Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

Skandynawskie klejnoty: CHARLIES, MOSES, NEON ROSE…

Na przełomie lat 60/70 w Finlandii działało kilka fenomenalnych zespołów takich jak np. Wigwam, Tasavallan Presidentti, Kalevala, czy Elonkorjuu. Nota bene płytę „Harvest Time” z 1972 roku tego ostatniego przez długie lata uważałem za najcięższy rockowy album nagrany w tym kraju. Do czasu, gdy dość przypadkowo trafiłem na krążek „Buttocks” kwintetu  CHARLIES.

Ten pochodzący z Lahti zespół, który działał w latach 1966-1975 od początku prowadzony był przez gitarzystę Eero Ravi i basistę Pitkä Lehtinena. Początkowo grali rhythm’n’ bluesa i popularne kawałki rock’n’rollowe, ale nowe postrzeganie muzyki przyszło jesienią 1967 roku po obejrzeniu koncertu Cream w Helsinkach. A potem przyszedł Led Zeppelin i to był już ten prawdziwy punkt zwrotny dla chłopaków z zespołu CHARLIES.

„Buttocks” wydany w 1970 roku przez małą wytwórnię Love Records był ich drugim albumem. Płytę nagrali na własny koszt w betonowej piwnicy dumnie nazywającej się Microvox-Studio w dwa dni! Mimo to efekt końcowy był oszałamiający. Mocne, dzikie gitary z wah wah, ryczący do bólu gardła wokal, mocarna sekcja rytmiczna określiły krążek „najbardziej odurzającym fińskim albumem lat 70-tych” bliski The Jimi Hendrix Experience, Ten Years After, Led Zeppelin… Ale jeśli ktoś myśli, że jest tu tylko „łupanka” to się zdziwi. Co prawda większość utworów wiruje wokół ciężkiego brzmienia, ale na płycie pojawiły się wyraźne elementy progresywne i blues rockowe. Są tu  partie na saksofonie, flecie i fortepianie brawurowo zagrane przez Igora Sidorowa. Mają one ten niepowtarzalny skandynawski klimat i charakter, który za każdym razem rozbraja mnie totalnie! Mnóstwo tu też rozmytych folkowych ekspansji, mocnych wokali, długich, bardzo swobodnych i elektryzujących gitarowych solówek z pełnym dynamiki doskonałym bębnieniem. Ten album uważany jest dziś za jedną z najrzadszych i najcenniejszych płyt winylowych z Finlandii osiągając niebotyczną cenę 2000 euro! I na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Okładka płyty została skopiowana (bez zgody i wiedzy muzyków) z malowidła jakim przyozdobiony był van, którym zespół podróżował i przewoził sprzęt. Autorem rysunku był basista Pitkä Lehtinen; oryginalne wydanie longplaya nie zawierało informacji na ten temat, a Lehtinen nie otrzymał za nie wynagrodzenia…

W 1971 roku na skandynawskim rynku pojawiła się jedyna płyta tria MOSES zatytułowana „Changes”.

Trio powstało w 1969 roku w duńskim Esbjerg i od razu wypracowało własny styl – gryzący jak dym ciężki progresywny blues rock, który najlepiej doceniali słuchacze w ciasnej sali wypełnionej zapachem piwa i jointów z „fajnego tytoniu”. Nagrany w dwa dni album „Changes” został wydany przez niskobudżetową wytwórnię Spectator Music Production w ilości… 500 egzemplarzy! Chyba nie trzeba dodawać, że to kolejna ekstremalna rzadkość, nie do zobaczenia nawet na internetowych giełdach płytowych. Dzisiaj jego słuchanie to jak wchodzenie na przedmieścia tamtych czasów. Ma magię ciężkiego klasycznego tria z mocnymi kawałkami, długimi solówkami gitarowymi, dudniącym basem z wykorzystaniem… widelca(!) jak zrobił to Burke Shelley, świetnymi riffami w stylu Hendrixa i Cream i piekielnym bębnieniem. Tytułowa kompozycja jest ukłonem w stronę Black Sabbath, a w zasadzie rozszerzeniem tego, co Tony Iomi i spółka zrobili w takich utworach jak „The Wizard” i „Warning”. Z kolei „I’m Coming Home” to czysty Zeppelin; siedem minut słodkiej psychodelicznej melodii z godną uwagi rolą Sørena Højbjerga w gitarowych solówkach i basisty Jørgena Villadsena. Za to „Everything Is Changed” najbliższe jest temu, co Blue Cheer zrobił trzy lata wcześniej w „Summertime Blues”... W instrumentalnym „Beginning” popis na perkusji dał Henrik Laurvig, a jego gra (nie tylko w tym kawałku) kojarzy mi się z równie świetnym perkusistą Johnem Garnerem (Sir Lord Baltimore). Obu łączy coś jeszcze – byli głównymi wokalistami w swych zespołach. Następny, „Skæv”, to ciężki mocarny blues toczący się wolno jak walec drogowy z przytłaczającym brzmieniem gitary solowej i basu. Zaśpiewany w ojczystym języku dodało mu oryginalności; numer, który śmiało mógłby znaleźć się w repertuarze Cream… Zamykający płytę „Warning” jest ukłonem w stronę Grand Funk („Inside Looking Out”) i opowiada historię młodego człowieka, który wpadając w narkotyczny nałóg zmarnował sobie życie…

Album „Dream Of Glory And Pride” wydany przez Vertigo w 1974 roku był dziełem szwedzkiego zespołu NEON ROSE.

Grupa została założona w Sztokholmie w 1969 roku przez Rogera Holegårda (voc, g) i braci Mengarelli (g): Piero (g) i Benno (bg) pod nazwą Spider. Kiedy w 1973 roku do zespołu dołączył perkusista Stanley Larsson postanowiono zmienić nazwę, która miała być piękna jak ich muzyka, intrygująca i wpadająca w ucho – coś jak Iron Butterfly. Po naradach wybór padł na NEON ROSE. W październiku 1973 roku podpisali kontrakt z Vertigo, a już 30 listopada tego samego roku w sztokholmskim Decibel Studios rozpoczęli pracę nad debiutancką płytą. Bardzo ciekawą postacią w zespole był Stanley Larsson, najlepszy rockowy perkusista jakiego Szwecja kiedykolwiek miała. Jego idolem muzycznym był amerykański jazzowy perkusista Buddy Rich znany z doskonałej techniki  i niesamowitej prędkości. Na scenie Stanley Larsson przypominał szalonego Keitha Moona z The Who; w grę wkładał tyle energii, że opuszczał scenę podpierany przez technicznych. Po jednym z koncertów, w którym wymiotował odszedł z zespołu. Na szczęście absencja trwała ledwo kilka dni… Ten rewelacyjny moim zdaniem debiut zawiera siedem znakomicie wysmakowanych kompozycji nawiązujący do stylistyki Deep Purple, Wishbone Ash i Camel. Melodyjny hard rock oparty na świetnym instrumentalnym brzmieniu i soczystych gitarowych riffach ma liczne zmiany tempa i nawiązania do progresywnego rocka czyniąc z „Dream Of Glory And Pride” jedną z muzycznych pereł szwedzkiego rocka tamtych lat. I choć otwierającemu płytę nagraniu„Sensation” można zarzucić zbytnią komercję spod znaku glam rocka, to już taki „A Picture Of Me” z gitarowymi zagrywkami i solówkami a la  Budgie powoduje ciary, a siedem i pół minuty upływa jak mrugnięcie okiem. Po klasycznie ciężkim brzmieniowo „Love Rock” przychodzi czas na instrumentalne „Primo”. Fantastyczny kawałek zagrany na dwie gitary prowadzące, z ciągle zmieniającym się tempem i z czarującym, wysublimowanym nastrojem… „Let’s Go And That Boy” zaczyna się riffem podobnym z „Woman In Tokio” Deep Purple i na dobrą sprawę ten „purpurowy klimat” trwa do samego końca nagrania, co nie jest żadnym zarzutem… Początek „Julia’s Dream” z fletem, dźwiękami klawesynu i gitary akustycznej jako żywo kojarzy mi się z balladą Pink Floyd o podobnym tytule („Julia Dream”) z 1968 roku. Ale to tylko początek, bowiem uroczy, psychodeliczny klimat przechodzi w ciężkie progresywne granie z doskonałymi (po raz kolejny!) partiami gitar, świetnym wokalem i mocną sekcją rytmiczną. Cudo! Co ważne jeszcze jedno cudo dostajemy na samo zakończenie płyty. Mowa o tytułowej, 10-minutowej kompozycji „Dream Of Glory And Pride”, w której czuć ducha muzyki największych prog rockowych zespołów tamtej epoki… Do kompaktowej wersji dołączono sześć naprawdę świetnych bonusów z singli, sesji nagraniowej i koncertu. Doskonały dodatek do doskonałej płyty!

EPITAPH „Epitaph” (1971)

EPITAPH powstał w Dortmundzie pod koniec 1969 roku z zespołów Chicago Sect i The Red Rooster prowadzonych przez angielskiego gitarzystę i wokalistę Cliffa Jacksona. Nazwa pochodziła od słynnego utworu „Epitaph” King Crimson, ulubionego zespołu Cliffa i jego przyjaciół: szkockiego perkusisty Jamesa McGillivraya, oraz niemieckiego basisty Bernda Kolbe. To oni tworzyli kręgosłup grupy Fagina’s Epitaph, która ostatecznie skróciła nazwę na  EPITAPH.

Brytyjsko-niemiecki Epitaph (1971)

Na początku lat 70-tych Dortmund było enklawą niemieckiego rocka progresywnego. To tu działał też jeden z największych w kraju klubów muzycznych „Fantasio” mogący pomieścić około 900 osób. Przez kilka miesięcy w piwnicy klubu do perfekcji szlifowali swoje kawałki. Musieli być dobrzy skoro w przeciągu dwóch lat zaliczyli wspólne występy z takimi wykonawcami jak Yes, Black Sabbath, Rory Gallagher, If, Gracious,  Amon Düül II… Po serii koncertów jakie dali w niemal całych Niemczech przeprowadzili się do Hanoweru gdzie podpisali umowę z wytwórnią Polydor. Po zaangażowaniu drugiego gitarzysty Klausa Walza zespół udał się do Wessex Sound Studios w Londynie i rozpoczął nagrywanie debiutanckiego albumu. W trakcie studyjnych prac muzycy niespodziewanie opuścili Londyn i z niewiadomych do dziś przyczyn ukończyli sesje w hamburskim Windrose Studios. Ostatecznie album „Epitaph”, z piękną okładką Jutty Drewes ukazał się jesienią 1971 roku.

Front okładki płyty „Epitaph” (1971)

W wielu kręgach EPITAPH uważa się za zespół hard rockowy, ale płytowy debiut kwartetu to post psychodeliczny rock progresywny z krążącymi wokół niego elementami ciężkiego brzmienia. Te ostatnie odnajdziemy w zasadzie tylko w dwóch z pośród pięciu długich, nieco melancholijnych utworach zarejestrowanych na tej płycie. Na samo otwarcie dostajemy rockowe boogie „Moving To The Country”, kipiące gitarowymi solówkami podpartymi ciężką sekcją rytmiczną. To jedno z takich nagrań wciskających (dosłownie) w fotel. Po tak szaleńczym tempie „Vision” jest jak oczyszczająca kąpiel w górskim, krystalicznie czystym źródełku. Dźwięki gitary jak diamentowe kryształki rozsypują się pod bosymi stopami. Melotron grając prosto i łagodnie snuje przepiękny motyw muzyczny wolno przenosząc nas do krainy wróżek i elfów. Wraz z Ciffem Jacksonem, który swoje teksty śpiewa nostalgicznym, kojącym i pełnym ciepła głosem odbywamy magiczną podróż. Podróż, która mogłaby trwać i trwać… Harmoniczne melodie wokalne w „Hopelessly” zaczynają się bardzo łagodnie, ale potem dochodzimy do miejsca, w którym muzycy za pomocą zręcznych akcentów (choćby pamiętne arpeggio a-moll) podkręcają swą szaloną, progresywno-hard rockową opowieść (z naciskiem na prog) dzięki czemu całość przybiera naprawdę mocny wymiar. Zespół gra jak oszalały, jakby nie było jutra! Wyobrażam sobie ich występy na żywo. W owym czasie musiały być świetne.

Tył okładki.

Ponad 8-minutowa „Little Maggie” rozpoczyna się od wpadającej w ucho southern rockowej melodii spod znaku braci Allman. Nie dajcie się jednak zwieść kołyszącemu rytmowi amerykańskiego południa bowiem mniej więcej po dwóch i pół minutach dostajemy kopa w postaci potężnego riffu, najcięższego na tym albumie. Ustępując miejsca smakowitym partiom solowym zagranym na dwie gitary prowadzące numer przeradza się w fantastyczne, jamowe granie. Całość kopie i wyrywa cztery litery z fotela razem z kapciami! Płytę kończy 10-minutowa kompozycja„Early Morning”. Zagłębiając się w swe niewyczerpalne acid rockowe zapasy zespół wyczarował niezwykłą psychodeliczną (halucynogenną!) atmosferę proponując wycieczkę przez równiny, góry i kosmos… tony kosmosu. Meandruje jak diabli, ale konstrukcję formy trzyma precyzyjnie do samego końca. Tak jak ich idole z King Crimson. W połowie nagrania (ok. 4:33) słyszymy najbardziej proto-metalowy krzyk, a potem niesamowite, podnoszące na duchu solo gitarowe. Uwielbiam też tę szaloną część ćwiczeń na gitarze brzmiącą jak lżejsza odmiana hitu Iron Maiden, przy której bezwiednie unoszę brwi. Nie ze zdziwienia. Ze szczerego  uwielbienia dla zespołu i jego debiutanckiej płyty.

Do muzyki podchodzę bardzo emocjonalnie. Do debiutu EPITAPH także. Ten album jest czymś więcej niż tylko pęknięciem w rockowej skale. Tak właściwie jest szczeliną muzycznego stylu, przez którą  przechodzi wiązka światła rozświetlając ciemności. Mówiąc bardziej realistycznie, to portret przygnębionego ducha i umysłu; bezdenny rów depresji, który musi zostać wydarty przed odzyskaniem jaźni. „Beznadziejnie oddajesz swoje myśli w pustkę nicości, ale wczorajsza modlitwa może być wypełniona marzeniami…” („Hopelessly” ).

Kompaktowa reedycja albumu wytwórni  Repertoire Records zawiera cztery bonusy: strony „A” singli „London Town Girl” (1971) i „Autumn 71” (1973), stronę „B” singla „Are You Ready” (1973), oraz dwa świetne nagrania demo z 1970 roku „I’m Trying” i „Changing World” będące znakomitymi muzycznymi kąskami nie tylko dla wytrawnych słuchaczy.

GILA(1971)

Mieszkający w hipisowskiej komunie czterej muzycy: klawiszowiec Fritz Scheyhing, śpiewający gitarzysta Conny Veit, francuski perkusista David Alluno i szwajcarski basista Walter Wiederkehr w 1969 roku założyli w Stuttgarcie zespół Gila Füchs (na plakatach często pojawiała się też nazwa Gila Fuck). Dość szybko zdecydowali się na skrócenie nazwy ze względu na policyjnych tajniaków, którzy pojawiali się niemal na wszystkich ich koncertach. Początkowo ich sceniczne występy na studenckich imprezach i w lokalnych klubach miały charakter happeningu łącząc rockową alchemię z filmem, poezją, fotografią i pantomimą. Żal, że nie zachowały się nagrania z tamtego okresu. Dziś możemy się jedynie domyślać jak to wyglądało.

Zespół GILA. Od lewej: Conny Veit, David Alluno, Walter Wiederkehr, Fritz Scheryhing (1971)

Koncerty, na których odgrywali wyłącznie autorskie kompozycje zaczęły przyciągać coraz większą publiczność. Na scenie całą uwagę skupiał na sobie Conny Veit, lider zespołu i osoba o niebywałej wyobraźni muzycznej. Przyszła gwiazda grup Popol Vuh i Guru Guru pokazała, że ma świeże pomysły proponując brzmienie zbliżone do Pink Floyd i Ash Ra Tempel. Jednak w przeciwieństwie do tego ostatniego Veit zdecydował się na „brudne”, acid rockowe brzmienie swojej gitary w hendrixowskim stylu. Rosnąca popularność grupy w Stuttgarcie, który w tamtych latach wyróżniał się niezwykle bogatą sceną kulturalną przyciągnęła uwagę wytwórni B.A.S.F. nagrywając dla niej w czerwcu 1971 roku debiutancki album „Gila (Free Electric Sound)”.

Z charakterystyczną, abstrakcyjną okładką z geometryczną głową gada (wynik wyobraźni Fritza Mikescha i Marlies Schaffer) dzieło to nagrano w zaledwie osiem dni, dokładnie tak jak miało to miejsce w przypadku „More” Pink Floyd. Inżynierem dźwięku był sam Dieter Dierks mający na swym koncie współpracę z wieloma ówczesnymi zespołami z kręgu karutrocka: Orange Peel, Embryo, Frame, Epsilon, Ash Ra Tempel, Tangerine Dream… Producentami krążka, który dziś funkcjonuje pod tytułem „Gila”, byli sami muzycy.

Front okładki płyty „Gila” (1971).

Koncepcyjny album, którego przesłaniem było „przejście ludzkości od agresji do porozumienia” jest (w tym przypadku nie waham się użyć tego słowa) arcydziełem niemieckiego prog rocka. GILA robi na nas wrażenie dzięki dynamicznej i pomysłowej komunikacji pomiędzy space rockowymi improwizacjami i długimi psychodelicznymi solówkami gitar w towarzystwie świetlistych akordów organów… „Agression” rozpoczyna się od dźwięków fal morskich i krzyku osoby chcącej przebić się poprzez wyjący wiatr. Sama muzyka w funkowo-jazzowym rytmie wypływa po minucie. Gitarowy riff Conny Veita, wokół którego rozwija się temat główny kompozycji prowadzi do zespołowego grania opierającego się na mocnej perkusji i mrocznych liniach basu (nawiasem mówiąc bas robi wrażenie na całym albumie). Atmosferę zagęszcza (nomen omen) agresywna gitara z lekko łaskoczącym,  psychodelicznym Hammondem w tle. Nastrój zmienia się w następnym numerze z powolną, ale przestrzenną 13-minutową kompozycją „Kommunikation”. Na początku słyszymy wodę, odgłosy naturalnych choć niesprecyzowanych dźwięków. Po chwili wyłania się subtelna gitara, delikatna perkusja i dudniący bas, który poza funkcją rytmiczną przybiera różnorodne funkcje. Pojawiający się wokal nie burzy jamowej konstrukcji utworu pozwalając muzykom na swobodną improwizację. Przysłuchując się grze perkusisty z klawiszowcem czuć klimat Pink Floyd z koncertowej części albumu „Ummagumma”; ostatnie 90 sekund wypełnione są pięknym dźwiękiem melotronu i gitary, które tworzą urzekający epilog.

Tył okładki

Wyciszony i bardziej tajemniczy „Kollaps” z rozmytym Hammondem, snującym się basem, rzewną gitarą i instrumentami perkusyjnymi nawiązuje do  wczesnego, psychodelicznego okresu Pink Floyd i Kansas z… 1976(!) roku (suita „Magnum Opus” i jej otwarcie „Father Padilla Meets The Perfect Gnat” ). Płacz niemowlęcia na początku nagrania powoduje gęsią skórę na ciele… „Kontakt” to dźwiękowy kolaż o próbie nawiązania łączności z pozaziemskimi cywilizacjami. Ciemną, kosmiczną atmosferę rozjaśnia pojawiająca się akustyczna gitary i hinduska tabla zaplatając oryginalny, muzyczny warkocz w folkowo wschodnim smaku…  W 10-minutowym, dwuczęściowym finale przewija się muzyka elektroniczna z etnicznymi elementami. Znikają wcześniejsze gitary akustyczne, a na ich miejsce pojawiają się organy i gitara elektryczna z pedałem wha wah. Tak zaczyna się „Kollektivitat”. Refleksyjne, płynne solo na organach Hammonda, mruczący bas i gitarowe dźwięki w bluesowym odcieniu starannie budują klimat rytmicznej oazy marzeń i spokoju. Po sześciu i pół minutach muzyka z przeszłości zanika jak miraż na spalonej słońcem pustyni. Pojawiające się egzotyczne, plemienne bębny przenoszą nas w dziką, tajemniczą dżunglę pełną dziwnych odgłosów. Tak zaczyna się ostatnie nagranie zatytułowane „Individualitat”, które po trzech i pół minutach kończy tę wspaniałą płytę.

Dzięki doskonałej harmonii między muzykami powstała jedna z najlepszych płyt niemieckiego prog rocka lat 70-tych. Każdy z nich udowodnił, że ​​miał talent i dobry gust prowadząc nas przez całą gamę niezwykłych dźwięków: od psychodelii do progresywnych space rockowych podróży; od płaczu noworodka po tajemnicze wołania dorosłego człowieka. Ta płyta to uzupełnienie podróżnego bagażu, w którym znajdują się inne doskonałe albumy, by wspomnieć choćby „A Sacerful Of Secrets” Pink Floyd, „ At The Cliffs Of River Rhine” Agitation Free, „Flying ( One Hour Space Rock)” UFO, czy równie świetną, a tak mało znaną „Auf der bahn zum Uranus ” niemieckiej grupy Gäa…

Niedługo po wydaniu albumu zespół zawiesił działalność. W tym okresie Conny Veit dołączył do grupy Popol Vuh, z którą w 1973 roku nagrał album „Hosianna Mantra”. Tuż po tym, z nowymi muzykami reaktywował GILĘ nagrywając longplay zatytułowany „Bury My Heart At Wounded Knee” wydany w lipcu 1973 roku. Płyta, nagrana głównie na instrumentach akustycznych opowiadała o trudnej historii północnoamerykańskich Indian.  Wokalistką grupy została ówczesna dziewczyna Veita, atrakcyjna Sabine Merbach.  Niestety rok później GILA oficjalnie przestała istnieć. Conny Veit dołączył do Guru Guru, zaś piękna Sabine zasiliła na krótko Popol Vuh. Po odejściu z grupy wpadła w alkoholizm; zmarła niedługo potem z powodu niewydolności nerek…

Pomimo krótkiej działalności GILA jest do dziś jedną z legend rocka progresywnego, a jej debiutancki album polecam każdemu kto szuka dobrych muzycznych wrażeń!

Rock z podziemnego schronu. GERMAN OAK „Down In The Bunker” (1972)

Latem 1972 roku instrumentalna grupa GERMAN OAK z Düsseldorfu złożona z pięciu tamtejszych hippisów weszła do studia nagraniowego Luftschutzbunker (oficjalnie zwanego Air Raid Shelter), mieszczącego się w niemieckim podziemnym schronie przeciwlotniczym z czasów II wojny światowej, aby nagrać swój pierwszy longplay. Muzycy mieli wszelkie powody wierzyć, że płyta (zawierająca głównie spontaniczne, jamowe granie) wypływając na powierzchnię z ciemnego bunkra zostanie ciepło przyjęta przez miejscowych fanów. Niestety, mylili się.  Düsseldorf (zresztą tak jak i całe Niemcy) nie był gotowy na ambientową, momentami wręcz klaustrofobiczną propozycję zespołu. Jeszcze nie teraz. To przyjdzie za dwie dekady, Sklepy muzyczne, nawet te lokalne, odmówiły sprzedaży albumu. Ten okrutny brak zainteresowania ze strony dystrybutorów spowodował, że z 213 wytłoczonych wówczas egzemplarzy sprzedano zaledwie dziewięć! Pozostałe były przez całe lata (do połowy lat 80-tych) przechowywane w piwnicy organisty grupy! Na szczęście powtórne pragnienie ukazania światu wciąż nieodkrytego klejnotu starego krautrocka wskrzesiło z martwych NIEMIECKI DĄB.

Historia zespołu jest niejasna i nieco zawoalowana, a upływający czas w jej odkrywaniu raczej nie pomaga. Dość długo sami muzycy nie ujawniali swoich personaliów mówiąc o sobie, że są po prostu crew (ekipą, załogą). A jeśli już, to podawali albo swoje imiona (Ulli, Harry) albo pseudonimy („Cezar”, „Warlock”, „Nobbi”). To ukrywanie się pod imionami i pseudonimami sprawiły, że grupa wydawała się jeszcze bardziej tajemnicza i niedostępna. Dziś już wiemy, że jej trzon tworzyli bracia Kallweit: Urllich (dr) i Harry (bg), oraz Wolfgang Franz „Cezar” Czaika (g). Jako klasyczne power trio zaliczyli kilka spektakularnych koncertów, po których jeszcze w tym samym 1971 roku dołączyli do nich Manfred „Warlock” Uhr (org) i Norbert „Nobbi” Luckas (g). W takim też składzie rok później nagrali album „Down To The Bunker”.

Wolfgang Czaika (g) i Ulli Kallweit (dr).

Czarno-biała okładka przedstawiająca niemieckiego żołnierza symbolizującego armię Trzeciej Rzeszy nie gloryfikuje faszyzmu. Przeciwnie. To głos młodych Niemców sprzeciwiających się II wojnie światowej, refleksja nad ciemnością i jej chaosem. Tytuły utworów, takie jak: „Airalert”, „Down In The Bunker”, „Raid Over Düsseldorf”, czy „1945-Out Of The Ashes” nie brzmią zachęcająco, prawda? A jednak nierozsądnie byłoby nie wysłuchać tego legendarnego rarytasu – jednego z najbardziej tajemniczych, „podziemnych” (dosłownie i w przenośni) klejnotów niemieckiego krautrocka. Tym bardziej, że krążek swym poziomem dorównuje debiutowi Tangerine Dream „(„Electronic Meditation”)  i dwóm pierwszym płytom Cluster. Lepszej rekomendacji chyba nie potrzeba…

Front okładki płyty „German Oak” (1972)

„Down In The Bunker” to prawdziwa muzyczna bestia. Pełzający potwór rozwijający się powoli i brzmiący jak „Ambross” z pierwszej płyty Ash Ra Tempel tyle, że wykonany w dużo wolniejszym tempie. Instrumentalne, jamowe kompozycje krążą  wokół powtarzających się głównych tematów. W 1972 roku rzadko która płyta wydawała się tak mroczna i klaustrofobiczna. Ma niepowtarzalną atmosferę stworzoną przez hipnotyczny rytm, przesterowane gitary i rozmyte klawisze wykorzystując przy tym efekty dźwiękowe: spadające bomby, wyjące syreny alarmowe, fragment przemówienia Hitlera… Niby nic oryginalnego; od 1968 roku robiły to już inne zespoły rockowe, psychodeliczne. Tyle, że GERMAN OAK jak żaden inny zostawił ogromny margines wyobraźni dla słuchacza. A to już wiele!

Oryginalny album zawierał cztery nagrania z czego dwa środkowe trwające 18 i 16 minut są jego jądrem. Kiedy mroczny „Airalert” po minucie i pięćdziesięciu sekundach znika we mgle czasu pojawia się tytułowy Down In The Bunker”. Perkusja (kojarzy mi się z „Set The Controls…” Pink Floyd) i bas zagęszczają atmosferę. Wyczuwa się strach, powiewa grozą. Z tego zawirowania wyłaniają się szalone, zakręcone motywy i tematy przygotowując nas na nadchodzący atak. Nie bombowy, a dźwiękowy. Nagrany jakby w korycie rzeki wijącym się w głębokim kanionie. Ten proto-industrialny dźwięk z ciężką, płaczącą linią gitar sprawia, że skóra cierpnie. Muzycy przyznali później, że było to dla nich niezwykłe doświadczenie. Wolfgang Czaika: „Grając w tym starym schronie atmosfera stała się nagle dziwna. Tak jakby duchy przeszłości obudziły się, szeptały nam o strachu, rozpaczy a także o nadziei, która umiera ostatnia …”

„Raid Over Düsseldorf” otwierający drugą stronę oryginalnej płyty to kawał fantastycznego jamowego grania spod znaku wściekłej psychodelii z elementami kosmicznego rocka przypominający nieco amerykański Chocolate Watch Band. Dlaczego? Chyba przez fakt, że jest cięższy i bardziej rytmiczny od swego klimatycznego poprzednika. Rytm jest tym, co wyróżnia to nagranie. Ktoś kiedyś powiedział, że tętent konia w biegu został przeniesiony do hard rocka. I coś w tym stwierdzeniu jest ponieważ znajdziemy go wszędzie: od „Roadhouse Blues” The Doors po „The Width Of A Circle” Davida Bowie, że wymienię te dwa kawałki, które akurat przyszły mi na myśl. Do tej rytmiki idealnie wpasowali się obaj gitarzyści solowi. Prześcigając się w pomysłach inspirują i napędzają się przez co dźwięk grubych murów bunkra pokrytych mokrym mchem wydaje się mniej groźny, a nawet wręcz przyjazny… Album kończy króciutki, dwuminutowy „1945 – Out Of The Ashes” z organami w stylu Raya Manzarka na pierwszym planie. W rzeczywistości jest to kontynuacja pierwszego numeru płyty z zaskakującym jak na nią zakończeniem bijących dzwonów kościelnych i radosnym śpiewem ptaków.

W muzyce GERMAN OAK fascynujące jest poczucie przestrzeni, którą wytworzyć potrafili nieliczni.  Mogło wynikać to z bardzo prostego faktu: tu nikt nikomu nie przeszkadzał, nie wchodził w drogę. Muzycy bardzo uważnie słuchali się nawzajem, choć każdy z nich walczył o swoje nuty. Nawiasem mówiąc, kiedy po raz pierwszy słuchałem tego albumu nie do końca wierzyłem, że gra tu aż pięciu muzyków. Ten zespół brzmiał jak klasyczne power trio, a nie jak kwintet. Może pracowali w parach i nagrywali równolegle jak Can..? Być może, ale jakoś w to wątpię. To krzyżackie plemię stojąc w ruinach  jakiejś rzymskiej świątyni gra swe barbarzyńskie riffy zaplątane w strunach gitar podtrzymując za wszelką cenę swój muzyczny światopogląd. Pojedynczo nie liczyliby się wcale – razem byli wszystkim. Byli załogą.

Nie jest to łatwa muzyka i nie od razu powala. Kumulujący się groove buduje się powoli i stopniowo na niekończących się powtórzeniach ze standardową linią basu, lub rytmiczną sekwencję gitarową. I kiedy wydaje się, że nic nas nie zaskoczy dźwięk nagle skręca i uderza znakomitą zagrywką lub klimatem. W przypadku tego zespołu to, co po dwóch minutach wydaje się uproszczonym i banalnym riffem, po ośmiu staje się jedynym, naprawdę słusznym i ekscytującym graniem. Do tego muzycy dotykają „przyszłościowych” gatunków jak metal (ocierający się chwilami o doom metal), ambient, free rock… I nie przeszkadza mi nie najwyższa jakość dźwięku tej płyty. Tu liczą się emocje, a te są wielkie. Poza tym spotkałem się z dużo gorszymi brzmieniami zarejestrowanymi w o niebo lepszych studiach. Joe Perry z Aerosmith powiedział kiedyś: „Gdy jedyne co masz to młotek, wszystko wokół wygląda jak gwóźdź”. On musiał kiedyś słuchać NIEMIECKIEGO DĘBU. Na bank!

Na zakończenie słów kilka o reedycjach albumu „Down In The Bunker”, który doczekał się kilku reedycji i na CD i winylach. Najbardziej popularna jest ta kompaktowa wydana przez Witch & Warlock w 1990 roku z czterema bonusami. Nawiasem mówiąc ta wersja dostępna jest do odsłuchania na youtube. Osobiście polecam tę, która ukazała się w  2017 roku wydana przez Now-Again Records. Trzy płyty CD, 13 utworów, 161 minut muzyki! Dysk pierwszy to oryginalny materiał z 1972 roku. I tu mamy pierwszą niespodziankę. Niektórym nagraniom przywrócono oryginalne tytuły, które zostały zmienione przez Manfreda Uhra bez wiedzy pozostałych członków zespołu. I tak „Raid Over Düsseldorf” nazywa się teraz „Belle’s Song”, a „Down In The Bunker” (z którego usunięto fragment przemówienia Hitlera) „Missile Song”. Drugi CD to rozszerzone wersje „Belle’s Song” ( 35 minut) i „Missile Song” (ponad 25 minut)! Poza czasem trwania nie słyszę żadnej różnicy między nimi, co wydaje się sugerować, że tak brzmiały ich oryginalne wersje. Trzeci kompakt (7 utworów; 61 minut) zawiera m.in. cztery bonusy znane z reedycji Witch & Warlock teraz z oryginalnymi tytułami, stąd „Swastika Rising” pojawia się jako „Python vs. Tiger”, a The Third Reich” to „Bear Song”. Istnieje również kilka wcześniej niepublikowanych utworów, w tym pyszne „Happy Stripes (On Cats)”.

Klejnot japońskiej progresji – FAR OUT (1973)

Progresywny rock w latach 70-tych cieszył się w Japonii olbrzymią popularnością, a tamtejsza grupa Far East Family działająca w latach 1975-1977 określana była japońskim Pink Floyd. Tamtejsi fani mówią, że jeśli w Europie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to w Kraju Kwitnącej Wiśni prawie wszystkie kierowały się w stronę Far East Family. Ten bardzo ciekawy zespół, w którym na klawiszach grał Misanori Takahashi (znany później jako Kitaro) wydał w sumie cztery, naprawdę znakomite albumy. Korzenie grupy sięgają jednak zespołu FAR OUT. Łącznikiem między nimi był „człowiek orkiestra”  Fumio Miyashita.

Fumio Miyashita: śpiew, gitara, sitar, syntezator
Urodzony w górzystej prefekturze Nagano, około 150 mil od Tokio od dziecka był bardzo zdyscyplinowany. Już w przedszkolu zaczął trenować karate, by w szkole średniej sięgnąć po czarny pas. Jako nastolatek grał na gitarze rytmicznej w rock and rollowej grupie o nazwie Glories; kiedy zainteresował się tradycyjną japońską muzyką nauczył się grać na biwa, akustycznym instrumencie ludowym w kształcie lutni. Po wzięciu udziału w tokijskiej produkcji rockowego musicalu „Hair” stanął na czele grupy ulicznych muzyków, którzy poprzez serię rygorystycznych prób przekształcili się w  FAR OUT.
Kwartet FAR OUT w przerwie podczas nagrywania płyty.

Oprócz Fumio w składzie znaleźli się gitarzysta Elichi Sayu, basista Kei Ishikawa i perkusista Manami Arai.  Po serii bardzo udanych koncertów muzycy weszli do studia i nagrali swą jedyną płytę.

Niektóre albumy są rodzajem Świętego Graala dla kolekcjonerów i miłośników muzyki określonego gatunku, stylu i epoki. FAR OUT stworzyli taki święty klejnot. Płyta „Far Out” zwana też „Nihonjin” ((jap. 日本人 ) z dość ascetyczną okładką (susząca się na sznurze biała rękawiczka na niebieskim tle) ukazała się w 1973 roku.
Front okładki płyty „Far Out” (1973)
Album zawiera dwie doskonałe, blisko dwudziestominutowe kompozycje utrzymane w klimacie Pink Floyd. Nie znajdziemy tu rozbuchanych do czerwoności ciężkich momentów albowiem „Too Many People” jak i „Nihonjin” mają w sobie sporą dawkę melancholii z zawodzącą gitarą prowadzącą, która maluje niezwykle intensywne melodie. Fumio Miyashita często sięga tu po instrument, który jest krzyżówką elektrycznej gitary i sitara (nihon-bue) nadając muzyce atmosferę wschodniej mistyki. Te dwa utwory to epopeje w czystym tego słowa znaczeniu. Rozwijają się one w dźwiękową magiczną podróż przenosząc nas w odległe, czarując pięknymi krajobrazami nietkniętymi przez cywilizację, Przymknijmy oczy i dajmy się ponieść wyobraźni. Oto wyruszmy w podróż do zastygłych wulkanicznych wzgórz wokół Pompei, do lodowatych zmarzlin dalekich, mroźnych i  pustych ziem północnych docierając w końcu gdzieś do egzotycznej wschodnioazjatyckiej dżungli z ukrytymi w niej pozłacanymi piramidami z nieokreślonego wieku, w której śmiejące się demony tańczą wokół mistycznych totemów…
„Too Many People” zaczyna się od prostego uderzenia perkusyjnego w rytmie bicia serca, a następnie ustępuje porywistemu wiatrowi. Po chwili pojawia się gitara akustyczna z piękną progresją akordów  budując melodyjny klimat. Melancholijny wokal z prostym tekstem dołącza się w czwartej minucie, a potem instrumentalna już muzyka nabiera tempa. Co ciekawe, środkowa jej część bardzo przypomina mi… „Icky Thump” The White Stripes, ale oczywiście był to rok 1973, a więc na długo przed tym zanim Jack White tworzył swoją muzę… Elektryczny sitar jako instrument głównym nadaje kompozycji nieco orientalne brzmienie, ale gdy do akcji wkraczają rockowe akordy gitary prowadzącej i ekspresyjna perkusja wyższe siły wszechświata w jakiejś rytualistycznej praktyce wywołują stan podobny do transu. Pod upływie dwunastu minut, gdy wszystko wskazuje na to, że zbliżamy się do finału pojawia się gitara akustyczna powracając do początkowych akordów. Okraszona pięknymi ozdobnikami z wolna  ustępuje miejsca Elichi Sayu, który gra cudowne gilmourowskie solo na gitarze elektrycznej. Utwór znów nabiera pary, do akcji włącza się Fumio ze swoim śpiewem. Rodzi się magia taka sama jaką stworzył zespól Pink Floyd w „Celestial Voices” w pamiętnym koncercie na ruinach Pompei w 1971 roku… Potężny akord na zakończenie tej niezwykłej kompozycji!
FAR OUT  na scenie (1973)
Drugie nagranie na płycie jest niesamowite! Pokazuje trochę inną stronę zespołu ocierającą się o ambient z syntezatorowym tłem, odbijającym echo atonalnym sitarem, kojącym fletem, ognistym rydwanem organów Hammonda i z użyciem wielu instrumentów perkusyjnych. Utwór ten pojawi się później na drugiej płycie Far East Family „Nipponjin” (1975), w bardziej space rockowej wersji z Kitaro na syntezatorach…
„Nihonjin” (日本人) zaczyna się od wołania gongów, jak na praktykę medytacyjną rozpoczynającą się w jakiejś świątyni gdzieś wysoko w Himalajach. W mglistą falę lekkiej perkusji wkracza samotny sitar, a gdy bębny zmieniają się w plemienny rytm steruje chaosem. Obaj instrumentaliści dominują w tym krajobrazie dźwiękowym i brzmi to bardziej jak klasyczna indyjska raga niż psychodeliczny rock. Kiedy pojawia się gitara nagle znikają, a ona zaczyna pulsować melodyjną progresją mocnych akordów wprowadzając na scenę wokalistę. Na drugim planie dźwięki akustycznej gitary delikatnie kołyszą budując z wolna tło dla kapitalnej floydowskiej solówki. Po około siedmiu minutach progresywnego grania duetu gitar tempo wzrasta, a utwór nabiera cięższego klimatu. Melodyjne solo brzmi w uszach jeszcze przez długi czas, ale w powietrzu czuć napięcie choć wszystko wydaje się w porządku. Utrzymujący się bardzo skutecznie etap przejściowy (do dziesiątej i pół minuty) nagle kończy się i jest zastąpiony sitarem, choć przypomina mi on brzmienie shamisena (tradycyjny, japoński trzystrunowy instrument szarpany z pudłem rezonansowym w kształcie małego bębenka). Trzyminutowy kawałek mogący być taneczną melodią urywa się w momencie wejścia Fumio Miyashity, który intonuje hipnotyczny transowy śpiew (po raz pierwszy po japońsku!) na tle ciężkiego basu i ostrej rockowej gitary dodając mu  jeszcze większej mocy. Poczułem się w tym momencie tak, jakbym został przeniesiony do dziwnego miejsca z kultowym rytuałem, a następnie znalazł się nagle w samym środku rockowego koncertu. Niesamowite wrażenie! Ostatnie minuty to dźwiękowy kolaż  w tradycyjnym japońskim stylu muzycznym z bambusowym fletem i Hammondem.
Album „Far Out” to autentyczna gratka dla tych, którzy wciąż tęsknią za melodiami i atmosferą przełomu lat 60-tych i 70-tych. Tych, którzy kiedyś marzyli o spokojnym świecie i fascynowali się dźwiękami wczesnego „kosmicznego rocka”. Ta fascynująca pod każdym względem płyta przypomina mi albumy Pink Floyd: „Medlle” (ze wskazaniem na suitę „Echoes”) i… „Wish You Were Here (instrumentalne fragmenty z „Shine On You Crazy Diamond”), co w przypadku tej drugiej jest sporym osiągnięciem biorąc pod uwagę, że album został wydany w 1973 roku, dwa lata przed „Wish You Were Here”… Rzecz jasna doszukać się tu można wpływów innych brytyjskich, czy niemieckich grup ówczesnego progresywnego rocka, ale nie o to tu chodzi. Jak dla mnie ta płyta jest prawdziwym klejnotem, po którą zawsze sięgam z niekłamaną przyjemnością!

Wolność i rock. SOCRATES DRANK THE CONIUM (1971-1973).

Chociaż nazwa SOCRATES DRANK THE CONIUM pojawiła się po raz pierwszy w 1969 roku, historia zespołu sięga czasów, gdy koledzy z liceum, Antonis Tourkogiorgis i Yannis Spathas, utworzyli The Persons. Nienaganna synchronizacja i wzorowe połączenie gry na gitarze Spathasa z charakterystycznym wykorzystaniem basu przez Tourkogiorgisa było widoczne od samego początku, podobnie jak potencjał powstawania niezwykłych kompozycji, które miały się wkrótce pojawić. Po wydaniu trzech singli i kilku występach na żywo jako Persons, zmienili nazwę na SOCRATES DRANK THE CONIUM, lub po prostu SOCRATES, jak nazywali ich przyjaciele i fani.

SOCRATES. Od lewej E. Boukouvalas, A. Tourkogiorgis, Y. Spathas. (1970)

Na początku lat 70-tych występowali w ateńskich klubach rozsianych wokół Victoria Square w dzielnicy Plaka. Najczęściej grali w „Kytarro” gdzie zgłosił się do nich perkusista Elias Boukouvalas, który w przeciwieństwie do poprzednich bębniarzy, związał się z grupą na dłuższy czas. Jeden z przyjaciół Eliasa wspominał po latach: „Pamiętam jak z zespołem  Exadaktylos graliśmy w „Elaterion”, kilka przecznic od „Kytarro”. Zawsze pod koniec naszego seta Dimitris (Poulikakos, wokalista Exadaktylosa – przyp. moja) poganiał nas byśmy kończyli i mogli popędzić do „Kytarro”, aby załapać się na występ Socratesa. Staliśmy w pierwszym rzędzie i z niedowierzanie patrzyliśmy na Spathasa stojącego ze swym Fenderem Stratocasterem obok stosu wielkich wzmacniaczy Marshalla. Długie, proste włosy zwisały mu na gitarę, był nieruchomy z wyjątkiem rąk, które bez trudu wygrywały najbardziej płynne solówki i riffy, a nam szczęki opadały… Antonis był świetnym basistą i miał petardę w głosie. Całe to trio brzmiało zabójczo i do dziś skóra mi cierpnie na to wspomnienie…”

Myślę, że była to jedna z tych kapel, które debiutowały jako w pełni dojrzałe i ukształtowane. Tak jak na przykład The Doors, Steely Dan, Dire Straits czy później Pearl Jam. W ten sposób nokautuje się rynek, odbiorców (przecież nie da się nie porwać takiej muzyce!) ale i zawiesza poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie.

SOKRATES brzmiał jak popularne w tym czasie zespoły: Cream, The Jimi Hendrix Experience, Deep Purple, Blue Cheer. Ten Years After… Główną atrakcją wieczoru były zazwyczaj utwory Hendrixa: „Voodoo Child”, „Message To Love” i „Red House”. Nie mniej większość materiału opierali na własnych, oryginalnych kompozycjach uwielbiane przez publikę „Close The Door And Lay Down”, „Starvation” i „Underground”, które potem trafiły na debiutancką płytę „Socrates Drank The Conium”. Krążek wydał grecki oddział Polydor jesienią 1971 roku.

Okładka płyty „Socrates Drank The Conium” (1971)

Debiut może nie jest tak eksperymentalny jak późniejsze płyty, ale jest fantastycznym kawałkiem ciężkiego blues rocka z kąsającymi gitarowymi riffami i szorstkim wokalem. Zaczynając od szybkiego i żywego „Live In The Country” (niektórzy twierdzą, że ten numer jest najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu, z czym absolutnie się nie zgadzam!), album zgrzyta i rozbłyskuje energią, kontynuując jazdę przez „Something In The Air” (wspaniały, powtarzający się gitarowy riff z kapitalną linią basu) i „Bad Conditions” (perkusja pełna talerzy i proste,”kwadratowe” riffy obu gitar)… Wieloczęściowy, progresywny „It’s A Disgusting World” grzmi rytmami, surowymi dźwiękami fletu i znakomitymi gitarowymi solówkami Spathasa… W „Close The Door And Lay Down” trio konsekwentnie podąża swoją ścieżką mieszając bluesową stylistykę z rockiem progresywnym. Miłe zaskoczenie to bas podobny do brzmienia Geezera Butlera (Black Sabbath). A potem  przychodzi „Blind Illusion” – jeden z najcięższych utworów tamtych lat, z fantastycznymi gitarowymi riffami, ciekawą linią basu i bardzo dynamiczną perkusją. Swego czasu nieźle byłem zakręcony na jego punkcie..! W mocarnym „Hoo Yeah!” pojawiają się funkowe rytmy i brzmi to rewelacyjnie; psychodeliczny „Underground” z cudowną linią melodyczną, oraz ciężki „Starvation” z nie mniej chwytliwą melodią dopełniają ten doskonały album. Mam do niego niekłamany sentyment i od lat słucham go z wielką przyjemnością!

Sukces płyty zaskoczył wszystkich, najbardziej samych muzyków. Polydor zadowolony z wyników sprzedaży wymusił na zespole szybki powrót  do studia. Płyta, „Taste Of Conium”, ukazała się na początku 1972 roku, kilka miesięcy po debiucie.

Front okładki płyty „Taste Of Conium” (1972)

Drugi album był zdecydowanie bardziej blues rockowy od swego poprzednika. Płytę otwiera słynna, 13- minutowa wersja „(I Can’t Get No) Satisfaction” The Rolling Stones pod zmienionym i całkowicie usprawiedliwionym tytułem „Wild Satisfaction”. Fakt, szaleństwa i dzikości w tym nagraniu, gdzie każdy z muzyków ma swoje „pięć minut” nie brakuje. Świetnie prezentuje się tu nowy perkusista, Giorgos Trantalidis, który idealnie wpasował się w ramy tria. W  pozostałych, dużo krótszych utworach SOCRATES trzyma się konsekwentnie swojej formuły. Rozpędzony i nieco frywolny „Good Morning Blues” doskonale nadaje się na poranną pobudkę i przyjemne rozpoczęcia dnia; nieokiełznana ekspresja wokalna powala w „See See Rider”, a ukojenie z pięknymi, marzycielskimi melodiami przynosi balladowy „Door Of The Dream”. Z kolei ciężki „Waiting For The Sun” sąsiaduje z acidowym „A Trip In The Sky”, zaś zamykający całość „She’s Gone Away” to świetny blues. I tak jak w przypadku pierwszego krążka gitary na „Taste Of Conium” wciąż zachwycają!

Drugi album ugruntował wysoką pozycję tria nie tylko w Grecji. Sukcesem okazały się koncerty w różnych miejscach w Europie, w tym w legendarnym klubie „Paradiso” w Amsterdamie. Ich występy na żywo słynęły z ekspresji wykonawczej i elektryzującej atmosfery jaką wytwarzali na scenie. Gdziekolwiek się pojawili przyjmowani byli entuzjastycznie.

Chcąc wzbogacić, a przede wszystkim wzmocnić  i tak już mocne brzmienie do składu dołączyli jeszcze jednego gitarzystę. Był nim Gus Dukakis, z którym SOCRATES zrealizował trzecią płytę „On The Wings”.

Front okładki płyty „On The Wings” (1973)

Niektórych może to zaskoczyć, ale w 1973 roku zespoły pokroju Wishbone Ash tworzyły znakomite, rockowe aranżacje na dwie gitary prowadzące i bas wspierani znakomitymi perkusistami. Ten album jak żaden inny przepowiedział klasyczne melodie, które kilka lat później zostaną użyte przez zespoły takie jak Iron Maiden. Ba! Powiem więcej – wystarczy wsłuchać się w płytę „On The Wings” a zauważymy, że niektóre tempa i zmiany są o wiele bardziej maniakalne niż zrobił to wspomniany Iron Maiden czy jakikolwiek inny zespół NWOBHM!

Płyta nie jest długa, trwa zaledwie 33 minuty z sekundami, ale  skondensowana muzyka sprawia, że nie sposób odkleić się od głośników. „On the Wings” to głównie prosty hard rock ze śladowymi wpływami prog rocka i bluesa. Jego siła tkwi w absolutnie oszałamiającej, finezyjnej grze perkusisty i gryzących dźwiękach gitar (Spathas ze swoim wiosłem robi tu prawdziwą orgię!). Bas i partie wokalne basisty dodają desperackiej mocy, a nietypowe tonacje i rytmy zderzają się z rockowymi riffami, tworząc solidne podstawy całości. Przyznam, że to jedna z tych płyt przy słuchaniu której za każdym razem potrząsam głową z podziwem i z niedowierzaniem. Ten krążek nie ma słabych punktów. Są tu takie „kosy” jak „Distruction” i „Death Is Gonna Die”. Ten ostatni, w innej aranżacji i pod zmienionym tytułem (jako „Killer”) pojawił się na albumie „Phos” z 1976 roku. Są tu też i inne wspaniałości w rodzaju „Naked Trees” „Lovesick Kid’s Blues”, nie mówiąc o kapitalnym i łamiącym serce „On The Wings Of Death”...

SOCRATES prawdopodobnie nigdy nie zostanie wprowadzony do Rock And Roll Hall Of Fame. Ich działalność przypadła w trudnym dla Grecji okresie wojskowej dyktatury gdy posiadanie albumów The Rolling Stones było tak samo nielegalne jak posiadanie narkotyków, a słuchanie Led Zeppelin i Black Sabbath prawnie zabronione. Ten niezwykły zespół grający rockową muzykę w małych ateńskich klubach dawał słuchaczom namiastkę swobody i wolności, którą odebrała im junta wojskowa. Demokracja wróciła do Grecji w 1974 roku, ale pamięć o tamtych ciężkich czasach żyje do dziś w świadomości obywateli Hellady. Tak jak i muzyka genialnego zespołu z Aten zwącego się  SOCRATES DRANK THE CONIUM

Gdy pieje kogut… GIFT „Gift” (1972); „Blue Apple” (1974).

Niemiecki GIFT powstał w 1969 roku w Augsburgu, choć jego korzeni należy szukać nieco wcześniej, gdy Helmut Treichel (voc), Uwe Patzke (bg), Rainer Baur (g) i Hermann Lange (dr) założyli szkolny zespół Phallus Dei. W tym składzie i pod tą nazwą nagrali nawet taśmę demo, ale materiał nigdy nie ujrzał światła dziennego. Po skończonej edukacji szkolnej dołączył do nich Nick Woodland, brytyjski gitarzysta sugerując przy okazji zmianę nazwy kapeli.

Gift. Od lewej: H. Treiche(, R. Baur, U. Patzke,, N. Woodland, H. Lange (1969)

Od początku grali mocnego rocka w stylu Deep Purple i Uriah Heep, ale bez klawiszy, za to na dwie gitary prowadzące z elementami prog rocka. Szybko zdobyta popularność w Augsburgu i Bawarii zwróciła uwagę monachijskiego producenta Otto B. Hartmanna, który widząc ambicje i duży potencjał młodych muzyków w 1971 roku podpisał z nimi kontrakt. Jeszcze w tym samym roku w Union Studios rozpoczęli nagrywanie debiutanckiej płyty. Album ukazał się wiosną 1972 roku wydany przez niemiecki Telefunken.

Front okładki płyty „Gift” (1972).

Otto Hartmann zadbał, by w studio zespół nie stracił nic ze swojego  mocnego brzmienia opartego na ciężkich, surowych gitarowych riffach i rozbuchanej sekcji rytmicznej. Oczywiście możemy doszukać się w tym wpływów brytyjskiego hard rocka (Deep Purple, Led Zeppelin), ale któż w tym czasie nie czerpał od nich inspiracji..? Smaczku płycie dodają elementy progresji, które są tu bardzo miłym zaskoczeniem (flet w „Groupie”, dzwony rurowe w „Bad Vibration”). Utwory są dość krótkie (najdłuższy „You’ll Never Be Accepted” trwa sześć i pół minuty), ale muzyka jest bardzo energetyczna i ostra, a Helmut Treichel pomimo lekkiego niemieckiego akcentu udowodnił, że był świetnym wokalistą. Jego ekspresyjny wokal z dobrymi refrenami, plus gitarowe, ogniste partie solowe ze sporą dawką ciągłych zmian tempa tworzą piorunujący zestaw dynamicznych kompozycji.

Tytuły poszczególnych utworów sugerują pewną opowieść, choć nie jest to stricte album koncepcyjny. Zwróciły one moją uwagę zanim włożyłem płytę do odtwarzacza, a potem  miałem wrażenie jakbym przed oczami zobaczył film… Będący u szczytu popularności muzyk sięga po narkotyki („Drugs”). Bardziej dla szpanu i zabawy niż z potrzeby. Jeżdżące za nim w trasy fanki („Groupie”) zrobią dla swego idola wszystko: seks, alkoholu, dragi… Machina ruszyła, rozkręca się. Przedstawienie wszak musi trwać, bo wszyscy potrzebują rozrywki („Time Machine”). Tymczasem nasz bohater ma już tego powoli dość. Nie czuje entuzjazmu i radości bycia muzykiem-idolem („Don’t Hurry”). Poważnie zastanawia się nad swym dalszym życiem („Your Life”), w którym nie odnajduje ciepła, miłości, przyjaźni. Dręczą go złe przeczucia, myśli krążą po głowie jak sępy nad padliną. Osaczają mózg, serce, duszę („Bad Vibrations”). Mimo, że tłum wciąż go kocha i wielbi czuje się samotny i nieszczęśliwy. Bo sukces jak się okazuje ma też drugie, bardziej okrutne dno…  Cały album nasycony ciężkim brzmieniem jest tak równy, że trudno wskazać wybijający się numer. Jeśli mogę coś zaproponować, to tylko jedno – podkręcić gałkę wzmacniacza na full. A potem trochę więcej i jeszcze..!

Po ukazaniu się debiutanckiego krążka w grupie nastąpiły zmiany. Nick Woodland odszedł do działającej w Monachium progresywnej formacji Sahara (wcześniej znana pod nazwą Subject Esq), z którą nagrał płytę „Sahara Sunrise” (1974). Z zespołem pożegnał się także  Helmut Treichel. Ich miejsce zajęli grający na klawiszach Dieter Frei i gitarzysta/wokalista Dieter Atterer. Dodanie klawiszy (melotron, moog, fortepian, organy) sprawiło, że brzmienie stało się bardziej wyszukane, progresywne, ale zespól nie zwolnił ani tempa, ani swej dynamiki. Można się o tym przekonać słuchając drugiego albumu, „Blue Apple” nagranego w hamburskim Teldec Studios. Płyta wydana przez wytwórnię Nova na rynku ukazała się na początku 1974 roku.

GIFT i ich druga płyta „Blue Apple” (1974)

Całość zaczyna się od dwóch fantastycznych hard rockowych kilerów: tytułowym „Blue Apple” z charakternym brzmieniem organów podsycanym ognistymi zagrywkami gitar i potężną sekcją rytmiczną i nie mniej wściekłym „Rock Scene”. Niby proste granie, ale jakże podnoszące ciśnienie..! Nieco bardziej złożony jest „Don’t Waste Your Time”. Tu rzeczy stają się już bardziej progresywne, choć kapitalna solówka gitarowo-organowa wciąż ma moc metalowej kuźni. Od tego momentu granie staje się bardziej wyszukane, czego przykładem instrumentalny „Psalm”. Jest tu psychodeliczny klimat z wczesnych płyt Pink Floyd z płynącą perkusją i wysublimowaną grą na elektrycznym akustyku. W środkowej części dostajemy silnego kopa – króciutki set zagrany na dwie gitary w stylu Wishbone Ash z szalejącymi organami. Niespełna minuta, a robi wrażenie! Po tym wykopie ponownie zatapiamy się w psychodeliczne pastelowe dźwięki… Organowy początek „Everything’s Alright” zapowiada się jak prog rockowa kompozycja, ale już po chwili zostajemy porwani w szaleńczą jazdę na najwyższych obrotach. Absolutny majstersztyk speedowego szaleństwa na torze wyścigowym Formuły 1 w Monza w stylu Uriah Heep (klawisze) i Deep Purple (gitara). Słuchając tego w aucie noga sama dociska pedał gazu do dechy, więc radzę uważać… Nieco wolniej (z naciskiem na słowo nieco) poruszamy się w „Go To Find A Way”. Kolejny raz zachwycam się nad grą obu gitarzystów (świetne solo!), choć słowa pochwały należą się także sekcji rytmicznej. Uwe Patzke i Hermann Lange wykonują na całej płycie kapitalną robotę. W połowie tego niespełna siedmiominutowego nagrania muzycy zahaczają o rejony wykreowane przez tuzy rocka progresywnego, Yes i Genesis, a każdy element ich muzycznej układanki jest perfekcyjnie dopasowany. I to samo mogę powiedzieć o „Reflection Part 1 & 2”. Ta znakomita kompozycja, które autorem był Nick Woodland dziwnym trafem nie znalazła się na pierwszej płycie. Na szczęście muzycy o niej nie zapomnieli. I bardzo dobrze! Pierwsza część liryczna, oparta jest na urzekającym fortepianowym wstępie i łkającej gitarze, druga, zdecydowanie bardziej agresywna  pokazuje całą moc nagrania… Left The Past Behind” to ostatni utwór na albumie, w którym potwierdza się wirtuozeria członków zespołu GIFT i ich muzyczna swoboda z jaką się po niej poruszali. I chyba nie przypadkiem krążek „Blue Apple” nazwano kiedyś „kogutem wśród niemieckich albumów…”

Co by nie mówić, GIFT wpisuje się do wielkiej tradycji niemieckich zespołów pokroju Night Sun, Armaggedon, Blackwater Park, Birth Control, Lucifer’s Friend… I jak napisałem wcześniej, obie płyty należy słuchać w najwyższych rejestrach głośności. Bo gdy pieje kogut, milkną wszystkie kury!

 

Elektryczny Ptak – Pete Brown & Piblokto!

Pete Brown to przede wszystkim poeta. Na początku lat 60-tych był ważną częścią ówczesnej liverpoolskiej sceny poetyckiej. Pomysł, by połączyć poezję z muzyką zrealizował w 1964 roku zakładając w Londynie zespół The First Real Poetry Band. W jego składzie obok Browna znaleźli się m.in. gitarzysta John McLaughlin, basista Binky McKenzie i perkusista Pete Bailey. Całkiem niezła paczka muzyków! Przełomem w jego artystycznej karierze okazało się spotkanie z Jackiem Bruce’em. Słynny basista zaproponował mu napisanie kilku tekstów do muzyki zespołu Cream. Jako nadworny tekściarz tria był współtwórcą przebojów „Sunshine Of Your Love”, „White Room”, „I Feel Free” i wielu innych… Sukces Cream po obu stronach Atlantyku spowodował, że Pete Brown stał się nagle ważną postacią w brytyjskim świecie muzyki. Nie dziwi więc, że po rozpadzie Cream w 1968 roku stworzył formację o nazwie Pete Brown & His Battered Ornaments. Zespół, w którym znaleźli się tak znakomici artyści jak gitarzysta Chris Spedding i saksofonista Dick Heckstall-Smith (potem w Colosseum) nagrał dwa albumy. Pierwszy, „A Meal You Can Shake Hands With In The Dark” wydany przez w 1969 roku zyskał entuzjastyczne recenzje i jak na niekomercyjną muzykę sprzedawał się znakomicie. Absurdalna sytuacja jaka wydarzyła się 4 lipca 1969 roku, dzień przed koncertem w londyńskim Hyde Parku, w którym Battered Ornaments mieli wystąpić u boku The Rolling Stones przekreśliła dalszą współpracę lidera z zespołem. Poza jego plecami podjęli decyzję o usunięciu go ze składu! Mało tego. Wszystkie jego partie wokalne jakie zostały zarejestrowane w studiu na drugą płytę „Mantle-Pice” zostały wykasowane i nagrane powtórnie przez Chrisa Speddinga…  Jak na tę sytuację zareagował Brown? Ponoć bez słowa spakował swoje rzeczy i wrócił do domu. Kilka tygodni później, już z innymi ludźmi utworzył nową grupę PIBLOKTO!

Pete Brown (pierwszy z prawej) z zespołem Piblokto! (1970)

Na efekty ich pracy nie trzeba było długo czekać, bo już w kwietniu 1970 roku PETE BROWN & PIBLOKTO! wydali debiutancki album o dość długim tytule „Things May Come And Things May Go, But Art School Dance Goes on Forever” (Rzeczy mogą przyjść i mogą odejść, ale taniec w szkole artystycznej trwa wiecznie). Tytuł oparty jest na cytacie amerykańskiego pisarza i filozofa Ernesta Holmesa („Pewne rzeczy przychodzą i odchodzą, ale twórczość trwa wiecznie”) i odnosi się do entuzjazmu Browna dla wszelkich szkół artystycznych powstałych w powojennej Wielkiej Brytanii, które stały się żyzną glebą dla wszelkiej maści niepokornych i kreatywnych artystów lat 60-tych. Nawiązuje do tego także okładka płyty przedstawiająca zdjęcia byłych uczniów szkół artystycznych, w tym pierwszego lidera Pink Floyd, Syda Barretta.

Front okładki płyty „Things May Come, And Things May Go…” (1970)

Tytuł albumu zapowiada, że ​​ta grupa musi być traktowana na własnych warunkach. Być może z tego powodu PIBLOKTO! nigdy nie zbliżył się do statusu gwiazdy, szczególnie za Oceanem. Centralną postacią skupiającą na sobie uwagę był oczywiście śpiewający Pete Brown, który tak naprawdę wokalistą znakomitym nigdy nie był. Swoje niesamowite teksty bardziej deklamował i mruczał. Sposób w jaki to robił przykuwał jednak uwagę. To jest ten rodzaj śpiewania jaki mają Willie Nelson, Neil Young, czy Bob Dylan. I albo pokocha się go od razu, albo nigdy.

Mimo, że muzycy opierali swoje piosenki na dość prostych konstrukcjach wiedzieli jak uczynić je atrakcyjnymi żonglując  wszelkiego rodzaju emocjami przechodząc od gniewnej punkowej wojowniczości „Walk Of Charity, Run For Money” do wyluzowanej wiejskiej atmosfery w „Golden Country Kingdom”. Podobnie jest w „Firesong”, który ewoluuje z jądra ciemności (akordeon), przechodzi przez błękit (gitara akustyczna) ostatecznie kończąc na aksamitnych wschodnich klimatach (saksofon sopranowy). Kwiecista psychodelia późnych lat sześćdziesiątych ożywa za sprawą „High Flying Electric Bird”. Rozczula mnie ten numer. To jeden z najcudowniejszych momentów w tym zestawie, Zagrany niespiesznie, wręcz leniwie. A użycie przez Browna glinianego gwizdka z wodą – mistrzostwo świata! Pamiętam takie gliniane ptaszki z dzieciństwa, sprzedawane na odpustach wiejskich dawały dużo radości… Tytułowe „Things May Come…”, które otwiera album to z kolei rewelacyjny jam w stylu Cream z kapitalnymi partiami organów i gitar, zaś „Country Morning” naładowany emocjonalnym wokalem jest po prostu fantastycznym jazzowym numerem! Takie rzeczy tworzy się, gdy za plecami stoją znakomici muzycy. Niesamowity Jim Mullen ze swoją gitarą jest wszędzie. A to tnąc nią szaleńczo w „Walk Of Charity Run For Money”, a to pieszcząc struny w „Country Morning”. Gra na basie Rogera Bunna w „Then I Must Go And Can I Keep” przypomina wirtuozerię Jacka Bruce’a. Z kolei Dave Thompson wdziera się w mózg ostrym saksofonem, lub maluje pejzaże klawiszami (melotron, organy). Do tego pełna gama pomysłowych zagrywek perkusisty Roba Taita wzbogaca i tak gęste brzmienie… Na równi  z muzyką współistotną rolę odgrywają teksty Browna. Mądre, czasem dowcipne, niekiedy nostalgiczne, bardzo poetyckie: „Godzina, w której las kładzie jezioro do łóżka, podnosi się na powierzchnię, płynie w ciemności w mojej głowie. Skrzynia z przyszłorocznymi obietnicami dotarła do innego miasta a listy, których już nie pamiętam,  powoli robią się brązowe…” Ten debiutancki album do dziś uważany jest za jeden z najlepszych w epoce rocka progresywnego. Czemu mnie to nie dziwi..?

Nie tracąc czasu jeszcze w tym samym roku zespół PIBLOKTO! wydał drugi album „Thousands On A Raft” promowany singlem „Can’t Get Off The Planet/Broken Magic”. Na małej płytce po raz ostatni zagrał Jim Mullen (wybrał karierę solową i w 1971 roku wydał płytę „Piece Of Mind”), którego zastąpił Steve Glover. Uwagę nowego albumu przykuwa jego oryginalna okładka przedstawiająca model samolotu Concorde i najszybszego brytyjskiego liniowca atlantyckiego z 1906 roku RMS Mauretania (nie jest to Titanic jak sugerują niektórzy) zanurzonych dziobami w wodzie obok płynących tratw, które (jak się dobrze przyjrzeć) są…grzankami z fasolą!

Okładka płyty „Thousands On A Raft” (1970)

Od swego poprzednika albumu „Thousands On A Raft” z „ledwie” sześcioma utworami brzmi bardziej rockowo. Czuć, że muzycy mają więcej przestrzeni. Otwierający „Airplane Head Woman” to świetny rockowy numer z mocnym organowym i gitarowym riffem. Brzmi jak Cream i Traffic w jednym – mieszanka, której szukał Blind Faith. Byłby to ich jeden z bardziej komercyjnych utworów, gdyby nie jego długość (prawie siedem minut). Cóż, Pete Brown potrzebował czasu, aby opowiadać swoje historię nie naruszając swej artystycznej wizji… Powolny, cudownie wznoszący się „Station Song Platform Two” z akompaniamentem fortepianu unoszący się nad falami melotronu i organów ma absolutnie najpiękniejszy tekst jaki Brown napisał. Jest to ten rodzaj mieszanki poezji i rocka, do którego wcześniej dążyła liverpoolska scena poetycka… „Highland Song” zaczyna się od długiego hard rockowego riffu i przechodzi w 17-minutowy jam, w którym wszyscy mają dużo miejsca na energiczną improwizację. Wielu zarzuca temu utworowi, że jest za długi. Bzdura! Tym bardziej, że w większości mówią to ci, którzy z zachwytem analizują każdą nutę 22-minutowego „Whipping Post” The Allman Brothers Band. Wirtuozeria w obu przypadkach  jest identyczna. Różnica jest taka, że Piblokto! jest zespołem progresywnym, a nie bluesowym. Stąd „Highland Song” brzmi bardziej jak fiński Tasavallan Presidentti niż amerykański The Allman Brothers i… przykuwa moją uwagę tak samo mocno jak Duane i Gregg!

Tył okładki „Thousands On A Raft” (1970)

Szczęki fanów Jacka Bruce’a opadną na nutach otwierających „If They Could Only See Me Now”, ponieważ zawierają te same dzwoniące linie gitarowe, które otwierają utwór „Like A Plate” z płyty „Whatever Turns You On” formacji  West Bruce & Laing z 1973 roku. Przypadek..? Kompozycja składa się z dwóch części z czego pierwsza to kolejny popis zespołowego grania z fenomenalną, długą i pełną polotu gitarową solówką Jima Mullena, oraz finezyjną partią Roba Taita na perkusji i instrumentach perkusyjnych. I choć nie jestem zwolennikiem długich solówek perkusyjnych na płytach, bębnienie Taita powaliła mnie na łopatki…! „Got A Letter From A Computer ” to blues rock, z wciągającym „szeptanym” śpiewem, opartym głównie na jednym akordzie, ale z podwójnie nałożonymi ścieżkami gitarowymi i zniekształconym brzmieniem organów. Ciekawe i na swój sposób nowatorskie… Album zamyka utwór tytułowy, który posiada najbardziej sugestywny tekst będący metaforą ogólnej ludzkiej kondycji i całej jej wrogości. Wydaje się, że tym samym Pete Brown dał upust swojej frustracji skierowanej w stronę  Battered Ornaments i okoliczności, w których został tak haniebnie usunięty ze Zmaltretowanych Ornamentów. Do dramatycznego i pełnego goryczy wokalu Jim Mullen dołączył bardzo osobiste i piękne solo gitarowe, które sprawia, że ​​jest to najbardziej dramatyczny, ale też najlepszy moment Piblokto! w jego historii. A już na pewno  perfekcyjne zakończenie albumu.

Płyty PIBLOKTO! nie są dla tych, którzy szukają łatwej do słuchania muzyki. Jest tu wiele dźwięków i smaczków do ciągłego odkrywania. Jeśli nie poświęci im się pełnej uwagi, przesuną się one nad  głową niczym elektryczny ptak „High Flying Electric Bird” – jednego z najpiękniejszych utworów jaki zaśpiewał Pete Brown

EUCLID „Heavy Equipment” (1970).

Pochodzący z Haverhill w stanie Massachusetts kwartet EUCLID był kamieniem węgielnym tworząc podstawę fundamentu, na której oparł się amerykański hard rocka na początku lat 70-tych. W Europie zupełnie nieznany, po drugiej stronie Atlantyku mający status zespołu kultowego. Grupę utworzyli bracia Leavitt: Jay (dr) i Gary (g. voc) wcześniej kierujący zespołem The Cobras. Co ciekawe, w 5-cio osobowym składzie The Cobras znalazło się też miejsce dla ich siostry Holly (Jay i Holly byli bliźniakami). W 1966 roku nagrali najbardziej niesamowitego singla w historii garage rocka. Mała płytka „I Wanna Be Your Love/Instant Heartache” od dziesięcioleci budzi podziw szczególnie za maniakalny wokal i jadowitą gitarę. Jeden z ówczesnych recenzentów napisał wręcz: „Rodzice chrońcie swe córki przed tym nagraniem. Inaczej zbyt szybko stracą swą niewinność”.

Oprócz braci Leavitt w zespole EUCLID znaleźli się: Ralph Mazzota (g. voc) i pochodzący z dalekiej Rygi (Łotwa) Maris (bg). Wywodząc się z różnych środowisk muzycznych byli doświadczonymi muzykami. O braciach Leavitt już wspominałem. Z kolei  Ralph Mazzota grał z powodzeniem w psychodelicznej grupie Lazy Smoke, a bardzo elegancko poruszający się po scenie i do tego świetny basista Maris występował z garażowym The Ones. Wpływy jakie przynieśli ze sobą zaowocowały muzycznym konglomeratem, który sprawił, że  jedną nogą byli jeszcze w latach 60-tych (psychodelia), ale drugą pewnie postawili w lata 70-te (hard rock).

EUCLID został zauważony przez łowcę talentów i właściciela firmy fonograficznej Flying Dutchman Productions Amsterdam Records, Boba Thiele, który od ręki podpisał z muzykami kontrakt. Jay Leavitt: „Flying Dutchman było w zasadzie wytwórnią jazzową. Pomyślałem wówczas: „O co im do diabła chodzi? My nie gramy jazzu…” Skoro jednak nadarzyła się okazja, grzechem było odmówić.” Sesje odbyły się w studiach Fleetwood Records w Revere, gdzie nagrywały lokalne grupy z Massachusetts. Bob Thiele  do produkcji płyty zaangażował legendarnego producenta Bobby Herne’a.  Album pod tytułem  „Heavy Equipment” z okładką zaprojektowaną przez Boba Flynna ukazał się na początku 1970 roku.

Front okładki „Heavy Equipment” (1970).

Najfajniejszych rzeczą na tym albumie jest jego spójność, co w przypadku odmiennych zainteresowań muzycznych całej czwórki nie wydawało się tak oczywiste. EUCLID to esencja tego, co było wówczas najlepsze, a więc  surowy, drapieżny, wysokoenergetyczny garage rock zmieszany z psychodelią, któremu towarzyszyły równie niesamowite, krystaliczne harmonie wokalne skompensowane brutalnym, męskim śpiewem w stylu „jeńców nie bierzemy”. Te elementy w połączeniu z ciężkim brzmieniem przyniosły doskonały efekt w postaci heavy rockowego albumu – jednego z najlepszych jaki nagrano w Stanach w owych wczesnych latach 70-tych. Trzeba przyznać, że produkcja płyty jest na najwyższym poziomie. Ten album to bestia, a Bobby Herne odwalił kawał świetnej roboty.

Całość otwiera kompozycja podzielona na trzy części: „Shadows Of Life”, „On The Way” i „Bye, Bye Baby”.  Część pierwsza, nazwę ją „A”,  z miejsca atakuje mocarnym brzmieniem sekcji rytmicznej, a gitarowy riff napędzany testosteronem uderza z siłą przejeżdżającego przez drogę ciężkiego sprzętu budowlanego. Klimat rozjaśnia się nieco w części „B” gdzie grupa pokazuje swoją psychodeliczną stronę. Senna, oderwana od realiów atmosfera sączy się przez cztery i pół minuty nawiązując do Pink Floyd ery Barretta. Tempo jednak nie siada, utrzymuje się i rozwija do części „C” przywracając niszczycielską potęgę dwóch gitar prowadzących. Trwający w sumie 11 i pół minuty tryptyk to fenomenalne otwarcie pokazujące siłę całego zespołu. Można by pomyśleć, że ta „bestia”, ten „potwór” jest wyróżniającym się utworem, ale to co następuje dalej w żadnym wypadku nie zaniża poziomu. Najpierw rozkosz do maksimum, czyli „Gimme Some Lovin’ ” – ponadczasowy kawałek The Spencer Davis Group. Ta wersja jest z zupełnie innej stratosfery, brzmi jakby został skrojony przez The Jimi Hendrix Experience… W każdym bądź razie tutaj  EUCLID nie bierze jeńców; wszyscy umierają. Jeśli jednak ktoś przeżył i tak zostanie zdeptany przez następny utwór. „First Time Last Time” miażdży beton i kruszy najtwardsze skały. A czyni to z godną podziwu swobodą i lekkością.

Tył okładki oryginalnego longplaya (1970).
…i tył okładki kompaktowej reedycji firmy Aurora (2014)

Magiczne dźwięki dziecięcej pozytywki, dzwony kościelne, taśma puszczona od tyłu i psychodeliczny groove z fajną grą na sitarze wprowadzają nas w nagranie „Lazy Livin’ „ zdecydowanie przypominający psychodelię poprzedniej dekady. I choć energia wciąż utrzymuje się w stanie nienaruszonym porusza się dużo  wolniej przynosząc ukojenie. Niesamowite, że ten zespół naprawdę balansuje na granicy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pokazując przy tym, że to ich bawi. Dowód? Dwie kolejne, dość proste piosenki:  „97 Days” i „She’s Gone”, które przy okazji są idealnym przykładem na to, jak psychodelia i garage rock miały wpływ na powstawanie wczesnego hard rocka. Z kolei „It’s All Over Now” z repertuaru The Rolling Stones nie pozostawia złudzeń – wciąż mamy do czynienia z zespołem o totalnie ciężkim brzmieniu i podobnie jak „Gimme Some Lovin’ ” jest z innej planety.  Fantastyczny numer kończący znakomity album!

Grupa EUCLID przetrwała na muzycznej scenie jeszcze kilka lat. Być może jej kariera trwałaby dłużej, gdyby nie tragiczna śmierć Gary Leavitta. Muzyk zginął w wypadku motocyklowym w 1975 roku. Jay Leavitt ze swoją grupą Bluzberry Jam sporadycznie występuje w Haverhill do dziś. Pozostali muzycy porozjeżdżali się w różne strony i słuch o nich zaginął…

TOO MUCH „Too Much” (1971)

Zespół TOO MUCH, często nazywany japońskim Black Sabbath pochodził z Kobe, portowego miasta położonego na wyspie Honsiu, gdzie członkowie zespołu dorastali, wysysając wszelkiego rodzaju zachodnie wpływy z płyt i singli przywożonych przez marynarzy ze Stanów i Wielkiej Brytanii. Gitarzysta Junio Nakahara dzięki owym bezimiennym wilkom morskim zafascynował się zachodnią muzyką, a w szczególności rock’n’rollem i bluesem do tego stopnia, że drugą połowę lat 60-tych spędził w blues rockowej grupie The Helpful Soul. W kwietniu 1969 roku nagrał z nią bardzo dobrą płytę „The Helpful Soul First Album” (gorąco polecam!) zawierającą kilka znakomitych coverów, w tym m.in. 15-minutową wersję „Spoonful”, „Little Wing” i „Crossroads”. Niestety, kilka miesięcy później zespół przestał istnieć. Mimo to Nakahara nie poddawał się. Zmienił swoje imię i nazwisko na bardziej rockowe Tsutomu Ogawa(?), pociągnął za sobą wokalistę z The Helpful Soul, Juni Rush’a (wł. Luni Lush) i wciągnął do zespołu kolegów z liceum: Hideya Kobayashi (dr) i Aoki Masayuki (bg).

Nakahara (vel Ogawa) swój nowy band nazwał TOO MUCH. Inspirował się nazwą koncertu, który The Helpful Soul zagrał z nowo powstałym zespołem Blues Creation w Kioto pod koniec lutego 1970 roku. Popularny wśród hipisów Zachodniego Wybrzeża zwrot too much był już co prawda wytartym frazesem, gitarzyście przypadł do gustu. I co ważne – był łatwy do wymówienia w języku japońskim.

Latem 1970 roku podpisali umowę z Atlantic Records. Rezygnując z grania coverów stworzyli sporo autorskiego materiału opartego na ciężkim brzmieniu sekcji rytmicznej i ostrej gitary. To w tym czasie powstały znakomite „Grease It Out”, „Love Is You” i „Gonna Take You”. Wykonywane na koncertach brzmiały monolitycznie i były gorąco odbierane przez publiczność, którą TOO MUCH szybko sobie zaskarbiła. Na scenie wyróżniał się frontman grupy, wokalista Juni Rush. Ten pół Afroamerykanin pół Japończyk, z charakterystyczną, bujną fryzurą afro rozpalał do czerwoności żeńską część widowni. Jego naturalny urok osobisty, sposób bycia na scenie i mocny wokal przykuwał z miejsca uwagę. Szefowie Atlantic Records widzieli w nim  potencjalną gwiazdę na miarę Joe Yamanaka z Flower Travellin’ Band, w którym kochały się japońskie nastolatki. To jego twarz widnieje na okładce albumu. Oni też nalegali, by na płycie znalazły się ckliwe ballady; miały utrwalić romantyczny wizerunek Rusha i spowodować lepszą sprzedaż albumu. Absurdalny pomysł nie do końca spodobał się muzykom, na szczęście dogadano się i w tej kwestii. Debiutancki album ukazał się dokładnie 21 lipca 1971 roku gorąco przyjęty przez japońskich fanów i tamtejszych krytyków.

Front okładki „Too Much” (1971).

Longplay „Too Much” zawiera siedem kompozycji, w których dominuje ciężkie, nieco bluesujące granie z chwytliwymi gitarowymi riffami przeplatane spokojniejszymi momentami zahaczające o prog rockowe klimaty. Całość rozpoczyna się monstrualnym „Grease It Out” z typowym dla Black Sabbath riffem i świetnym wokalem – może nie na miarę Roberta Planta, ale… Gitara prowadząca doskonale współpracuje z ciężką sekcją rytmiczną nadając całości ciemnego, „ołowianego” brzmienia. Mile zaskakuje czysta, klarowna produkcja, za którą stali sami muzycy. Szacun! Przejrzyste granie gdzie doskonale słychać każdy dźwięk, każdy instrument – ja to uwielbiam… Pierwsze dźwięki drugiego nagrania „Love That Binds Me” są dziwnie znajome. Tak przecież zaczyna się nieśmiertelne „Since I’ve Been Lovin’ You” Led Zeppelin! Nie jest to jednak ich cover. Tuż po słowach “Working from early in the morning till late at night everyday…” („ Codziennie pracuję od samego rana do późnych godzin nocnych… ”) grupa zaczyna grać swojego autorskiego, klimatycznego bluesa. Pięknego i do bólu przejmującego. Bluesa,  który nigdy nie powinien się kończyć lecz trwać i trwać… Nawiasem mówiąc podobny klimat wyczarowali Teksańczycy z ZZ Top cztery lata później w „Blue Jean Blues” na płycie „Fandango”. Choćby dla tego nagrania warto mieć tę płytę! A to jeszcze nie wszystko… „Love Is You” łączy ze sobą ciężkie, mroczne brzmienie sabbathowego „Evil Woman” z melodyką „Don’t Play Me With Me Games” zespołu… Smokie. Gdyby numer ten nagrali Spooky Tooth, lub Led Zeppelin byłby to absolutny kanon hard rocka! Pierwszą stronę oryginalnej płyty zamyka ballada „Reminiscence”. Jedna z najpiękniejszych jaka powstała w 1971 roku! Autentyczny łamacz serc (nie tylko tych niewieścich) zaśpiewana dramatycznie zbolałym głosem przez wokalistę i z wielkim uczuciem zagrana unisono na gitarze przez Junio Nakaharę w stylu starego, dobrego Wishbone Ash. Mimo, że płytę mam od lat, dreszcze przechodzą po mnie jak przy pierwszym przesłuchaniu. To największa rekomendacja jaką mogę wystawić.

Tył okładki kompaktowej reedycji Black Rose Records (2000)

Pewną niespodzianką w tym zestawie wydawać się może nagranie „I Shall Be Released” oryginalnie skomponowane przez… Boba Dylana w 1967 roku, choć wydane dopiero w listopadzie 1971 (album „Bob Dylan’s Greatest Hits Vol. II”).  Cała piosenka to alegoria. Jej treścią są marzenia senne bohatera-więźnia, który śni o uwolnieniu przez akt łaski, amnestię lub nawet ucieczkę. Podejrzewam, że była ona z góry narzucona przez szefów  Atlantic i to jeden z kompromisów na jakie zespół musiał się zgodzić podczas sesji nagraniowej. Choć klimat muzyki country przewija się tu za sprawą fortepianu, akustycznej gitary i gitary slide, aborcja na muzykę z Nashville została zażegnana. Tym samym próba stworzenia stylu Nipponashville spaliła (na szczęście!) na panewce. I choć uwielbiam Dylana jako artystę, wersję w wykonaniu TOO MUCH uważam za jedną z najlepszych jaką udało mi się w życiu usłyszeć… Za sprawą kolejnego nagrania, „Gonna Take You” wszystko wraca na właściwe tory. Wysunięty do przodu pulsujący bas, punktująca perkusja i gitarowe zagrywki oparte na prostych, nieskomplikowanych riffach pchają do przodu lokomotywę z napisem „ciężki rock”. Pod taką „ciuchcię” od zawsze podczepiam się i to z ogromną radością… Prawdziwe magnum opus zespół zostawił na sam koniec. „Song For My Lady (No I Found)” to jedna z tych wielkich muzycznych rzeczy powstałych w latach 70-tych! Epicki, ponadczasowy utwór na miarę „Epitaph” i „In The Wake Of Poseidon”. Nutki utkane fletem, przeplatane akustyczną gitarą i melotronem, z cudownie kojącym wokalem Rusha opowiadającym przepiękną historię.  Z orkiestrowymi aranżacjami i smyczkami, z mega-partiami fortepianowymi a la Michel Legrand zrealizowanymi przez samego  Isao Tomitę, Dwanaście minut muzyki, a zostaje w sercu na lata..!

Po tak niesamowitym debiucie płytowym wydawało się, że zespół pójdzie za ciosem, ruszy w trasę, nagra kolejną płytę. Niestety, tuż po wydaniu albumu TOO MUCH został rozwiązany…

Rok po rozpadzie grupy Juni Rush wydał singla „Together/ She’s My Lady” z Allanem Merrillem (bg) i Yuji Haradą (dr) wyprodukowanym przez Miki Curtisa (wszyscy z zespołu Samurai).  Jest to wyjątkowo rzadki singiel wydany przez nowo powstałą, dziś już legendarną wytwórnię Mushroom osiągający cenę ponad 100 $. Jak na małą płytkę  kwota wcale nie mała.  Dodam, że oryginalny winyl „Too Much” jest dużo droższy, wyceniany przez kolekcjonerów na 2000 (słownie: dwa tysiące) dolarów! Cóż, tak kosztują rarytasy… Po wydaniu singla, który przeszedł bez echa Juni stoczył się w otchłań alkoholu i narkotyków, co ostatecznie doprowadziło go do życia w nędzy w slumsach na obrzeżach Kobe. Co stało się z pozostałymi muzykami, tego nie udało mi się ustalić…