Szkiełkiem i okiem. BIG BROTHER AND THE HOLDING COMPANY „Cheap Thrills” (1968).

Miał w głębokiej dupie cały ten hipisowski ruch, ich ideały i hasła typu „Peace And Love”. Jedyne, co mu się w nich podobało to życie w naturze i w zgodnie z naturą. Przybył do San Francisco, centrum galaktyki hipisów, bo fascynował go psychodeliczny surrealizm choć psychodelicznej muzyki jaka otaczała Francisco i okolice nie znosił. Nudził go Grateful Dead i bełkot Dylana, nie rozumiał fenomenu The Doors, rzygał na samą nazwę Jefferson Airplane. Widać Robert Crumb mentalnie pochodził z innej epoki. Także tej muzycznej. Hipisowska muzyka była dla niego symbolem amerykańskiej,  gorzkiej komercjalizacji w przeciwieństwie do tej, której sam słuchał – zakorzenionego w południowych rejonach Stanów Zjednoczonych czarnego bluesa z lat 20 i 30-tych XX wieku. Bo Robert Crumb poza pasją rysowania kochał bluesa, a kolekcja jego płyt robiła wrażenie nawet na znawcach tematu.„Surowa, czarna muzyka ma ten rodzaj piękna, które przemawia do mnie w sposób głęboki i bezpośredni. Ma uniwersalny urok, no i wywarła duży wpływ na muzykę całego świata.”

Robert Crumb  nie pasował do kolorowej epoki  Flower-power. (1969)

Nie był świadomy, że u zarania Ery Wodnika wiele z tych utopijnych dzieci kwiatów naprawdę ciężko pracowały. Szczególnie te, które psychodelicznej scenie torowały ścieżkę i wiedziały co to jest harówa. Kwintet Country Joe And The Fish w 1967 roku zagrał blisko sto koncertów, prawie tyle samo Jefferson Airplane, a Grateful Dead sto dwadzieścia. Nieźle jak na grupę hipisów łykających całe kilogramy LSD i wpuszczających w siebie chmury dymu z jointów. Rekord należał do Big Brother And The Holding Company, którzy w tym samym czasie zaliczyli sto trzydzieści pięć  oficjalnie udokumentowanych występów grając trzy, cztery razy jednego dnia.

Robert Crumb zrobił jeden wyjątek. Ten wyjątek nazywał się Janis Joplin. Usłyszał ją po raz pierwszy z Big Brother 24 czerwca 1966 roku w Avalon Ballroom. Sam zespół nie podobał mu się, ale naturalna dziewczyna z Teksasu ubrana w dżinsy wiązane w talii plecionym paskiem, w sandałkach na lekkim koturnie śpiewała jak uwielbiana przez niego Bessie Smith. Z miejsca podbiła jego serce; zobaczył w niej nie tylko olbrzymi talent i wielki potencjał, ale też wrażliwą osobę. Janis, jak mało kto, czuła bluesa. Albo inaczej – Janis była bluesem. A on kochał bluesa nad wszystko inne… Kiedy dwa lata później zadzwoniła do niego, by zaprojektował okładkę ich drugiego albumu nie wahał się ani sekundy. Im by odmówił. Jej nie.

Janis Joplin (San Francisco 1967)

Crumb nie był jednak pierwszy, któremu powierzono to zadanie. Pomysł zespołu z okładką ze zdjęciem leżących nago muzyków na łóżku został od razu odrzucony przez Columbię. Tak jak i tytuł albumu, który pierwotnie nazywać się miał „Sex, Dope And Cheap Thrills” (przynajmniej uczciwie przedstawili swe credo). Takie numery to nie u nich. Pierwsza sesja zdjęciowa też nie wypaliła. Ktoś jaja sobie robił próbując hipisów wcisnąć w eleganckie garnitury! Termin wydania płyty zbliżał się, a oni dalej byli w czarnej dupie. Bob Cato, dyrektor artystyczny Columbii pilnie skontaktował się z Richardem Avedonem, w tym czasie najbardziej znanym fotografem mody na świecie. Perkusista Dave Getz wspominał po latach: „Avedon zrobił nas na swoją modłę; dmuchający wentylator w nasze długie włosy, migające światła stroboskopowe, białe tło, tona makijażu na twarzach… Zdjęcia owszem, były dobre, artystyczne, tyle że bardziej mówiły o samym Avedonie niż o nas.” Kosztowna i całkowicie chybiona próba znów okazała się fiaskiem i mogła opóźnić wydanie płyty.

Sesja zdjęciowa do płyty „Cheap Thrills” pod kierunkiem R. Avedona (1968)

Siedząc w biurze Columbii i czekając na dalsze wytyczne muzycy z nudów przeglądali luźne numery kultowego wśród miejscowych hipisów komiksowego magazynu „Zap”. Jego twórcą był nie kto inny jak sam Robert Crumb.

Tuż po przybyciu do San Francisco w 1966 roku Crumb rozpoczął publikowanie swoich prac w undergroundowych wydawnictwach. Wtedy też zaczął rysować i sprzedawać komiksowe zeszyty. Narysowane antyestetyczną, charakterystyczną kreską postaci takie jak mistyczny guru Mr. Natural, oszalały na punkcie seksu Mr. Snoid i jego ulubiony towarzysz Angelfood McSpade, oraz ciągle nienasycona, pochodząca z Afryki czarna nimfomanka opowiadały różne swawolne, często na pograniczu pornografii, historyjki. Autor w sposób niezwykle bezpośredni przedstawiał w nich Amerykę brudną, zakłamaną, skołtunioną, zdegenerowaną. Dostawało się w nich wszystkim: politykom, gwiazdom show biznesu, nawet zwykłym obywatelom. Cięgi rozdzielał równo. Nie ominęły też kontestującej młodzieży, co do których miał stosunek nihilistyczny. Paradoks polegał na tym, że to właśnie długowłosi hipisi z Francisco pokochali go  najbardziej uważając go swojego człowieka. Za brata.

Pierwszy numer komiksowego magazynu „Zap” (Luty 1968)

Janis Joplin widząc zaczytanych w „Zap” kolegów doznała olśnienia. Sięgnęła po telefon. „Rob, zrobisz dla nas okładkę płyty?” – spytała bez wstępu. „Na kiedy?” – odpowiedział pytaniem rysownik. „Na wczoraj.”

Nad projektem pracował całą noc. W południe posłaniec z Columbii odebrał papierową teczkę z dwoma rysunkami, którą szybko dostarczył do rąk Boby’ego Coto. Pierwszy, mający iść na front okładki, przedstawiał dowcipnie narysowane karykatury zespołu; drugi, przewidziany na tył był komiksowym „spisem treści” albumu. Każde z siedemnastu  okienek przedstawiało tytuł utworu, lub członka grupy. Wyjątek stanowił osiemnasty element – logo motocyklowego gangu Hell’s Angels Frisco umieszczone w prawym dolnym rogu.

Do drukarni dotarł tylko ten drugi. W całym tym rozgardiaszu rysunek z podobizną zespołu zaginął i Crumb nigdy go nie odzyskał (wcale się tym nie przejął). Tak więc to, co miało być z tyłu stało się frontem kultowej dziś okładki. Nawiasem mówiąc zaginiony rysunek „cudem” odnalazł się w latach 80-tych; wystawiony na aukcji został sprzedany za 185 tys. dolarów! Columbia za projekt wystawiła artyście czek na 600 dolarów, którego nigdy nie odebrał. „Brzydzę się szmalem wielkich korporacji” – ucinał temat, gdy go o to pytano. Na rynku album „Cheap Thrills” ukazał się dokładnie 12 sierpnia 1968 roku.

Najlepsza amerykańska okładka lat 60-tych wg. magazynu „Rolling Stone”.

Jedną z charakterystycznych cech stylu artysty były kształtne kobiety z obfitym biustem i mocno zaokrągloną pupą. Ich seksualność była zapewne spowodowana traumatycznymi wspomnieniami z okresu szkolnego. Crumb edukowany w katolickiej szkole prowadzonej przez kościste i surowe zakonnice w wieku dojrzewania budziły w nim wstręt i pobudzały wyobraźnię do kobiet o  ponętnych kształtach. Takie, które chciał dotykać, szczypać i robić inne, całkiem przyjemne rzeczy. Blues rockowy numer „I Need A Man To Love” zilustrował dobrze wyposażoną w kobiece atrybuty damę (Janis) rozciągniętą na łóżku i czekającą na swego kochanka.

W ilustracji do „Ball And Chains” pojawia się nazwisko autorki utworu. Big Mama Thornton, czarnoskóra amerykańska wokalistka bluesowa  skomponowała go na początku lat 60-tych. Janis po raz pierwszy usłyszała go w autorskim wykonaniu w jednym z barów w Los Angeles i poczuła zimny dreszcz emocji. Chłopcy z Big Brother przekształcili go w powolny blues w tonacji molowej. Numer stał się kulminacyjnym punktem ich koncertów. Nie przypadkowo nagranie to, z jednym z najbrudniejszych brzmień gitarowych tamtych czasów i dramatycznym wokalem nieziemskiej Janis z hukiem zamyka album, a 10-sekundowa pauza na początku piosenki pozostaje najbardziej mrożącym krew w żyłach momentem tej epoki.

Album zaczyna się od porywającego „Combination Of The Two”, który gotuje się piekącą gitarą Jamesa Gurly’ego. Drugi gitarzysta, Sam Andrew dzieli się z wokalem z Janis, ale to ona kradnie światło reflektorów. Cover utworu Ermy Franklin (siostry Arlethy) „Piece Of My Heart” stał się ich pierwszym, wielkim przebojem, a uduchowiona interpretacja uczyniła z Joplin gwiazdę. „Turtle Blues” sterowany wyłącznie przez gitarę akustyczną, fortepian i wokal to czysty blues, zaś nawiedzony rocker „Oh Swet Mary” z potężną gitarą jest jednym z najbardziej psychodelicznych kawałków w katalogu Big Brother. Najwięcej emocji dostarcza nam jednak fantastyczna wersja „Summertime” Georga Gershwina pochodząca z opery „Porgy And Bess” z 1935 roku. Na przestrzeni dziesięcioleci był interpretowany w różnych stylach i wersjach: operowych, jazzowych, popowych… W wykonaniu Big Brother zyskał kosmiczny wymiar.  Dramatycznemu do bólu wokalu kruchej i delikatnej Janis Joplin wtórują wirujące, solidne gitary, a przesiąknięte smutkiem solówki Gurleya i Andrew w środku nagrania to poezja elektrycznych gitar.

W listopadzie 1968 roku album „Cheap Thrills” osiągnął szczyt amerykańskich list najlepiej sprzedających się płyt utrzymując się na nich osiem tygodni. W pierwszej dziesiątce tuż za jego plecami plasowały się takie  albumy jak „Electric Ladyland” i „Are You Experienced?” The Jimi Hendrix Experience, „The Time Has Come” The Chambers Brothers, „Crown Of Creation” Jefferson Airplane, „The Crazy World Of Arthur Brown” Arthura Browna, „Wheels Of Fire” Cream. I niech ktoś mi teraz powie, że to nie był złoty wiek psychodelicznej muzyki…

Robert Crumb dwa lata później opuścił San Francisco i przeniósł się do Nowego Jorku. Odrzucił propozycję zespołu The Rolling Stones by projektować dla nich okładki skupiając się głównie na tworzeniu komiksów. W latach 80-tych zilustrował kilka opowiadań Charlsa Bukowkiego. Dekadę później, wraz z żoną Aline Kaminsky osiadł na stałe we Francji znacznie ograniczając działalność. I choć od czasu do czasu do dziś ukazują się jego nowe prace, większość wolnego czasu spędza z przyjaciółmi grając na banjo w amatorskim zespole Le Promitifs du Futur.

Robert Crumb przeszedł do historii muzyki rockowej jako autor jednej z najbardziej rozpoznawalnych okładek płyt lat 60-tych. Paradoks polegał na tym, że zrobił ją dla zespołu, na którym mu nie zależało, grającego muzykę, której nie słuchał, przeznaczoną dla hipisowskiej publiczności, z którą nic go nie łączyło…

Duńskie perły prog rocka. BLAST FURNACE (1971); THE OLD MAN AND THE SEA (1972)

Pomimo, że Dania to mały kraj w latach 70-tych poszczycić się mogła wieloma znakomitymi grupami szeroko pojętego rocka. Nie zmieniły jego oblicza, nie wpłynęły na rozwój gatunku, nie wywołały kulturalnej rewolucji. Większość z nich poza Skandynawią całkiem nieznana przepadłaby na wieki gdyby nie muzyczni maniacy, wszelkiej maści odkrywcy starych brzmień i kolekcjonerzy. To oni dokopując się do tych nagrań ratują je przed zapomnieniem. I gdyby nie to pewnie do dziś jedynie garstka fanów słyszałaby o takich grupach jak  BLAST FURNACE, czy THE OLD MAN AND THE SEA.

Pochodzący z Kopenhagi kwartet BLAST FURNACE powstał na początku 1971 roku. W jego składzie znalazł się były basista Pan, Arne Würgler, niespełna 18-letni gitarzysta Niels Vangkilde, grający na klawiszach i flecie Thor Backhausen, oraz pochodzący ze Szkocji śpiewający perkusista Tom McEwan. Wydany w tym samym 1971 roku singiel „Lister Du Omkring Hjørnet”/”Long Distance” poprzedził ukazanie się dużej płyty, która ukazała się późną jesienią.

Nie grali wydumanych, długich, improwizowanych kompozycji. Płyta składa się z krótszych, 4-5 minutowych kawałków, co jak na zespół progresywnego rocka tamtych lat było pewnym ewenementem. Te  jedenaście eklektycznych nagrań w stylu Traffic, Procol Harum i wczesny Yes zawierają ostre partie gitar zrównoważone łagodnym fletem,  harmonijnym brzmieniem Hammonda, czasem fortepianu z agresywnym, aczkolwiek całkiem przyjemnym śpiewem McEwana. Całość jest przemyślana, prosto skonstruowana i energetyczna. Nie ma  mowy, bym wskazał tu swoich faworytów – każde nagranie to ładnie opowiedziana historyjka zasługująca na uwagę. Ot choćby otwierający całość „First And Last”. Zaczyna się zniekształconym przez fuzz zabójczo dzikim gitarowym riffem, a prowadzona przez organy Hammonda bombastyczna ciężkość ustępuje później wyluzowanej, czystej gitarze z harmonijnym wokalem. W skrzącym się od burzy dźwięków organów i ostrej gitary „Ginger Cake” pojawia się kojący, delikatny flet. Zachwyca mnie młodziutki gitarzysta, który w nastrojowo zaczynającym się rockowym kawałku „This Time Of Year”, czy w typowym dla epoki  progresywnym „Toytown” z całkowitym luzem i bez wysiłku ożywia melancholijne fragmenty, zaś jego solówka w znakomitym „Long Distance” jest po prostu wyborna. Kompaktowa reedycja Long Hair z 2002 roku dodatkowo zawiera stronę „A” singla, którą McEwan zaśpiewał w ojczystym języku księcia Hamleta. Trzeba przyznać, że dał radę.

Longplay „Blast Furnace” to produkt swoich czasów i uważany jest dziś za jedną z najlepszych duńskich produkcji tamtych lat. Po jego wydaniu zespół został rozwiązany. Tom McEwan i Niels Vangkilde dołączyli do kultowego zespołu Culpeper’s Orchard i zagrali na ich trzeciej płycie „Going For A Song” (1972). Pozostali dwaj przez jakiś czas wspomagali miejscowe kapele ostatecznie zostając muzykami sesyjnymi.

Sekstet THE OLD MAN AND THE SEA został założony w połowie lat 60-tych w Horsens (środkowa Jutlandia) początkowo jako Jack & The Rippers.  Od początku byli w nim Benny Stanley (gitary), Tommy Hansen (organy, fortepian, wokal) i Knut Lindhard (bas). Przez grupę przewinęło się sporo muzyków, zmieniano też często nazwę. W 1967 roku, przed występem w  Konkursie Młodych Talentów w Aarhus na pytanie „To jak mamy was zapowiedzieć..?” wokalista Ole Wedel błyskawicznie odpowiedział „Stary człowiek i morze.”  Czy był to ukłon w stronę opowiadania Ernesta Hemingwaya dziś trudno rozstrzygnąć, nie mniej nazwa została. Wkrótce stali się koncertową atrakcją duńskiej sceny muzycznej, co potwierdzili występami z Ten Years After, Led Zeppelin i Deep Purple zwracając uwagę na ludzi z branży fonograficznej. Podpisany kontrakt z duńskim oddziałem Sonet Records zaowocował jedynym, wydanym w 1972 roku krążkiem „The Old Man & The Sea”. Z uwagi na to, że wytłoczono tylko 500 kopii obecnie jest on jednym z najrzadszym i gorąco poszukiwanym duńskim winylem wśród kolekcjonerów płyt.

Muzyka THE OLD MAN AND THE SEA to dość typowy dla tej epoki rock progresywny oparty na brzmieniu Hammonda i mocnych gitar z okazjonalnymi partiami fletu porównywalny z wczesnym Yes, Uriah Heep i Atomic Rooster. Hard rockowe zapędy bardzo umiejętnie zostały zintegrowane z  ogólną prog rockową atmosferą, co słychać choćby w otwierającym „Living Dead”, czy kończącym „Going Blind”, gdzie Hammond scalony jest z bluesowymi gitarami. Zwracam też uwagę na ładne aranżacje wokalne; Ole Wedel dysponował dobrym głosem przypominającym w wyższych partiach Jona Andersona z Yes idealnie wpisującym się w styl grupy. Jego heroiczna opowieść o ćpunce z toczącym się w tle basem i gęstą, mocną perkusją we wspomnianym już wyżej „Living Dead” jest bardzo realistyczna i przekonująca. Słodkie, choć niepozbawione rockowego ducha „Princess” cieszy przyjemnym, długim gitarowym solem, a Tommy Hansen wydaje się być lepszy od Tony’ego Keya. Z kolei „Jingoism” to kawał kapitalnego, szalonego, dzikiego rockowego grania z jazzowym brzmieniem fortepianu i mnóstwem wokalnych pasaży. I nie przeszkadza mi, że początek brzmi jak „Indian Rope Man” z płyty „Streetnoise” Briana Augera i Trinity, bo jest naprawdę dobry! Króciutkie „Prelude” (1:14) nawiązujący do organowej muzyki sakralnej z XVII wieku jest wstępem do dłuższej,  dwuczęściowej kompozycji „The Monk Song”. Pierwsza, liryczna  część opusu z lśniącymi harmoniami wokalnymi przypominającymi (znów)Jona Andersona, z akustycznie brzdąkającą gitarą i masywnym basem śmiało mogłaby znaleźć się na pierwszym albumie Yes. Ostry flet i pojedynek z Hammondem na zakończenie burzy sielski klimat przechodząc w drugą, bardziej agresywną część wypełnioną purplowymi riffami toczącymi bój z rozbuchanymi organami. Całość kończy epicki, 10-minutowy „Going Blind” z rozgrzanym jak piec hutniczy Hammondem, z bluesowym solem gitarowym, karcącym basem i agresywnym bębnieniem. Całość  zagrano z pasją i pazurem. Tak jakby zespół za wszelką cenę chciał udowodnić  światu swoją wielkość. I udowodnił!

Kompaktowa reedycja Shadoks Music z 2013 roku zawiera dodatkowo dwa nagrania: ponad siedmiominutowy, znakomity rocker z niewielką domieszką muzyki funk „Lady Nasty” i szalony „Circulation”, do którego nakręcili film promocyjny na taśmie 16 mm (wciąż dostępny na youtube) potwierdzający wysoką klasę zespołu.

Tuż po wydaniu debiutu zaczęli pisać nowe rzeczy. Materiałem zainteresowała się nawet Columbia, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Duża jego część ukazała się po latach na kompilacyjnej płycie „The Old Man And The Sea 1972-1975” wydanej przez duńską firmę Karma Music (2003). Pokazują one, że zespół wciąż się rozwijał i drzemał w nim ogromny potencjał twórczy. Niestety zabrakło im wówczas jednej ważnej rzeczy – odrobiny szczęścia…

Przywrócone do życia. GRACIOUS: „Gracious!” (1970); „This Is… Gracious!!” (1972).

Zespół GRACIOUS powstał w angielskim Esher w 1964 roku założony przez uczniów katolickiej szkoły grając popowe piosenki na szkolnych imprezach. Aby rozdrażnić pedagogów nazwali się Satan’s Disciples (Uczniowie Szatana). Od początku grupie przewodzili gitarzysta Alan Cowderoy i Paul „Sandy” Davis, który śpiewał i grał na perkusji. „Nazwę zaczerpnąłem od tytułu książki” – wspomina Alan. „Fakt, nazwa była kontrowersyjna i w tym wyprzedziliśmy Black Sabbath. Z oczywistych względów nasze szkolne występy zapowiadano jako The Disciples…” Skład zmieniał się wielokrotnie i na dobrą sprawę uformował się w 1968 roku gdy w Satan’s Disciples znaleźli się: klawiszowiec Martin Kitcat, basista Tim Wheatley i perkusista z konkurencyjnej grupy z Esher, Robert Lipson. Przyjęcie Lipsona pozwoliło Davisowi, jako głównemu wokaliście, stać się frontmanem zespołu.

Na początku byli pod wpływem popularnego wówczas na Wyspach białego bluesa, ale kiedy w 1968 roku pojechali w trasę z The Who odeszli od bluesowych korzeni. W londyńskim studio nagraniowym przy Denmark Street nagrali dziesięć kompozycji – ich producentem był późniejszy współtwórca rock opery „Jesus Christ Superstars” Tim Rice. Dwa z nich „Beautiful” i „Oh What A Lovely Rain” popowe i dość przeciętne ukazały się na singlu wydanym przez Polydor. Reszta pewnie do dziś leży gdzieś w archiwach pokryta kurzem. To wtedy zmienili nazwę na GRACIOUS wymyśloną przez ich menadżera Davida Bootha.

11 lipca 1969 roku zagrali w The Mistrale Club, w Beckenham, wówczas największym nocnym klubie w południowo-wschodnim Londynie. Wystąpili po King Crimson (Fripp w swoim dzienniku odnotował później „Było słabo, ale wiedzą kiedy klaskać.”). Zupełnie inaczej odebrali to chłopcy z GRACIOUS. Alan Cowderoy „Byli do bólu genialni; padliśmy z wrażenia nie byliśmy w stanie wyjść na scenę.” Występ Karmazynowego Króla okazał się dla nich punktem zwrotnym. „To zmieniło nasze życie.” – stwierdził później Lipson. „ A gdy Martin dostał melotron pod względem brzmienia staliśmy się innym zespołem.” 

Po powrocie z Niemiec nagrali album koncepcyjny „Seasons” oparty na „Czterech porach roku” Vivaldiego, który nigdy nie ujrzał światła dziennego. Nie stępiło to jednak ich ambicji i jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z wytwórnią Vertigo, a debiutancki album nagrany w londyńskich studiach Philipsa na Marble Arch ukazał się wiosną 1970 roku. Pomimo absurdalnie nudnej okładki (czyżby świadome nawiązanie do „Białego Albumu” Beatlesów?) w środku przyczaiła się naprawdę znakomita muzyka.

Okładka płyty „Gracious” (1971)

Longplay zawiera pięć rozbudowanych kompozycji w konwencji  rocka progresywnego opartego głównie na melotronie i gitarze z czarującymi melodiami. Nad całością unosi się magiczny, nieco psychodeliczny nastrój, a w tekstach dominują zagadnienia religijne (choć są sprytnie ironiczne), co niewątpliwie wiązało  się z ich katolickim wychowaniem.

Pierwsza strona wydaje się być wykładem na temat pojęcia Nieba i Piekła i o stylu życia doprowadzającego do jednego z tych miejsc (jeśli ktoś w to oczywiście wierzy). Wprowadzającym tematem jest Introduction” z harmoniami wokalnymi a la Gentle Giant, choć sam głos Alana Davisa bardziej kojarzy mi się z Howardem Werthem z Audience. Wśród instrumentów klawiszowych słychać fortepian i klawesyn. ale to porywające gitarowe solo w środkowej części daje kopa. W następnej części najważniejsze jest piękne „Heaven” (Niebo), w której wokalista już na początku pyta:Obiecujesz sobie, że nigdy nie będziesz niemiły? Czy masz czysty umysł? „. I od razu odpowiada: Bóg nigdy nie będzie próbował się dowiedzieć, czy zgrzeszyłeś.” Dzięki płynącemu motywowi melotronu i symfonicznemu brzmieniu ten piękny i niebiański utwór naprawdę zasługuje na swą nazwę. Ze zrozumiałych względów „Hell” (Piekło) musiał być w opozycji. Jest o wiele „brzydszy” i cięższy z bardzo zniekształconymi organami tworzącymi idealnie piekielną atmosferę. Prawie czuć zapach siarki!  Przypomina to King Crimson (choć bez matematycznej doskonałości Frippa), Arzachel i VDGG. Wodewilowy kankan w końcówce wprowadza dystans i humor Zappy. Jest luz,  zabawa, jest rock’n’roll. Czy przebywający tam wiedzą, że znajdują się w Piekle..? W sumie obie te kompozycje to maestria progresywnego rocka wczesnych lat 70-tych!

Druga strona zaczyna się od klasycznego utworu J.S. Bacha „Fugue In D-Minor”. Zagrany na klawesyn z towarzyszącą gitarą akustyczną tworzą barokowy klimat. Traktować powinno się go jako przerywnik przed fantastycznym epickim finałem. 17-minutowy „The Dream” łączy psychodelię, muzykę kameralną i jazz rockowe jamowanie. Mnóstwo tu zmian tempa i nastrojów – od pięknych symfonicznych pasaży po totalną dysharmonię. Na początku pojawia się fragmencik z „Sonaty Księżycowej” Beethovena, a w połowie beatlesowskie „Hey Jude” będące łącznikami dla uzyskania płynności. W sumie zespołowi udało się stworzyć niezwykle porywającą i ekscytującą muzykę. Ten czarujący album powinien poznać każdy fan prog rocka.

Pomimo pozytywnych recenzji płyta niestety sprzedawała się słabo. I choć już w styczniu 1971 roku zespół nagrał materiał na drugi longplay wytwórnia Vertigo wstrzymała jego wydanie. Zrobiła to rok później, gdy zespół już nie istniał. Szkoda, bo drugi krążek „This Is… Gracious!!” okazał się równie dobry jak poprzedni.

Front okładki albumu „This Is… Gracious” (1973)

Klejnotem tego albumu jest 21-minutowa suita „Super Nova” podzielona na cztery 4 części zajmująca pierwszą stronę albumu. Tak naprawdę miała pięć części, ale że nie mieściła się na winylu trzy i półminutowy „What’s Comes To Be” przeniesiono na stronę „B”. Niektóre kompaktowe reedycje co prawda zawierają pełną jej wersję, ale moim zdaniem  burzy to układ oryginalnego longplaya. Według Alana Cowderoya inspiracją do stworzenia suity były, wymyślone przez niego historie. Oto jedna z jej wersji.„Ostatni człowiek na Ziemi postanawia popełnić samobójstwo. Skacze z wieżowca, aby zakończyć swe cierpienie, gdy nagle, w połowie drogi słyszy dzwoniący telefon.” Taaa… faktycznie inspirujące.

Suita zaczyna się od kosmicznych efektów dźwiękowych z kołyszącym, floydowskim riffem gitarowym. Perkusyjny rytm z przyjemną gitarą i melotronem prowadzi do „Blood Red Sun”, w którym Davis pełnym napięcia głosem śpiewa: „Krwistoczerwone słońce, coś ty zrobiło? Niebo rozdarte ciepłem. Rzeki wysychają. Nie żyzna gleba, ale martwy horyzont patrzy na mnie zewsząd.” W dalszej części muzyka przechodzi przez wszystkie modulacje, zmiany tempa, eksperymenty i dźwiękowe efekty z powtarzającymi się motywami. Harmonie wokalne przeplatają się z ostrą gitarą i akustykiem. Do tego kapitalne bębny i fantastyczne partie Kitcata na elektrycznym pianinie, organach, ale przede wszystkim na melotronie, w którym zakochał się podczas koncertu King Crimson i stał się jednym z jego najbardziej bystrych użytkowników. Ostatnie trzy minuty to cudowny finał, w którym melotron i piękne organy dają ten moment, gdy na ciele pojawia się gęsia skórka…

Druga strona longplaya jest bardziej drapieżna, wręcz hard rockowa, choć wciąż opiera się na brzmieniu melotronu. „CBS” momentami brzmi jak Chicago z melodyjnymi improwizacjami, z rytmicznym latynoskim podkładem perkusji i ładnym solem na gitarze. Siła „Blue Skies Alibi” tkwi nie tylko w brzmieniu melotronu, ale też w płonącej gitarze Alana Cowderoya i szalonych pojedynkach między organami a perkusją. Całość przeplatana jest wolniejszymi fragmentami, w których Davis chrapliwym głosem śpiewa: „Pamiętałem, kiedy trzymałem ziarno prawdy,a  między jej palcami spadały łupiny młodości. Niebieskie niebo i alibi tworzą jej przebranie. Obudźcie śpiące myśli, które delikatnie wzdychają.” Jeśli wpływ King Crimson nie był do tej pory odczuwalny, to What’s Come To Be” z pewnością jest tu obecny. Ta piosenka z głębokim brzmieniem melotronu i dość apokaliptycznym tekstem zbliża się klimatem do słynnego „Epitaph”. Wskazówką, że kompozycja była częścią suity z pierwszej strony udowadnia słowo „supernova” w trzecim wersecie tekstu. Szkoda, że tego nagrania studyjnym inżynierom nie udało się „wkleić” w całość. Płytę zamyka na pozór prosta rockowy „Hold Me Down” zdradzający jednak progresywność grupy. Trudno nie cieszyć się tym nagraniem tym bardziej, że wokalnie jest to naprawdę świetna rzecz.

Obok albumu grupy Spring prawdopodobnie jest to najbardziej naszpikowany brzmieniem  melotronu progresywny album jaki słyszałem. Instrument jest wszech obecny i słyszalny  przez cały czas – czy to grając potężne riffy, czy po prostu malując dźwięki w tle.  Ten krążek (wraz z  debiutem) pozostaje jednym z najlepszych zapomnianych brytyjskich albumów progresywnego rocka początku lat 70-tych. Przynajmniej dla mnie.

GRACIOUS to była naprawdę ciekawa grupa, która łączyła ostrą, eksperymentalną rockową dynamikę King Crimson z zabawnym nastrojem progresywnej sceny Canterbury. Podobnie jak Jade Warrior, Black Widow, Patto, Gravy Train, Spring, Still Life, czy Beggars Opera, GRACIOUS należy do elitarnej grupy, której muzyka została ekshumowana i uznana za wystarczająco dobrą, by po latach ponownie przywrócić ją do żywych. Amen.

DARRYL WAY’S WOLF „Canis Lupus” (1973).

Darryl Way po odejściu z Curved Air w 1972 roku zdecydował, że potrzebuje powiewu świeżego powietrza i natychmiast założył własny zespół. Nazwał go DARRYL WAY’S WOLF.

WOLF. Od lewej: Ian Mosley, Dek Messecar, Darryl Way, John Etheridge.

W nowej formacji wirtuoza skrzypiec i klawiszowca znaleźli się: przyszły gitarzysta Soft Machine John Etheridge, późniejszy basista Caravan i The Strawbs Dek Messecar i perkusista Iana Mosley. Ten ostatni znajdzie się potem w Trace, a w następnej dekadzie zasiądzie za bębnami w Marillion.

Grupa, którą w skrócie nazywano po prostu WOLF fantastycznie prezentowała się na żywo od początku przyciągając całą rzeszę wiernych fanów doskonale pamiętających skąd wywodził się jej lider. Jak się okazało towarzyszący mu muzycy poziomem artystycznym nie ustępowali Darrylowi. Zespół był doskonałym  i bardzo zgranym kolektywem, co udowodnił swoim debiutanckim albumem. którego ukazanie poprzedził singiel „Wolf/Spring Fever” wydany przez Deram 16 marca 1973 roku. Płyta zatytułowana „Canis Lupus” ukazała się trzy miesiące później, dokładnie 14 czerwca tego samego roku…

Okładka płyty „Canis Lupus” (1973)

Krążek „Canis Lupus” (łacińska nazwa wilka szarego) został nagrany w londyńskich Advision Studios i wyprodukowany przez byłego członka King Crimson, Iana McDonalda. Materiał na płycie oparty jest głównie na złożonych aranżacyjnie kompozycjach, w których zespół wykazał się niezwykłą dojrzałością, a muzycy imponującymi, mistrzowskimi umiejętnościami. Ostrzegam, ten Wilk nie jest w owczej skórze. Jeśli Darry „Hurrican” Way jest w drodze można spodziewać się oszałamiającego pokazu wspaniałej muzycznej wirtuozerii z dzikimi i nieokiełznanymi skrzypcami. To jest jazz rock z wysokiej półki równie dobry – jeśli nie lepszy – niż to, co do tej pory Way zrobił w Curved Air. Ta burzliwa muzyka nie jest lekka. Bardziej przypomina tornado o nieokiełznanej mocy i energii zabierając gotowego do podróży słuchacza na różne poziomy czasoprzestrzeni.

„The Void” jest jednym z moich faworytów na płycie, a przyjemny i melodyjny wokal pochodzącego z Kanady basisty Dek’a Messecary ma tutaj niesamowitą, srebrzyście marzycielską jakość. To żywy, jazz rockowy numer z pokazem zręczności gitarzysty Johna Etheridge’a. Darryl Way wymiata skrzypcami, a już po chwili uderza w klawisze swojego fortepian z pasją jakby miał młotki w palcach; Ian Mosley wali w perkusję kąsając jak wściekły wilk. Iście kosmiczne otwarcie albumu! „Isolation Waltz” tańczy wzdłuż potężnej rhythm and bluesowej linii basu Messecara i jest jeszcze cięższy i bardziej szorstki. Zapierająca dech w piersiach gra na skrzypcach brzmi jak Vivaldi na sterydach. Na pewno nie jest to walc „dla ślicznej panny Krysi z turnusu trzeciego…” Po tak mocnym dublecie niespodzianką jest „Go Down”, gdzie WOLF pokazuje swe łagodne oblicze z wirtuozerską partią gitary akustycznej Johna Etheridge’a. Ten gładki numer smakowicie wyrafinowanego jazzu idealnie pasowałby do wczesnych filmów o Jamesie Bondzie. Ubrany w elegancki smoking Bond (Sean Connery) wolno popija wytrawne Martini (wstrząśnięte, nie mieszane) w przepięknym salonie koktajlowym oczekując na przyjście tajemniczej kobiety w czerwonej sukni. Tak czy inaczej to fajny kawałek… Wilczy pazur ujawnia się po raz kolejny w „Wolf”. Charakterystyczny syntezatorowy riff może odciągnąć uwagę podczas pierwszego słuchania od znakomitej reszty. Kolejne ujawnią przywiązania (być może nieświadome) do Cream lawirując między gatunkami, a jego cygański styl dodaje dzikiego elementu. Mocna melodia sprawiła, że ​​„Wolf” stał się oczywistym wyborem na pierwszego singla.

Wirtuoz skrzypiec – Darryl Way.

Druga strona analogowej płyty jest całkowicie instrumentalna. To tutaj zespół pochwalił się swoimi wysokimi umiejętnościami technicznymi. „Candeza” jest najbardziej złożoną kompozycją na płycie. Zawiera niesamowicie szybkie zmiany tempa i akordów. Każdy z muzyków dostał szansę, by zaprezentować  z pełnym rozmachem swój oszałamiający styl zachowując przy tym silny zmysł kolektywny. Zaczyna się od szaleńczej przejażdżki maniakalnych skrzypiec, których rolę w dalszej części przejmą instrumenty klawiszowe. Dynamiczna, wręcz karkołomna gra Waya na klawiszach z wysokimi dźwiękami syntezatora wznoszą się ponad ziemską stratosferę ocierając się o granice ludzkiego słuchu. Jest też nieuniknione solo na perkusji Iana Mosleya i błyszczące glissando w gitarowej solówce Etheridge’a. Genialne! Zmysł kolektywny widać również w „Chansons Sans Paroles” (ang. „Song Whitout Words”) gdy klawisze, altówka i gitara łączą się w delikatne linie dźwięków. Tutaj zespół tworzy serię zmieniających się nastrojów, łącząc elementy klasyczne, rockowe i jazzowe. Wir gatunków i napięcie między strukturą, a improwizacją był kluczem do brzmienia albumu.Wielka w tym zasługa Iana McDonalda, którego produkcja zyskała czysty, gryzący dźwięk dając grupie brzmienie bliskie  występom na żywo. Ostatni utwór na płycie, „McDonald’s Lament” pokazuje Way’a z jego najbardziej emocjonalnej strony, gdzie pięknie gra wolną, częściowo improwizowaną melodię na altówce. Kompozycja została dedykowana Ian’owi McDonaldowi w podziękowaniu za jego pracę nad albumem. Darryl: „Skomponowałem go w studio i okazało się, że to jeden z najlepszych utworów. Solówka na altówce została nagrana późną nocą, gdy w studio zostaliśmy sami we dwójkę – ja i McDonald…”

Dzięki mieszance subtelnym, hybrydowym stylom, mocnym melodiom, doskonałej muzyce i dostępności w najbardziej zawiłych improwizacjach „Canis Lupus” został doceniony zarówno przez ówczesnych krytyków, jak i fanów progresywnego rocka. Darryl Way ze swoimi zespołem WOLF nagrał jeszcze dwa nie mniej znakomite albumy. Przypomnę je wkrótce, bo są tego warte!

Zapomniane, mało znane. MARBLE PHROG (1968); MYSTIC NUMBER NATIONAL BANK (1969); FRED (1971-1973).

Odkrywanie nieznanych zespołów, które szczęśliwym trafem pozostawiły po sobie nagrania (taśmy demo, singiel, prywatnie wytłoczona płyta) od lat sprawia mi radość. Wielu szufladkuje takie kapele w kategorii „akademicki przykład na to, jak hartował się rock”. Inni widzą jedynie wierzchołek góry nie dostrzegając fundamentów zbudowanych przez rzesze wykonawców, którym los nie pozwolił osiągnąć sukcesu. I nawet jeśli wykonawcy ci nie stworzyli dzieł wybitnych i ponadczasowych nie powinniśmy o nich zapominać.

Pochodzący z Tulsy w stanie Oklahoma amerykański zespół MARBLE PHROG w 1968 roku wydał swoją jedyną płytę w małej, niezależnej wytwórni płytowej Derrick w ilości 100 sztuk, która uchodzi za jedną z najrzadszych amerykańskich płyt rockowych!

Kupując kompaktową reedycję z 2010 roku za śmieszne pieniądze nie miałem pojęcia, że oryginalny mega-rzadki winyl kosztuje dziś ponad… 1000 dolarów! Do kupna skusił mnie rok produkcji oraz tytuły utworów, które już na pierwszy rzut oka nie były mi obce. Płytę w całości wypełniają covery takich wykonawców jak Donovan, The Byrds, Cream, Hendrix, Steppenwolf, Iron Butterfly, Eric Burdon & The Animlas. W owym czasie początkujące zespoły garażowe opierały swój repertuar głównie na cudzych utworach i tylko nieliczne grały autorski materiał. Była to powszechna praktyka stosowana także przez wytwórnie płytowe wymuszające na muzykach nagrywanie popularnych kawałków wychodząc z dość oczywistego założenia, że znany hit szybciej znajdzie odbiorcę. Co niektórzy kręcąc nosem spytają się w myślach: Ileż razy można słuchać „In the Midnight Hour”, „Respect”, czy „Love Is All Around”..? Spokojnie. Zapewniam, że tym co wyróżnia ten „składak” od całej masy podobnych jest jak najbardziej kompetentny dobór nagrań. Wiele z nich z przesterowanym dźwiękiem i mocno sfuzzowaną gitarą („I’m So Glad”) nadają im innego wymiaru. Wersja „I’ll Feel A Whole Lot Better” The Byrds z psychodelicznym brzmieniem może swobodnie konkurować z oryginałem; „Season Of The Witch” wywołuje u mnie dreszcze, podobnie jak „Strange Brew” i „Sky Pilot”. Ciężki rockowy „Fields Of Sun” Iron Burterrfly przerobiony w uroczą, hipisowską piosenkę podlaną psychodelicznym sosem mogę słuchać godzinami, a „Connection” ma zdecydowanie większego pazura niż oryginał Stonesów… Podoba mi się brzmienie tego zespołu i z wielką przyjemnością posłuchałbym jego autorskich kompozycji, gdyż jak słyszę drzemał w nich duży potencjał. Tyle, że grupa nic więcej już nie nagrała…

MYSTIC NUMBER NATIONAL BANK był blues rockowym zespołem, których w Erze Wodnika było całkiem sporo. Kwartet   powstał w 1967 roku w Kansas City (Missouri) nagrywając dla tamtejszej wytwórni Brass singla „Good Time Music/I Put A Spell On You”. Swoimi występami na żywo przyciągnął uwagę szefów nowo powstałej spółki Probe należącej do  ABC Records. Wyprodukowany przez Dicka Weissmana i Johna Turnera debiutancki  i jedyny album „The Mystic Number National Bank” ukazał się w 1969 roku.

Na krążku dominuje psychodeliczny blues rock, który zaczyna się od  krótkiego (2:20) instrumentalnego kawałka „Blues Jam” w stylu Johna Mayalla. W „Good Love” chrapliwy głos wokalisty podkreśla fajna gitara z fuzzem; niespełna dwuminutowy „AC/DC” zagrany jest na dwie gitary, a ballada „It Will Break Your Heart” z powtarzalnym refrenem wbija się w pamięć. „St. James Infirmary” to niesamowicie atmosferyczny blues z fortepianem elektrycznym i dętymi ciągnący się na początku jak wulkaniczna magma nabierając wigoru przez kolejne minuty. Bardzo podoba mi się żarliwy głos gitarzysty Dave’a Lorenza – jego wokal brzmi baaardzo przekonująco…  Drug strona płyty zaczyna się od morderczego, krzykliwego bluesa. „Beautician Blues” to dwie minuty surowej, piekielnej energii, za którą każdy zespół dałby się poćwiartować, żeby mieć go w swoim repertuarze. Nic dziwnego, że znalazł się później na singlu odnosząc spory sukces. Mistyczny rodzaj psychodelicznej emocji odnajdziemy w kolejnym nagraniu. „Umbrellas” ma snującą się, delikatną i ładną melodię potrafiącą wstrzymać oddech przez trzy i pół minuty… „Ginger Man” to cover Geoffa Muldaura (byłego członka Paul Batterfield’s Better Days), któremu nadali zaskakująco komercyjny charakter. Nie mniej zaskakuje przedostatni na płycie „Big Boy” napisany przez głównego gitarzystę Boba Sebbo, będący przyjemnym numerem… jazzowym z użyciem fortepianu i skrzypiec. Ten kawałek z wielkim powodzeniem mogliby grać podczas wystawnej kolacji w hotelu Mariott… Całość kończy „Blues So Bad”. Fantastyczny powrót do radosnego, elektrycznego bluesa z okolic Chicago, którego słuchanie w małym klubie po kilku piwach byłoby całkiem przyjemnym doznaniem…

Zespół FRED wykluł się w 1967 roku w progach uczelni Uniwersytetu Bucknell w Lewisburgu w stanie Pensylwania z inicjatywy gitarzysty Joe DeCristphera, klawiszowca Kena Price’a i grającego na skrzypcach wokalisty Davida Rose’a. W tym okresie przez zespół przewinęło się wielu muzyków, ale ta trójka  była fundamentem grupy od samego początku. Po ukończeniu studiów, wiosną 1970 roku, przenieśli się na wiejską  farmę w pobliżu Lewisburga żyjąc w hipisowskiej komunie z dala od mieszczańskiego trybu życia grając swoją innowacyjną muzykę. W latach 1971 –1973 grupa odbyła kilka sesji nagraniowych w ITI Studios w Maryland i wydała singla „Salvation Lady/Love Song”. Niestety, pozostałe nagrania nie doczekały się płytowych publikacji. Światło dzienne ujrzały dopiero trzy dekady później. Zebrane przez wytwórnię World In Sound zostały udostępnione na albumie „Fred”  w 2001 roku.

Mimo, że nagrania pochodzą głównie z lat 1971 -73 charakteryzują się wyjątkowym jak na ówczesne amerykańskie standardy brzmieniem, które narodziło się z wyluzowanego stylu zespołu. Podejrzewam, że ci znakomici muzycy słuchali dużo różnych płyt począwszy od The Band po Mahavishnu Orchestra. W zależności od roku nagrania styl grupy zmieniał się i sięgał od czystego rocka psychodelicznego po złożony progresywny jazz rock. Być może wszystkie te smaczki są najbardziej słyszalne w otwierającym płytę nagraniu „For Evenings”. Muzykom udało się zapożyczyć pewne elementy ze wschodzącego rocka progresywnego i bezproblemowo włączyć je do brzmienia, które było zakorzenione w amerykańskim bluesie i muzyce folkowej w połączeniu z płonącymi skrzypcami Dave’a Rose’a. Dobrym punktem odniesienia byłaby tu brytyjska grupa rockowa Mighty Baby, która w tym samym czasie nagrywała doskonałą płytę „A Jug Of Love”. Oba zespoły łączyło głębokie poczucie estetyki i tradycyjnych form muzycznych z innowacyjną wirtuozerią. Sekstet FRED nie angażował się do grania długich improwizacji, ale z nawiązką rekompensuje to serią pięknych (choć surrealistycznych) ballad takich jak „Soft Fisherman”, czy„Salvation Lady”. Najdłuższy utwór, siedmiominutowa kosmiczna odyseja „Wind Words” to kompozycja wkraczająca na terytorium jazz-fusion, choć szalone linie wokalne i gitara z użyciem pedału wah-wah wskazują także na wpływ Franka Zappy i zespołu Mothers of Invention. Nie wdając się w dalsze szczegóły powiem, że jest na tej płycie sporo świetnych acid rockowych sfuzzowanych solówek gitarowych i efektów z użyciem wah-wah. Jest piękny, liryczny  wokal chwytający za krtań. Jest psychodelia. I jest silna aura folk rocka wywodzącego się z pasterskich okolic Gór Apallachów delikatnie odpływającego w kierunku hipisowskiego prog rocka. No i są skrzypce, które wzmacniają tę pozaziemską atmosferę, choć bardziej przypominają mi one Curved Air niż Mahavishnu. Jednym słowem trafił mi się absolutny brylant!

 

JODY GRIND „One Step On” (1969); „Far Canal” (1970)

Główną postacią i liderem brytyjskiej grupy JODY GRIND był grający na instrumentach klawiszowych Tim Hinkley. W latach 1964-1966 był członkiem Bo Street Runners, w którym przez pewien czas na perkusji grał Mick Fleetwood, a po jego rozpadzie zasilił Chicago Line Blues Band. W 1968 roku na jego drodze stanął gitarzysta Ivan Zagni mający na swym koncie singla nagranego z grupą The News („The Entertainer”/ „I Count The Tears”) wydany przez Deccę w 1966 roku. Ambicje gitarzysty były dużo większe niż granie cudzych piosenek, co mogło się udać w kapeli The Continentals. Nie  udało się… Kiedy do tej dwójki dołączył perkusista Martin Harriman wspólnie założyli rockowy band. Trio początkowo nazwało się Nova, ale dość szybko zmienili nazwę na JODY GRIND kłaniając się tym samym amerykańskiemu pianiście jazzowemu Horace’owi Silvera, którego odkrył sam Stan Getz. Horace Silvera dwa lata wcześniej wydał płytę zatytułowaną nie inaczej jak właśnie „The Jody Grind„.

W kwietniu 1969 roku, kilka dni przed podpisaniem kontraktu z Transatlantic Records Martin Harriman opuścił zespół, a jego miejsce zajął Barry Wilson. W tym składzie weszli do studia nagraniowego i zarejestrowali materiał, nad którym czuwał producent płyty Hugh Murphy. To on namówił muzyków, by w sesji dodatkowo wziął udział basista Louis Cennamo, wówczas członek grupy Renaissance. Mimo, że Hinkley był zdania iż w składzie nie potrzebują basisty (sam pełnił tę rolę ze swymi organami podobnie jak Ray Manzarek w The Doors) propozycji nie odrzucił. I to był dobry krok, choć Cennamo zagrał na basie tylko w trzech utworach. Debiutancki album tria zatytułowany „One Step On” ukazał się w listopadzie jeszcze tego samego roku.

JODY GRIND. Płyta  „One Step On” (1969)

JODY GRIND zaprezentowało tutaj fantastyczną mieszankę dynamicznego, gitarowego rocka z ciężkim brzmieniem organów Hammonda w połączeniu z elementami bluesa, R’n’B i jazzu. Już otwierający płytę, 19-minutowy utwór tytułowy podzielony na cztery części, którego kulminacją jest cover The Rolling Stones „Paint In Black” (pomalowany bardziej psychodelicznymi tonami niż oryginał) zapiera dech w piersi! Brzmi jak bardziej szalona wersja tego, co robili The Web, Greenslade i Beggars Opera razem wzięci do kwadratu (śpiew Hinkleya nawet niewiele różni się od wokalu Martina Griffithsa). Kompozycja opiera się głównie na powolnym i urzekającym temacie z silną jazzową atmosferą przeplataną bombastycznymi partiami Hammonda i gitarą Zagniego, który gra solo przez pierwsze osiem minut bez trudu przechodząc od ciężkich acid rockowych riffów po rozpalone do czerwoności gitarowe orgie. Jego improwizacja jest przyjemna, a przy tym  niesamowicie wciągająca. Fantastyczne wstawki sekcji dętej  (szacun dla Davida Palmera za aranżacje, które wzbogaciły ogólne brzmienie) nadają szczególnego smaku tworząc smakowite efekty przypominające tak dobrze znane mi fragmenty z „Atom Heart Mother” Pink Floyd. Po tak niesamowitym wstępie wydawać by się mogło, że nic lepszego nas nie czeka. Tymczasem cztery kolejne, tym razem zdecydowanie krótsze nagrania trzymają poziom. Pierwszy z nich, hipnotyczny „Little Message” z nomen omen hipnotyzującym Hammondem, świetnym solem gitarowym wspieranym przez sekcję dętą, z olśniewającym dźwiękiem wspartym pomysłowymi liniami basu i śpiewem w wyższych rejestrach to naprawdę wyższa półka prog rocka w stylu The Nice i Briana Augera. Takie fajne, takie żywe i takie… vintage. Rany, jak mi się to podoba..! Przepiękna, poruszająca ballada „Night Today” w umiarkowanym i łagodnym tempie opiera się na wokalu, sekcji dętej i organów tym razem z zaskakująco miękkim, jazzowym solem Ivana Zagni. Mam wrażenie, że słucham jazz rockowej grupy Chase z gościnnym udziałem Dave’a Brubecka… Dwa ostatnie nagrania eksplorują zdecydowanie mocniejsze pokłady rocka. „USA” to tlący się ciężki blues wciąż wykorzystujący organowo-gitarowy dialog inspirowany hendrixowskim wokalem, zaś „Rock 'n’ Roll Man” jest rodzajem hołdu dla rockowych korzeni lat 50-tych nawiązujący do klasycznego rock and rolla „Johnny B. Good” Chucka Berry’ego…

Po wydaniu „One Step On” różnice muzyczne szybko doprowadziły do konfliktu między liderem zespołu Hinkleyem, a pozostałymi dwoma członkami. Tim Hinkley chciał iść w prostszym, być może bardziej komercyjnym kierunku podczas gdy pozostali dwaj chcieli dalej podążać ścieżką wytyczoną na debiutanckim albumie. W rezultacie lider znalazł się w podobnej sytuacji jak Vincent Crane z Atomic Rooster – miał nazwę, ale nie miał zespołu. Ta sytuacja na szczęście nie trwała długo. Osamotniony Hinkley namówił do współpracy perkusistę Pete’a Gavina i gitarzystę Bernie Hollanda, z którymi pół roku po debiucie wydał drugi album „Far Canal”.

Drugi album „Far Canal” (1970)

Sam tytuł jest dość enigmatyczny i na różne sposoby tłumaczony. Wielu twierdzi, że to zakamuflowany rodzaj przekleństwa, inni wskazują na nazwę fanzinu angielskiej drużyny piłkarskiej Plymouth Argyle założonej w 1886 roku. Nie ważne. Dużo ważniejsze wydaje się to, że na „Far Canal” zniknęły ciężkie aranżacje sekcji dętej przez co brzmienie stało się nieco łagodniejsze. Przynajmniej można by tak sądzić po pierwszych dźwiękach kompozycji „We’ve Had It”. Barokowa melodia grana w niezwykle emocjonalny sposób przez dwie gitary akustyczne po minucie i czterdziestu pięciu sekundach  wzbogacona przez organy, gitarę elektryczną i wokal Hinkleya błyszczy jak magiczny klejnot, ale już następny, „Bath Sister”, naładowany gitarowymi riffami i spadającymi jak wodospad organowymi kaskadami dźwięków to mięsisty, ciężki blues rock. Tyle, że to jedynie przystawka do dania głównego, którym jest zapierający dech w piersiach 7-minutowy „Jump Bed Jed”. Ten atomowy numer rozpoczyna rytmiczny riff gitarowy (czyż nie podobny do tego jaki Focus „powtórzył” dwa lata później w nagraniu „Sylvia”?), po którym trio zaczyna oszałamiając jam z kapitalną długą solówką gitarową i niesamowitą grą organów przechodząc od stylu Hendrixa w klimaty Atomic Rooster. Czasem zastanawiam się, jak by to brzmiało, gdyby pojawiły się tu dęte z debiutu..? Instrumentalny, mocno improwizowany „O Paradiso” z perkusyjnym solo (dyskusyjna przypadłość wielu płyt w tamtych czasach) ma wyraźne wpływy Santany, zaś „Plastic Shit” utrzymany jest w konwencji klasycznego rockowego power tria The Jimi Hendrix Experience… Dwuminutowy „Vegetable Oblivion” potraktować można jak muzyczny przerywnik przed kolejnym, fantastycznym nagraniem. Można uznać, że „Red Worms And Lice” umieszczony prawie na zakończenie płyty jest kulminacyjnym punktem albumu. Ta instrumentalna kompozycja z chwytliwym, niesamowitym  Hammondem, podwójną gitarą Bernie Hollanda szybującą jak orzeł na niebie i mocno pracującą perkusją uważana jest przez wielu za najlepsze co przydarzyło się  na tym albumie. I choć trudno z tą opinią się nie zgodzić, ja postawiłbym ją na równi z „Jump Bed Jed”… Ostatnie nagranie na płycie, „Ballad For Bridget”, wcale nie jest balladą a snującym się powłóczyście jazzowym numerem na fortepian z akompaniamentem popylającej perkusji i ciepłych akordów gitary. Tym samym Tim Hinkley puszcza do nas oko przypominając, że nieprzypadkowo nazwa tria została zapożyczona od tytułu płyty znakomitego pianisty jazzowego.

Po serii koncertów promujących album „Far Canal” m.in. w Belgii, Niemczech i Holandii zespół JODY GRIND rozwiązał się. Tim Hinkley na krótko związał się z rhythm and bluesową grupą Vinegar Joe, w której śpiewali Elkie Brooks i Robert Palmer (o posadę perkusisty bezskutecznie ubiegał się wówczas Phil Collins). W 1976 roku wziął udział w nagraniu płyty „Bloodletting” zespołu Boxer założonego przez Mike’a Patto i Ollie Halsalla, która została wydana dopiero trzy lata później po śmierci Patto. Tim Hinkley wkrótce po tym wyjechał do USA. Obecnie mieszka w Nashville.

SOLUTION „Solution” (1971), „Divergence” (1972).

Pierwsze kontury holenderskiego SOLUTION wyłoniły się ze szczątków jazzowego zespołu The Keys około 1966 roku, który od pewnego czasu robił furorę w środowisku studenckim w Groningen. To tam spotkali się grający na saksofonie Tom Barlage i klawiszowiec Willem Ennes. Niestety grupa często zmieniała skład, a gdy część muzyków chciała grać popową muzykę Barlage i Ennes odeszli i utworzyli Soulution. W 1969 roku były perkusista Cuby And The Blizzards, Hans Waterman dołączył do przyjaciół. Trio zmieniło nazwę, która mylnie kojarzyła się z muzyką soul. Usuwając literkę „u” z pierwszego człona nazwy powstała podobna, choć całkiem nowa –  SOLUTION. I to od tego momentu tak naprawdę zaczyna się oficjalna historia zespołu.

Na początku 1970 roku podpisali kontrakt z małą, lecz prężną wytwórnią Catfish. Chwilę po tym skład tria zasilił śpiewający basista Peter van der Sande. Rok później, w trakcie trzydniowej sesji nagraniowej, którą wytwórnia płytowa zorganizowała w dniach 17, 18 i 19 maja w Bovema Studios w Hemstead Sande został zastąpiony przez Guusa Willemse’a. Tym samym na debiutanckim krążku zagrało dwóch basistów. A ten ukazał się pod koniec 1971 roku. Pierwsze spojrzenie na okładkę i już robi się miło. Mały chłopiec jadący wzdłuż kanału na trójkołowym rowerku ubranym jest w kamizelkę ratunkową koloru pomarańczowego – takiego samego jak logo z nazwą zespołu. W dalekim planie widać stojących pod drzewem muzyków obserwujących chłopca. Projekt i samo zdjęcie wykonane przez holenderskiego fotografa Janosa Barendsena robi wrażenie migawki z niedzielnego spaceru gdzieś w okolicach uroczej wioski  Spaarnwounde.

Front okładki płyty „Solution” (1971)

Album zawiera pięć, głównie instrumentalnych, jazz rockowych kompozycji ze skłonnościami do progresywnych (symfonicznych) brzmień. Nasuwają się stylistyczne porównania do Franka Zappy z okresu płyty „Hot Rats”, Caravan, Focus, Soft Machine, Pink Floyd… Zaczyna się od „Koan”. Powtarzalny riff grany na klawiszach i saksofonie na samym wstępie buduje solidne brzmienie oparte na fundamencie ciężkiego rocka oferując przy tym jazzowy swing z energiczną sekcją rytmiczną z rockowymi (i nie tylko) zagrywkami perkusyjnymi z kongami i krowimi dzwonkami. Liczne zmiany tempa, wzorcowe partie saksofonu, zniekształcone organy przypominające moje ulubione brzmienie Canterbury, oraz wyrafinowana gra na syntezatorach utrzymują się na terytorium rocka progresywnego z wysokiej półki.  Dźwięki fletu przywodzą na myśl inny holenderski zespół tej epoki, a mianowicie Focus, ale SOLUTION od początku pokazało własne, dość wyjątkowe jak na rok 1971 brzmienie… Fortepianowa miniaturka „Previev” przechodzi w 12-minutowy, mroczny „Phrases”. Zaczyna się od niesamowicie hipnotycznego, przestrzennego floydowskiego brzmienia klawiszy z dodatkiem fletu, fajnego basu i delikatnego bębnienia. W środku zespół nabiera mocy w punkcie, w którym basista śpiewa kilka linijek tekstu głosem przypominającym wokal Petera Gabriela. Muzyka staje się bardziej agresywna, jest w niej moc i potęga wczesnych Yes i VDGG.  W zakończeniu dochodzi do eskalacyjno-schizofrenicznej gry w stylu King Crimson z ciężkim basem, perkusją i saksofonami: altowym i sopranowym. Wow! Porywająca muzyka..! Z kolei „Trane Steps” to utwór, w którym Barlage składa hołd Johnowi Coltrane’owi. Oczywiście nagranie zawiera zarówno powolne granie rozciągające się na psychodeliczne obszary w łagodnym jazz rockowym blasku, jak i tę bardziej choleryczną, z pewną dozą agresywności, szaloną instrumentalną stronę, gdzie muzycy mogą błysnąć swym kunsztem. Nastrój całkowicie zmienia ostatni, nieco żartobliwy utwór „Circus Circumstances”. Zaczyna się od muzyki cyrkowej (stąd tytuł) i potem rozciąga się na rozległe tereny przypominające momenty z płyt „Hot Rats” Zappy.

Debiutancki album pokazuje przywiązanie SOLUTION do dźwięków amerykańskiego jazzu zamiast do płynących symfonicznych melodii i dziwacznego art-rocka. Prawdziwą sztuką było płynne połączenie złożonych elementów jazzu w szerszą progresywną całość. Wciąż podziwiam i szanuję ich za to, że nie wpadli w pułapkę grania muzyki dla muzyki, która to przypadłość nękała wiele ówczesnych zespół.

Pierwszy publiczny występ w zaktualizowanym składzie z Guusem Willemsem miał miejsce 15 lipca 1971 roku w katedrze w Unkirk. Był stres ponieważ koncert rejestrowała holenderska telewizja, a oprócz nich grał amerykański James Gang z charyzmatycznym gitarzystą Joe Walshem. Na szczęście wszystko przebiegło gładko i bez problemu. Pół roku później SOLUTION przeniósł się z Catfish  do Harvest i wydał drugą płytę „Divergence”.

Druga płyta zespołu SOLUTION „Divergence” (1972)

W przeciwieństwie do swojego poprzednika drugi album okazał się bardziej przystępny. Na szczęście magia instrumentalna zespołu nie zniknęła. Eklektyczne, innowacyjne wycieczki z debiutu zastąpiono lżejszą odmianą jazz rocka, a kompetentni i utalentowani muzycy dodali szereg wyrafinowanych, subtelnych szczegółów. Słychać to w otwierającym płytę nagraniu Second Line”, które wykazuje dojrzałe podejście do procesu zbiorowego komponowania. Nacisk na melodię w przeciwieństwie do atonalnej akrobatyki opłacił się. Klawisze Willema Ennesa z solidnym wsparciem sekcji rytmicznej, brzmią ciepło i lirycznie. Głos Guusa Willemsa jest nieco szorstki, ale w zasadzie „nie psuje pogody”. A kiedy Tom Barlage zaczyna działać ze swoimi romantycznymi saksofonowymi solówkami, znikają wszelkie obawy i wątpliwości. Po piątej minucie artyści porzucają sielankowe otoczenie i, pamiętając o swoich progowych korzeniach, dają skrzący się gęsto posypany jazzowy rock… W tytułowym nagraniu maestro Barlage dokonuje cudów strzelając ze swych wystrzałowych saksofonów do wszystkich żywych istot w promieniu pół mili. Mniej więcej od 4 i pół minuty ciągnie długie solo przypominające mi końcówkę „Shine On You Crazy Diamond Part 1” Pink Floyd. Pomimo braku gitary ten niesamowity utwór nie traci nic ze swej atrakcyjności. Nawiasem mówiąc nagranie to zna pewnie każdy fan zespołu Focus; zostało ono wykorzystane na płycie „Moving Waves” jako część suity „Eruption”… Psychodeliczne bąbelki pękające w  „Fever” harmonijnie rozpuszczają się w pysznym jamie, w którym główną rolę odgrywają mistrzowskie partie fletu w nierozerwalnym pakiecie z elektrycznymi organami… Kolejny przykład nieskończonego talentu muzyków to 12-minutowe „Concentration”. Improwizowany stop zmysłowego bluesa i jazzu z wibrującym Hammondem w towarzystwie fletu, saksofonu i wokalu Guusa.  Dużo tu wzajemnych relacji między wszystkimi czterema członkami, szczególnie między Barlage’em i Ennes’em; ten ostatni raz czy dwa mruga do McCoy Tynera  jakby chciał zrewanżować się za hołd odegrany przez kolegę w „Trane Steps”. Wiem, że ostrożni twórcy policzyli, zmierzyli i zważyli każdą nutę po sto razy by zbliżyć ją do ideału. Udało się..? Kolejny, 40-sekundowy „Theme” to neoklasyczna mgiełka-przerywnik będąca wstępem do  „New Dimension”. Zamykająca płytę całkiem przyjemna ballada z elektrycznym fortepianem, z lekka popylającą perkusją i spokojnym saksofonem wtapiającym się w ciepły głos basisty powoduje, że całej płyty chce się posłuchać raz jeszcze…

Drugi krążek dystrybuowany na Wyspach przez EMI utrwalił mocną pozycję zespołu na tamtejszym rynku muzycznym. Po krótkim czasie regularnie koncertowali w Wielkiej Brytanii jako headliner mając na „rozgrzewce” m.in. Badfinger i ELO… Na zakończenie warto też podkreślić rolę producenta obu płyt, Johna Schuursma. Jego innowacyjne podejście do muzyki pozwoliło mu uwierzyć w zespół i dać chłopakom całkowitą swobodę w studio. Muzyczne trendy w duchu Zappy i sceny Canterbury (Soft Machine), wpływ Johna Coltrane’a, melodyczne zapędy brytyjskiego prog rocka zostały doskonale przez niego odczytane i idealnie zrealizowane. A to była już duża część ogólnego sukcesu.

Szkiełkiem i okiem. SANTANA „Abraxas” (1970)

„Chciałem, by ludzie patrząc na okładkę słyszeli muzykę.” (Alex Steinweiss, pierwszy Dyrektor Artystyczny Columbia Records).

W 1939 roku Alex Steinweiss przedstawiając szefom z wytwórni Columbia pomysł na nowy rodzaj opakowania płyt gramofonowych usłyszał: „Ładne opakowania na płyty? Po co – to dodatkowe koszty, a nie podniosą sprzedaży. Ludzie kupują muzykę, nie pudełka”. Jednak postanowili dać mu szansę. Tym samym syn warszawskich emigrantów zrewolucjonizował przemysł muzyczny na skalę, której rozmachu nikt wówczas nie mógł przewidzieć… Okładka, oprócz funkcji reklamowych pełni też funkcję informacyjną – najtrudniejszą w odczytaniu i wymagającą u odbiorcy kompetencji, czasem sporej wiedzy. W sposób graficzny przedstawia treści muzyczne zawarte na płycie, co nie jest wcale takie łatwe. Zazwyczaj jeden bystry rzut okiem potrafi powiedzieć nam wiele. Jednak czasem warto posłużyć się przysłowiowym szkiełkiem, by dostrzec coś czego na pozór nie widać, a jest. Bo przecież diabeł czasem tkwi w szczegółach…

Carlos Santana pierwszą rzeczą jaką dostrzegł na obrazie „Annunciation” („Zwiastowanie”) niemieckiego malarza Mati Klarweina były afrykańskie bębny konga i kolorystyka, która idealnie oddawała charakter jego muzyki. Z miejsca podjął decyzję, że malowidło ozdobi okładkę drugiej płyty zespołu SANTANA pt. „Abraxas”.

Mati Klarwein „Annunciation” (1961)

Mati Klarwein urodził się w Hamburgu w 1932 roku. Kiedy miał dwa lata jego rodzina wyjechała z Niemiec do Izraela (wówczas Palestyny). W ten sposób jego żydowski ojciec Yusef Ben Menachem z zawodu architekt mógł uniknąć nazistowskich prześladowań. Matka Matiego, Elsa, rodowita Niemka z domu Kühne, była znaną śpiewaczką operową. Gdy niedługo po tym rodzice rozwiedli się Klarwein zamieszkał z matką we wsi Nahariya w pobliżu granicy z Libanem. To tutaj spędził większą część II wojny światowej. W 1948 roku 16-latek był świadkiem wycofania brytyjskich żołnierzy i przekształcenia Palestyny ​​w Izrael. Jego matka postanowiła uciec od konfliktów izraelsko-palestyńskich i rok później wraz z synem wyemigrowała do Francji. W  Paryżu 17-latek studiował malarstwo m.in. u Fernanda Légera i Ernsta Fuchsa. Tego ostatniego uważał za „najbardziej psychodelicznego ze współczesnych malarzy” obok rzecz jasna Salvadora Dali, z którym nawiasem mówiąc przyjaźnił się przez długie lata. Klarwein był też bliskim przyjacielem jednej z  najbarwniejszych postaci powojennego Paryża jakim był poeta, muzyk i aktor Boris Vian, To on poznał go z późniejszą muzą artysty, kochanką, bogatą i ekscentryczną Kitty Lillaz, z którą podróżował po świecie. Po swojej pierwszej wizycie w Nowym Jorku w 1961 roku namalował obraz „Zwiastowanie”. Kiedy dziewięć lat później Santana wybrał obraz na okładkę albumu uczynił malowidło jednym z najbardziej rozpoznawalnych dzieł Klarweina. Warto dodać, że logo zdobiące front płyty zaprojektował jego uczeń, Robert Venosa.

Santana „Abraxas” (1970)

Słowo Abraxas (początkowa pisownia Abrasax) w różnych kulturach miało wiele znaczeń. W mitologii perskiej oznaczało najwyższe bóstwo (Mitra), a egipski gnostyk Basilides określał nim Wielkiego Archonta, księcia 365 Sfer. Słowo pojawiało się też w pismach magicznych i ezoterycznych stąd skojarzenia z Abrakadabrą, zaś rzadkie kamienie szlachetne z wygrawerowanym napisem Abraxas spełniały rolę amuletów chroniących przed Siłami Zła. Z kolei w  hellenistycznych transkrypcjach siedem liter reprezentowały każdą z siedmiu planet znanych w Starożytności, oznaczały też siedem najwyższych poziomów umysłu człowieka…

Obraz „Annunciation” przedstawia moment objawienia się Maryi archanioła Gabriela i jego zapowiedź narodzenia Jezusa Chrystusa, Syna Bożego. W kościele katolickim nazywamy to „Zwiastowaniem Pańskim”, lub „Zwiastowanie Bogurodzicy”.  W swej prowokacyjnej interpretacji Mati Klarwein wykorzystał motywy pochodzące z różnych kultur i religii. Obok Maryi  na obrazie uwieczniony jest Budda pod postacią słonia. Zauważmy, że skrzydlaty i wytatuowany  Archanioł siedzi okrakiem na afrykańskim bębnie konga wskazując ręką w kierunku nieba na Aleph – hebrajski symbol Początku. Bębny od wieków były wykorzystywane w Afryce do komunikowania i ogłaszania ważnych wiadomości. Pełniły też ważną rolę w tańcach i plemiennych obrzędach. Czarna, naga i zmysłowa Maryja Dziewica tak bardzo różniąca się od stereotypowego wizerunku utrwalonego przez średniowiecznych malarzy, które do dziś widzimy w kościołach otoczona symbolami płodności miała twarz Sofi, żony artysty.

Trzech szamanów i Klarwien jako Św. Jóżef

Po lewej stronie widzimy trzy postacie w afrykańskich strojach mogące symbolizować Trzech Króli i samego Klarweina w okularach przeciwsłonecznych i słomkowym kapeluszu, a więc w atrybutach kojarzących się z luzackim i beztroskim stylem życia współczesnego świata. Trzej osobnicy to pasterze z plemienia Wodaabe, jednego z ludów Afryki wędrujących wzdłuż południowej granicy Sahary. Pod koniec pory deszczowej (w okolicach września) odbywa się u nich konkurs piękności, w którym udział biorą… młodzi mężczyźni.  Ustrojeni w barwne stroje, mosiężne bransolety, z kolorowo pomalowanymi twarzami tańczą non stop przez siedem dni i nocy rytualne tańce oceniane wyłącznie przez kobiety…  Jest jeszcze jeden „prywatny” szczegół na tym obrazie, który można przeoczyć. To fragment widoku malutkiej nadmorskiej wioski Deià na Majorce, gdzie mieszkała matka artysty namalowany z okna jej sypialni. Warto wiedzieć, że Deià położona nad zatoką Cala otoczona górami Serra de Tramuntana to prawdziwy raj łączący piękno natury z ziemskimi przyjemnościami (przytulne kawiarenki, restauracyjki) od wielu lat przyciągający wszelkiej maści artystów, muzyków, pisarzy. Miniaturę umieszczoną po lewej stronie stóp Maryi lepiej widać  pod lupą, lub dużym szkłem powiększającym.

Widok z okna sypialni.  Deia (Majorka)

Obraz można postrzegać jako wizualną celebrację życia na ziemi w całym jego bogactwie i różnorodności. Poprzez bodźce wzrokowe słychać w nim muzykę, czuć zapach i smak. Jest seks, jest pożądanie. Faktura kolorów, zmysłowość kamieni, erotyzm kwiatów, naturalne piękno krajobrazów i owoce natury są tu uwiecznione na całe wieki. Odkrywanie odniesień tudzież różnych, na pozór drobnych i luźnych szczegółów  to już prawdziwa przyjemność dla każdego odbiorcy.

Mati Klarweit był także twórcą okładki płyty „Bitches Brew” Milesa Davisa. Swoją drogą, jak silna musiała być pozycja Milesa Davisa na muzycznym rynku świadczy m.in. tytuł krążka. Komu innemu żadna wytwórnia nie zezwoliłaby wówczas na użycie takiego tytułu… Mati dostał wolną rękę przy tworzeniu grafiki i wykreował niezwykle surrealistyczną scenę idealnie pasującą do muzyki albumu, ukazując przy tym fuzję białej i czarnej muzyki.

Według definicji Carlosa Santany muzyka jest „(…) połączeniem dwojga kochanków: melodii (kobieta) i rytmu (mężczyzna). Najlepsza powstaje wtedy,  kiedy wychodzisz poza jej grawitację, czas i myślenie. Kiedy grasz nie myśl za dużo, pozwól jej płynąć…”

O ile płytowy debiut „Santana” (1969) cenię sobie nieco wyżej od „Abraxas”, to drugi krążek zespołu ma jeszcze jeden wielki (oprócz rzecz jasna okładki) atut. To  niezapomniana „Samba Pa Ti” –  jedna z najcudowniejszych najpiękniejszych instrumentalnych perełek w historii rocka…

Mało znane świetne granie. DOGFEET (1970), LITTLE FREE ROCK (1969).

  1. DOGFEET LP. „Dogfeet” (1970).

Pochodzący z angielskiego Shrewsbury kwartet DOGFEET to jeden z bardzo wielu zespołów z lat 70-tych, który przemknął jak meteor przez rockowy nieboskłon pozostawiając na nim ślad w postaci jednej płyty (obecnie wartej 1200 euro) po czym zniknął w ciemnej otchłani zapomnienia. Co gorsze, wkrótce zaginęły też taśmy-matki, o które upomnieli się muzycy. Dwie dekady później firma Erebus wznowiła album posługując się oryginalną płytą winylową – całość została zremasterowana i udostępniona na czarnym krążku.

Trevor Povey (g, voc), Dave Nichols (bg), Alan Pears (g, voc) i Derek Perry (dr) po raz pierwszy spotkali się pod koniec 1968 roku grając blues rocka jako Chicago Max, Sopwith Camel, Armageddon… W 1970 roku występując na scenie jako Malibu podpisali kontrakt z małą londyńską wytwórnią Reflection Records, która już na samym wstępie zażądała zmiany nazwy. Ponoć DOGFEET (Stopy psa) wymyślili na złość szefowi firmy, który nad wyraz kochał… koty. Pod koniec roku wydali swój debiutancki longplay zrealizowany w stołecznym AIR Studios, którego producentem był Andrew Cameron Miller. Choć wszystkie kompozycje były dziełem Trevora Poveya album jest zróżnicowany i interesujący. Krążek zawiera typową dla tego okresu mieszankę progresywnych dźwięków opartych na ciężkim rocku, bluesie i odchodzącej już psychodelii. Nasuwają się tu podobieństwa do Fleetwood Mac z Peterem Greenem z okresu płyty „Then Play On” z 1969 roku, wczesnego Wishbone Ash (dwie gitary prowadzące), choć może bardziej do Quicksilver Messenger Service.  Acid rockowe klimaty San Francisco i Wschodniego Wybrzeża czuć tu mocniej niż brzmienie ówczesnego brytyjskiego rocka. Większość lokalnych zespołów klubowych w tej części USA, mogła pisać i odtwarzać taką właśnie muzykę. Grupie udało się stworzyć namiastkę własnego stylu a wiemy, że nigdy nie jest to łatwe. Trudno wyróżnić tu jakiś utwór. Słuchanie płyty to przyjemność w każdym calu, do którego idealnie wpasował się niski, atrakcyjny głos Alana Pearsa. Jeśli powiem, że „On The Road” nawiązuje do bluesowych korzeni zespołu, „Sad Story/Reprise” to progresywny kawałek, tnąca gitara Poveya zaskakuje fajnymi efektami w „Evil Woman”, a „Since I Went Away” to cudowna ballada w westernowym klimacie nie oznacza, że pozostałe kompozycje są słabsze.

Album niestety nie przebił się na rynku i zniknął bez śladu, a wkrótce i sam zespół. Grupa reaktywowała się na moment w 1990 roku dając koncert z okazji 20-rocznicy wydania płyty, po czym muzycy wrócili do swoich zajęć. Sam krążek był kilkakrotnie wznawiany na winylu i kompakcie. Reedycja CD szwedzkiej firmy Flawed Gems z 2010 roku w oryginalnej okładce zwiera cztery bonusy –  studyjne dema, w tym 2-minutowe „Theme”, które wcześniej nie znalazło się na longplayu. Cztery lata później ten sam materiał powtórzyli Brytyjczycy z Prog Temple. Kompakt wydany w alternatywnej (koszmarnej!) okładce zawiera dwa premierowe, trwające po 11 minut kawałki pochodzące z koncertu z 1990 roku: fantastyczny „Mr. Sunshine” i hendrixowskie „Voodoo Chile”. Nie mogłem odpuścić takiej okazji – obie wersje CD stoją na mojej półce…

2. LITTLE FREE ROCK LP. „Little Free Rock” (1969).

Perkusista Paul Varley wchodząc do lokalnego pubu w rodzinnym Preston nie mógł uwierzyć, że na scenie w towarzystwie starszych panów „produkuje” się tutejszy idol Peter Illingworth. Gitarzysta zespołu David John And The Mood z którym nagrał dwa single wyprodukowane przez geniusza konsolety Joe Meeka grał teraz za parę funtów i kilka kufli piwa! Aby uratować go od ostatecznego upadku zaproponował mu miejsce w swoim 5-osobowym zespole Little Black Fat Pussycats. W 1966 roku, gdy zostało ich tylko trzech (trzecim był basista Frank Newbold) zmienili nazwę na Purple Haze.

Purple Haze. Od lewej: Paul Varley, Peter Illingworth, Frank Newbold

Zaczęli od grania piosenek z repertuaru Tomorrow, Creation, The Who itp. powoli wprowadzając swoje własne kompozycje będące kombinacją psychodelii i bluesa. Rok później stanęli przed wyborem, co dalej robić ze swym młodym życiem – pójść w niepewną stronę  grając muzykę, czy wybrać stabilizację i pozostać w Preston? Frank mógł przejąć fabrykę mebli po swoim ojca; Paul pomagał swojemu, który prowadził zakład tapicerski; Peter zatrudniony w warsztacie samochodowym czekał na awans na supervisora… Zaryzykowali i wybrali niepewną karierę muzyków. Nie chcąc być utożsamiani z singlowym przebojem Jimi Hendrixa zmienili nazwę na LITTLE FREE ROCK. Peter Illingworth: „Moja dziewczyna, Linda Taylor, miała książkę o znaczeniu różnych imion. Wyczytała, że Paul znaczy „mały”, Frank  „wolny”, a Peter „skała” i tak powstała nowa nazwa. Dodatkowo skojarzyła mi się ona z  imieniem niezłomnego, amerykańskiego Indianina i poczułem się dumny”.

Little Free Rock (1969)

Z Preston przenieśli się do Londynu, gdzie na początku 1969 roku podpisali kontrakt z niezależną wytwórnią Transatlantic Records, która zamówiła im nocne sesje nagraniowe w Morgan Studios przy pomocy producenta kompletnie nierozumiejącego rocka i inżyniera dźwięku, dla którego była to pierwsza samodzielna sesja. Nagrań dokonano na „setkę” w wielkim pośpiechu i nerwowej atmosferze. Nie obyło się przy tym bez wpadek. Podczas rejestracji „Making Time” perkusiście wypadła z ręki pałeczka. Zanim ktoś mu ją podał muzyk zaczął improwizować wybijając rytm talerzami. Problem leżał też w tym, że byli zespołem koncertowym, więc starali się wiernie odtworzyć sceniczne brzmienie. Nie mogąc grać na takim samym poziomie głośności nie byli w stanie powtórzyć go w studio. Wynik końcowy był zbyt czysty, wręcz kliniczny i według muzyków nie odzwierciedlał prawdziwego oblicza tria. Wytwórnia uznała, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i album ukazał się w listopadzie jeszcze tego samego roku.

Front okładki  płyty „Little Free Rock” (1969)

Całonocną sesję zdjęciową na okładkę zaplanował fotograf z Islington, Peter Smith, którą odbyli na londyńskim cmentarzu Highgate, który w nocy zamknięty jest dla publiczności. Siłą rzeczy musieli wspinać się po kamiennym ogrodzeniu, by się tam dostać. Ostatecznie na okładce znalazło się zdjęcie zrobione około trzeciej nad ranem obok Pałacu Buckingham. Mur za plecami muzyków po drugiej stronie ulicy jest ścianą ogrodową Pałacu. Całość do złudzenia przypomina okładkę „The Yes Album” wydaną przez Jona Andersona i spółkę trzy miesiące później. Przypadek..? Fotografię tylnej strony wykonano o piątej nad ranem na stacji Kings Cross niedaleko miejskiej gazowni. Warto dodać, że to samo zdjęcie wykorzystała raz jeszcze wytwórnia Grapefruit Records w 2016 roku w kompilacyjnym, 3-płytowym boxie „I’m A Freak, Baby… A Journey Through The British Heavy Hard Rock Underground Scene 1968-1972”.

Tył okładki z fragmentem londyńskiej gazowni w tle.

Choć zespół nie był zadowolony z efektu finalnego to mamy do czynienia z naprawdę świetnym graniem z wysokiej półki. Album  wypełniony jest hipnotyzującymi, melodyjnymi, krótkimi, ale bardzo solidnymi utworami. Wyszukane harmonie, gitarowy fuzz, całkiem fajne solówki, delikatny wokal i dźwięki melotronu zgrabnie łączyły elementy wczesnego, kombinowanego hard rocka z wpływami późnej psychodelii. Ten krążek jest dzieckiem swojego czasu, który przenosi nas do roku 1969 z całą tą wspaniałą muzyką i zapachem… marychy. Wszystkie numery są  znakomite i godne uwagi; wspomnę tu choćby „Roman Summer Night” mogące uchodzić za hymn tamtych lat, hipnotyczny „Lost Lonely” inspirowany był nagraniami Free, zaś  galopujący, hard rockowy „Buld” miał klimat „Race With The Devil” Szkotów z Gun. W nagraniu „Castles In The Sky” Paul grał na kotłach, a w „Age Of Chivarly” pojawiły się dzwony rurowe. Całość kończy magicznie  zagrany „Making Time”. Ta niesamowita, 10-minutowa wersja utworu uwielbianej przeze mnie grupy Creation powala siłą gitarowych solówek i mocarnej sekcji rytmicznej, Prawdziwe cudo!

Po wydaniu albumu grupa dała całą masę fantastycznych występów m.in. w klubie Marquee, oraz ruszyła w na Kontynent koncertując z powodzeniem w Belgii i Niemczech. Na moment przyłączył się do nich Peter Green po opuszczeniu Fleetwood Mac, z którym nagrali kilka utworów. Nigdy jednak nie zostały one opublikowane co może sugerować, że taśmy zostały skasowane przez samego Greena, lub po prostu zaginęły. Konflikt zespołu z wytwórnią Transatlantic spowodował, że trio rozwiązało się w 1972 roku.

W botanicznym ogrodzie. CULPEPER’S ORCHARD (1971)

Angielski wokalista i gitarzysta Cy Nicklin w połowie lat 60-tych przeprowadził się do Dani tworząc w Kopenhadze folk rockowe trio Cy, Maia & Robert. Ten międzynarodowy tercet, gdzie Maia Aarskov była Dunką, a Robert Lelievre* pochodził z Francji, nagrał w latach 1966-1967 dwie, bardzo dobrze przyjęte płyty. Po jego rozpadzie w grudniu 1967 roku Cy Nicklin znalazł się w oryginalnym składzie progresywnej formacji Day Of Phoenix, z którą wydał singla. Opuścił ją tuż przed realizacją debiutanckiego albumu i pod koniec roku 1969 roku dobierając sobie trzech muzyków stworzył kwartet CULPEPER’S ORCHARD. Głównym gitarzystą był Niels Henriksen grający także na instrumentach klawiszowych, basista Michael Friis dodatkowo grał na flecie, zaś za bębnami siedział Rodger Barker.

Kwartet CULPEPPER’S ORCHARD (1971)

Kilka miesięcy później czwórka podpisała kontrakt z wytwórnią Polydor i weszła do studia nagraniowego realizując swój debiutancki album.  Jego producentem był Casper Andresen współpracujący z największymi duńskimi zespołami progresywnymi tamtych lat. Sam krążek ukazał się niewiele później, dokładnie 23 marca 1971 roku i do dziś uważam go za jeden z najwspanialszych jakie nagrano w ojczyźnie Hamleta. Progresywne, post-psychodeliczne granie z najwyższej półki łączą się z elementami hard rocka, bluesa i folku jak na pierwszych płytach Jethro Tull. Są tu niesamowite klimaty mrocznej, oszałamiającej melancholii w stylu Procol Harum, liczne zmiany tempa, Hammondy i wyrafinowane, dynamiczne, gitarowe granie spod znaku Led Zeppelin. Jak na debiutancki album nieznanej grupy, było to imponujące wejście.

Front okładki.

Po takim wstępie z mojej strony początek płyty może wywołać małą konsternację u kogoś, kto od pierwszych dźwięków oczekiwał czegoś na miarę trzęsienia ziemi w stylu „21st Century Schizoid Man”. Tymczasem otwierający ją, 45-sekundowy „Banjocul” to skoczna, folkowa miniatura zaśpiewana i zagrana przez Nicklina na banjo. Rzecz jasna potraktować to należy jako żart lidera, bo już następne nagranie, „Mountain Music Part 1” pokazuje talent muzyków i ich niepowtarzalny styl. Łagodne, ciche fragmenty gitary akustycznej kontrastują z szybszymi i ciężkimi fazami, tworząc niesamowite napięcie. Uwielbiam tę wiodącą gitarę i jej nastrój, który zmienia się z chwilą wejścia sekcji rytmicznej, gdy głębia basu rozwala system. Początek przypomina wczesny Jethro Tull z okresu albumów „This Was” i „Stand Up” wpadając w domenę zeppelinowego hard rocka z bardzo interesującymi gitarowymi riffami i wściekłym solem Nielsa Henriksena, którego wciąż mi mało i mało. Po ciężkiej dawce mocnego brzmienia całość łagodnieje łaskocząc uszy akustycznym przyjemnym tłem… Krótki „Hey You People” z pięknymi harmoniami wokalnymi przywodzącymi na myśl połączenie The Moody Blues z Crosby, Steels & Nash bezpośrednio prowadzi do trwającego sześć minut „Teaparty For An Orchard” z euforycznym, akustycznym początkiem, zmieniającym się w pełen rozkoszy, dźwiękowo acidowy pejzaż… „Ode To Resistance” zaczyna się od prostej folkowej melodii rozbitej w puch zaskakująco ciężkim, niemal heavy metalowym brzmieniem. Hard rockowe riffy i solówki gitarowe, którym towarzyszy głęboki, barytonowy wokal rządzą niemal przez cały utwór i dopiero w końcówce flet i akustyczna gitara uspokajają rozedrgane emocje.

Tył okładki

Śpiewany w szybkim tempie „Your Song And Mine” ma w sobie klimat radosnych piosenek lat 60-tych. Ostro atakującą gitarę akustyczną wspomaga bas i perkusja tworząc podkład dla bardzo ładnie brzmiących harmonii wokalnych. W trzeciej minucie do gry włącza się Henriksen ze swoim kolejnym, cudownym solem gitarowym… Dźwięki fortepianu otwierają kompozycję „Gideon’s Trap”. Prosta perkusja, w tle organy i nostalgiczny głos Cy Niklina tak bardzo przyjemny dla ucha (w Skandynawii mówi się, że brzmi tak jakby ktoś spadał z fiordu w bardzo zimny dzień) przypomina klimat nagrań Procol Harum. Nostalgiczny nastrój kontynuuje akustyczna ciepła ballada „Blue Day’s Morning”, po której mamy finał w postaci „Mountain Music Part 2”. Jak łatwo się domyślić jest on kontynuacją numeru otwierającego album. Tym razem ciężkość tej części porównać można do Deep Purple z początku lat 70-tych. Tyle tylko, że ci faceci wzbogacili swoją muzykę drobnymi ozdobnikami i niuansami, których brakowało mi wówczas u Brytyjczyków.

Cy Niklin (1972)

Debiut CULPEPER’S ORCHARD to świetny muzyczny flirt rocka  z elementami, które wkrótce rozkwitną w melodyczną, symfoniczną, folk progresywną i blues rockową scenę. Oczywiście pod względem złożoności, eklektyzmu i dynamicznej progresji niektórzy wykonawcy (szczególnie ci z tzw. „sceny Canterbury”) o krok, dwa wyprzedzali innych. Nie mniej Duńczycy zasługują na naszą pamięć, gdy wspomina się początki i rozwój progresywnego rocka. Tym bardziej, że płyta wytrzymała próbę czasu i do dziś zachwyca.

Nicholas Culpeper (1616-1654) był angielskim botanikiem, lekarzem, zielarzem, psychologiem. Chorych pacjentów leczył ziołami hodowanymi w swoich sadach, czym naraził się królewskim lekarzom – był oskarżony o czary, a londyńskie Towarzystwo Aptekarskie wykluczyło go z jego grona. Ponad 300 lat później Cy Niklin nazywając swoją grupę CULPEPER’S ORCHARD przywrócił pamięć uczonego…

(*) /Robert Lelievre założył w 1969 roku formację PAN, o której pisałem w Rockowym Zawrocie Głowy w marcu 2016 roku./