  rock o bluesowym zabarwieniu napędzany potężnym „brudnym” głosem Steve’a Williamsa, przesterowanymi gitarami Desnoyersa z mocną sekcją rytmiczną. Na płycie znalazło się jedenaście utworów, z czego trzy to covery – ale za to jakie! Pierwszy, wspomniany już wcześniej „Tobacco Road” z mocnym gitarowym solem i grzmiącą harmonijką ustną przebija moim skromnym zdaniem wszystkie znane mi wersje, łącznie z tą nagraną przez Edgara Wintera na płycie „Entrance”, czy Davida Lee Rotha z solowego albumu „Eat 'Em And Smile” gdzie szaloną solówką popisał się Steve Vai. Drugi to „Long Tall Sally”, którym tak zachwycił się Little Richard – jedna z najciekawszych przeróbek klasyki gatunku. Trzeci cover, znany z występów na żywo, czyli słynne „Jumpin’ Jack Flash” Stonesów, w którym zaskakuje spowolnione do „pogrzebowego marszu” tempo. Słysząc tę wersję po raz pierwszy miałem obawy, czy wokalista nadąży z tekstem do końca utworu (żart). No i wyrazy uznania dla Boba Desnoyersa za wypuszczenie jednej z najbardziej odważnych, progresywnych solówek na tym albumie. A tak na marginesie – szacun dla muzyków, że byli na tyle odważni, by zmierzyć się z tym klasykiem. Zwłaszcza wkrótce po tym, jak został on wydany przez samych Stonesów.

Autorskie kompozycje wcale nie odbiegają poziomem od coverów. „Sunrise Over Jamul, który ukazał się również na singlu, to fantastyczny barowy rocker nabierający szybkości i energii w miarę upływu czasu. „Gburowaty” wokal Williamsa przypomina mi momentami głos Johna Kaya ze Steppenwolf, co oczywiście nie jest zarzutem… „Movin’ To The Country” to całkiem przyjemna, ładna ballada mająca jedną z najbardziej chwytliwych melodii na tym krążku. Nic dziwnego, że znalazła się na drugim (i ostatnim) singlu zespołu… Charakterystyczna hipisowska atmosfera lat 60-tych unosi się nad „Hold The Line”. W tym nagraniu rolę wokalisty przejął Ron Armstrong, chociaż słowo „wokalista” użyłem tu na wyrost. Perkusista bardziej deklamuje tekst w stylu Lou Reeda niż go śpiewa… Agresywny i ciężki „All You Have Left Is Me” pobudza do kiwania głową szczególnie gdy ma się długie włosy. Zatańczyć też można przy nim pogo (wiem, bo próbowałem!) i tylko żal, że trwa krótko, niecałe trzy minuty. To jedna z dwóch kompozycji gitarzysty i lidera grupy, który dużo więcej podobnych kawałków napisał na drugą, nigdy nie wydaną, płytę… Enigmatyczny „Nikel Thimble” ma piękny, psychodeliczny klimat Wschodniego Wybrzeża. Wystarczy posłuchać jej kilka razy i gwarantuję – zostaje w głowie na długo. „Miękka” gitara akustyczna, ładne harmonie wokalne, powolny rytm… W sumie prostota, a efekt niesamowity! W prawie funkowym „I Can’t Complaine” ponownie śpiewa Armstrong. Jako wokalista nie był tak dobry jak Steve Williams, ale przyznaję, że podjął entuzjastyczną próbę. I tu już muszę szczerze powiedzieć – dał radę. Jest to też  jego najlepszy kawałek jaki stworzył na potrzeby płyty… Na zakończenie mamy dwa autentyczne rockowe kilery. „Ramblin’ Man” (nie ma nic wspólnego z The Allman Brothers Band) to NAJCIĘŻSZY blues rockowy numer na tym krążku. Intensywny, „brudny”, kipiący energią. Z „warczącym” dźwiękiem gitary, kopiącym w nerki basem, szaloną harmonijką i miażdżącą szkło i metal perkusją zdolną wypruć membrany z głośników każdej wieży Hi Fi! To jedyny kawałek napisany przez Williamsa. Szkoda, że drugi, „Shadows”, ponoć równie szalony jak „Ramblin’…” nie zmieścił się na albumie… Całość zamyka apokaliptyczny numer lidera zespołu „Valle Thunder”. Co tu dużo mówić. Tak jak w przypadku poprzednika całość po prostu wyrywa trzewia z wnętrzności. Żadne słowa nie oddadzą potęgi tego kawałka – trzeba go po prostu posłuchać i tyle!

Pomimo, że album wydała mała i nielicząca się wówczas na rynku amerykańskim firma fonograficzna znalazł się on w gorącej setce najpopularniejszych płyt długogrających tygodnika „Bllboard” (93 miejsce). Sukces! Po rozpadzie zespołu każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. Z tego co udało mi się ustalić Ron Armstrong mieszka obecnie w Los Angeles, zaś Steve Williams w Kolorado. Do dziś obaj tworzą i nagrywają. Ten ostatni w 2003 roku wydał płytę „Change” z piosenkami gospel… Bob Desnoyers zmarł w 2011 roku; niedługo później do Największej Orkiestry Świata odszedł też John Fergus...

 

Meksykańska fasada – LA FACHADA DE PIEDRA „Stone Facade” (1971/72/74).

Prowincjonalne meksykańskie miasteczko Venta del Astillero omijane jest szerokim łukiem przez turystów. Tu czas płynie innym, spowolnionym rytmem. Nawet niewielki ruch drogowy i jedyny przejazd kolejowy wpisani są w monotonię tej małej społeczności. Przypadkowy podróżnik, który nie wiadomo skąd przybył i dokąd zmierza idzie wąską, brukowaną uliczką. Mijając dość okazały jak na tę okolicę dom słyszy akordy „Black Magic Woman” grane na gitarze Fender Stratocaster. Zaciekawiony na moment przystaje. Widząc siedzącego nieopodal Metysa pyta, któż tak ładnie gra. Miejscowy viejo  wyglądający jak hipis z epoki dinozaurów, przeżuwając tytoń w ustach ożywia się i ochrypłym głosem odpowiada: ” To nasz El Mike”. Widząc, że przybysz nie kojarzy o kim mowa nieco zdziwiony dodaje „No co ty gringo, nie znasz go?! To Miguel Ochoa z La Fachada de Piedra.” 

Miguel Ochoa  i jego żona Carmen Hernadez-Ochoa mieszkają w tej społeczności od kilkunastu lat dzieląc wspólnie miłość i pasję do muzyki ze swoimi pupilami: dwoma kotami i psem. Salon ich domu pełen jest zdjęć i pamiątek, wypełniony masą wspomnień z lat 60-tych i 70-tych, złotego wieku rock and rolla dokumentującego ich działalność w zespole, który z angielska nazywają Stone Facade (kamienna fasada).

Zespół LA FACHADA DE PIEDRA pojawił się na bogatej scenie rockowej „guanatos” pod koniec 1967 roku, która była wówczas świadkiem narodzin takich grup jak  Los Monstruos, The Spiders, Toncho Pilatos, La Revolución De Emiliano Zapata (o której już pisałem), 39,4… Muzyczna historia Miguela „El Mike” Ochoa zaczyna się jednak wcześniej, bo już w 1964 roku, kiedy wraz z Angelem Echeverrym, Rafaelem Goldem i Felipe Sanzem założył grupę The Beat Makers działająca aż do 1966 roku. „Później przez rok miałem śpiewającą kawiarnię „El Clan” w Jardines del Bosque ozdobioną specjalnie dla mnie przez malarza Alejandro Colunga, który wykonał piękne malowidła ścienne. Jednak władze dwukrotnie zamykały bar, ponieważ w tamtych czasach rząd był bardzo represyjny i cenzurował wszystko, co miało związek z rock and rollem. Stanąłem na rozdrożu mając do wyboru: albo biznes, albo muzyka. A że moją pasją była gitara wybór był oczywisty ”- wspomina Ochoa. Wraz z Tony Bakerem (g. voc), Markiem Havey’em (g, bg), Adriánem Cuevasem ( bg) i Tomásem Yoakuma (dr), którzy studiowali w Guadalajarze utworzyli grupę LA FACHADA DE PIEDRA. Nawiasem mówiąc Mark Havey był założycielem legendarnej kapeli Hangar Ambulante z Ajijic, którą opuścił podczas trasy w Mexico City. Nazwę grupy zaproponowała Dina, żona Marka. „Mieszkaliśmy w Chapalita, był tam mały zamek z fasadą z czystych kamieni boloncitas, bardzo piękny, więc nazwa była idealna i łatwa do zidentyfikowania” – wyjaśnia „El Mike”. Od tego momentu rozpoczyna się ścieżka po której zespół piął się w górę budując swoją karierę i legendę przy okazji zmieniając co jakiś czas skład i liczbę muzyków.

Kulminacyjnymi momentami w owym czasie były dwa spektakularne koncerty. Pierwszy (wspólnie z Dugs Dugs) w słynnym Teatro Degollado w Guadalajarze. taki ichni odpowiednik Teatru Bolszoj w Moskwie. Miguel Ochoa wspominał po latach: „To było najbardziej szokujące doświadczenie w naszym życiu. Nasz wokalista poszedł za potrzebą na stronę, gdy nagle organizatorzy zapowiedzieli nasze wyjście na scenę. Szczęśliwie był z nami Enrique Sánchez z grupy 39.4 i zagrał z nami dwa kawałki zanim został podmieniony. Ludzie krzyczeli i śpiewali tak głośno, że zagłuszyli nas totalnie. Adrenalina buzowała nam jeszcze długo po występie…” Drugi koncert w Avándaro, na festiwalu Rock y Ruedas będący meksykańską wersją Woodstock, przeszedł do legendy i zapewnił im nieśmiertelność w sercach fanów. Przyjechali tu… niezapowiedziani, ku ogólnemu zaskoczeniu organizatorów i licznie zgromadzonej publiczności dając takiego ognia na scenie jakiego do tej pory w tej części świata nikt nie widział. Tłum autentycznie oszalał!

Zespół wydobywał swój bluesowy undergroundowy ciężki rock z wpływami Cream i Mountain wraz z angielskim wokalem, organami, dwiema gitarami prowadzącymi, okazjonalnymi elektrycznymi skrzypcami i odrobiną latynoskiej perkusji. Oryginalne kompozycje, mnóstwo psychodelicznych efektów, sfuzzowane gitary w stylu Hendrixa, słowem najlepsza muzyka i najlepszy zespół jaki istniał na przełomie lat 60 i 70-tych w Ameryce Środkowej. Według klasy rządzącej (czyt. dyktatury gen. Diaza Ordaza) grupa ze swoją muzyką i swobodnym stylem życia była silnym ciosem dla ustalonego porządku publicznego, która „bezpośrednio atakowała ciało i umysł meksykańskiej młodzieży”. Tyle, że ta kochała ten „atak” i szalała na ich punkcie – La Fachada zarażała ich wolnością. Niestety, naciski z strony rządowej, cenzura, nieufność wytwórni płytowych, brak radiowych promocji spowodował, że nie udało się im zaistnieć poza granicami kraju. I tak oto jeden z najbardziej utalentowanych i oryginalnych meksykańskich zespołów pozostał w cieniu bardziej popularnych, ale mniej dobrych kapel. Paradoks tamtych czasów… Nigdy nie nagrali dużej płyty, a przecież mieli własny, autorski materiał dużego kalibru. Wydali tylko dwie EP-ki, zaledwie osiem kawałków. Pierwsza z 1971 roku, La Fachada de Piedra en Avándaro”, zawiera przebój Roaming skomponowany przez Tony’ego Bakera. Druga, z 1972 roku. zatytułowana po prostu La Fachada”, przynosi m.in. dwie kompozycje lidera – Same Old Story i Walking The Dog. Komplet nagrań z obu „czwórek” znalazły się na płycie CD wydanej przez wytwórnię Walhalla w 2006 roku pod tytułem „Stone Facade”. Dodatkowo srebrny krążek zawiera zapis koncertu z 1974 roku z Teatro Experimental z Guadalajary – w sumie ponad 51 minut kapitalnej muzyki!

Pierwsza EP to błogosławione dzieło sztuki. Grupie, nie tracąc nic z brytyjskiej wierności DNA, udaje się na nowo sformułować ostre wzorce, dodając latynoskie akcenty, bluesowe eksperymenty i powolną kadencję typową dla mroczniejszego „sabbathowego” rocka. Riff w „Roaming” jest jak wstrząs elektromagnetyczny dla chorego przestępcy w więziennym szpitalu psychiatrycznym. Jest technika, ale bez popisów. Wiedzą, że wdzięk można znaleźć w dobrej trzyminutowej piosence, niekoniecznie w bardzo długich solówkach. Wokal surowy, prosty. Cztery piosenki facetów, którzy cieszą się muzyką. Surowe, świeże i autentyczne!

Na drugiej EP-ce nastąpiły pewne zmiany, z których najważniejsza to dodanie organów obecnych w każdym utworze oraz „wypożyczenie” na tę sesję wokalistki Carmen Hernadez z grupy 39.4 (wróci do LA FACHADE na stałe w 1977 roku), właścicielki potężnego, dzikiego i jednocześnie delikatnego głosu  nadający nowe brzmienie świeżej już propozycji zespołu. Stracili co prawda surowość, ale nie jakość. Otwiera ją „Walking The Dog” z mocną, dobrze ułożoną, solidną linią basu i precyzyjną grą perkusisty akcentującym rytm w bojowym nastroju. Nagle zniekształcenie w grze gitary przerywa rytm przedłużonym beatem, a gdy perkusja słabnie gitarzysta podwaja timing. Bas podąża za tempem wściekle biegnąc za pospiesznym rytmem, a tymczasem gitary brzdąkają w powietrzu swoją melodię. I to wszystko w piosence opowiadającej o wyprowadzaniu psa na spacer. Swoją drogą bardziej przypomina to bieganie z wielkim bernardynem po ulicy, gdy psisko z napiętą smyczą ciągnie za sobą swego pana… „Moving Too Fast” – rock’n’ roll w hard rockowym wydaniu powodujący u mnie nieskoordynowane ruchy głowy do przodu i w tył przez całe dwie i pół minuty… „Same Old Story” to zawiadomienie o eksmisji: „Wyjeżdżam, kochanie, bo nie mogę znieść twoich kłamstw”. Temat z progresją w bluesowym wydaniu z harmonijką ustną, organami i gitarowymi solówkami. No i  z tekstem z przymrużeniem oka. Kolejna EP-ka godna gatunku!

Koncertowe nagrania z nieco bootlegowym dźwiękiem to siedem kompozycji, z czego tylko dwie: „Better Watch” i „Roaming” znane są z pierwszej EP-ki. Grupa pokazuje tu swoje ciężkie, surowe, blues rockowe oblicze pełne gitarowego żaru, dudniącego basu i mocnej perkusji. Świetny, niepowtarzalny występ zatrzymany w czasie żarzący się nieokiełznaną sceniczną energią. Rozkosz dla ucha każdego miłośnika bluesa. I nie tylko!

Festiwal w Avándaro był wspaniałym doświadczeniem dla wielu zespołów, ale była to także i obraza dla rządu, który odtąd represjonował muzyków. Muzyczne kluby i kawiarnie zaczęły być zamykane, a granie i słuchanie rock zabronione. Niektórzy próbowali potajemnie grać, inni zamienili gitary na czarne aktówki i poszli sprzedawać ubezpieczenia. Represje rządowe i moda na disco pogrzebała rock and rolla, a także granie muzyki na żywo. Miguel i Carmen, już jako małżonkowie, w 1979 roku schronili się w Stanach Zjednoczonych. „Pracowaliśmy w sklepie muzycznym, a po pracy graliśmy w grupie The Blues Nucleus. Czasami spotykaliśmy się, aby grać z Lalo Torralem i Fito de la Parra (znanym z udziału w Canned Heat). Graliśmy, żeby nie stracić pasji”– wspomina Carmen. Odrodzenie muzyki rockowej w Meksyku spowodowało, że para wróciła do kraju w 1992 roku ponownie integrując się z muzyczną sceną Guadalajary. Nowy boom sprawił, że w 2002 roku wydali koncertową płytę CD i DVD. Pięć lat później odbyło się spotkanie z okazji 40-lecia zespołu, choć nie wszyscy jego pierwotni członkowie byli obecni. Pojawił się tylko Tony Baker i Tomás Yoakum. Ta magiczna noc została również uwieczniona na płycie kompaktowej.

Tak się rodził polski rock. „Ze szpulowca bigbitowca.1965-67 Polish Beat From Radio Vaults”

W ramach „Trójkowej” audycji „Piosenki bez granic” prowadzonej przez Wojciecha Manna od 2013 roku pojawił się kącik „Ze szpulowca bigbitowca”, w której Michał Owczarek prezentował nagrania odgrzebane w radiowych rozgłośniach i prywatnych archiwach tropiąc je, niczym Indiana Jones zaginionej biblijnej Arki Przymierza, jeżdżąc po całym kraju. Nagrania, o których zapomniał cały świat – czasem włącznie z ich wykonawcami. Wojciech Mann: „On mnie zresztą egzaminuje, czy ja znam taką lub inną grupę, i ja zdaję ten egzamin w kratkę. Ale mimo że czasem krytykujemy jakość tych nagrań, to ma to walor edukacyjny.” To tropienie nie było wcale takie proste. W lokalnych rozgłośniach często marnotrawiono trud całego ówczesnego muzycznego pokolenia. Jakimś cudem udało się na przykład ocalić i wyemitować na radiowej antenie nagranie legendarnego, bydgoskiego tria Troudom „Kiedy człowiek pragnie„. Redaktor Zbigniew Michalski z tamtejszej rozgłośni na internetowej stronie bydgoszcz24.pl wspomina: „Sesja nagraniowa była nagrodą za zwycięstwo na Festiwalu w Częstochowie. Tego nagrania próżno by szukać w archiwum na ulicy Myśliwieckiej. Utwór nagrano w składzie: Andrzej Kujawa – gitara solowa, Stefan Gołata – gitara basowa, Benek Nawrocki – perkusja. Wokalistką w tym utworze jest Hanna Szczygielska (później jako Hanna Andrzejewska, wiele lat uczestniczyła wraz z grupą ACT Zbigniewa Kaute w telewizyjnym programie “Jaka to melodia”). Trzeba wspomnieć również o Marku Cholewie, pierwszym perkusiście zespołu, który wymyślił nazwę grupy. Powstali w 1969 roku, z połączenia grup Triole i Dominujące Gitary. Rezydowali w klubie “U Alego” na ulicy Seminaryjnej (klub Wyższej Szkoły Inżynierskiej).” Trio Traudom miało szczęście, ale pewnie już nigdy nie odnajdziemy żadnego nagrania wywodzących się z tejże Bydgoszczy innych grup takich jak Nietoperze, czy Temperamenty. Tak jak i wielu innych pomimo tego, że w latach 60-tych i 70-tych rejestrowano, czasami wielogodzinne, sesje! Niestety, po jakimś czasie taśmy z napisem na pudełku big beat niszczono, nagrywano powtórnie. Jakże smutno w ogóle to komentować…

Tytaniczna praca Michała Owczarka doczekała się płytowej edycji na CD zatytułowana „Ze szpulowca bigbitowca” w podtytule „1965-67 Polish Beat Radio Vaults”. Ten materiał z zapomnianymi  nagraniami pionierów big beatu udostępniła w  październiku 2019 r. wytwórnia GAD Records, specjalizująca się w wydawaniu archiwalnych nagrań z kręgu jazzu i rocka pochodzących z naszego kraju. Na swej stronie internetowej wydawca napisał:

„Ze szpulowca bigbitowca” to kompilacja powstała na bazie radiowej audycji. Zebrane z pierwszy trzech lat działalności utwory prezentują bigbit nieznany. Czasami brudny, garażowy i agresywny niczym amerykańskie podziemie z tego okresu, czasami ułożony i subtelny jak nagrania The Shadows. Obok zespołów, które zyskały wówczas ogólnopolską popularność (Passaty, Szwagry czy Nastolatki znalazły się tutaj utwory wykonawców całkowicie zapomnianych (Czarodzieje, Ekonomiści, Pięć Smutnych Spojrzeń). To również pokazanie, że nie tylko w Warszawie czy w Trójmieście powstawały najciekawsze zespoły w tamtych czasach. Tarnowska Leliwa, szczecińskie Neptuny czy lubelskie Minstrele potwierdzają, że w Polsce naprawdę grało trzysta tysięcy gitar. Wiele z nich – bardzo ciekawie.”

W innym miejscu Mariusz Duda z GAD Records dodał: „Walor dokumentalny tych nagrań jest nie do przecenienia. Nazwy nie mówią kompletnie nic, ale muzyka broni się sama, pod warunkiem, że przyłożymy do niej miarę czasów, w których powstawała. Czarodzieje atakują riffem wziętym wprost od The Kinks, podobnie jak Szwagry. Za to Lancety ujmują garażowym brzmieniem, Regenci przypominają Czerwone Gitary, Neptuny kochają rock’n’rolla, Czarne Golfy naśladują The Troggs, a Kon-Tiki – The Shadows. W Nastolatkach pierwsze kroki stawiał Aleksander Nowacki (Homo Homini), a Minstrele najwyraźniej zauroczeni są anglosaskim folkiem.”

Owczarek o imieniu Michał tropi zapomniane nagrania polskiego big beatu.

Wszystkie nagrania, jakie trafiły na tę kompilację zostały zremasterowane i brzmią rewelacyjne, ale jak podkreślił w jednym z wywiadów Wojciech Mann: „(…) Nawet pokazanie słabego starego polskiego nagrania ludziom, których wtedy nawet nie było na świecie, pozwala na dopełnienie obrazu naszej kultury. Ona tworzyła się też w czasach nie za bardzo interesujących, szarych, burych, zdominowanych przez ideologię i cenzurę. Niedawno Michał puścił słuchaczom utwór dość marnego muzycznie zespołu, który ośmielił się zaśpiewać o pałach grających rhythm and bluesa na plecach, czyli tak naprawdę o tym, że milicja tłukła młodych fanów bigbitu. To wywołuje dziś uśmiech, ale ten zespół w latach 60. wykazał się prawdziwą odwagą. Taki utwór może dać młodym ludziom obraz tego, przez co my, starsi, musieliśmy przejść, by dojść do tego stanu, jaki jest dziś.” Dodam, że utwór, o którym wspomniał pan Wojciech to „Zabawa w Gliwicach” szczecińskiej grupy Neptuny nagrany podczas II Przeglądu Zespołów Muzyki Rozrywkowej jaki odbył się w Gliwicach w 1966 roku i który znalazł się na tej płycie. Nawiasem mówiąc rok później uczniowie  Technikum Budowlanym i Zespołu Szkół Drzewnych w Łomży założyli big beatową grupę o tej samej nazwie, która istniała do 1972 roku, ale żadne z ich amatorskich nagrań, tak jak wielu podobnym im zespołom, nie zachowały się. A szkoda.

W. Mann: „Michał czasem mnie egzaminuje i ja ten egzamin zdaję w kratkę”

Wydawnictwo wzbogacono obszerną książeczką zawierającą tekst autora kompilacji o każdym z nagrań oraz unikalne zdjęcia. W słowie wstępnym Wojciech Mann w charakterystycznym dla siebie stylu i z humorem napisał: „Zestaw utworów, który znalazł się tutaj to zaledwie mizerny wierzchołek bigbitowej góry lodowej, którą od lat buduje p. Michał Owczarek. Pojawiają się, co prawda, głosy zazdrośników, sugerujące, że p. Michał sam wymyśla niektórych wykonawców i po kryjomu nagrywa prezentowane na antenie piosenki, ale jak dotąd nikt nie przedstawił na to twardych dowodów”. 

Istniało w tym czasie co najmniej  sześć grup o nazwie Bardowie. Ta pochodziła z Warszawy  i znalazła się na omawianej płycie (zdjęcie z 20 lutego 1966 r.)

Opisy nagrań Michała Owczarka są nie mniej zajmujące i czyta się je z niekłamaną przyjemnością. Oto fragment jednego z nich dotyczący zespołu Czarodzieje i utworu „Zaproszenie do tańca” otwierający całą płytę. „Nagrań łódzkich Czarodziei szukałem naiwnie w Radio Łódź, by po latach przekonać się, jak kręte bywają archiwalne big-beatowe ścieżki cudem wykopując zakamuflowaną taśmę grupy w Radio Katowice. Dlaczego zakamuflowaną? W 1966 zespół uczestniczył w muzycznym przeglądzie w Gliwicach, organizowanym przez Zrzeszenie Studentów Polskich. Z pobliskich Katowic przyjechał wóz transmisyjny i – sądzą po brzmieniu – rach ciach, na żywo i bez nakładek nagrał zespół podczas imprezy w sali bez publiczności. Radiowy archiwista opisał taśmę jako… „piosenki studenckie”. Ten genialny kamuflaż sprawił, że cudem ocalały jedyne nagrania Czarodziei, Neptunów, czy Regentów. Dyrekcje zawsze rączki świerzbiły, aby big-beat kasować, ale w obliczu wysokiej „kultury studenckiej’ ręka zadrżała.”

Walor dokumentalnych siedemnastu zebranych tu nagrań jest nie do przecenienia. To jednak tylko  wierzchołek tego, co redaktor Michał Owczarek ma i namiastka tego, co przekazał nam na tej wyjątkowej płycie. Mam ogromną nadzieję, że cykl „Ze szpulowca bigbtowca” będzie miał swoją kontynuację, a wydanie kolejnych płyt to tylko kwestia czasu. A więc Panie Michale, czekamy z niecierpliwością na ciąg dalszy!

 

TREES „The Garden Of Jane Delawney” (1970); „On The Shore” (1970).

Rok 1969 był kamieniem milowym dla brytyjskiej muzyki folkowej. Wytwórnie płytowe szybko dostrzegły potencjalny zysk tego gatunku i podpisywały kontrakty z różnymi zespołami. Zwykle z tymi, które pasowały do ich komercyjnej formy muzycznej. I tak Island podpisał umowę z Fairport Convention, Elektra z Incredible String Band, Chrysalis ze Steeleye Span… Były też i takie, które nie potrafiły przeliterować terminu psychodelic folk, ale tym dajmy spokój. W każdym bądź razie te większe i bogatsze tworzyły pododdziały specjalizujące się w tym konkretnym gatunku. Jedną z nich była CBS, lider spośród wielkich. Zadziwiające, że ich pierwszym wyborem był TREES, początkujący i niedoświadczony zespół z Londynu stawiający wówczas pierwsze kroki na scenie. I choć zespół istniał krótko, to CBS miało nosa – w 1970 roku nagrali dwa albumy z czego drugi, „On The Shore”, to prawdziwy klasyk! Ale najpierw słów kilka o tym pierwszym.

Trees z wokalistką Celią Humpris.na folkowej scenie istnieli zaledwie 2 lata.

Debiutancki krążek „The Garden Of Jane Delawney” wydany 24 kwietnia 1970 roku to fascynujący album, łączący wpływy dwóch gitarzystów zespołu – Barry Clarke’a i Davida Costa. Ten pierwszy preferował blues rockowy styl. Drugi, z zamiłowaniem do tradycyjnych melodii ludowych, był pod wpływem folkowego gitarzysty i wokalisty Martina Carthy’ego. Ale pula talentów nie kończyła się na gitarzystach, ponieważ zespół miał również bardzo dobrego kompozytora w osobie basisty Biasa Boshell’a, świetnego perkusistę Unwina Browna i, zgodnie z wymaganiami najlepszych zespołów folkowych tamtych czasów, świetną piosenkarkę Celię Humphris. W przeciwieństwie do wielu jej współczesnych frontmanek Celia Humphris nie wywodziła się z rockowego kręgu muzycznego. W tym czasie uczyła się śpiewu operowego. Kiedy dołączyła do TREES jej nauczyciel był załamany. „Zmarnujesz sobie najlepsze lata”. Podczas przesłuchania nie znała żadnego utworu jaki  zespół grał. Gdy poproszono ją o zaśpiewanie jakiejś piosenki grupy Incredible String Band bezradnie rozłożyła ręce. „No to zaśpiewaj jakąkolwiek piosenkę folkową” – ratował sytuację David Costa.  Z niewinnym uśmiechem na twarzy wyszeptała „Ale ja nie jestem fanką folku…” Kupiła ich tą szczerością. A zespół nie mógł trafić lepiej. To jeden z najlepszych wokali w tym gatunku jaki się wówczas pojawił. Ten głos miał wszystko: ciepło matki, magię anioła i moc, która potrafiła połączyć akustyczne i liryczne ballady z agresywnym, ciężkim folk rockiem podkolorowany psychodelią.

Front okładki debiutanckiego albumu Trees (1970)

Płyta składa się z dziewięciu utworów. Cztery to tradycyjne brytyjskie piosenki ludowe, które zespół stworzył samodzielnie, dodając elementy rockowe, w tym strzeliste solówki na gitarze elektrycznej Barry’ego Clarke’a. Pozostałe to oryginalne utwory napisane przez basistę, który miał talent do tworzenia piosenek brzmiące jak ponadczasowe klasyki. Od czasu do czasu Bias Boshell wcielał się w rolę głównego wokalisty i przez kilka chwil dzielił się światłem reflektorów  z panną Humpris. Wszystkie utwory mieszają się ze sobą zaskakująco dobrze. Niektóre zwalają z nóg. Myślę tu choćby o „Lady Margaret” inspirowany opowieścią z kolekcji „Child Ballads” wzmocniony psychodelicznym, instrumentalnym jamem. Dla niezorientowanych, „Child Ballads” to zbiór 305 tradycyjnych opowieści w formie ballad opublikowanych w drugiej połowie XIX wieku przez Francisa Jamesa Childa pod tytułem „The English And Scottish Popular Ballads”, do których w większości z nich w latach 60-tych XX wieku Bertrand Bronson skomponował muzykę. Ta kolekcja nakarmiła wielu artystów folk rockowych mrocznymi opowieściami pasującymi do muzyki takiej jak np. „Matty Groves” rozsławionej przez Fairport Convention… „Lady Margaret” to mroczna i obskurna opowieści o Lady This, Lordzie That i Youngu Whatsisface, gdzie nieuzasadniona przemoc, psychopatyczna mizogamia i całkowita porażka racjonalnego, dojrzałego pojednania kończą się chaosem na ostrzu miecza.

Z kolei „Epitaph”, delikatna piosenka napisana przez Boshella, otrzymuje piękny akompaniament dwóch gitar akustycznych (Clarke i Costa) pochodzący z zupełnie innego świata określany w późniejszych latach jako acid-folk. Punktem kulminacyjnym albumu jest utwór tytułowy „The Garden Of Jane Delawney”. Celia Humphris śpiewa tu wspaniałe harmonie, a klawesyn, na którym gra Boshell, dodaje średniowiecznego charakteru tej jakże tajemniczej balladzie. Gra gitarzysty palcami i kciukiem oraz wyśmienity klawesyn malują obraz, który z perspektywy czasu jest niesamowicie bliski okładce Storma Thorgersona z „On The Shore”. Prawdziwy klejnot!

Po wydaniu „The Garden Of Jane Delawney” zespół koncertował przez większą część wiosny i lata tego roku z najlepszymi zespołami epoki: Fleetwood Mac, Yes, Fotheringay, Faces, a nawet Pink Floyd. Costa powiedział o tym etapie rozwoju zespołu: „Dorośliśmy przez te sześć miesięcy. Życie w trasie okazało się znacznie trudniejsze. Każdej nocy tłoczyliśmy się w ciasnym busie, spaliśmy na podłodze, jedliśmy owsiankę. Ale tak naprawdę zaczynaliśmy słuchać siebie i odkrywać nasze mocne strony.” Zespół zaczął słuchać  artystów, którzy mieszali folk z innymi stylami, takimi jak Curved Air i Renaissance. Humphris: „Skierowało nas to w nieco bardziej marzycielskie rejony. Boshell zaczął grać więcej na klawiszach, dodając skomplikowane podkłady do aranżacji. Dźwięk stał się ciemniejszy i bardziej psychodeliczny”. I tak oto dochodzimy do drugiego albumu zespołu – arcydzieła jakim jest płyta „On The Shore”.

Okładkę płyty  „On The Shore” zaprojektował Storm Thorgenson..

Album został nagrany w październiku 1970 roku w Sound Techniques Studios, gdzie jedni z najlepszych folkowych artystów tego okresu, w tym Martin Carthy, Dave Swarbrick, Sandy Denny, Nick Drake i Fairport Convention nagrywali swoje albumy. Tym razem zespół odniósł  korzyść ze współpracy z inżynierem dźwięku Vicem Gammem, który w 1969 i 1970 roku pracował z Jethro Tull (album „This Was”),  Dr. Strangely Strange („Kip Of The Serenes”), Steeleye Span („Hark! The Village Wait”) i Shelagh McDonald („The Shelagh McDonald Album”). Piękne CV. Projekt okładki został wykonany przez Storma Thorgersona, który przedstawiał zdjęcie Katie Meehan, córki perkusisty Tony’ego Meehana z The Shadows, przebraną za wiktoriańską dziewczynę z wodną elipsą. Zdjęcie wykonano  w londyńskim Hampstead Heath Park, w cudownym miejscu zwanym Hill Garden & Pergola.

Składający się z dziesięciu fenomenalnie uroczych kompozycji z czego połowa to autorskie utwory zespołu album rozpoczyna się od marszowego i krótkiego (1:51) „Soldiers Three” – tradycyjnej piosenki ludowej, która w odległych czasach mogła być śpiewana w tanich, przydrożnych zajazdach przy kuflu piwa. W aranżacji TREES mamy tu cudownie ponury, harmonijny wokal niemal całego zespołu, co mocno kontrastuje ze spokojną, instrumentalną wersją wersetu umieszczonego w drugiej połowie utworu… „Murdoch” napisana została przez Biasa Boshella. Przenosi ona nas w tajemnicze, tolkienowskie zbocza Gór Murdoch (gdziekolwiek to jest), które zdają się urzekać niewiarygodnie mroczną, zimną i upiorną atmosferą znaną wszystkim miłośnikom klasycznej, anglosaskiej literatury. Cudownie ponury, harmonijny wokal, jeden z najlepiej zaśpiewanych przez Celię Humphris, mocno kontrastuje ze spokojną, instrumentalną częścią umieszczoną w drugiej połowie nagrania. Niektórzy brytyjscy dziennikarze dopatrywali się tu podobieństw do utworu „Tam Lin”  Fairport Convention, szczególnie w sekwencji akordów i w głosie samej Celii. W tym porównaniu tak się zapędzili, że nazwali ich „Fairport Convention dla ubogich”. Chyba nie zauważyli, że Celia Humphris śpiewa w wyższym rejestrze niż Sandy Denny i brzmi bardziej jak Jacquie McShee z Pentangle… Idźmy jednak dalej. Najbardziej profesjonalnie zaaranżowanym utworem w tym zestawie jest „Street Of Derry”, w którym podzielone obowiązki gitarzystów sprawiają, że ​​cały zespół brzmi spójnie i interesująco. Dobrze wykorzystano tu, mało wtedy eksploatowaną 12-strunową elektryczną gitarę Fendera.  Pierwsza zwrotka (i to jest moim zdaniem całkiem fajny zabieg) pozbawiona jest wszystkich gitar elektrycznych, zawiera tylko perkusję, melodyjnie niezależną linię basu, oraz głos Celii. W ciągu siedmiu minut  pojawia się sporo nowych pomysłów, gitarowe solówki iskrzą się acidowo psychodelicznymi wibracjami, a wszystko to pokryte jest tą słodko-gorzką harmonią, która przenika cały album… „Sally Free And Easy”, to 10-minutowy cover zespołu Pentagle, który jest prawdziwym hitem tej płyty. Jest to muzyka, która wyraźnie pozwala umysłowi błądzić przez chwilę. Klasyczna gra na fortepianie Biasa Boshella idealnie współgra z akustyczną gitarą Davida Costy, którego wpływ Martina Carthy’ego jest tu widoczny jak na dłoni. Podoba mi się jeszcze jedna rzecz w tym nagraniu; ​zaczynając od cichych partii wokalnych muzycy stopniowo przechodzą w głośniejszą część instrumentalną, kończąc utwór w ponownie lirycznym tonie przez co wydaje się, że te dziesięć minut to jak bujanie w chmurach.

Tył okładki oryginalnego longplaya..

Nagranie „Fool” to niesamowita, pięciominutowa wycieczka w rejony folk rocka na kwasie skąpanego w psychodelicznych kolorach gitar i niezwykłym głosie Celii obniżonym tu o całą oktawę. To tutaj TREES prezentują swoje bardzo niekonwencjonalne, folkowe upierzenie udowadniając, że nie są kopią Fairport Convention… Krótkie, akustyczne  „Adam’s Tune” jest tylko wprowadzeniem do „Geordie”, tradycyjnej piosenki folkowej bardzo nietradycyjnie potraktowanej przez zespół za sprawą brzęczącej, psychodelicznej gitary w połączeniu ze wspaniale szybującą wokalistką. Ta mroczna i złowieszcza opowieść to historia mężczyzny powieszonego za zbrodnię, której nie popełnił. Kat zwlekał z  egzekucją do ostatniej chwili czekając na jego ułaskawienie. Niestety odpowiedni wniosek nie wpłynął do sądu na czas… W następnej piosence „While The Iron Is Hot” grupa przechodzi w dzikie wycieczki psychodelicznego rocka, ale tu zwracam uwagę na wyjątkową aranżację smyczkową Tony’ego Coxa – tego samego, który w 1975 roku zaaranżował wspaniałą orkiestrację na epickim albumie „Song Of Scheherazade” zespołu Renaissance. W środku nagrania surowa partia rockowa mogła być sugestią, w którą stronę mógł wkrótce podążać folk…  Sporym zaskoczeniem w tym zestawie okazuje się piosenka „Little Sadie” w stylu amerykańskiego country and western przywołująca obraz skocznego tańca w kowbojskich butach w wiejskiej tancbudzie w Teksasie. Na szczęście w ostatniej piosence „Polly On The Shore” zespół powraca do bardziej tradycyjnej muzyki folkowej, która unosi się we własnym świecie dźwiękowym z odległymi zanikającymi, momentami niebiańskimi, ale jednocześnie ostrymi gitarami. To kolejny mój ulubiony moment tej płyty z pięknym wokalem Celii i cudownym, kulminacyjnym solem gitarowym w ostatnich dwóch minutach. Słowem folk rock w jego najlepszym wydaniu!

To DRZEWO (ang. trees) znalazło swoje szczególne miejsce w folkowym lesie. I to  nie gdzieś na uboczu, ale w jego centrum. Dwa lata wystarczyły, by rozgałęziło się, eksplorowało i wydało owoce w postaci dwóch niekonwencjonalnych albumów. Szczególnie ten drugi okazał się psychodelicznym szczepem, który pobudził do życia muzyczny nurt zwany psychodelicznym acid folkiem.

Historia jednej płyty. ANTHONY PHILLIPS „The Gees And The Ghost” (1977).

Dla Anthony’ego Phillipsa proces pisania, nagrywania i wydania jego znakomitego albumu debiutanckiego „The Gees And The Ghost” trwał osiem lat! W latach 70-tych kiedy style muzyki popularnej zmieniały się dramatycznie z roku na rok uważano to za eony. W 1977 roku gdy album pojawił się na rynku sfrustrowana młodzież z wypiekami na twarzy słuchała w tym czasie trzyakordowych, dwuminutowych, pełnych buntu i agresji piosenek. Album z muzyką pastoralną, motywami Merrie Olde England, długimi partiami instrumentalnymi i estetyką klasycznego rocka progresywnego był ostatnią rzeczą, jakiej młodzi chcieli słuchać. „Miałem zaledwie 26 lat kiedy pojawił się punk rock, a już byłem jednym z tych gości, których nazywano starym pierdzielem” – mówił w jednym z wywiadów artysta. Ale jak na tamte czasy, album który był nie na miejscu okazał się wspaniałym osiągnięciem. Doskonałe połączenie brytyjskiego folku, rocka progresywnego i aranżacji orkiestrowych obroniło się wtedy i do dziś pozostaje klejnotem gatunku.

Anthony Phillips (1970)

Podróż, którą gitarzysta odbył w kierunku „The Gees And The Ghost” rozpoczęła się latem 1969 roku, kiedy po ukończeniu szkoły średniej pisał materiał z Mikiem Rutherfordem. Obaj byli bliskimi przyjaciółmi chodzącymi do szkoły z internatem Charterhouse, gdzie założyli zespół Anon, grający piosenki Beatlesów, Rolling Stonesów i brytyjskiego blues rocka. Po połączeniu się z innym zespołem z tej szkoły, Garden Wall, narodził się zespół Genesis. Tuż po wydaniu debiutanckiej płyty „From Genesis To Revelation”, pracowali nad bardziej ambitnym materiałem. Szczególnie dobrze układała im się współpraca grając w duecie na 12-strunowych gitarach kawałki o rozbudowanych aranżacjach. Te sesje zaowocowały kompozycjami, które znalazły się na „Trespass”, drugim albumie Genesis. Utwory takie jak „Stagnation”, „Dusk” i „White Mountain” są doskonałym przykładem ich znakomitej współpracy. Inne pomysły zostały odrzucone gdy zespół zaczął przechodzić na cięższe brzmienie używając organów Hammonda i gitar elektrycznych w utworach takich jak „The Knife”. Osiem lat później niektóre z tych odrzuconych pomysłów pojawią się w utworze tytułowym na debiutanckim albumie Phillipsa.

Pierwszy skład Genesis. Anthony Phillips drugi z lewej (1969)

Jednym z utworów, które artysta napisał w tym czasie, było „Collections”, skomponowane na fortepianie. Postanowił zachować to dla siebie i nie dzielić się nim z resztą zespołu. „Nie chciałem robić przykrości Tony’emu Banksowi i odbierać mu jego działki w zespole. Poza tym uważam, że był znakomitym pianistą, znacznie lepszym ode mnie”. W tym nagraniu słyszymy jak Anthony nie tylko grał na pianinie, ale też i śpiewał. Może niewielu wie, ale na samym początku Genesis rzut monetą zadecydował, kto będzie wokalistą w zespole: Anthony Phillips, czy Peter Gabriel. Serio! Nie umniejszając nic gitarzyście, wygrał właściwy człowiek.

Rzut monetą zadecydował, że to Gabriel został wokalistą Genesis.

Po wydaniu płyty „Trespass” dla Genesis zaczął się wyczerpujący okres koncertowy. I tu zaczął się dramat Anthony’ego. Z przyczyn zdrowotnych musiał opuścić kolegów z zespołu. Miał bardzo rzadką przypadłość zwaną gorączką gruczołową, Mówiąc prostym językiem gitarzysta przed występami na żywo miał tak silną tremę, że powodowała ona paraliż układu nerwowego wywołując przy tym drętwienie palców i silną gorączkę jak przy przeziębieniu. „Myślałem, że łapię jakąś infekcję, rodzaj wirusa grypowego czy coś w tym stylu,  ale to działo się za każdym razem. Każde wyjście na scenę stało się dużym wyzwaniem i ostatecznie pomyślałem, że to naprawdę nie dla mnie ”. Po latach Tony Banks przyznał: „W całej historii Genesis byliśmy wtedy najbliżej rozwiązania zespołu”. Opuszczając grupę Phillips nigdy więcej nie wyruszył w trasę koncertową.

Mając więcej czasu na komponowanie gitarzysta zdał sobie sprawę, że jego znajomość notacji muzycznej, aranżacji i kompozycji jest bardzo słaba. Zainteresował się muzyką klasyczną, co było zwykle ignorowane w kręgach młodzieżowych, z którymi spotykał się podczas lat szkolnych i wczesnych dni Genesis. Poświęcił się nauce ćwicząc wiele godzin na gitarze klasycznej i pianinie. Zapisał się  też do Guildhall School of Music & Drama zgłębiając tajniki muzyki klasycznej.

Chociaż jest to bez wątpienia album Anthony’ego Phillipsa, nie można nie docenić ważnej i ogromnej roli jaką Mike Rutherford odegrał w tym projekcie. Był współautorem ponad połowy albumu z Anthonym, a jednym z powodów niekończących się opóźnień było to, że Phillips musiał czekać, aż Rutherford dostanie trochę wolnego czasu.

Mike Rutherford, oddany przyjaciel Anthony Phillipsa.

W 1973 roku, kiedy Mike Rutherford miał go więcej nim Genesis wyruszyło w trasę z albumem „Selling England By The Pound” zaczęli razem pracować kończąc pisanie epickiej kompozycji „Henry: Portraits From Tudor Times”. Do tej dwójki muzyków dołączył Phil Collins, z którym przy okazji zdecydowali się nagrać demo piosenki „Silver Song” stworzoną w 1969 roku na pożegnanie z pierwszym perkusistą Genesis, Johnem Silverem. Piosenka wówczas nie została wydana przez wytwórnię Charisma, być może uważając za nierozsądne wydawanie pobocznych projektów członków zespołu. Znalazła ona swe miejsce dopiero na kompaktowej reedycji firmy Esoteric wydanej w marcu 2015 roku jako jeden z licznych bonusów zamieszczony na dodatkowej płycie. Oprócz „Silver Song” Collins zaśpiewał jeszcze w dwóch piosenkach: „Which WayThe Wind Blows” i „God If I Saw Her Now”, które weszły na oryginalny longplay. I to był ten Collins w najlepszym swym wydaniu, którego potem pokochali wszyscy!

W 1974 roku Phillips zbudował własne studio w domu swoich rodziców w Send Barns w Surrey. Tu mógł realizować swoje pomysły zapraszając do współpracy innych muzyków nie wyłączając swojego brata Roba utalentowanego oboisty, oraz brata Steve’a Hacketta, Johna, grającego na flecie. „Aranżacje, które zagraliśmy, wymagały sporej interakcji i pewnej unisono pracy między fletem a obojem. Ant wymyślił wtedy słowo „floboe” dla tego wspaniałego połączenia”

„Miałem zalwdwie26 lat a już nazwano mnie starym pierdzielem”.

W tej historii nie sposób pominąć roli jaka odegrał Tom Newman i jego barka rzeczna. Kim był Tom Newman? To człowiek, który pomógł zbudować The Manor, słynne studio nagraniowe dla wykonawców ze stajni Virgin Records, w którym powstało wiele klasycznych albumów. Jego kariera producencka rozpoczęła się z hukiem, gdy jednym z pierwszych artystów, którzy korzystali z tego przybytku był nie kto inny jak 19-letni Mike Oldfield nagrywający „Tubular Bells”. W 1975 roku Newman opuścił Virgin i zbudował studio nagrań o odpowiedniej nazwie The Barge na kanale Regents w londyńskiej Little Venice. Na tej barce zostały nagrane pozostałe części albumu, w tym te do „Henry: Portraits From Tudor Times”, skrzypce do „The Geese And The Ghost” i wokale Phila Collinsa. Inżynier dźwięku wspomnianego „Tubular Bells,” Simon Heyworth, przyłączył się do sesji i skończył jako koproducent albumu, który ukazał się w marcu 1977 roku wydany w przepięknej okładce Petera Crossa przypominającą bajkową kreskówkę dla najmłodszych.

Front okładki płyty „The Gees And The Ghost” (1977)

Słuchanie tego albumu to jak zapach kwitnącego świata delikatnie rozchodzącego się oknem przez uchylone okiennice. Symbioza życia. To muzyka dla tych, którzy lubią kontemplacyjną, łagodną, nieco pastoralną muzykę, pełną akustycznych gitar i delikatnych melodii. Pod względem treści nie jest to łatwy album. Wymaga cierpliwości i wytrwałości. Rozczarują się więc ci, którzy szukają karkołomnych łamańców, agresywnych wokali, ostrych gitar, szalonych bębnów. I chyba po raz pierwszy nie jest mi z tego powodu przykro.

Siłą nośną tej płyty są dwie długie kompozycje, po jednej z każdej strony oryginalnego longplaya. Stronę „A” otwiera jednominutowe intro „Wind – Tales” z orkiestrowym dźwiękiem puszczonym od tyłu,  po którym piękny, wzruszający i czuły śpiew Phila Collinsa zaczyna cudowną piosenkę „Which Way The Wind Blows”. Wchodzące gitary i bas nadają utworowi odpowiedniej głębi, a mi już skóra cierpnie choć czeka mnie jeszcze więcej cudów… Trudnym testem wytrwałości, szczególnie dla początkującego słuchacza, okazać się może pierwsza z dwóch wspomnianych długich kompozycji „Henry: Portraits From Tudor Times”. Ten trwający ponad 12 minut sześcioczęściowy epos, w którym przechadzają się gracze z epoki rycerskiej z pewnością będzie rodzajem labiryntu dla tych, którzy nie mają cierpliwości i zwykle się gubią. No dobrze, może trochę dramatyzuję bowiem jeśli posłuchamy go uważnie odkryje się przed nami pięknie zaaranżowany epos w innym muzycznym wymiarze pobudzając wyobraźnię. Oprócz wspaniałej gry na gitarze Phillipsa i Rutherforda zaczynającej się od cudownych fragmentów z gitarą akustyczną po szybującą gitarę elektryczną znajdziemy tu obój  Lazo Momulovicha, rożek angielski, świetne partie zagrane przez Wil Sleath’a na fletach (barokowym, prostym i piccolo), kotły i fanfary generowane przez syntezatory… W uroczym „God If I Saw Her Now”, którą Ant napisał cztery lata wcześniej słyszymy śpiewającego Phila Collinsa i cudowną Vivien McAuliffe. Ta ostatnia, której delikatny głos był darem boskim była częścią wyjątkowego zespołu Principal Edwards Magic Theatre, oraz zreformowanej w 1971 roku grupy Affinty. Uroczy duet tak naprawdę nigdy się nie spotkał – ich partie nagrywane były w różnych okresach czasu. Mistrzami drugiego, ale jakże ważnego planu byli Anthony na gitarze, oraz John Hacket, którego dwuminutowa gra na flecie zapiera dech w piersiach.  Zresztą co tu dużo mówić – obaj są niesamowici.

Tylna strona okładki nie mniej piękna jak frontowa.

Druga strona jest bardziej „naładowana” i rytmiczna, a otwiera ją mini-uwertura „Chinese Mushroom Cloud”. To mniej niż minuta gitary akustycznej i wiolonczeli, a jaka niesamowita! Większość strony „B” zajmuje jednak 16-minutowy utwór tytułowy podzielony na dwie części. To co mnie w nim uderza, to to, w jak fenomenalny sposób Phillips zgrabnie połączył ze sobą instrumenty klawiszowe z rockowymi tkając muzyczny gobelin pełen uroczych niuansów i wątków. Ta piękna suita zawiera tony (1000kg) gitar, drewniane i blaszane  instrumenty dęte, fortepian, organy, subtelny mellotron i syntezatory. I co ważne – jest spokojna, eteryczna, niebiańska, wciągająca, melodyjna rytmiczna, chwytliwa… Ma w sobie wdzięk „The Snow Goes” Camel, najlepsze elementy z klasycznych płyt Genesis: delikatność „Trespass” i łagodne momenty „Selling England By The Pound”. Nie wspominę już o partiach orkiestrowych w wykonaniu Send Barns Orchestra & Bargle Rabble, które są po prostu doskonałe…  Tuż po tej duchowej uczcie dostajemy wspomniane wcześniej „Collection” – najbardziej emocjonalny utwór na tej płycie z posmakiem muzyki klasycznej rozrywający serce i duszę zagrany przez Anta na fortepianie w sposób jesienny, liryczny, magnetyczny. Ostatni utwór „Sleepfall – The Gees Fly West” jest przedłużeniem „Collection”. Unoszące się dźwięki fortepianu i drewniane instrumenty dęte towarzyszą odlatującym na zachód gęsiom nadając albumowi skromną elegancję i wdzięk. Tak kończy się coś, co tak na dobrą sprawę trwać mogłoby jeszcze długo…

Reklama płyty w magazynie „Melody Maker”

Gdy nagranie albumu zostało wreszcie ukończone pozostało teraz znaleźć wydawcę, a to nie było takie proste jak się Phillipsowi na początku wydawało. Pukał od drzwi do drzwi różnych wytwórni płytowych, ale gdziekolwiek został przyjęty odsyłano go z kwitkiem. Nieszczęśliwie porównywano go do Mike’a Oldfielda, a skoro był już jeden Oldfield drugiego nie potrzebowali. Minęły miesiące, zanim ktokolwiek okazał zainteresowanie. Osiem lat po tym, jak dwóch młodych licealistów tworzyło utwory na 12-strunowych gitarach amerykańska wytwórnia Passport, która wcześniej podpisała kontrakty z wieloma świetnymi zespołami, takimi jak Brand X, Camel i Nektar zaryzykowała i w końcu go wydała. Na Wyspach zaś płyta ukazała się nakładem małej niezależnej firmy Hit & Run Music.

W tym niełatwym dla prog rocka czasach album obronił się znakomicie. Mało tego, tygodnik Bilboard umieścił go na liście dwustu najlepszych albumów wydanych w 1977 roku! Niesamowity sukces zważywszy jak ogromna konkurencja panuje w Stanach – największym rynku fonograficznym na świecie. Na rynku, gdzie króluje muzyka pop, country, soul, blues, R’n’B, jazz,  zaś rock progresywny uważany jest za niszowy.

Pionierzy hard rocka Ameryki Łacińskiej. PAX „May God And Your Will Land You And Your Soul Miles Away From Evil” (1972)

Siedmioletni Enrique „Pico” Ego Aguirre mieszkający z rodzicami w peruwiańskiej stolicy Limie swoją muzyczną edukację rozpoczął nauką gry na fortepianie. Miłością do gitary zapałał mając lat czternaście. Ojciec, miejscowy muzyk jazzowy, pokazał mu kilka chwytów gitarowych i od tego momentu „Pico” nie rozstawał się z instrumentem. Gitara odkryła przed nim nowy świat, a później rockowe brzmienie. Nie wiem, gdzie musiał przystawiać ucho, ale szybko jego idolem stał się Ritchie Blackmore do którego wkrótce dołączyli inni: Page, Clapton, Beck, Hendrix, Santana… „Pico” grał już wtedy w Los Shain’s – jednym z najważniejszych zespołów złotego wieku peruwiańskiego rock’n’rolla lat 60-tych, z którym w latach 1966-68 nagrał cztery longplaya i kilkadziesiąt singli.

Debiutancki album Los Shain’s z 1966 roku z „Pico” Aguirre w składzie.

Brytyjska Inwazja na Amerykę odbiła się echem także w całych Andach. Młodzieniec zachłysnął się muzyką i brzmieniem The Yardbirds, Deep Purple, Black Sabbath, Uriah Heep, Cream, Led Zeppelin…  Z Los Shain’s nie było szans na zmianę stylu, więc pod koniec 1968 roku pożegnał kolegów chcąc odkrywać nowe horyzonty. Szybko zebrał wokół siebie nowych muzyków, z którymi założył Los Nuevos Shain’s, zespół mający w założeniach grać muzykę w stylu Santany, Iron Butterfly i Jimi Hendrixa. Porzucili szyte na miarę garnitury na rzecz kolorowych, hipisowskich strojów, a swój repertuar oparli na coverach The Yardbirds i własnych kawałkach kompletnie ignorując przeboje wylansowane przez Los Shain’s, czego domagała się koncertowa publiczność.  Grupa przetrwała rok wydając dużą płytę „Los Nuevos Shain’s” (1969) i EP-kę zawierającą m.in. „Wicked World” – jeden z najwcześniej nagranych coverów Black Sabbath jakie kiedykolwiek słyszałem! Jej rozpad pod koniec roku stworzył podwaliny pod nowy projekt, tym razem oparty na hard rocku. Tak powstał kwartet PAX  (łac. Pokój). Nad peruwiańską ziemię nadciągały grzmoty i błyskawice – oznaki muzycznej burzy niosąc nowinę: w Ameryce Łacińskiej pojawił się pierwszy hard rockowy zespół.

Kwartet Pax  powstał w stolicy Peru, Limie. (1972)

W nowym zespole u boku lidera pojawili się wokalista Jaime „Pacho” Oure Moreno (brat popularnego peruwiańskiego piosenkarza pop, Gustavo Moreno), przybyły ze Stanów basista Mark Aguilar, oraz pochodzący z Cuzco znakomity perkusista i charyzmatyczny muzyk  Miguel Flores. Ten ostatni podczas koncertów miał zwyczaj występować ubrany w poncho i w serdaku (tak jak mieszkańcy gór Cuzco), pod którymi nosił koszulę z… błyszczącymi, srebrnymi cekinami w stylu glam.

Przez kolejne dwa lata grupa odbyła liczne koncerty z nowymi i ciekawymi zespołami peruwiańskimi spod znaku psychodelii i rocka progresywnego: El Alamo, La Nueva Cosecha, Telegraph Avenue szybko zdobywając nieprawdopodobny rozgłos. Tak ciężkiego rocka nikt tu dotychczas nie grał… W czerwcu 1972 roku, tuż po kolejnej trasie z debiutującą na scenie grupą Tarkus nagrali singla „Firefly” („Luciérnaga”)/„Resurrection Of The Sun”(„Resurrreción Del Sol”) wydany przez działającą do dziś krajową wytwórnię Sono Radio. Mała płytka była forpocztą dużej. Longplay o niezwykle długim tytule May God And Your Will Land You And Your Soul Miles Away From Evil” (Niech Bóg i wola twoja zabiorą ciebie i twoją duszę daleko od zła) ukazał się we wrześniu 1972 roku. Ciekawostką jest to, że  zespół nagrał ją w stołecznym Estudio de Radio1 dwa lata wcześniej, w październiku 1970 roku… Okładkę zaprojektował Miguel Flores manifestując tym samym sprzeciw wobec dyktatury generała Juana Velasco Alvarado, który przejął władzę w Peru w 1968 roku.

Front okładki jedynej płyty grupy Pax  (1972).

Silny wpływ, szczególnie brytyjskich zespołów blues rockowych i hard rockowych był częścią siły twórczej muzyków PAX, którzy z powodzeniem stworzyli autorski materiał. Ten album NAPRAWDĘ błyszczy gitarowymi riffami, świetnym melodyjnym wokalem i doskonałą, ostrą sekcją rytmiczną, co pokazał już singiel „Firefly”, a potwierdził otwierający go „A Storyless Junkie”, numer z przesłaniem dla ludzi uzależnionych od narkotyków. Słychać, że oba kawałki są pod silnym wpływem Black Sabbath; ciężka gitara, wręcz doom metalowe riffy i solówki inspirowane Tonym Iommi… Pomysł na starego dobrego rock and rolla wyszedł od Marka Aguilara i to on jest twórcą „Rock An’ Ball”. Chociaż otwierający całość gitarowy riff zainspirowany jest kawałkiem „Manic Depression” Jimi Hendrixa basista przemyca tu brzmienie Jeffa Becka z „I Ain’t Superstitious”, zaś w refrenie słychać glam rockowy Slade. Całkiem bogato jak na cztery i pół minuty…  Z kolei „Green Paper (Toilet)” to bardzo hipisowski, lekki i całkiem przyjemny utwór, a gitarowa solówka w stylu country na zakończenie jest naprawdę świetna! Inspirowany Hendrixem  psychodeliczny „Sittin’ On My Head” z użyciem pedału wah wah przechodzi w umiarkowane tempo, dopiero gdy wchodzi wokal. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że muzycy mieli talent do pisania fajnych melodii wokalnych, które podparte riffami i gitarowymi solówkami szybko zapadają w pamięć.

Tył okładki oryginalnego longplaya.

Z tytułem takim jak  „Deep Death” nie ma wymówki i trzeba iść na całość. Uwielbiam tę wymianę basów z bębnami na wstępie. To chyba najfajniejsza rzecz na świecie i myślę, że Hawkwind i Amon Duul II byliby bardzo dumni! Ten psychodeliczny jam rozwija się po chwili w jeden z najcięższych utworów na płycie z chrupiącym riffem w stylu Black Sabbath i z klawiszami inspirowanymi Deep Purple pośrodku, co już samo w sobie jest niesamowite. Na szczęście nie jest to destrukcyjne choć są momenty, w których czuć nadchodzącą zagładę… „For Cecilia” to piękna ballada, która tylko utwierdza mnie, że mamy do czynienia z niesamowicie utalentowanymi artystami. Ta profesjonalnie zagrana muzyka rockowa jest zbyt dobra, żeby o niej zapomnieć. W pamięć zapadają delikatne, klasyczne aranżacje, ale niezwykłe jest to, że utwór nagle przechodzi w cięższy, gitarowy jam, podczas gdy orkiestracja przybiera podniosły klimat. Kolejny, niesamowicie fajny moment… O tonę (1000 kg.) cięższy „Pig Pen Boogie” ze świetną gitarą  i perkusją jest kolejnym mocarnym utworem, mimo że zaczyna się jak blues rockowe boogie. Solówka na gitarze przypomina mi styl Ritchiego Blackmore’a co przydaje temu żywiołowemu rockerowi dodatkowego drapieżnego pazura. Płytę kończy „Shake Your Ass”, krótki (1:09) żart muzyczny w stylu The Kinks. Zaczyna się zabawnie i optymistycznie, ale kończy się niepokojącym, zupełnie niecodziennym „rechotaniem lalek”. Cóż, muzycy jak małe dzieci, potrafią się czasem powygłupiać. Przymykam na to oko – wszak pionierom peruwiańskiego hard rocka i całej Ameryki Łacińskiej takich rzeczy się nie wypomina!

Tył okładki kompaktowej reedycji z 2008 roku.

Płyta „May God And Your Will…” była w przeszłości wznawiana na CD bodaj trzy razy. Ostatni raz w 2016 roku przez firmę Repsychled specjalizującą się w ponownym wydawaniu peruwiańskich perełek, która zawiera stronę A i B singla „Firefly”. Dużo więcej bonusów (aż siedem!) znajdziemy na kompaktowej reedycji niemieckiej wytwórni Walhalla z 2006 roku. Oprócz wspomnianego singla mamy tu nagrania zrealizowane w latach 1973- 1975. Tym razem są to same covery. O ile „Smoke On The Water” Deep Purplei „Radar Love” Golden Earing bliskie są oryginałom i nie wnoszą nic nowego do stylu grupy to już wersja „Mr. Skin” Spirit jest dużo ciekawsza. Nie mniej to „Exorcism” Billy Cobhama i „Dark Rose” Brainbox biją na głowę oryginały. Pierwszy to wpadający w ucho funk z niesamowicie ciężkim gitarowym solem trwającym bez przerwy kilka minut. Z kolei  Dark Rose” przypomina mi nieżyjącego już wielkiego Rory Gallaghera zarówno w grze na gitarze jak i pod względem wokalnym. Tym razem gitarzysta zagrał solo z niezwykłą pasją, które dosłownie wyciska łzy z oczu, ale najbardziej niezwykłe jest to, że jest to inny rodzaj solówki gitarowej w porównaniu do „Egzorcyzmu”. Ci młodzi ludzie mieli talent, który wykraczał daleko poza jeden styl i ten album to pokazał. A żeby docenić jego siłę i wielkość przychylę się do słów Enrique „Pico” Ego Aguirre, który sugeruje, by „(…) słuchać go najgłośniej jak tylko się da”. Sprawdziłem. Inaczej się nie da!

Jedno z ostatnich zdjęć grupy przed jej rozwiązaniem (1974)

Dobrze zapowiadająca się kariera PAX została zniszczona przez rząd generała Alvarado, który od przejęcia władzy w 1968 roku nękał zespoły rockowe widząc w nich całe zło zagrażające porządek publiczny, w muzykach zaś upatrywał potencjalnych przywódców kontrrewolucji. W 1974 roku wydał rozporządzenie o zakazie występów (także telewizyjnych) wykonawcom rockowym pod karą więzienia. a rok później zmusił wszystkie do rozwiązania.

„Pico” Aguirre przeczekał trudny okres w tzw. „podziemiu” angażując się w kilka „nie rockowych” projektach muzycznych. W 1977 roku jako PAX powrócił raz jeszcze na scenę, ale już z innymi muzykami. Mimo, że kontynuował działalność także w późniejszych latach (ostatnio w 2008 roku) nie nagrał żadnej płyty. Mark Aguilar powrócił do Stanów, gdzie w latach 1992-2012 był członkiem legendarnej grupy Jefferson Starship. Obecnie mieszka na Florydzie. Miguel Flores założył szkółkę muzyczną Ave Acustica kształcąc w niej młodych perkusistów. Do dziś komponuje muzykę teatralną, filmową i taneczną.