Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

FRAME „Frame Of Mind” (1972)

Marburg to bardzo stare, niezwykle urocze miasto położone w niemieckiej Hestii nad rzeką Lahn. Jego początki sięgają IX wieku  choć prawa miejskie nabył cztery stulecia później. Miasto szczyci się wspaniałym gotyckim zamkiem i kościołem św. Elżbiety z 1235 roku zachowanym w idealnym stanie do dzisiaj. Jest też siedzibą uniwersytetu powstałego w 1527 r. Tutaj też na początku lat 70-tych XX wieku powstało kilka rockowych grup w tym  FRAME.

Zespół założyło pięciu muzyków:  Andy Kirnberger (g), Cherry Hochdörfer (org), Peter Lotz (bg), Dieter Becker (voc) i Wolfgang Claus (dr). Od początku tworzyli własne kompozycje inspirowane muzyką Deep Purple i Vanilla Fudge co słychać między innymi w doskonałych partiach klawiszowych (Hammond!). W swoim brzmieniu FRAME umiejętnie łączył ciężki rock z elementami folku, progresji, bluesa i psychodelii z angielskimi tekstami. Z kontraktem płytowym w kieszeni podpisanym z Bacillus Records weszli do studia legendarnego producenta Dietera Dierksa i pod okiem Petera Hauke, który współpracował m.in. z Epsilon, Nektar, My Solid Ground i Pell Mell nagrali osiem piosenek na debiutancki album. Krążek „Frame Of Mind” został wydany w 1972 roku. To był złoty czas dla progresywnej muzyki…

Front okładki płyty „Frame Of Mind” (1972)

Paradoksalnie z jednej strony album „Frame Of Mind” to prawdziwe cudo i autentyczna perełka muzyczna, z drugiej zaś należy do jednej z najbardziej niedocenianych i zapomnianych płyt w niemieckiej historii progresywnego rocka.

Na dobrą sprawę album nie przypomina krautrocka, który znamy i kochamy (Neu!, Cluster, Amon Duul…). Rozszerzone partie solowe są bardziej oparte na bluesie niż cokolwiek, co pochodzi z niemieckiej szkoły Kozmische Music. FRAME gra tu brytyjskiego wczesnego prog rocka opartego w dużej mierze na ciężkim brzmieniu Hammonda w stylu Cressidy, Still Life, Beggar’s Opery, Rare Bird, Quatermass, Spring, czy Aardvark. Kompozycje wyróżniają się jednak cięższymi aranżacjami i zdecydowanie agresywniejszą gitarą. Ogólnie rzecz biorąc jeśli ktoś lubi brzmienie niemieckich grupy takich jak Birth Control, Frumpy, 2066 And Then, Virus, Spermull, lub Tyburn Tall, na pewno pokocha FRAME!

Płyta zaczyna się od tytułowego nagrania „Frame Of Mind”. Jak ja uwielbiam tak piękne otwarcia! Utwór do samego końca jest po prostu znakomity! Relaksujący, nostalgiczny, czasem bardziej energiczny, ale wciąż melodyjny i „chwytliwy”. Melancholijne linie organów prowadzą utwór od pierwszych taktów. Wokalista wyśpiewując tekst „Gorący letni dzień, leniwy nad rzeką, czas płynie …” przypomina mi w ten zimowy okres ciepłe letnie dni. Nie ma tu żadnej zbędnej nutki, niepotrzebnego dźwięku. Wszystko trafione w punkt. W końcówce delektować się można fantastycznymi, szybkimi solówkami organowo-gitarowymi. I chociaż ostatnie dwie minuty przypominają mi Atomic Rooster całość brzmi jak z jakiegoś dawno zaginionego albumu Cressidy…  A tuż po nim równie kapitalny utwór. „Crucial Scene” wydaje się być podobny do poprzednika. Jest jednak nieco trudniejszy, z przybrudzonymi riffami organowymi i bardziej rozbudowaną solówką gitarową. Jest też bardziej progresywnie. To tutaj wspaniale prezentują się bluesowe solówki na Hammondzie. Do tego harmonie wokalne z wiodącym głosem Dietera Beckera nie mają niemieckiego akcentu i są po prostu świetne… 11-minutowy „All I Really Want Explain” to mini-epopeja charakteryzująca się bardzo pięknym, nostalgicznym wokalem, rytmicznymi dźwiękami gitary akustycznej i wszechobecnymi, niemal kościelnymi organami. Odcienie Cressidy są tutaj bardzo wyraźne, ale absolutnie nie mam nic przeciwko, bo uwielbiam taki rodzaj melodyjnego progresu. Po prawie pięciu minutach progowego grania muzyka zwraca się w stronę bluesa. Andy Kirnberger popisuje się soczystym solem gitarowym, po którym następuje jeszcze lepszy i znacznie dłuższy psychodeliczny popis gry na Hammondzie. Cudo! Mógłbym przysiąc, że to Jean Jacques Kravetz z Frumpy stoi za instrumentem! W drugiej części utwór przechodzi w bardziej jazzowe klimaty, a Cherry Hochdörfer zamienia (co prawda na krótko) organy na wysmakowany, fortepian. Uwielbiam każdą sekundę tego nagrania. Jest niesamowite! Do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego ta grupa wówczas się nie przebiła…

Tył okładki kompaktowej reedycji wytwórni Bellaphone (1993).

„If” otwierał stronę „B” oryginalnego longplaya. Tym razem zespół częstuje nas hard rockowym daniem, na które składa się ciężki gitarowy riff, mocny bas i potężna perkusja. Pozornie kawałek ten wydaje się prosty, ale tylko do momentu, gdy do gry wchodzą klawisze. Bardzo długie, ogniste i dzikie solo Hammonda w połowie nagrania rozwala system i nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z naprawdę klasycznym progresywnym albumem..! Po dawce ciężkiego brzmienia przychodzi czas na chwilę wytchnienia. „Winter” to spokojny numer z ładnie wpasowanym, emocjonalnym wokalem, z wiodącymi liniami gitary akustycznej i melotronem w tle, ozdobiony organowym solem w środkowej części i bajkową solówką gitarową w końcówce. Niby ballada, ale naprawdę świetna… Prosty blues rock z uproszczonymi gitarowymi riffami zaczyna „Penny For A An Old Guy”. Potem muzyka nagle zwalnia przechodząc w rejony psychodelicznej krainy z łagodną sekcją rytmiczną, powtarzającymi się dźwiękami gitary akustycznej i mrocznymi tekstami. Hochdörfer wygrywa na klawiszach (klawesynie..?) radosną melodię; na koniec zespół powraca do ciężkich bluesowych dźwięków. A wszystko to w ciągu zaledwie 3 minut i 10 sekund…! „Children’s Freedom” oparty jest na bardzo melodyjnych, energicznych liniach gitary akustycznej. Najważniejszy wydaje się jednak wokal: emocjonalny, ciepły i nieco liryczny. Gdzieś w tle słychać organy. Gdy pod koniec wyłania się cudowne solo gitary elektrycznej czuję wewnętrzny spokój. Spływa łagodnie i działa jak katharsis. Szkoda, że ​​nagranie trwa tylko dwie i pół minuty… Kiedy płyta w odtwarzaczu nieruchomieje, a głośniki milkną mam żal, że to już koniec. I od lat zadaję sobie wciąż to samo pytanie: dlaczego tak piękne albumy jak ten trwają tak krótko..?

Tuż po wydaniu albumu zespół rozpadł się, choć nie wszyscy odłożyli instrumenty do szafy. Andy Kirnberger zasilił grupę Pell Mell i zagrał na ich debiutanckim albumie „Marburg” wydanym w tym samym 1972 roku. Dwa lata później grał w progresywnym Hardcake Special nagrywając płytę „Hardcake Special” (1974)… Z kolei Cherry Hochdörfer i Wolfgang Claus pod koniec lat 70-tych przyjęli propozycję kolegów z Pell Mell. Można ich usłyszeć na czwartym, przedostatnim w dyskografii grupy, albumie „Only A Star” (1978). Co robili pozostali muzycy, tego nie udało mi się ustalić.

 

Bez dymnej zasłony: TEAR GAS „Piggy Go Getter” (1970); „Tear Gas” (1971)

TEAR GAS nie zrewolucjonizował muzyki, nie przecierał szlaków i nie wyznaczał nowych trendów. Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że jest nieznany, czy zapomniany. Wręcz przeciwnie. W Szkocji do dziś działają jego fan kluby, ma też spore grono wielbicieli w naszym kraju. Dwie płyty wydane na początku lat 70-tych to solidne i trzymające wysoki poziom pozycje, które do tej pory nie miały szczęścia do kompaktowych reedycji (milczeniem pomijam pirackie edycje). Po raz pierwszy obie płyty OFICJALNIE ukazały się na CD w lutym i czerwcu 2019 roku! Wydane przez Esoteric zostały zremasterowane na podstawie zachowanych taśm-matek. Zawierają oryginalne okładki, a w środku broszurki z esejem o zespole.

Grupa powstała w Glasgow pod koniec lat 60-tych i już na starcie została określona mianem „szkockiej supergrupy”. Nie przez wzgląd na wirtuozerskie umiejętności muzyków. Bardziej z faktu, że wywodzili się z popularnych zespołów działających na tamtejszym terenie.  Gitarzysta Alistair „Zal” Cleminson i wokalista Davey Batchelor byli w grupie Bo Weavles, perkusista RichardWullie” Munro porzucił Right Tyme, basista Chris Glenn grał z Jade, a klawiszowiec Eddie Campbell udzielał się w rozwiązanym właśnie Beatstalkers. Stosownie do granej przez siebie muzyki – ciężkiej i ostrej, nazwali się Mustard zmieniając ją wkrótce na bardziej „żrącą” i „łzawiącą” –  TEAR GAS.

TEAR GAS. Stoją od lewej : D. Batchelor, Ch. Glenn, W. Munro. Siedzą : E. Campbell i Z. Cleminson  (czerwiec 1969) .

Początkowo repertuar opierali na utworach Jethro Tull, Deep Purple, The Jeff Beck Group, Led Zeppelin (wersja „Communication Breakdown” grana na zakończenie powalała publikę). Grali też własne kawałki. I choć nie było ich zbyt wiele, muzycy intensywnie nad nimi pracowali. Pracowali też nad swym nowym scenicznym wizerunkiem – modne garnitury z niemnącego się materiału podobnego do naszej krempliny zamienili na sprane jeansy i skórzane kurtki.

Eddie Campbell i jego sfatygowane organy (1970)

Ich występy przyciągnęły uwagę Tony’ego Caldera, legendarnego promotora współpracującego m.in. z Andrew Loog Oldhamem (menadżerem Rolling Stones) i Brianem Epsteinem, który powierzył mu swego czasu promocję singla „Love Me Do” Beatlesów (jak wiemy z wielkim powodzeniem!)… To on sfinalizował kontrakt, który zespół podpisał z wytwórnią Famous należącą do spółki Paramount. Wraz z  producentem Tony Chapmanem i inżynierem dźwięku Tomem Alloma znaleźli się w Regent Sound Studios – legendarnej świątyni, w której The Rolling Stones nagrali debiutanckiego singla, a Black Sabbath zrealizował pierwsze albumy. Sesje trwała tydzień, podczas których zarejestrowano dziesięć kompozycji.  Miksowanie materiału wydawcy powierzyli inżynierowi dźwięku, więc nie mieli okazji usłyszeć, ani tym bardziej ich zatwierdzić.  Efekt finalny usłyszeli dopiero, gdy album trafił do sklepów.

TEAR GAS „Piggy Go Getter” (1970)

Debiutancki krążek „Piggy Go Getter” z interesującą okładką dwóch policjantów (tytułowych „świnek”..?) rzucających gaz łzawiący w dymną zasłonę ukazał się w październiku 1970 roku. Jest to w całości autorskie dzieło zespołu, będące mieszanką psychodelii i folk rocka, z dużym wpływem bluesa i wibracjami amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża. I nich nie zdziwi nas, że dla zespołu, który uwielbiał takich wykonawców jak Zeppelin, Sabbath i Jeff Becka, piosenki w rodzaju „Nothing Can Change Your Mind” z uroczymi chórkami bliższe są grupie Crosby Still And Nash niż Deep Purple… Otwierający płytę „Lost Awaking” zagrany z akustyczną gitarą i elektrycznymi dźgnięciami podkreślającymi historię zagubionej miłości brzmi jak „Alone Together” z solowej płyty gitarzysty Traffic, Dave’a Masona. Takie nagranie nie potrzebuje, krwi, potu i pazura, a mimo to wciąga. W podobnym  stylu rozbrzmiewa ballada „Your Woman’s Gone And Left You”… Urocza melancholia wychodzi z „Night Girl”, gdzie w końcu słychać mocną gitarę. Jest jej więcej w nagraniu „Living For Today”, będącym zapowiedzią ostrzejszego grania. Rockowe riffy gitarowe z imponująco wysokimi harmoniami, fajnym wokalem i ciężkimi organami nawiązują do stylu wczesnego Deep Purple… „Mirrors of Sorrow” idzie w podobnym kierunku. To piosenka o samotności i depresji. „Spójrz w dół, w zwierciadło smutku. Lustrzane odbicie odbija się ode mnie, pozwala znaleźć nadzieję na jutro, na lepsze dni…” Utwór z pełną werwy sekcją rytmiczną, z chwytliwymi organowymi riffami w tle przypomina „Hush”, a wsłuchując się w  ostry gitarowy riff czuć inspiracje beatlesowskim „Hey Bulldog”…  Wiodącym instrumentem napędzającym „Big House” jest fortepian nadając całości bluesowej energii w stylu boogie-woogie. Ciało kołysze się do tańca, nogi wystukują radosny  rytm… „Look, What Else Is Happening” choć nie tak hałaśliwy jest energetyczny. Perkusista Willie Munro wreszcie się obudził i zaczął grać! Podobnie zresztą jak gitarzysta Zal Cleminson i klawiszowiec Eddie Campbell. Tylko, czy nie za późno..? „I’m Fallin’ Far Behind” wciąż trwa w gorączkowym tempie dzięki kolejnemu oryginalnemu riffowi Zala Cleminson, który s woim wiosłem robi uniki i porusza się jak koszykarz szukający rzutu…  Na zakończenie dostajemy „Witches Come Today” – zabójczy finał z ciężką gitarą i organami, kapitalnym bębnieniem i mocno podkręconym basem. Typowy kiler potwierdzający, że mamy do czynienia z hard rockowym bandem z krwi i kości bez żadnej zasłony dymnej.

Muzycy TEAR GAS nie byli zachwyceni produkcją krążka. Podczas jednego z promocyjnych koncertów basista Chris Glen nawiał wręcz fanów, by nie kupowali płyty, która nie oddaje w pełni brzmienia zespołu. Mimo to z tą samą ekipą realizatorów nagrali drugi longplay wydany tym razem przez Regal Zonophone (pododział EMI).

Druga płyta zatytułowana po prostu „Tear Gas” (1971)

Zanim płyta „Tear Gas” ukazała się na rynku w zespole nastąpiły zmiany. Zmęczony trasami koncertowymi  Eddie Campbell pożegnał się z grupą. Jego miejsce zajął młody i utalentowany klawiszowiec Ronnie Leahy.  Z kolei perkusistę Wullie Munroe’a zastąpił Ted McKenna z Dream Police, który rozwiązał się nieco wcześniej.

Podczas gdy debiut nawiązywał do hipisowskich wpływów, tym razem celem zespołu było nagranie zdecydowanie cięższego materiału. Pracę w studio zaczęli od nagrania trzech coverów. Pierwsze dwa składały się z utworów jakie Jeff Beck nagrał na albumie „Beck-Ola”. Były to „Jailhouse Rock” i „All Shock Up” (oba znane z repertuaru Elvisa). Kolejnym była kompozycja Jethro Tull „Love Story”, która w owym czasie otwierała występy TEAR GAS. Spokojny, nieco dramatyczny wstęp z późniejszymi dynamicznymi zmianami i palącymi gitarowymi solówkami kawałek ten daleki był od lżejszych, przebojowych propozycji z debiutu. Zal Cleminson grą na gitarze oszałamia. Jest naprawdę bardzo dobry. Gdybym był panną rzuciłbym się na niego z okrzykiem „Mój ci on, mój!” Do tego produkcja jest świetna. Wszystko i wszystkich słychać doskonale… Kiedy zespół grający covery kopie w tylną część ciała, to jestem szczęśliwy. Słuchając połączonych w jedną całość „Jailhouse Rock”/„All Shook Up” jestem niezmiernie szczęśliwy! Pokłady zniekształconych dźwięków gitary z godną podziwu konsekwencją napędzają tę mini wiązankę. To jeszcze nie proto-metal. Cleminson przypomina mi tu gitarzystę Jima McCarty’ego, który na pierwszych albumach grupy Cactus w podobny sposób skopał mi parę razy tyłek. Reszta zespołu też nie od parady, dotrzymuje mu kroku… „That’s What’s Real” to sześć minut szczęścia. Ciężki jak diabli, z fajnymi zmianami tempa i potężnym mocnym zakończeniem. Nie grajcie tego głośno swojej babci. Inaczej was wydziedziczy… Całkiem luźno robi się w „Lay It On Me”. Trochę pianina w rytmie honky-tonk, gitara slide, a to wszystko  w stylu rockowego boogie zmieszanego z atmosferą małego wiejskiego pubu serwującego lokalne piwo… Super ciężki „Woman For Sale” zamykał pierwszą stronę oryginalnego longplaya. To był ten moment, kiedy muzycy ruszyli do Ziemi Obiecanej zwanej Hard Rockiem. Sabbathowy „I’m Glad” to kolejny mocarz i wielu widzi w nim prekursora metalu. Moim zdaniem nie jest to proto-metal. Owszem, ten szybki i  super ciężki numer ma określone cechy, które definiują „metal”, ale sam nie jest metalem. Tak jak Sir Lord Baltimore nie jest metalowym zespołem. Tnące jak żyletka gitarowe solówki są ostre lecz nie tak typowe jak większość solówek tej epoki. Utwór zaczyna się jak klasyczny rocker z szerokim wachlarzem gitarowych riffów. Po długim solo zespół delikatnie przechodzi do drugiej, bardziej delikatnej części z elektryczną dwunastostrunową gitarą, fazowymi rytmami perkusji i tęsknym wokalem. Gra warta grzechu..! Rzewny nastrój przewija się przez „I’m Glad” toczący się wolno jak walec.  Gitara Cleminsona łka czystym i krystalicznym dźwiękiem, a wokal i chórki na tle ciężkiego basu i organów ubarwiłyby najlepsze kompozycje Uriah Heep. Jest w tym nagraniu jakiś czar i magia nie pozwalająca oderwać się od muzyki ani sekundę. Sześć minut mija jak mrugnięcie okiem… Z kolei subtelne dźwięki jazzowej gitary rozpoczynają „The First Time”. Ten utwór zamyka płytę. Spokojnie i nostalgicznie. Kojący wokal sączy się do samego końca. W drugiej minucie gitara na moment staje się bardziej agresywna. Ten gość mnie zachwyca. Nawet gdy gra rytmicznie wciąż jest niesamowity.  Wchodzą organy, atmosfera na moment robi się gęsta. I kiedy wydaje się, że całość nabierze odpowiedniego tempa, rozwinie się i będzie czad niespodziewanie wszystko powolutku wycisza się. Pozostaje żal, że coś co tak pięknie się zaczęło już się skończyło…

Chociaż wyniki sprzedaży albumu „Tear Gas” były dobre grupa nie zdecydowała się na nagranie kolejnej płyty. Być może wpływ na to miała seria wspólnych koncertów zespołu z wokalistą Alexem Harveyem w londyński klubie Marquee na początku 1972 roku. A może zdali sobie sprawę, że nigdy nie osiągną poziomu swoich idoli? W każdym bądź razie w połowie tego samego roku Glen, McKenna i Cleminson przyjęli propozycję jaką złożył im Harvey. Zakładając błyszczące kostiumy, razem z ekscentrycznym wokalistą stworzyli glam rockową kapelę, która ostatecznie stała się znana pod nazwą The Sensational Alex Harvey Band.

Paradoksem jest, że mimo popularność SAHB na Wyspach i USA dość szybko zapomniano o TEAR GAS (za wyjątkiem Szkocji rzecz jasna) i o jego dwóch, absolutnie klasycznych, hard rockowych albumach. Bo co by nie mówić, są to obligatoryjne wręcz pozycje dla każdego fana, który chce zgłębić rockową scenę lat 70-tych tamtego rejonu Wysp Brytyjskich, I warto o tym pamiętać…

PS. O zespole SAHB i jego najpopularniejszej płycie pisałem w kwietniu 2015 roku w poście pt. The Sensational Alex Harvey Band „Next” (1973), Wystarczy wpisać w wyszukiwarce na głównej stronie bloga hasło:  Alex Harvey. Polecam! 

CANTERBURY GLASS „Sacred Scenes And Characters” (1968)

Spośród wielu grup, które nagrały materiał w latach 60-tych  XX wieku i w epoce nie zostały wydane  CANTERBURY  GLASS była jedną z najbardziej niezwykłych i interesujących. Utwory, które nagrali w 1968 roku łączyły muzykę klasyczną z elementami muzyki sakralnej i psychodeliczno-progresywnym rockiem. I nie było w tym za grosz kuglarstwa, czy robienia sztuki dla sztuki. Jak na tamten czas stworzone przez zespół kompozycje charakteryzowały się niezwykłą kreatywnością i godnym podziwu twórczym rozsądkiem.

Korzenie CANTERBURY GLASS sięgają wczesnych lat 60-tych kiedy to londyńczycy, Malcolm Ironton (g, voc) i Michael Wimbleton (voc), stworzyli  duetu folkowo-bluesowy Mick & Malcolm. Nagrali dwa single dla wytwórni Pye: „Little Vienice” (1966) i „Big Black Smoke” (1967), ale brak sukcesu spowodował, że ich drogi artystyczne rozeszły się. Do końca pozostali jednak serdecznymi przyjaciółmi. W tym czasie Ironton będąc od wrażeniem występów zespołu Pink Floyd i The Moody Blues zwrócił się w stronę rockowej psychodelii. Wraz z perkusistą Dave’em Dowle’m i basistą Tony’m Proto stworzył zalążek nowego zespołu; z tym ostatnim zaczął pisać nowy materiał. Niebawem do zespołu dołączyli klawiszowiec i gitarzysta Mike Hall (kolega Malcolma ze studiów w  Hornsey Art College, gdzie Pink Floyd opracowali swe eksperymentalne pokazy świetlne), oraz grająca na flecie wokalistka Valeri Watson.

CANTERBURY GLASS zaczął regularne występy w londyńskich klubach Middle Earth, Electric Garden i Eel Pie Island z różnymi znanym artystami takimi jak Ten Years After, Jimi Hendrix, Denny Laine czy Caravan.  Psychodeliczne kompozycje z elementami klasycznej muzyki sakralnej i łacińskimi tekstami ozdobione „kościelnymi” partiami organów wzbudzały duże zainteresowanie. Koncerty były zazwyczaj słuchane w ciszy i skupieniu – jak na młodzieżowe kluby rzecz raczej niecodzienna…  Sprawy zespołu zaczęły iść w dobrym kierunku kiedy to londyński aranżer Harry Roberts usłyszał demo dwóch piosenek. Zachwycony ich oryginalnością wraz ze swoim partnerem, właścicielem Olympic Studios, Cliffem Adamsem zorganizowali grupie sesję nagraniową. Asystował im inżynier dźwięku Chris Kimsey, późniejszy producent płyt The Rolling Stones, ELP, U2 i Marillion… Na sesji pojawił się też nowy nabytek zespołu, gitarzysta Steve Hackett (przyszły członek Genesis), którego zafascynowała muzyczna formuła grupy. Nie przeczuwał, że będzie to jedynie mały epizod w jego wspaniałej karierze… W sumie zarejestrowano wówczas sześć nagrań, którymi zainteresował się Polydor. Debiutancka płyta była na wyciągnięcie ręki. I wszystko potoczyłoby się wspaniale, gdyby do akcji nie wkroczył menadżer zespołu, który odmówił Polydorowi licząc, że CBS i EMI, z którymi równolegle negocjował zaproponują lepszą ofertę. Ta sztuczka przyniosła fatalny skutek, gdyż obie firmy wycofały się, zaś Polydor stracił zainteresowanie zespołem. Tym samym album, który miał już gotową okładkę i czekał na tłoczenie nie ukazał się, a grupa poszła w rozsypkę. Na muzycznym rynku pozostali jedynie Steve Hackett i perkusista Dave Dowle. Ten ostatni dołączył do Briana Augera i jego formacji Trinity, a nieco później pojawił się w Whitesnake…

Przez długi czas nie wiadomo było, co stało się z nagranymi taśmami. Ślad po nich zaginął tuż po rozpadzie grupy. Nie miał ich menadżer ani żaden z muzyków. Nie było też ich w archiwach Olympic. Podejrzewano, że zostały zniszczone, wyrzucone, lub po prostu skasowane. Czterdzieści lat później Malcolm Ironton pracując nad filmem dokumentalnym w brytyjskiej telewizji BBC niespodziewanie natknął się na oryginalne taśmy-matki z czterema nagraniami swojej grupy! Prawdopodobnie jedynymi jakie ocalały. Jego mina w tamtym momencie musiała być bezcenna… Jeszcze tego samego, 2017 roku odnalezione utwory: „Kyrie”, „Nunc Dimittis”, „Gloria” i „Prologue” wraz z wczesnym  nagraniem demo „We’re Going To Beat It (Battle Hymn)” trafiły na płytę CD „Sacred Scenes And Characters” wydaną przez małą, niezależną wytwórnię Ork Records.

Canterbury Glass „Sacred Scenes And Characters” (Ork Records 2007).

Niestety płyta dość szybko została wycofana ze sprzedaży. Może to i dobrze, bo to nie koniec niespodzianek. Sensacja wybuchła dwa lat później. Pod koniec 2009 roku kiedy Simon Ashley ze Stamford Audio skontaktował się z Malcolmem Irontonem, by omówić wydanie albumu na płycie winylowej ten ponownie zaczął grzebać w archiwach. I choć trudno w to uwierzyć poszukiwania przyniosły owoce w postaci dwóch kolejnych zaginionych nagrań z tej samej sesji, czyli „Battle Hymn” oraz „The Roman Head Of A Marble Man”! Indiana Jones nie pogardziłby takim fartem… Słuchając kompletu nagrań Ironton przypomniał sobie, że „Gloria”miała być ostatnim utworem na albumie, a „Battle Hymn” kończyć stronę „A”. Z kolei „The Roman Head Of A Marble Man” powinien znaleźć się na drugiej stronie pomiędzy „Prologue” i „Gloria”. I taka kolejność utworów znalazła się na longplayu wytwórni Stamford Audio z 2010 roku. Malcolm zadedykował płytę nieżyjącemu przyjacielowi, z którym zaczynał swą muzyczną przygodę – Michaelowi Wimbledonowi.

Tył okładki płyty winylowej wytwórni Stamford Audio (2010)

Trzy lata później szwedzki Flawed Games powtórzył ten sam materiał na swoim CD z bonusem (nagranie demo). Muszę przyznać, że jakość dźwięku jest tu dużo lepsza niż na kompakcie Ork Records.

Tył okładki kompaktowej reedycji Flawed Games (2013)

Upraszczając można powiedzieć, że jest to rockowa msza o mistycznym, ale zdecydowanie rockowym charakterze, na którą składają się cztery długie kawałki (9-10 minut) będące kolumnami (podstawami) muzycznej kopuły całego albumu i dwa nieco krótsze, 5-minutowe.  Nie ma tu szczęśliwych melodii z lat 60-tych, ani inspirowanych Beatlesami piosenek, które mogłyby pasować do epoki. Muzyka jest w 100% progresywna z wieloma pomysłami, zmianami nastrojów, temp i długimi partiami instrumentalnymi…

„Kyrie” rozpoczynają cicho bijące dzwony i podniosły, niebiański wokal Valeri Watson. Jeśli jednak spodziewacie się, że ten utwór zwiastuje gregoriańskie pieśni i lament mnicha to będziecie bardzo zaskoczeni. Pojawiający się zaraz agresywny flet i takież organy budują rockowy charakter nagrania, do którego dołącza się Ironton wyśpiewując swym mocnym głosem łaciński tekst. Około trzeciej minuty zespół przechodzi w bardzo ciekawą instrumentalną część. Jest tu masa pomysłów na jamowe graniem – psychodeliczne organy, folkowy flet. jazzowa gitara. Ten psychodeliczny fragment ma coś z klimatu amerykańskiego zespołu 13th Floor Elevators. Po tej wspaniałej improwizacji wszystko wraca do głównej melodii. Wspaniała rzecz, którą stawiam na równi z nagraniem „The Knife” Genesis z albumu „Trespass”! W „Nunc Dimittis” czuć moc brzmienia, taka „ściana dźwięku” (wall of sounds) wymyślona wcześniej przez Phila Spectora. Co prawda przed wyruszeniem w instrumentalną podróż utwór zaczyna się tak jak poprzedni, czyli wiodącą melodią, ale później… Wow!  Czuje się tę atmosferyczną euforię i głębię dźwięku opartą na ognistym brzmieniu organów, rozbujanej sekcji rytmicznej i szalejącym po całości fletem. Ekscentryczna złożoność utworu częściowo chyli się w kierunku Pink Floyd ery Barretta… Dźwięk pikującego samolotu zwiastuje początek „Battle Hymn”. Rany, co tu się dzieje! Toż to wręcz punkowy numer tnący przestrzeń zabójczym fletem (ach ta Valeri!) z zapierającą dech mocarną sekcją rytmiczną na wzór Dr. Feelgooda! Te cztery i pół minuty wywracają wszystko do góry nogami… Progresywny „Prologue” na pierwszy rzut oka może nie iskrzy się takimi pomysłami jak wcześniejsze nagrania, ale ma za to jeden z największych atutów na tej płycie – Steve’a Hacketta. Tak ogniście i soczyście grającego gitarzysty nigdy nie słyszeliście w Genesis! Już na samym wstępie gra jak rasowy hard rockowiec i w zasadzie całe dziewięć minut to jego jeden wielki spektakl. Ciekawe jak potoczyłyby się jego (i zespołu) losy, gdyby płyta ukazała się w owym czasie..? Pod koniec nagrania świetnie zaprezentowała się Valeri Watson grając na… harmonijce ustnej i wpuszczając nieco bluesowego powietrza w to kapitalne nagranie… Romantyczna, folkowa ballada „The Roman Head Of A Marble Man” z akustyczną gitarą i fletem brzmi jak średniowieczny madrygał. Dużo tu przestrzeni i ciepła. Bas Tony’ego Proto dzięki fajnemu miksowi jest wyraźnie słyszalny, a jego harmonie z Malcolmem Irontonem i Valeri Watson sprawiają radość. Tak jak i instrumenty perkusyjne Dave’a Doyle’a…  Zamykająca płytę „Gloria” to wielowątkowa kompozycja zmieniająca się z minuty na minutę. Znowu dużo tu cudownych harmonii wokalnych z funkującym refrenem, który co by nie mówić po prostu uzależnia! Mnóstwo jest też typowo rockowych brzmień gitary i prostych, a zarazem jakże hipnotycznych dźwięków klawiszy. Środkowa część nagrania z fantastyczną solówka Irontona i wielogłosowym śpiewem kojarzy mi się z podniosłym fragmentem  „Celestial Voices” wykonanym przez Pink Floyd na koncercie w 1971 roku w Pompejach. W obu przypadkach dreszcze i gęsia skóra na ciele! Ostatnia część kompozycji jest tak piękna i marzycielska, że wypada się w nią tylko zanurzyć i pozostać do końca świata. W takim momencie trudno mi nawet określić, czy czuję ciepło Słońca, czy widzę już blask Księżyca…

Ten album to coś więcej niż zagadka lat 60-tych. To rozdział w podręczniku „Rock Progresywny”, który należy przeczytać i przetrawić, aby móc w pełni zrozumieć pochodzenie tego, co wielu z nas uwielbia i pasjonuje się od lat. Jest to klasyk na miarę płyt formacji Andwella’s Dream, Arcadium, Czar czy Arzachel! Warto  mieć go na półce nim będzie za późno…    

SATIN WHALE „Desert Places” (1974); „Lost Mankind” (1975).

SATIN WHALE, czyli płetwal błękitny … Muszę przyznać, że ta piękna nazwa rockowej kapeli uwiodła mnie. Może dlatego, że czuję wielki podziw, szacunek, respekt i ogromną sympatię do tych największych znanych zwierząt w historii Ziemi. Proszę sobie wyobrazić, że sam język dorosłego płetwala błękitnego waży (bagatela) 2700 kg, a szeroko rozwarte usta mogą pomieścić 90 ton pożywienia..!  A co do zespołu – nie tylko nazwa mnie urzekła. Muzyka na szczęście też.

Grupa Satin Whale (1973)

Ten niemiecki zespół został założony w 1971 roku w Kolonii (niem. Köln) przez Thomasa Brücka (bas, wokal), Gerarda Dellmanna (organy), Dietera Roesberga (gitara, saksofon, flet, wokal) i Horsta Schöffgena (perkusja). O jego początkach wiadomo niewiele, a i późniejsza kariera też nie obfitowała w historie, które zwracałyby szczególną uwagę mediów. Skromny zespół skupiający się na swojej muzyce nie jest pożywką dla bulwarowej prasy. Działając do 1981 roku zostawili po sobie dwa single i sześć długogrających płyt, z czego pierwszą „Desert Places” uważam za nokautującą, zaś druga, „Lost Mankind”, niewiele jej ustępuje.

Początkowo SATIN WHALE związali się z pionierską, dziś już legendarną wytwórnią Brian specjalizującą się w wydawaniu muzyki elektronicznej i krautrocka, dla której nagrywali tacy wykonawcy jak Klaus Schulze, Electric Sun, Grobschnitt, Guru Guru, Jane, Amon Dull… Debiutancki album został nagrany w maju 1973 roku w Rhenus Studios mieszczącym się w kolońskiej dzielnicy Godorf . Krążek zatytułowany „Desert Places” ukazał się dokładnie rok później.

Tak  bardzo solidnej, progresywnej płyty z elementami i wpływami innych gatunków muzycznych w 1974 roku nie było zbyt wiele. Album prezentuje bogaty i energiczny rock progresywny z długimi utworami, charakteryzującymi się rozbudowanymi motywami instrumentalnymi, dynamicznymi jamami, potężnymi partiami jazzowej sekcji rytmicznej. Muzyka oparta jest na mocnych gitarach rytmicznych, ostrych riffach z mnóstwem efektów wah-wah (gra gitarzysty to przyjemność dla moich uszu!), baterią klawiszy (tony Hammondów) w psychodelicznym klimacie. Do tego dochodzą partie fletu, saksofon i dyskretne, klasyczne inspiracje z użyciem fortepianu. Cała płyta jest spójna i równa. Wspaniała demonstracja klimatów wczesnego krautrocka (Tommorow’s Gift,  Eiliff), z odniesieniami do sceny brytyjskiej (Iron Butterfly, Cream, Jethro Tull), głównie ze względu na angielskie teksty i bluesowe wpływy. No i brzmi jakby została wydana co najmniej trzy lata wcześniej…

Tytułowe „Deseret Places” najbardziej przypomina wczesny Jethro Tull z szybującym fletem i ciężkimi organami, a potężne brzmienie z psychodeliczną gitarą bluesową bliskie jest Cream. Dieter Roesberg gra cudowne solo, jego gitara przez moment jest liderem wśród pozostałych instrumentów. W dalszej części wchodzi flet, a dialog z gitarzystą i przemienne sola na tle organów powodują gęsią skórę… Psychodeliczny „Seasons Of Life” to coś w stylu „The Doors spotyka Iron Butterfly”. Tyle, że w tym przypadku wyszło to jeszcze bardziej ekscytująco! Zwracam uwagę na ładnie wyeksponowany bas i gitarę prowadzącą, zaś Hammond w dalszej części nagrania brzmi  wprost niesamowicie. W tym momencie wiem, że ta płyta nie pozwoli stopie stać w bezruchu nawet przez sekundę… Dziesięciominutowy „Remember” pełen żarliwej dynamiki i zmian tempa prowadzony jest przez płonącą gitarę Roesberga i grungowe organy Geralda Dellmana. Piękna, melancholijna melodia zaśpiewana przez gitarzystę półtorej minuty po ognistym wstępie przywołuje nastrój lirycznych Wishbone Ash… Nie czas jednak na sentymenty. Muzycy wściekle prą naprzód niczym pocisk wystrzelony z myśliwca  F16 do namierzonego celu. Ależ jazda..! „I Often Wondered” rozpoczyna się mocnym wejściem saksofonu altowego (Roesberg), do którego dołączają bas, perkusja i organy. Te ostatnie wraz z gitarą tworzą doskonale rozumiejący się duet. Przyjemny wokal ustępuje miejsca gitarze, która zaczyna kolejne, pełne polotu solo… Całość wieńczy 13-minutowe „Perception”. Kilka basowych nutek, organy jak w otwarciu „Child In Time” Deep Purple, delikatne dźwięki talerza – cóż za miły wstęp przed wejściem gitary, która wchodzi 40 sekund później, a wraz z nią ekspresyjny wokal. Podoba mi się ten powolny rytm, ale zdaję sobie sprawę, że to tylko wstęp. Około czwartej minuty na czoło wysuwają się potężne organy z ciężką sekcją rytmiczną. Atmosfera robi się gęsta, wręcz ołowiana, muzyka nabiera szybszego tempa. Nieoczekiwanie w miejsce organów pojawia się klasycyzujący fortepian wpuszczając powiew świeżego powietrza robiąc więcej przestrzeni. Hammond powraca po krótkiej chwili, po czym gitara i sekcja rytmiczna płynnie przechodzą w jazz, a właściwie w jazz rockowy jam, do którego podłącza się saksofon. Jak na jedną kompozycję oryginalnie i ciekawie. Takie granie to ja kupuję w ciemno!!!

Nie każdy niemiecki zespół musiał być tak kuszący jak np. Can (obie grupy pochodziły z Kolonii) nie mniej SATIN WHALE jest (jednym z wielu) moich ulubionych zespołów, a „Desert Places” to jedna z tych ukochanych płyt tego okresu. Jedyne do czego mogę się przyczepić to dość marna okładka, ale do nich grupa nigdy nie miała szczęścia. Wystarczy zerknąć na drugą płytę „Lost Mankind” wydaną rok później by się o tym przekonać.

Trudno powiedzieć, co wydarzyło się między tym albumem, a debiutanckim nokautem. Rzut oka na opis płyty daje jednak trochę do myślenia. Tym razem za perkusją zasiadł Wolfgang Hieronymi. Pojawił się też nowy, amerykański(!) wokalista, Ken Traylor (ex Joy Unlimited) wspomagany dwuosobowym chórkiem żeńskim, zaś płytę wydała stawiająca pierwsze kroki w branży wytwórnia Nova specjalizująca się w wydawaniu na płytach winylowych i kasetach składanek typu „The Best Of…” znanych wykonawców (Rolling Stones, 10cc, Camel, UFO, Cat Stevens, Ten Years After…). Płytę nagrano w styczniu 1975 roku w hamburskich Windrose Studios.

Potężny, nokautujący debiut w swoich długich jazz rockowych kompozycjach miał mocne, ciężkie bluesowe brzmienie gitary.  Natomiast „Lost Mankind” w większości brzmi jak zupełnie inny zespół. Inny nie znaczy gorszy. Płyta zaczyna się od energicznego i porywającego „Six O’Clock” gdzie zmiana dźwięku z debiutu jest natychmiast zauważalna. Pompujący saksofon i kaskada organów Hammonda, które krążyły na „Desert Places” wciąż tu są, ale utwór ma bardziej zwartą strukturę. Jest bardziej melodyjny, z mocno wyeksponowanym saksofonem, zaś wokal Kena Taylora wspiera żeński duet nadając mu nieco funkowego brzmienia. Tytułowy, „Lost Mankind” to utwór spod znaku symfonicznego rocka z pogodnym melotronem, kapryśnym fletem, fajną gitarą i żeńskim chórkiem jak u Pink Floyd, choć bardziej kojarzy mi się on z „In the Mountains” z drugiego albumu Earth and Fire „Song of the Marching Children” (1971)… Króciutkie „Reverie” (1:35) z ładnym fortepianem i melotronem w tle to przystawka przed gorącym daniem. „Go Ahead” to 11-minutowy monster, w którym wszystkie działa zespołu zostały wystawione do boju (włącznie z czołgiem z okładki). Zaraźliwe dźwięki saksofonu mieszają się z  wystrzałowo jazzującym fletem. Płonący i rozpalonym do czerwoności gitarowy lament współgra z ognistymi podmuchami organów Hammonda. To także wizytówka nowego, świetnego perkusisty Wolfganga Hieronymi. Jest moc – taka jak na debiucie! Będący w amoku muzycy nie odpuszczają idąc dalej w bojowym szyku. „Trace Of Sadness” to nieustępliwy, pełen atomowej energii hard rock z ciężkim jak skała Hammondem i kapitalną, rozbuchaną gitarą tnącą soczystymi solówkami. O rany, jak tu nie kochać Błękitnego Wieloryba…?!  W „Midnight Stone” wokal Kena prawie przypomina Johna Wettona z King Crimson, choć ta dwu i półminutowa ballada kojarzy mi się z triem ELP. W „Song For 'Thesy’ ” zdominowanym przez ulotny flet z jazzowymi nutami i królewskimi organami podobają mi się ładnie wykorzystane instrumenty perkusyjne, zwłaszcza dźwięki marimby słyszalne między zwrotkami. Prosty zabieg, a nadaje nagraniu magii. Zacieram ręce, bowiem zamykający płytę, „Beyond The Horizon” ma siłę i moc debiutanckiego albumu. Pełen rozmachu siedmiominutowy, wręcz  wzorcowy progresywny rock z rozszerzonym instrumentarium, kąsającą perkusją, falą oszalałych dźwięków Hammonda, radosnym fletem i gitarą przesiąkniętą bluesem powala na kolana! Zagrany mocno, z pasją, ale i subtelnie. Inteligentne zmiany tempa powodują, że całości słucha się z ogromnym zainteresowaniem do ostatniej sekundy, do ostatniego dźwięku. To jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że mamy tu do czynienia z wielce utalentowanymi muzykami.

Po wydaniu płyty grupa ruszyła w trasę z Barclay James Harvest. Miało to bezpośredni wpływ na ich późniejszą muzykę. Trzecia płyta „As A Keepsake” (1977) zainspirowana Brytyjczykami była już zdecydowanie bardziej symfonicznym popem niż rockiem. Jeśli ktoś lubi takie granie, to kolejne płyty: „A Whale Of Time” i koncertowa „Whalecome” (obie z 1978) nie powinny rozczarować. Jednak moim skromnym zdaniem ich poziom artystyczny daleko odbiega od dwóch pierwszych i absolutnie genialnych albumów.

Przyjaźń jak promienie słońca. JUNIPHER GREENE „Friendship” (1971)

Norweski JUNIPHER GREENE został założony w Oslo w styczniu 1966 roku przez Geira Bøhrena (perkusja, wokal), Øyvinda Vilbo (gitara), Benta Åseruda (gitara, flet, harfa) i Bjørna Sønstevolda (gitara basowa) jako zespół bluesowy. Nazwa grupy pochodziła od końcowej stacji miejskiej linii autobusowej w Edynburgu, gdzie przez kilka lat mieszkał Åserud. W takim składzie grupa przetrwała kilka miesięcy, po czym Sønstevold opuścił kolegów. Rolę basisty przejął Øyvind Vilbo. Krótko po tym do grupy dołączył młody, bardzo utalentowany Helge Grøslie (instrumenty klawiszowe). Ostatnim nabytkiem był Freddy Dahl przejmując rolę głównego wokalisty. Odchodząc od bluesa grupa zaczęła podążać w kierunku bardziej wyszukanego, eksperymentalnego rocka.

Kwintet Junipher Greene (1971)

Progresywny rock z elementami jazzu i ciężkiego bluesa grany z perfekcyjną precyzją, polotem i swobodą z miejsca zaskarbił serca norweskich fanów. Stołeczne, undergroundowe kluby przestały mieścić chętnych do oglądania zespołu „na żywo”. Promotorzy dużych sal zacierali zaś ręce; bilety sprzedawały się na pniu. Prawdziwy przełom nastąpił w listopadzie 1970 roku. Najpierw  otwierali skandynawskie koncerty Deep Purple, a tuż po tym Sonet Records podpisał z nimi kontrakt na nagranie płyty długogrającej. Sesje trwały pomiędzy listopadem 1970 roku, a majem 1971 w Arne Bendiksen Studio, w którym nagrywali m.in. Keith Jarrett i Chick Corea. Materiału było tak dużo, że wyszła z tego podwójna płyta zatytułowana „Friendship”.

Mocny ciężki bas, cudowny flet i kapitalny wokal z angielskimi tekstami, świetne gitary i doskonałe instrumenty klawiszowe. Do tego melodyjne kompozycje, które zapadają w pamięć na długo po przesłuchaniu całości – oto najkrótsza charakterystyka tego utrzymanego na bardzo wysokim poziomie albumu. I jest jeszcze coś, na co zwracam uwagę. Piękną, rozkładaną okładkę zaprojektował jeden z najsławniejszych współczesnych malarzy norweskich, Odd Nerdrum (David Bowie kochał jego sztukę) nawiązujący swoim stylem do klasycznych dzieł Rembrandta i Caravaggia. Szkoda, że w wersji CD nie prezentuje się tak okazale…

Junipher Greene „Friendship” (1971)

Zanim o muzyce, mała ciekawostka: ze względu na koszty produkcji Sonet był przeciwny wydaniu podwójnego longplaya nieznanego zespołu. W końcu stanęło na tym, że muzycy z własnej kieszeni zapłacili za wytłoczenie drugiej płyty. W rezultacie oryginalny album zawierał jeden dość ciężki standardowy winyl i drugi, bardzo cienki. Dodam, że był to pierwszy podwójny album wydany w Norwegii. Rzadki dziś oryginał osiąga cenę 1000 euro.

Ponad godzinny „Friendship” zawiera dziesięć kompozycji, z czego ostatnia to tytułowa, 26-minutowa suita podzielona na osiem części. Album zaczyna się od „Try To Understand”. Energetyczny flet na wstępie, do którego dołączają się gitary, organy, wokal i solidna sekcja rytmiczna to jest ten prog rock z początku lat 70-tych, który kocham najbardziej. Dobry flet i kilka gitarowych solówek są częścią pojedynku; w trzeciej minucie flet raz jeszcze wysuwa się na czoło, zaś gitara i organy delikatnie odpływają na dalszy plan…  Żartobliwe  „Witches Daughter” to krótka rockowa piosenka z bardzo prostym „mięsistym” riffem, rockowym bębnieniem i świetnym gitarowym solo. Prosty tekst w zabawny sposób opowiada m.in. o praktykach okultystycznych. To taki miły przerywnik przed progresywnym diamentem jakim jest „Music For Our Children”. Zaczyna się dość psychodelicznie, od delikatnych muśnięć w perkusyjne talerze i spokojnym basem. „Muzyka sprawia, że czujesz się wolny…” śpiewa do ucha cicho i czule Freddy Dahl. Cudowny, relaksujący moment, po którym przychodzi bardzo interesująca część. Szybkie tempo, kapitalny bas, agresywne organy, ostry wokal brzmiący niemal jak John Wetton i wykrzykiwane kilka razy „hey!” na końcu taktu rozwalają system. Po ostatnim „hey!” w okolicach czwartej minuty, rozpoczyna się najbardziej ekscytująca, instrumentalna część nagrania – muzyka w zawrotnym tempie przyspiesza, a szaleńcze solówki zagrane na dwie gitary zwalają z nóg. Cóż za numer..! Po takim kilerze chwila wytchnienia. Żartowniś powie, że tytuł utworu „A Spectre Is Haunting The Penninsula” dłużej się wymawia niż trwa. Ten niespełna trzyminutowy kawałek utrzymany w średnim tempie ma ciężkie organowe intro, gitarzysta wykazuje się znakomitym warsztatem, a nośna melodia jak nic wchodzi w głowę. Bardzo interesujący „Sunrise/Sunset” z efektownym wejściem Hammonda, pulsującym basem i rockowym wokalem to w rzeczywistości jazz rockowy numer. Tak na marginesie: jeśli jazzowy utwór grany jest przez rockowy band nazywa się to progresywnym rockiem, ale jeśli jazzmani grają rocka jest to… jazz fusion. Zawsze mnie to rozbraja. Nieważne. To naprawdę świetny kawałek pokazujący jak szeroki potencjał drzemał w tych młodzieńcach co udowadnia kolejne, magiczne nagranie nomen omen zatytułowane „Magical Garden”. „Obudź się jasne Słońce i pozwól kłamać przyczynom, wyjdź z półmroku i pozwól zmusić zmysły do lotu…”. Kocham to nagranie. Za funkujący bas i niespieszny wokal. Za liczne zwroty akcji i zmiany tempa. Za wplecioną nieoczekiwanie harmonijkę ustną. Za świetne gitarowe solówki i kojące jak szum traw na łące dźwięki fletu. „Połóż się w cienistej trawie, zanurz  się w błękit Magicznego Ogrodu. On dba o nas i tobie też pomoże…” Pojawiające się tuż po tym króciutkie „Autum Diary” (1:53) można uznać za Post Scriptum do wcześniejszej kompozycji. Fortepian, nieco smutna nutka w głosie wokalisty i przecudowna solówka gitarowa. Dreszcze…  Owe dreszcze nie odpuszczają przy instrumentalnym kawałku „Maurice”. W zasadzie to „tylko” jedno długie solo na flecie podparte delikatną partią fortepianu, gitarą akustyczną i z wielkim wyczuciem precyzyjnie i delikatnie pomykającą sekcją rytmiczną. Po takich dźwiękach wydawać by się mogło, że nic lepszego już nie dostaniemy. Tymczasem 26-minutowa suita „Friendship” to magnum opus zespołu i (nie boję się tego powiedzieć) bijąca niektóre bardziej znane suity ówczesnych grup progresywnych. To jest coś genialnego! Całość zaczyna się od ciężkiego, rockowego „Prelude: Take The Road Across The Bridge”, kończy zaś lirycznym „Friendship”. Nie będę przechodził przez wszystkie części tego nagrania. Same w sobie są one czymś wspaniałym i wyjątkowym. Czymś, co powinien doświadczyć każdy wrażliwy człowiek kochający muzykę. Muzykę działającą indywidualnie na wyobraźnię, na wrażliwość. Na duszę i serce. Dużo tu instrumentalnego grania i niesamowitych emocji. Wyczarowany przez muzyków świat jest tajemniczy i szczęśliwy. Smutny? Raczej romantyczny. Relaksujący, ale i pokręcony. Takie jak życie. I takie jak tytułowa przyjaźń (friendship), o której Freddy Dahl przepięknym, lirycznym głosem wyśpiewuje pod koniec suity:  „Przyjaźń, moi przyjaciele, to kwestia myślenia, to cudowna rzecz, której nie można kupić, pochodzi ona z serca i trwa przez lata, przez trudy smutku i ludzkich łez, świeci jak promienie słońca”.

Tylko dla otwartych umysłów. HORSE (1970).

Nie ma wątpliwości, że w ostatnich latach Rise Above Records było jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc wielbicieli nieznanego i rzadkiego ciężkiego rocka z lat siedemdziesiątych. W ramach serii Rise Above Relics wytwórnia wydała światu mnóstwo niesamowitych wydawnictw takich zespołów jak Incredible Hog, Bang, Steel Mill, Possessed, AX i wiele innych. Do tej genialnej listy dopisano HORSE.

Istnieje prawdopodobieństwo, że wielu nigdy wcześniej mogło nie słyszeć o HORSE choć wiem, że w kręgach fanów starego rocka cieszy się ona pewną estymą. Pochodzący z południowego Londynu kwartet rozpoczął swą działalność pod koniec lat 60-tych, a więc w czasie gdy na brytyjskim rynku muzycznym pojawiło się mnóstwo podobnych kapel. HORSE wyróżniał się jednak tym, że wówczas grał progresywnego ciężkiego rocka, na który wpływ miał okultyzm zmieszany z elementami psychodelii. Tym samym należał do jednego z pierwszych zespołów (jeszcze przed Coven i Black Widow), który przecierał nowy szlak.

Horse (maj 1970). Od lewej:Rod Roach (g), C.olin Standring (bg), Adrian Hawkins (voc) i Steve Holley (dr).

Grupę założyli pod koniec 1968 roku gitarzysta Rod Roach grający wcześniej w legendarnym zespole Andromeda i wokalista Adrian Hawkins. Chwilę później dołączył do nich były muzyk The Formula, 15-letni(!) perkusista Steve Holley, a skład uzupełnił basista Colin Standring. Od początku muzycy skupili się na pisaniu własnego materiału celowo uciekając od bluesa próbując stworzyć coś bardziej agresywnego i odmiennego. Intensywnie szlifowaniu go na próbach, a gdy wszystko zazębiło, w połowie 1969 roku zaczęli grać na żywo w tempie końskiego galopu.

Szefowie RCA Records, będąc pod wrażeniem potężnego brzmienia zespołu szybko zaproponowali im kontrakt płytowy. Byli wówczas jedną z nielicznych rockowych kapel (po Andromedzie i Skip Bifferty) jaką wytwórnia przyjęła pod dach swej stajni. Postawili jednak warunek: młody perkusista musiał odejść, gdyż brytyjskie prawo zabraniało zatrudniania osób poniżej 16 lat. Grupa musiała poszukać nowego bębniarza. Ostatecznie wybór padł na Rica Parnella i to z nim podpisali kontrakt. W Boże Narodzenie rozpoczęli sesje nagraniowe w londyńskich Olympic Studios. Inżynierem nagrań był George Chkiantz późniejszy producent płyt m.in. Small Faces, Hawkwind i Family. RCA naciskało, aby płyta wyszła w ostatnim dniu 1969 roku. Pech chciał, że wokalista nabawił się zapalenia strun głosowych i sesję musiano odłożyć na kilka tygodni. Ukończono ją dopiero wczesną wiosną, ale wytwórnia do tego czasu straciła zapał do jej szybkiego wydania. Ostatecznie album „Horse” ukazał się latem 1970 roku. Okładkę do płyty, z ilustracją satanistycznego konia, zaprojektował Roger Wootton z zaprzyjaźnionej grupy Comus.

Pierwsze wydanie albumu „Horse” (RCA 1970)

Oryginalny krążek wypełnia dziesięć kompozycji napisanych w większości przez Adriana Hawkinsa i zawiera w zasadzie wszystkie moje ulubione składniki ciężkiego grania, a mroczne, psychodeliczne i progresywne elementy dodatkowo podkreślają fantastyczne wrażenia muzyczne… Głos wyjącego wilka, dźwięki końskiej uprzęży, gitarowy riff z mocną perkusją zaczynają utwór „The Sacrifice”.  Intensywny, dziki, nieokiełznany, na pozór chaotyczny i niechlujny, a przyciąga uwagę z niezwykłą siłą. Makabryczna atmosfera z diabolicznym śmiechem, gęstą sekcją rytmiczną, chropowatym wokalem, ale i konkretnym tematem muzycznym przewijają się przez całe nagranie. Rick Roach serwuje smakowite zagrywki gitarowe; łkająca gitara tka muzyczne ozdobniki, które odkrywamy dopiero po kolejnym przesłuchaniu! Adrian Hawkins rozwala system swoim wokalem. W końcówce brzmi jak rozzłoszczony, pomylony furiat przygotowujący się do uczty na dziewiczym ciele i wypiciu krwi  wykrzykując „Kocham twoją krew… poświęć się!” Zgoda, nie jest to najbardziej oryginalny typ tekstu, ale wyśpiewany z zaciętością na swój sposób mrozi i… przekonuje. Więcej przestrzeni i powietrza mają kolejne utwory. Delikatny i folkowo melodyjny wstęp „See The People Creeping Road” w dalszej części rozwija się w całkiem mocne psychodeliczne granie; bluesowe „And I Have Loved You” brzmi lirycznie i delikatnie, podczas gdy „Freedom” i „Last Control” są powrotem do ciężkiego grania. Przypominający klimatem The Doors, utwór „The Greet The Sun” może pochwalić się jedną z najjaśniejszych melodii na tym krążku. Trzyminutowe „Gypsy Queen” z krótką, ale za to fantastyczną solówką gitarową, oraz progresywne i dojrzałe „Step Out Of Line” należą do najwspanialszych momentów na tym albumie.

Tuż po wydaniu longplaya (bez fanfar ze strony RCA) HORSE ruszył z kopyta w koncertowy galop, aby promować debiutancki krążek. Warto dodać, że w tej kilkumiesięcznej trasie towarzyszyła im grupa Comus… W takcie trwania tournee zespół opuścił Ric Parnell, który przyjął propozycję zastąpienia Carla Palmera w Atomic Rooster. Jego miejsce za bębnami ponownie zajął Steve Holley. Co prawda Parnell po kilku miesiącach powrócił i wspólnie z zespołem odbył trasę po Niemczech, ale w 1971 roku definitywnie pożegnał się z kolegami przechodząc na stałe do Atomowego Koguta, z którym nagrał dwie płyty: „Made In England”(1972) i „Nice 'N’ Greasy”(1973). Wiosną tego samego roku odszedł także Colin Stranding, co spowodowało nagłe zatrzymanie kłusującego Konia, a następnie doprowadziło do rozwiązania grupy.

Po krótkim odpoczynku Hawkins i Roach postanowili zacząć wszystko raz jeszcze. Porzucając nazwę HORSE stworzyli nowy, pięcioosobowy zespół Saturnalia, z którym nagrali jedną płytę „Magical Love” (1973). Chwaląc jej wysoki poziom artystyczny wspomnieć należy, że był to pierwszy na świecie picture disc z holograficznymi obrazami w 3D po obu stronach krążka… Rick Parnell po rozstaniu z Atomic Rooster grał z włoskimi grupami progresywnymi Ibis i Nova, następnie przeniósł się do USA, gdzie stał się wziętym muzykiem sesyjnym.  Po odrzuceniu propozycji grania w zespole Journey został jedną z gwiazd bardzo popularnego za Oceanem filmu „This Is Spinal Tap” (1984) grając w nim… perkusistę. Obecnie prowadzi autorski program radiowy o nazwie „Spontaneous  Combustion” w Missoula w stanie Montana, gdzie mieszka od lat…

14 października 2016 roku Rise Above Records zrobiło wielką frajdę fanom zespołu HORSE, ale też i miłośnikom rodzącego się wówczas hard rocka, wydając luksusową reedycję krążka pod tytułem „For Twisted Minds Only”. Oprócz oryginalnych dziesięciu utworów na płycie CD znajduje się sześć dodatkowych, które wcześniej nie zostały wydane (podwójna, limitowana wersja winylowa zawierała dwa razy więcej bonusów!). Dla tych, którzy nigdy wcześniej nie zetknęli się z HORSE nic straconego bowiem w środku znajduje się 20-stronicowa książeczka opowiadająca historię zespołu.

Reedycja płyty na CD wytwórni Rise Above Relics (2016)

Znając niemal na pamięć album ciekaw byłem owych bonusów. A te są naprawdę wyborne. Wczesne wersje „Winchester Town” (tutaj jako „Winchester Town/Dreams Turn To Ashes” skrócone niemal o połowę), oraz psychodeliczna ballada „She Brings Peace” (jeszcze ze Steve’em Holleyem na bębnach!) znajdą się później na płycie grupy Saturnalia. Młodziutkiego Holleya spotkamy także w nagraniu „Anthems Of The Sea” brzmieniem przypominający mój ukochany zespól Free. Z kolei początek „Autumn” ma atmosferę muzycznych miniatur z „filmowej” płyty „More” Pink Floyd przechodzący w  energetycznego rhythm’n’ bluesa w stylu The Yardbirds. Największe wrażenie robi „Born To Be Wilde” (nie mający nic wspólnego ze słynną kompozycją grupy Steppenwolf). Ten fantastyczny, blisko siedmiominutowy zespołowy jam z psychodeliczną, hendrixowską, ostrą gitarą mógłby śmiało znaleźć się na ścieżce dźwiękowej w filmie „Czas Apokalipsy” Coppoli obok słynnego „The End” Doorsów. Takie nagrania jak to nie powstają codziennie; być może muzycy byli pod wpływem „dopalaczy” poszerzając im horyzonty percepcji, bo alkohol raczej nim nie był… (żart!). W nagraniu tym, oraz w „Picture Of Innocence”  na bębnach zagrał Jess Lidyard, późniejszy wieloletni perkusista Gary Numana.

Łącząc w bardzo innowacyjny sposób estetykę różnych gatunków muzycznych HORSE stworzył bardzo interesujące dzieło, które nie zostało docenione w swoim czasie. Na szczęście jego dziedzictwo przetrwało wystarczająco długo, aby osiągnąć kultowy status wśród muzyków, krytyków i fanów gatunku mających otwarte umysły z szerokim spektrum na muzykę.

 

NECRONOMICON „Tips zum Selbstmord” (1972)

Wygląda na to, że amerykański pisarz H.P. Lovercraft, autor powieści grozy i fantasy, twórca m.in. takiego dzieła jak „Call Of Cthulhu” żyjący na przełomie XIX i XX wieku inspirował nie tylko filmowych twórców horroru, komiksów, gier komputerowych i RPG, ale także muzyków rockowych. Wspomniane„Call Of Cthulhu” zainspirowały Metallicę do napisania piosenki o tym samym tytule umieszczonej na płycie „Ride The Lightning” (1984). Działający w latach 60-tych świetny, psychodeliczny zespół z Chicago nazwał się HP Lovercraft. Progresywny niemiecki NECRONOMICON tworzył swoją muzykę we wczesnych latach 70-tych, nie mówiąc o tym, że współczesna trash metalowa kapela o tej samej nazwie z wielkim powodzeniem koncertuje i nagrywa płyty do dziś… Nie ukrywam, że H.P. Lovercraft jest jednym z moich ulubionych pisarzy, więc przyciągają mnie wszelkie odniesienia do jego literatury. Sęk w tym, że od lat szukam wykonawcy, który byłby w stanie odtworzyć mroczny, szatański nastrój jego powieści. Bez powodzenie. Najbardziej zbliżyła się do tego formacja Arzachel w „Azathoth”... Zapomnijmy jednak o tekstach starego mistrza grozy i przejdźmy do meritum sprawy.

NECRONOMICON został założony w  1970 roku w Aachen w zachodnich Niemczech, w pobliżu granicy belgijsko-holenderskiej  przez Waltera Sturma (g, voc), Norberta Breuera (g. voc) i Gerda Libbera (gb). Wkrótce do projektu dołączyli Harald Bernhard (dr), a następnie Fistus Dickmann (org.).  W lutym 1972 r. Libber został zastąpiony przez Bernharda Hocksa i tak narodziła się niemiecka legenda progresywnego rocka.

Necronomicon . Stoją od lewej: N. Breuer, H. Bernhard, W. Sturm, B. Hocks, F. Dickmann (1972)

Nazwa zespołu pochodzi od księgi „Necronomicon” (Księga Umarłych) zawierająca mroczną, zakazaną wiedzę tajemną, którą Lovercraft wymyślił na potrzeby swoich opowiadań. Księga Umarłych to dzieło okultystyczne oparte ponoć na prawdziwych starożytnych źródłach opisujące wszystkie rodzaje ziemskich horrorów.  Zawarte w niej tajemnice o pradawnych bóstwach i demonach, które kiedyś panowały na Ziemi i teraz czekają na moment by wrócić rozpalały wyobraźnię miliony czytelników…

Na początku grali utwory Johna Mayalla, Pink Floyd, Ten Years After, Black Sabbath, Uriah Heep i Deep Purple. Potem przyszła pora na własne kompozycje z długimi, skomplikowanymi strukturami i aranżacjami. Niektóre trwały prawie godzinę i raczej nie nadawały się do grania na żywo. Z bólem serca muzycy skrócili je do 10-15 minut. Miały one trafić na płytę roboczo zatytułowaną „History Of A Planet”. Do jej nagrania nigdy jednak nie doszło. Rok później, dzięki finansowemu wsparciu jednego z przyjaciół w marcu i kwietniu 1972 roku w skromnym studio w holenderskim mieście Kerkade mając do dyspozycji dwuścieżkowy magnetofon i  producenta Carla Lindströma zespół zarejestrował materiał na dużą płytę. Album „Tips zum Selbstmord” wydała mała, niezależna wytwórnia Best Prehodi w nakładzie… 500 egzemplarzy. Intrygująca okładka przypominająca szkice Hieronima Boscha  stworzona przez Haralda Bernharda rozkładała się na sześć części tworząc kształt krzyża.

Front okładki „Tips zum Selbstmord” (1972)

Dzieło perkusisty, przedstawiające koszmarne, czarno-białe obrazy torturowanych ludzi pozbawionych twarzy i niektórych organów otoczonych chaosem przedstawione jest na sześciu panelach. Każdy zawiera rysunek obrazujący jeden z sześciu utworów tworząc cykliczną koncepcję albumu. Całość wyglądała imponująco!

NECRONOMICON, podobnie jak zespoły Gäa, czy Eulenspygel postanowił zaśpiewać wszystkie piosenki w swoim ojczystym języku, co było równoznaczne z komercyjnym samobójstwem. Jak widać muzykom nie zależało na międzynarodowej karierze w przeciwieństwie do wielu innych niemieckich zespołów. Kompromis nie był wpisany w ich naturę… Wbrew apokaliptycznemu tytułowi płyty (w wolnym tłumaczeniu „Jak popełnić samobójstwo”) tematyka tekstów nie dotyczy problemów nierozumianych przez świat małolatów chcących odciąć się od niego za wszelką cenę. Nie ma w nich także krzty okultyzmu, ani czarnej magii, o które to rzeczy podejrzewano grupę na początku działalności. Prawda jest o wiele prostsza. Muzycy przestrzegają ludzkość by się opanowała i nie popełniała samobójstwa niszcząc swe naturalne środowisko, od którego jest uzależniona. Temat zawsze aktualny, ale w niemieckim rocku nie nowy. Pell Mell zrobił to w „City Monster” na debiutanckiej płycie „Marburg” (1972), a Ikarus podobne kwestie poruszał w utworze „Eclipse” na swym jedynym albumie z 1971 roku. W odróżnieniu do innych zespołów, którzy ogłaszali zbliżającą się apokalipsę z rąk ludzkości, tu panuje atmosfera smutku, melancholii i rozpaczy, a nie oburzenie. Tyle w temacie tekstów. Jeśli zaś chodzi o muzykę to jest jej bliżej do Grobschnitt, Amon Düül II i wczesnego Uriah Heep niż do Pink Floyd.

Rozkładana okładka albumu w formie krzyża

„Prolog” zaczyna album. Na wstępie wokalista parodiuje (czy mi się wydaje?) słynne „Hokus Pokus” holenderskiej grupy Focus. Szybko jednak utwór przekształca się w acidowy jam pełen jazgotliwych gitar, ciężkiego bębnienia i szalonych organów. Uff, ależ kapitalne otwarcie! Tak pewnie grałoby Deep Purple, gdyby poszło w stronę progresywnego rocka..! Ponad 10-minutowy „Requiem der Natur” zaczyna się od „kosmicznych” efektów klawiszy, delikatnych dźwięków gitary akustycznej i słodkim, melodyjnym wokalem, do którego dołącza się kościelny chór. Te pierwsze cztery minuty to psychodeliczne granie na najwyższym poziomie. Pomimo, że jesteśmy w 1972 roku, ten fragment nawiązuje do muzycznych klimatów późnych lat 60-tych. Druga połowa utworu to ciężki blues, choć całość kończy mroczny chór. Kapitalna kompozycja po wysłuchaniu której pan Lovercraft pewnie uroniłby łezkę z powodu śmierci Matki Natury… Tytułowy „Tips zum Selbstmord” otwiera ostra gitara, krzykliwy wokal i potężna sekcja rytmiczna, do których dołączają organy (The Doors na amfie). Ciężki hard rock bardziej w stylu amerykańskich niż niemieckich grup z licznymi zmianami tempa… Akustyczne intro w „Die Stadt” z nieco rozstrojoną gitarą przypominające Amon Düül II to najbardziej progresywny kawałek zmieniający się dalej w ciężkiego krautrocka z doskonałym basem; powrót do początkującego motywu zamyka jamowy set… „In Memoriam” jest mieszanką bluesa i psychodelii, w której zwracam uwagę na piękne tło klawiszy. Choć w warstwie muzycznej utwór nie jest przerażający, momentami nawiązuje do nagrania „Azatoh” grupy Arzachel, o którym wspominałem wcześniej. Album zamyka „Requiem von Ende”. Fani Hendrixa i garage rocka z końca lat 60-tych będą zachwyceni nawet wtedy, kiedy spokojniejsze prog rockowe fragmenty przywodzące na myśl klimat z „Kyrie Eleison” Electric Prunes zaciemniają ostre granie. Psychodeliczne crescendo, które prowadzi do trzeciej części utworu znów przypomina Amon Düül II. To tutaj mamy znakomite solo na basie, a kiedy do gitary basowej dołączają klawisze i obsesyjna perkusja w końcu jest trochę nastroju z Lovercrafta. Rockowo zagrany finał zamyka utwór i całą płytę.

NECRONOMICON był nie tylko niezwykłym rockowym zespołem, ale także stał się syntezą sztuki. Zawdzięczają to głównie gitarzyście Norbertowi Breuerowi, który skomponował większość materiału, oraz  Haraldowi Bernhardowi, który był w stanie graficznie zobrazować muzykę w koncepcję artystyczną, co widać m.in. na okładce płyty. Nie ma innego niemieckiego zespołu rockowego z tamtych czasów, który w tak imponujący sposób zastanawiał się nad estetycznym stosunkiem treści i formy jak zrobiła to grupa z Aachen. Niech nie zabrzmi to obrazoburczo, ale być może jest to muzyka, którą stworzyłby sam Ryszard Wagner, gdyby żył w 1945 roku i doświadczył nalotów bombowych na Drezno, a potem w latach sześćdziesiątych został muzykiem rockowym.

Chociaż „Tips zum Selbstmord” to nie jedyny album, który miał bardzo ograniczony nakład, oryginał ma status jednego z najbardziej poszukiwanych albumów wszech czasów. Co by nie mówić, jest legendą wśród kolekcjonerów winyli. Pojawia się na płytowych giełdach raz na kilka lat i mimo zawrotnej ceny (w 2016 roku poszedł za 2200$) momentalnie z niej znika. Nic dziwnego, że longplay był wielokrotnie bootlegowany nawet w tak odległych krajach jak Chile, czy Meksyk. Na szczęście specjalizująca się w wydawaniu płytowych rarytasów wytwórnia Garden Of Delights w 2004 roku wydała  kompaktową reedycję albumu z trzema wyśmienitymi bonusami trwającymi łącznie 26 minut. Pierwszy, „Dem Frieden und den Menschen” to nagranie demo z 1971 roku. Dwa następne: „Haifische. Gedanken” i „Wiegenlied” pochodzą z sesji nagraniowej jaka miała miejsce w domu Waltera Sturma w 1974 roku. Do płyty dołączono 32-stronicową książeczkę zawierającą historię zespołu w dwóch językach (niemieckim i angielskim), liczne zdjęcia i niesamowite rysunki Haralda Bernharda. I tylko żal, że nie udało się odtworzyć rozkładanej w krzyż okładki…

PS. Niedawno odkryłem, że istnieje alternatywna(?) wersja kompaktowej reedycji albumu NECRONOMICON wytwórni Garden Of Delights z tego samego 2004 roku(!), na której wśród bonusów pojawił się dodatkowy utwór „Wenn Die Haifische Menschen Waren” z tekstem Bertolda Brechta. Mój egzemplarz ma trzy bonusy, o których wspomniałem wyżej. Jeśli więc będziecie kupować płytę CD zwróćcie na to uwagę.

EDWARD BEAR „Bearings” (1969); McPHEE „Mcphee” (1971)

Tym razem proponuję podróż do dwóch odmiennych i daleko od siebie położonych miejsc na Ziemi, w których działały dwie, dziś już nieco zapomniane, ale znakomite kapele.

Kanadyjska grupa rockowa EDWARD BEAR  (początkowo zwana The Edward Bear Revue) została założona w Toronto w 1966 roku przez śpiewającego perkusistę Larry’ego Evona. klawiszowca Paula Weldona i basistę Craiga Hemminga.  Można by pomyśleć, że Edward Bear to pseudonim artystyczny któregoś z muzyków. Nic podobnego – tak naprawdę nazywał się… Kubuś Puchatek!

Będąc pod wpływem psychodelii, folku i bluesa szlifowali warsztat muzyczny w domowych piwnicach i garażach próbując przy tym różnych gitarzystów. Ostatecznie zdecydowali się na Danny Marksa pozyskanego z ogłoszenia prasowego. Regularne występy w klubach przyniosły im popularność w rodzinnym mieście. Zostali dostrzeżeni przez branżę muzyczną; w 1969 roku wystąpili wspólnie z Paulem Butterfieldem w The Rock Pail, oraz otwierali koncerty Led Zeppelin podczas kanadyjskiego tournee  Brytyjczyków. Tuż po tym basista Graig Hemming opuścił kolegów (jego rolę przejął klawiszowiec), zaś trójka muzyków podpisała kontrakt z wytwórnią Capitol Records. Nagrany w Easter Sound Studios w Yorkville Village album „Bearings” ukazał się dokładnie 17 listopada tego samego roku. Warto  dodać, że inżynierem dźwięku był Terry Brown, późniejszy producent najlepszych płyt Rush.

Kompaktowa reedycja płyty „Bearings” (1969/2012)

W epoce późnych lat 60-tych eteryczne połączenie późnej psychodelii, wczesnego prog rocka, bluesa i ambitnego urokliwego popu dało oryginalną muzyczną mieszankę. Kompozycja „You, Me And Mexico” to prawdopodobnie najbardziej znana piosenka z tego albumu, która stała się hitem nie tylko w Kanadzie (trzecie miejsce na liście przebojów), ale i w sąsiednich Stanach. Urokowi nie brakuje też psychodelicznej balladzie  „Cinder Dream” i zabarwionej muzyką baroku „Woodwind Song”. Na krążku znalazły się dwa świetne bluesowe standardy. Kompozycja Freddy’ego Kinga „Hideaway” w wykonaniu Erica Claptona i zespołu The Bluesbreakers (1966) wydawała się w tamtym czasie nie do przebicia. A jednak wersja Kanadyjczyków głównie za sprawą gitarzysty Danny’ego Marksa przenosi ją na absolutne wyżyny. Drugi z bluesowych standardów, „Everyday I Have The Blues” Johna Len Chatmana (bardziej znanego pod pseudonimem Memphis Slim) to obłędny, 7-minutowy kiler, któremu trudno się oprzeć. Dorzucić tu trzeba ciężki, zagrany z polotem „Mind Police” i doskonały, improwizowany kawałek „Toe Jam”;  w obu nagraniach wściekle ścierające się ze sobą organy z gitarą robią wrażenie walki na śmierć i życie. Jest potęga i moc!

Rok później trio wydało nie mniej świetny album „Eclips”. Dla Danny’ego Marksa, którego prawdziwą miłością było granie bluesa była to czerwona linia i utalentowany gitarzysta tuż po jego wydaniu opuścił grupę. W 1972 roku zespół zmienił skład, złagodniał, nagrał kolejną płytę („Close Your Eyes”) oddalając się coraz bardziej od rocka. Komercyjny sukces przyszedł za sprawą mega popularnego LP „Edward Bear” (1973) z sympatyczną i przebojową piosenką „Last Song” (nr. 3 w Stanach). I tak oto zespół, który do tej pory walczył o miano najlepszej kapeli rockowej z The Guess Who? stał się pop rockową gwiazdą (i ulubioną grupą Quentina Tarantino), przez co wyśmienity debiut został (niesłusznie) odsunięty w cień..,

Przenieśmy się w inne miejsce, konkretnie do Sydney w Australii. Jedyna płyta grupy McPHEE z 1971 roku po raz kolejny dobitnie uświadomiła mi, że doskonałej, „starej” muzyki z najwyższej półki jest jeszcze sporo do odkrycia.

W panteonie australijskiego rocka progresywnego z początku lat 70-tych McPHEE jest jednym z tych zespołów, o którym wiadomo niewiele, ale też i jego żywot był krótki. Zespół powstał w Sydney w 1970 roku. Blond włosa wokalistka Fay Lewis i gitarzysta Tony Joyce pochodzili z Australii, basista Benny Kaika i klawiszowiec Jim Deverell przybyli z Nowej Zelandii, zaś urodzony w Anglii perkusista Terry Popple był członkiem brytyjskiego kwartetu blues rockowego Tramline, z którym wydał dwie płyty dla wytwórni Island

Muzycy McPHEE byli pod silnym wpływem amerykańskiego acid rocka i progresywnej muzyki z Wielkiej Brytanii działając na tym samym obszarze, co ówczesne australijskie grupy, takie jak Melissa, czy Galadriel. Sęk w tym, że byli od nich lepsi i… bardziej ogniści! W 1971 roku weszli do studia Martina Eldmana World Of Sound w Sydney i zarejestrowali materiał na dużą płytę. Album sygnowany nazwą formacji wydała niezależna wytwórnia Violets Holiday pod koniec tego samego roku (niektóre źródła podają początek 1972; na moim CD widnieje data 1971 więc trzymam się tej wersji).

Front okładki  jedynego albumu grupy McPhee (1971).

Sesje przyniosły materiał pochodzący z repertuaru jaki zespół wykonywał w klubach i barach w okolicach Sydney. Nie dziwi więc, że na albumie spośród siedmiu kompozycji aż pięć to covery. Na pierwszy ogień idzie ciężka wersja „The Wrong Time” z repertuaru Spooky Tooth (z „The Last Puff”), która „ustawia” całą płytę. Joyce atakuje z pasją całą serią gitarowych riffów, podczas gdy Deverell trzyma to wszystko w ryzach swoim warczącymi organami. Zespół jeszcze raz zmierzy się ze Spooky Tooth, a w zasadzie z interpretacją utworu Lennona i McCartneya „I Am The Walrus”. Do tej pory sądziłem, że to co zrobili Spooky Tooth (ponownie na „The Last Puff”) to mistrzostwo świata, za które dałbym się pokroić. Tymczasem mroczne, by nie powiedzieć diaboliczne wykonanie Australijczyków zwaliło mnie z nóg! Osobom mającym stany lękowe, tudzież nocne koszmary odradzam słuchania tego numeru w samotności, a już na pewno nie w jesienne wieczory… „Southern Man” autorstwa młodego Neila Younga oparty jest na fantastycznych, długich solówkach gitarowych, których słuchać mogę bez końca. I pewnie gdyby nie następny kawałek zapętliłbym go sobie w odtwarzaczu i delektował się nim bez ograniczeń. Tymczasem tuż po tym mamy prawdziwą rockową demolkę! Siedmiominutowa wersja „Indian Rope Man” Richiego Havensa, to rzeź niewiniątek. Jeśli komuś w głowie brzmi oryginał, lub kocha to, co zrobiła z tym numerem formacja Julie Driscoll, Brian Auger And The Trinity na płycie „Streetnoise” to niech je szybko z tej głowy wyrzuci i koniecznie posłucha wersji McPHEE. Gwarantuję, że przez tydzień nie ruszy się spod swych kolumn! Tu nie ma miejsca na gitary. Tu wściekłe solówki Hammonda B3 do spółki z brawurową sekcją rytmiczną atakują uszy dźwiękowym napalmem niczym Forteca B52 z czasów wojny wietnamskiej przy okazji rozpruwając nam wnętrzności… Ok, żartuję. Ale według mnie tak właśnie wygląda istota męskiego grania… Pierwsza z dwóch oryginalnych kompozycji zespołu, „Sunday Shuffle” to rytmiczny numer nawiązujący brzmieniem do rockowych grup z San Francisco drugiej połowy lat 60-tych. Nie ukrywam, że kocham ów, tzw. San Francisco sound, stąd też „Sunday Shuffle” autentycznie działa na mnie kojąco wlewając miód do serca… Autorski utwór Tony Joyce’a pt.„Out To Lunch” kończy całą płytę. Ten dziesięciominutowy, instrumentalny kawałek zaczyna się dość niepozornie, ale nieco jazzowa aranżacja pozwala zespołowi rozwinąć skrzydła w dobrym stylu. Uwagę zwraca długie gitarowe solo Joyce’a, który ostatecznie oddaje pole Deverellowi  i jego organowej pirotechnice. Co za jazda! Wymarzone wręcz zakończenie fantastycznego albumu.

Niestety, jedyny album McPHEE wytłoczony zaledwie w ilości 500 sztuk(!) zatonął bez śladu. Niedługo po jego ukazaniu się muzycy poszli swoją drogą. Terry Popple wrócił do Wielkiej Brytanii, gdzie dołączył do grupy Snafu kierowanej przez Micky Moody’a. Wielki kreator organowych dźwięków, Jim Deverell przegrał walkę o życie z rakiem. Tony Joyce przeniósł się do Darwin, gdzie grał z wieloma zespołami złożonymi z Aborygenów; przez kilka lat kierował też Oddziałem wytwórni płytowej Aus Music na Okręg Północny. Losy wokalistki Faye Lewis i basisty Benny Kaika nie są mi znane…  Australijski historyk rocka, Chris Spencer, zespół McPHEE opisał jako „jeden z wielkich zaginionych skarbów epoki australijskiego proto prog rocka ze swoim  jedynym i najbardziej niezwykłym albumem swoich czasów”. I chyba nie ma sensu cokolwiek dodawać  więcej…

Marzyć poprzez muzykę: THE 4 LEVELS OF EXISTENCE (1976)

Połowa lat siedemdziesiątych XX wieku, Grecja. Po upadku junty wojskowej i rządów generała Georgiosa Papadopoulosa wróciła demokracja – Hellada stała się znowu wolną republiką. Tłumiona przez siedem lat działalność artystyczna (w tym muzyka rockowa) została wskrzeszona przez intelektualnie wygłodniałe, młode pokolenie. W 1974 roku, a więc tuż po politycznej zmianie, gdzieś na zachodnich przedmieściach Aten formował się zespół o adekwatnej nazwie TA 4 ΕΠΙΠΕΔΑ ΤΗΣ ΥΠΑΡΞΗΣ, czyli THE 4 LEVELS OF EXISTENCE.

Co prawda gitarzysta Athanasios Alatas i perkusista Christos Vlachakis formalnie wciąż jeszcze byli członkami kapeli Frog’s Eye, ale w momencie gdy porzucili Rodos przenosząc się do stolicy wiadomo było, że bez nich Frog’s Eye nie ma szans przetrwać. Obok wspomnianych muzyków w składzie zespołu znaleźli się śpiewający basista Marinos Yamalakis i gitarzysta prowadzący Nikos Dounavis rok później zastąpiony przez Nikosa Grapsasa z zespołu Paralos. Nazwę bandu wymyślił Vlachakis, któremu spodobało się jedno z haseł wziętych ze słownika filozoficznego. I tak już zostało…

Od lewej: N. Graspas, M.Yamalakis, Ch. Vlachakis, A. Alatas

Grupa rozpoczęła próby skupiając się na tworzeniu własnego materiału. Na żywo zadebiutowała na stadionie Panatenajskim w 1974 roku, a rozgłos w kraju uzyskali po charytatywnym koncercie dla Cypru, który odbił się szerokim echem także poza granicami Grecji. Ballada „O Αγώνας μας” (ang. „Our Fight”) Yamalakisa rozpaliła wówczas do czerwoności tysiące ludzi, Nie oglądając się na popowe zespoły wyrastające jak grzyby po deszczu konsekwentnie trzymali się obranego kierunku tworząc z wrodzoną wrażliwością podszyte dynamiką psychodeliczne dźwięki. Rok później w „Konkursie młodych talentów” zorganizowanym przez National Radio and Television Foundation (EIRT) zajęli trzecie (najwyższe z grup rockowych) miejsce. Tuż po tym otrzymali propozycję nagrania dużej płyty. Co prawda malutka firma Venus Records specjalizująca się w wydawaniu tamtejszej  muzyki ludowej nie była fonograficznym potentatem, ale jak tu nie skorzystać z takiej okazji?! I tej okazji zespół nie przegapił! Athanasios po latach wspominał: „Trzeba wiedzieć, że w tym czasie w Grecji nie było producentów, a firma Venus nie była zainteresowana ich szukaniem. Oznaczało to, że wszystko musieliśmy załatwiać sobie sami, w tym zorganizować studio, a nawet edytować okładkę…”

Nagrań dokonano w legendarnym Columbia Studios w Atenach 5 i 6 stycznia 1976 roku, a cała sesja trwała zaledwie dziesięć godzin! Nie było mowy o zrobieniu jakichkolwiek poprawek, kombinowania z dźwiękiem, czy brzmieniem. Surowy materiał nagrany na „setkę” ukazał się w nakładzie zaledwie 500 sztuk(!) na dużej płycie wiosną tego samego roku. Jego okładkę zdobi grafika Athanasiosa Alatasa, którą gitarzysta wykonał w 1973 roku z myślą o grupie Frog’s Eye gdy był jeszcze jej członkiem.

Front okładki zaprojektowany przez Athanasiosa. Alatasa .

Chociaż album narodził się w wielce niesprzyjających dla muzyków okolicznościach, bez producenta, bez inżyniera dźwięku, a do tego nagrywany w ogromnym pośpiechu, okazał się być niezwykłym osiągnięciem w tamtym czasie. Nie łudźmy się – nie znajdziemy tu ciężkich riffów i błyskotliwych solówek gitarowych, od których zakręci nam się w głowie. Bas nie wbije nas w fotel, a perkusja nie wypruje membran z naszych drogich głośników. A mimo to, po wysłuchaniu całości płyta do dziś robi wrażenie. Te w sumie dość proste kompozycje oparte na solidnej grze dwóch przesterowanych gitar, zgranej sekcji rytmicznej i przyjemnym wokalu są mieszanką psychodelii, folku i tradycyjnego hard rocka, a teksty zaśpiewane po grecku(!) dodają im egzotyki i smaku.

Label wytwórni Venus Records oryginalnej płyty

Ta oryginalna mieszanka różnorodnych elementów pozwoliła na przekazanie szerokiego spektrum, zarówno muzycznego, jak i emocjonalnego – od buntowniczej agresji i ciężkich gitarowych riffów „Metamorphic” po kontrolowane wybuchy w bardzo emocjonalnym „The Fool’s Trumpet” z gościnnym udziałem skrzypiec. Melodyczne fragmenty „Disappointment” i „Untitled” (z ponowną partią skrzypiec) emanują ciepłym, nostalgicznym uczuciem młodzieńczej melancholii i liryzmu. Nie znając greki nie wiemy o czym dokładnie śpiewają panowie Grapsas i Yamalakis, ale wątek walki i rozczarowania zdaje się być głównym ich tematem czego dowodem tytuły utworów „When The Snow Melts”, „Our Fight” i „Disappointment”.

Po wydaniu albumu grupa dała tylko jeden koncert po czym muzycy dostali… powołanie do wojska. THE 4 LEVELS OF EXISTENCE został rozwiązany i nigdy się już nie odrodził. Ich jedyna płyta do dziś ma statut pozycji kultowego albumu wśród greckich fanów. Przypomina im czasy rządów Papadopoulosa, biedę, brak perspektyw na lepszą przyszłość, ale też wściekłość, bunt przeciwko wojskowej władzy i walkę o przywrócenie demokracji. Dla nich teksty śpiewane przez zespół były głosem ludu, z którymi utożsamiali się nie tylko młodzi.  Nie muszę dodawać, że oryginalny winyl, wart obecnie ponad 1000$ jest jednym z najrzadszych greckich albumów rockowych i jednym z najbardziej poszukiwanych przez kolekcjonerów płyt na  świecie. Mało tego! Limitowana do 1000 sztuk kompaktowa reedycja firmy Lion Productions z 2005 roku rozeszła się jak ciepłe bułeczki. Do płyty dołączono 24-stronicową książeczkę zawierającą historyczne tło greckiej sceny muzycznej początku lat 70-tych, historię zespołu napisaną przez Alatasa, rzadkie zdjęcia grupy, a także teksty w języku greckim i angielskim. Co prawda znalazłem tu parę błędów wydawniczych: Marinos Yamalakis ma zmienione nazwisko na Giamalakis, a czwarty utwór na tylnej stronie okładki „The Insane’s Men Trumpet” w rzeczywistości nosi tytuł „The Fool’s Trumpet” (tak też jest we wkładce). Nie to, że się czepiam, ale… I jeszcze jedna ciekawostka związana z utworem „Someday In Athens” zamykającym płytę. Otóż amerykańscy raperzy Kanye West i Jay-Z wykorzystali z niej gitarowy riff Alatasa do piosenki „Run This Town”, która znalazła się na ich płycie „The Blueprint 3” w 2009 roku. Piosenka zaśpiewana do spółki z Rihanną rok później otrzymała dwie nagrody Grammy.

Historię zespołu można również postrzegać jako refleksję nad zmieniającymi się czasami i rzeczami, które liczą się w miarę upływu lat. Mam tu na myśli wspólne aspiracje i marzenia o młodości, o sile przyjaźni, poczuciu solidarności i godności. O spełnianiu się poprzez ekspresję artystyczną i wiarę, że nie wszystko było daremne lub zmarnowane…

Przyjacielskie spotkanie po latach gdzieś w Atenach.

Ostatnio trzech żyjących członków zespołu (Alatas, Vlachakis i Grapsas) znów widuje się razem! Dyskutują, spacerują po starych uliczkach Aten i po raz pierwszy od dłuższego czasu wspólnie, choć niezobowiązująco, muzykują. Nawiązując do płyty sprzed lat Alatas zadedykował ją zespołom jakie w tym czasie grały w West Attica, a którym nigdy nie udało się nic nagrać. „Wszyscy w tym czasie dawali z siebie wszystko tylko po to, by móc marzyć poprzez muzykę i czuć się  spełnionym w życiu. Ta płyta to nasz hołd dla Was.”

Demony przeszłości: SALEM MASS „Witch Burning” (1971); THE MAZE „Armageddon” (1968).

Prezentowane poniżej płyty absolutnie zapomnianych dwóch grup pochodzących ze Stanów potwierdzają moją tezę, jak wiele jest jeszcze do odkrycia w muzyce rockowej z lat 60 i 70-tych. Nie ukrywam – jestem dumny, że udało mi się wykopać je z niebytu zapomnienia, wydobyć na powierzchnię, „odkurzyć” i podzielić się nimi w tym miejscu. Nie muszę też chyba dodawać, że obie (w swych gatunkach muzycznych) należą do moich ulubionych z tamtego okresu. I tylko żal, że próżno szukać tych haseł we wszelkiego rodzaju encyklopediach muzycznych, zaś muzykę zna jedynie wąskie grono fanów starego rocka.

SALEM MASS „Witch Burning” (1971)

SALEM MASS to grupa rockowa z Idaho w Stanach Zjednoczonych, która wydała swój jedyny LP „Witch Burning” w 1971 roku. Co ciekawe, nagrań dokonano „na setkę” na zapleczu baru w Caldwell na szpulowym magnetofonie podłączonym do wzmacniacza!
Tytuł albumu i grafika mogą sugerować mroczne okultystyczne skłonności muzyków podążających w kierunku Coven lub Black Sabbath. W rzeczywistości zespół był nieco bardziej progresywny zanurzając palce w psychodelii i ciężkim rocku ocierającym się o proto-metal… Do nagrania albumu użyli jednego z pierwszych syntezatorów Mooga jaki pojawił się na rynku (nr. seryjny 23), który nadał ich muzyce muskularne, momentami gotyckie brzmienie.

Zaczyna się ambitnie, od 10-minutowego utworu tytułowego z mnóstwem solówek Mooga, świetnymi gitarowymi riffami i mocną sekcją rytmiczną skręcając w stronę granicy, gdzie spotyka się ciężki rock z rockiem progresywnym. Choćby tylko dla tego kapitalnego nagrania warto kupić tę płytę! A przecież są tu jeszcze inne perełki. Myślę tu o sączącym się jak gęsta mgła nad bagnami onirycznym „My Sweet Jane” z bardzo, ale to bardzo inteligentną grą perkusisty, czy „You’re  Just Dream” z zaskakująco jazzowym kolorytem i całkiem fajną partią organów w stylu Raya Manzarka. Siłą napędową są tu jednak te mocniejsze kawałki. I choć „Why?” ma więcej z Monkees niż z Black Widow to już „You Can’t Run My Life” ciężki jak Deep Purple z zabójczym riffem, wulkaniczną perkusją i „kosmicznymi” efektami uznać można za proto-metalowe granie. Z kolei „Bare Tree” zaczyna się upiornie przywracając niemal okultystyczne skłonności, które zespół tak dobrze zrobił na początku albumu; syntezator i organy stapiają się ze sobą tworząc dźwiękową ścianę nie do przebicia. Ależ to jest zajefajny numer! Płytę zamyka niesamowicie kołyszący „The Drifter” z szalonym solem syntezatorowym, groźnym riffem i świetną solówką gitarową w środku. Chciałoby się słuchać tego dłużej i dłużej. Jak dla mnie kończy się zbyt szybko. Tak jak i cała płyta, która trwa niewiele ponad pół godziny…

Ten album jest fascynującą migawką z czasów, gdy granice między ciężkim a progresywnym rockiem nie zostały jeszcze jasno określone. Zespół wykazał się fascynującą eklektyczną mieszanką różnych stylów. Myślę, że o krok wyprzedzał inne amerykańskie grupy z początku lat 70-tych takie jak Euclid, Warpig, Dust, Sir Lord Baltimore… Niestety jak wiele innych kapel z tego okresu, SALEM MASS popadł w zapomnienie. Jednak dla fanów proto-metalu i prog rocka jego krążek powinien być (jest) absolutną jazdą obowiązkową!

SALEM MASS : Mike Snead (g. voc), Matt Wilson (bg, voc), Steve Towery (dr, voc), Jim Klarh (org).

Pojawienie się w 1968 roku takich grup jak THE MAZE naprawdę oznaczało koniec lat sześćdziesiątych z kolorowymi hipisami w tle. W muzyce rockowej zaczynała się nowa era, której rozwoju nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć. Co prawda THE MAZE stali jedną nogą na Zachodnim Wybrzeżu, ale druga kroczyła już w innym kierunku.

THE MAZE „Armageddon” (1968).

Kwartet powstał w Fairfield w Kalifornii pod koniec 1967 roku po rozpadzie grupy Stonehenge, która nawiasem mówiąc pozostawiała po sobie kilka nagranych utworów (dwa z nich, jako bonusy,  znalazły się na kompaktowej reedycji płyty „Armageddon” wydanej w 1995 r. przez Sundazed). Ich jedyny album został nagrany w legendarnym studio Golden State Recorders w San Francisco i wydany w 1968 roku przez mało znaną wytwórnię MTA. Niewiele wiadomo o samej grupie. Nawet wspomniany wyżej Sundazed specjalizujący się w wyszukiwaniu zaginionych pereł we kładce do CD umieścił dość lakoniczne informacje na jej temat. Skupmy się więc na muzyce.

Jedynym problemem tego albumu (tak jak w przypadku krążka SALEM MASS) jest to, że jest za krótki! Te siedem utworów zostało nagranych podczas różnych sesji studyjnych między wrześniem 1967 a marcem 1968 roku w Golden State Records w San Francisco. Ważną rolę odegrali tu producenci: Larry Goldberg (znany m.in. ze współpracy z The Crusaders) i Leo De Gar Kulka (alias „Baron”). Ten ostatni, właściciel studia, wielki wizjoner i rywal Joe Mekka, Phila Spectora i Mike’a Levona miał obsesję na punkcie brzmienia. Tworząc tzw. ścianę dźwięku zwykle koncentrował się na całości koncepcji, a nie na detalach. Z tego powodu nazywano go Mr. Sound Of San Francisco, a imponująca lista jego klientów brzmi jak historia amerykańskiego rocka:  Beau Brummels, Sons Of Chaplin, Big Brother And The Holding Company, The Warlock (później znany jako Grateful Dead) i wielu, wielu innych…

Porzucając Stonehenge wraz z jej pisklęciem (czyt. hipisowską wokalistkę) muzycy zwrócili się w stronę ciężkiego acid rocka spod znaku Iron Butterfly – mrocznego i groźnego, opartego na gitarowych fuzzach, złowrogim (choć niekoniecznie kluczowym) wokalu, narkotycznym brzmieniu organów i dobrym łojeniu na bębnach. Harmonie są złożone i dość innowacyjne obejmujące szeroką gamę stylów; krótko mówiąc naturalna ewolucja muzyków przechodzących od popu do męskiego grania, od singli po album koncepcyjny zapuszczający się w rejony progresywne.

Niemal każdy z utworów to małe arcydzieło. Nawet „Happiness” uważany przez wielu za najsłabszy punkt na tym albumie (z czym nie nie do końca się zgadzam) ma całkiem fajną solówkę gitarową, ale cała reszta jest więcej niż fantastyczna! Najbardziej wyróżniają się pierwsze dwie (najdłuższe), 7-minutowe kompozycje. Otwierający płytę, tytułowy „Armageddon” to ciężki acid rock z licznymi zmianami tempa, mocarną sekcją rytmiczną zaśpiewany przez basistę dramatycznym głosem. Jest pasja, jest moc!Z kolei „I’m So Sad” ma w sobie klimat doorsowego „The End”; powolny, ciężki i nieco tajemniczy, z pięknym organowym tłem. Jest tak magiczny i zarazem hipnotyczny, że trudno się mu oprzeć… Krótsze piosenki takie jak narkotyczny „Whispering Shadows”, oparty na gitarowym fuzzie „Dejected Soul”, balladowo psychodeliczny „As For Now”, czy niemal  rhythm’n’bluesowy „Kissy Face” równoważą całą koncepcję albumu.

Do oryginalnego materiału dodano sześć nagrań. Najstarsze z nich „Right Time” i „Rumors” zostały nagrane 21 kwietnia 1967 roku pod szyldem Stonehenge. Fajne, folk rockowe brzmienie epoki Bay Area z wokalistką i brzęczącym Rickenbackerem. Gdyby wówczas zostały wydane na singlu mogłyby stać się przebojami… Kolejne dwa numery to naprawdę znakomite, instrumentalne wersje „Decected Soul” i „Kissy Face” (dłuższy o minutę). Są też po raz pierwszy udostępnione, alternatywne miksy „As For Now” i „Whispering Shadows”

Tuż po wydaniu albumu basista grupy został powołany do Armii i wysłany do Wietnamu. Kilka miesięcy później THE MAZE został rozwiązany. Zgodnie jednak z „Teorią Noosfery” Teilharda de Chardlin’a Duch i Przesłanie tytułowej piosenki walczyły o Czas i Przestrzeń i – jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi, wskrzesił ją dwadzieścia dwa lata później Joy Division w „Decades”...

THE MAZE: William Gardner (org. voc), Jeff Jensen (g. voc), Kit Boyd (bg), Rick Eittreim (dr).