Mity i rzeczywistość. „Mythos” (1972)

Kilku szkolnych kolegów z Berlina Zachodniego  założyło w 1968 roku zespół rockowy The Lovely People. Nie dla sławy i pieniędzy. Bardziej dla rozrywki po nudnych zajęciach lekcyjnych, a może (lub?) po to, by przypodobać się szkolnym koleżankom. Skład zmieniał się wielokrotnie i wykrystalizował się dwa lata później gdy zostało ich trzech: multiinstrumentalista Stephan Kaske (gitara, flet, sitar, śpiew, inst. klawiszowe), basista Harald Weiße i perkusista Thomas Hildebrand. Zadebiutowali pod koniec 1969 roku jako… Kraftwerk dopóki nie zdali sobie sprawy, że istnieje już inny zespół o tej samej nazwie. Ostatecznie zdecydowali nazwać się MYTHOS.

Berlińskie trio MYTHOS (1972)

Choć mniej znani niż Amon Düül czy Klaus Schulze zaliczani byli do wąskiej grupy niemieckiej sceny undergroundowej. Swój repertuar opierali głównie na własnych kompozycjach, w których dominował klimat space rocka i późnej psychodelii w stylu Hawkwind i Pink Floyd z tamtego okresu. Dzięki udanym trasom koncertowym zyskiwali coraz większą popularność. Przełom w ich karierze nastąpił na Freedom Rock-Festival Grounds w Langelsheim zwany „niemieckim Woodstockiem”. Na ten muzyczny festiwal, który odbył się w dniach 29-31 maja 1971 roku trio zagrało w doborowym towarzystwie takich grup jak Can, Scorpions, Frumpy, Eloy, Family, Colosseum… Po entuzjastycznie przyjętym występie przedstawiciele wytwórni Ohr z miejsca podpisali z muzykami kontrakt płytowy. Kilka miesięcy później zarezerwowali słynne studio Dietera Dierksa niedaleko Kolonii, w którym nagrali debiutancki album pt. „Mythos”  wydany późną wiosną 1972 roku intrygując tajemniczą okładką.

Front okładki debiutanckiej płyty „Mythos” (1972)

Na pierwszy rzut oka przypomina mi ona pracę francuskiego grafika Alberto Uderzo, ilustratora rysunkowych postaci Asterixa i Obeliska z komiksu René Goscinny’ego. Skrzydlata postać w kształcie gałki ocznej siedzi ze skrzyżowanymi nogami w trampkach PF Flyers na pniu ściętego drzewa, lub stosu kamieni ze skrzyżowanymi nogami. Nie wiadomo co robi, o czym myśli… Tył okładki jest jeszcze lepszy; trzech podobnych osobników w hełmach Wikingów gotuje się do walki z nożami, marchewką i rożkami do lodów w rękach. Wszystko to w żółtych i różowych kolorach może zapowiadać acid rockową podróż… Autorem projektu był Gil Funccicus, berliński artysta, który swym wizjonerskim stylem ozdobił wiele innych albumów z epoki krautrocka: Tangerine Dream, Amon Düül, Embryo, Thirsty Moon…

Album emanuje mocno tajemniczą atmosferą choć otwierający go „Mythoett” jest krótką, folk rockową interpretacją suity Jerzego Fryderyka Händla „Feuerwerkmusik” na flet, bas i perkusję. To chyba najbardziej przyswajalny moment tej płyty dla mniej wyrobionego słuchacza. Tuż po nim akustyczny dźwięk gitary i arabski bębenek zapraszają nas, zgodnie zresztą z nazwą, w „Oriental Journey”.  W porównaniu z „Mythoett” dzielą go lata świetlne. Psychodeliczny blask tej wyjątkowo mrocznej i apokaliptycznej podróży ozdabiają hinduskie bębny i sitar tworząc orientalną atmosferę podkreśloną mocno emocjonalnym, przetworzonym wokalem i eterycznymi efektami dźwiękowymi. Na oryginalnym winylowym LP utwór połączony był z kompozycją „Hero’s Death”, ale są to tak dwa wyraźnie różne utwory, że słusznie zostały rozdzielone w przyszłych wydaniach.

Druga, tylna część rozkładanej okładki.

Podczas gdy Oriental Journey” odbywała się na planecie Ziemia, Hero’s Death” zaczyna się w kosmicznej przestrzeni z szalonymi, elektronicznymi dźwiękami symulującymi podróż kosmicznego statku. Ale spokojnie, kosmiczne efekty są tu punktem wyjścia dla tradycyjnej aranżacji klasycznego power tria z ciężkim basem, mocną perkusją i elektryczną gitarą, która pojawia się tutaj po raz pierwszy przypominając w pewnych momentach King Crimson z początku lat 70-tych. Uwielbiam ten moment, gdy do spółki z fletem i melotronem staje się ona coraz bardziej psychodeliczna. No i wokal Kaske jest tym razem bardziej przejrzysty i czytelny. „Heroe’s Death” wprowadza nas w kulminacyjny punkt płyty, który zajął całą drugą stronę oryginalnego longplaya…

Dwuczęściowa „Encyklopedia Terra” jest najważniejszą częścią albumu, w której porusza się kwestie ekologii i upadku ludzkości jako „panów” planety. Opowieść została zainspirowana powieścią Herberta George’a Wellsa „Wehikuł czasu”. Astronauta podróżuje w przyszłość do roku 3300 w nadziei znalezienia lepszej planety. Ostatecznie wraca na Ziemię, która w tym czasie została przez ludzkość całkowicie zniszczona… Pierwsza,10-minutowa część zaczyna się szumem morza i krzykiem mew, by w dalszej części przybrać mocno psychodeliczną formę wchodząc do świątyni Ash Ra Tempel i w space rockowy świat Pink Floyd. Perkusja, z delikatnymi muśnięciami talerzy początkowo grająca jak w „Set The Controls…” przechodzi w marszowy rytm. Bluesowe zagrywki gitarowe, ciężki bas i nastrojowe  partie klawiszowe stale zmieniają aurę. Ta część kończy się wyciem syren alarmowych, warkotem samolotów i wybuchem bomb będących zapowiedzią końca cywilizacji… Po bombastycznym zakończeniu część druga zaczyna się biciem dzwonów kościelnych i świergotem ptaków symbolizujących nadzieję, odrodzenie i początek nowego życia.  Z cicha pojawia się monofoniczny Moog, dołącza flet i bas, a perkusja wybija rytm jak w „Bolero” Ravela . Po dwóch i pół minutach wchodzi Stephan Kaske z krótką, ale jakże cudowną solówką gitarową. Ten klimat przypomina mi genialne momenty z „Gates Of Delirium”, którą Yes nagra dwa lata później na płycie „Relayer”. Na tle wyczarowanego przez melotron podkładu muzycznego  gitarzysta deklamując tekst kończy tę epicką opowieść i całą płytę…

A propos tekstów, których co prawda nie ma zbyt wiele, ale miały w sobie ducha tamtych czasów. Świat zmieniał się dramatycznie w kierunkach, których nikt się wtedy nie spodziewał stąd i ich znaczenie było w owym czasie znacznie głębsze. Ogólnie dotyczyły narkotyków, antywojennych manifestów, ekologii, marzeń i uczuć ówczesnego pokolenia. Więcej tu współczesnej rzeczywistości niż starożytnej mitologii, do której nawiązuje nazwa tria. Bez wątpienia jest to obowiązkowa pozycja dla fanów progresywnego rocka. Szczególnie dla tych, którzy bardziej cenią sobie atmosferę i klimat niż symfoniczne szaleństwa.

Pierwszy skład MYTHOS przetrwał jeszcze trzy lata wydając album „Dreamlab” (1975) w klimacie zbliżonym do debiutu. Będąc w cieniu grup Tangerine Dream, Ash Ra Tempel, Amon Düül muzycy dali sobie spokój i w  przyjacielskim tonie rozstali się. Stephan Kaske zaczął komponować ilustracyjną muzykę do filmów dokumentalnych i seriali telewizyjnych. W 1976 roku reaktywował grupę z nowymi muzykami, z którymi nagrał dwie (moim zdaniem niezbyt udane) płyty. Od 1980 roku zaczął działalność solową zatrzymując przy sobie nazwę. Założył studio nagraniowe, w którym do dziś nagrywa (ostatnia płyta „Jules Verner Forever” wyszła w 2015 roku) pod pierwotnym szyldem głównie z muzyką elektroniczną i New Age. Ostatnio zaangażował się w projekt muzyczny młodych chłopaków pod nazwą Momentum wywodzących się z kręgu techno-music…

MY SOLID GROUND (1971).

Popularność zespołu MY SOLID GROUND w zasadzie nie wyszła poza granice Niemiec, a mimo to ich jedyny longplay wydany w 1971 roku ma status legendy wśród fanów ciężkiego progresywnego rocka w Europie i poza nią. Grupę założył 14-letni(!) gitarzysta Bernhard Rendel w 1968 roku w rodzinnym  Rüsselsheim niedaleko Frankfurtu wspólnie z trzema szkolnymi kolegami. Wcześniej matka gorąco zachęcała go do muzykowania (sama grała na pianinie) nawet wtedy, gdy muzyka stawała się głośniejsza i trudniejsza. Ćwiczyli w domu Bernharda (ku niezadowoleniu sąsiadów skarżących się na hałas) mając wsparcie rodziców, którzy z uwagi na to, że ich syn był niepełnoletni pomagali także przy organizacji pierwszych występów.

Kwartet MY SOLID GROUND (1971)

Po kilku zmianach personalnych skład zespołu ugruntował się w 1970 roku. Oprócz Rendela grupę tworzyli: basista Karl-Heinrich Dorfler, klawiszowiec Ingo Werner i perkusista  Andreas Würsching. Grali ciężką odmianę psychodelicznego rocka, głównie własny repertuar, a ich koncerty w wyszukanej oprawie świetlnej cieszyły się dużą popularnością w całym regionie. Talent muzyczny i ciężka praca przyniosły efekt. Nagrany w Studio Morfelden we Frankfurcie utwór„Flash” w październiku tego samego roku został przyjęty do konkursu młodych talentów organizowany przez Radio Südwestfunk w Baden-Baden, w którym zajęli drugie miejsce. Niedługo potem muzycy podpisali kontrakt z wytwórnią Bacillus Records (oddział Bellaphon) i w lutym 1971 roku  w studiach Dietera Dierksa w Kolonii rozpoczęli nagrania dużej płyty. Zanim album ukazał się na rynku zespół zaliczył kilka występów telewizyjnych, oraz zaczął koncertować po całym kraju. Te ostatnie coraz częściej stawały się pełnym rozmachu multimedialnym spektaklem jakiego w Niemczech jeszcze nie było. Za plecami muzyków ustawiano olbrzymi ekran, na którym z kilku projektorów wyświetlano filmowe sekwencje, a zaciemnione sale rozświetlała niekończąca się, zapętlona gra świateł pełna barw i niesamowitych kolorów przeplatana czarno-białymi efektami wizualnymi przesuwającymi się po suficie i ścianach. Aranżacje własnych kompozycji stawały się coraz bardziej skomplikowane i nieco zwariowane. Nic dziwnego, że niemieccy fani z niecierpliwością wyczekiwali debiutanckiej płyty, która ukazała się w październiku 1971 roku.

Front okładki płyty „My Solid Ground” (1971)

Humorystyczna okładka przedstawiająca muzyków stojących na szczycie napisu „My Solid Ground” podtrzymywanym przez różowe świnki może zmylić tych, którzy nigdy wcześniej nie zetknęli się z muzyką kwartetu. A ta – zapewniam – jest jak najbardziej serio! I nie ma się czemu dziwić – solidny grunt udeptali im odrobinę wcześniej Amon Duul, Xhol Caravan, Guru Guru… Album jest pudełkiem niespodzianek, w którym z jednej strony słychać fascynację klimatami spod znaku Pink Floyd, Gila, czy Thirsty Moon, z drugiej podążają za typowym niemieckim hard rockiem tamtych czasów z elementami schizofrenicznymi, których trudno szukać w brytyjskim hard rocku tamtych lat. Otwiera go 13-minutowa fenomenalna epopeja mrocznego, ciężkiego space rocka „Dirty Yellow Mist”. Jest w tej kompozycji aura „A Saucerful Of Secrets” Pink Floyd. Mistyczna i hipnotyzująca podróż z psychodelicznym, masywnym brzmieniem gitary, acid rockowymi riffami i anielsko eterycznym wokalem na drugim planie. Organy i pojawiający się fortepian przenoszą nas w inny wymiar czasoprzestrzeni eksplorując nieznane i abstrakcyjne sfery podświadomości. To jeden z najwspanialszych krautrockowych utworów tamtej epoki, który zabrałbym na bezludną wyspę! Solidny, dwu i półminutowy rocker w średnim tempie „Flash Part IV” ma znakomitą, fajnie wyeksponowaną gitarę, a zadziorny, w stylu Black Sabbath „That’s You” ekspresję zbliżoną do późniejszego punk rocka. Tajemniczy i niepokojący „The Executioner” z tekstem wymruczanym głębokim głosem kontrastuje z ciężkim brzmieniem organów, potężnym basem i nisko obniżonym tonem gitary przypominający mi Tony Iommiego. Bardzo fajny kawałek, tylko dlaczego tak krótki..?

Tył okładki kompaktowej reedycji Second Battle (1997)

Niewiele dłużej trwa instrumentalne „Melancholie”. Absolutna perełka z wiodącym fortepianem, lekkim bębnieniem i delikatną gitarą akustyczną, którą Rendel pieści swymi zwinnymi palcami. Można się głęboko zadumać gdyż chwytliwa, niebiańska melodia długo zostaje w głowie… „Handful Of Grass” to solidny hard rock, po którym mamy równie ciężki „Devonshire Street W 1” ze zmiennym rytmem i surową, ale całkiem przyjemną solówką gitarową. Płytę zamyka „X”, ekspresyjny przekładaniec z gitarowym wymiataniem przeplatany krótkimi, spokojnymi sekwencjami. Świetna muzyka!

Lider i gitarzysta zespołu Bernhard Rendel.

Do kompaktowej reedycji wytwórni Second Battle z roku 1997 dołączono pięć bonusów, z czego cztery to alternatywne miksy numerów znanych z longplaya. Ten piąty i zarazem najciekawszy to „Flash” w swej oryginalnej długiej (25 minut) wersji z 1970 roku! Oszałamiające, kapitalne, improwizowane granie na wysokim poziomie, w którym znajdziemy wszystko to czym zazwyczaj się zachwycamy. Mamy więc melodyjne partie organowo-fortepianowe, stoner’owe gitary i szalone solówki. Jest ciężki bas, wymiatająca perkusja, a także liryczny, momentami tajemniczy i psychodeliczny wokal. Podobnie jak „Dirty Yellow Mist” epicka epopeja „Flash” ma klimat wywodzący się z najlepszych wzorców niemieckiego rocka progresywnego tamtych lat. I o ile ten pierwszy zabrałbym na bezludną wyspę, to ten drugi w długą podróż na Marsa…

Zespół MY SOLID GROUND istniał do 1974 roku, ale nie nagrał więcej płyt. Bernhard Rendel dziś jest producentem i wykładowcą muzyki na Uniwersytecie w Moguncji (niem. Mainz). Klawiszowiec Ingo Werner po rozwiązaniu zespołu założył grupę Baba Yaga. Obecnie tworzy muzykę New-Age, elektroniczną i medytacyjną. Jest też kompozytorem muzyki filmowej i teatralnej. Co stało się z pozostałymi muzykami tego nie udało mi się ustalić…

Prorocy nowego porządku.THE MISUNDERSTOOD „Before The Dream Faded” (1965-1966)

Historia grupy zaczyna się w kalifornijskim Riverside kiedy to troje nastolatków: perkusista Rick Moe, gitarzysta rytmiczny i znakomity klawiszowiec Greg Treadway, oraz gitarzysta George Phelps założyli grupę The Blue Notes grając muzykę surf, gatunek wówczas zasadniczo instrumentalny. Wkrótce dołącza do nich wokalista Rick Brown grający również na harmonijce ustnej. Na początku 1965 roku kiedy Brytyjska Inwazja zalała północną Amerykę szeregi grupy zasila basista Steve Whithing. To wtedy zespól zmienia nazwę na THE MISUNDERSTOOD stając się jedną z setek  garażowych grup jakie w tym czasie powstały w całych Stanach. I podobnie jak tysiące innych zespołów tamtego okresu ich brzmienie było połączeniem rhythm’n’bluesa i mocnej muzyki beatowej. Nic szczególnego, ale swoimi występami zyskali miano „najdzikszego psychodelicznego zespołu” w Kalifornii. Latem tego samego roku (jeszcze bez Whithinga) w miejscowym studio Williama Locy`ego nagrali kilka autorskich utworów. Z jednej strony doszukać się w nich można wpływów ówczesnych brytyjskich grup r’n’b szczególnie takich jak The Yardbirds i The Animals; z drugiej słychać, że muzycy szukali już swojego własnego stylu.

Niedługo po tym George Phelps opuszcza kolegów, a jego miejsce zajmuje Glenn Rose Campbell ze swoją elektryczną gitarą hawajską (ang. steel guitar). Nikt wtedy nie przypuszczał jak bardzo odmieni oblicze grupy… Na razie nowy kwintet wraca do studia i wychodzi z dwoma bluesowymi nagraniami: „You Don’t Have To Go” Jimmy’ego Reeda i „Who’s Been Talkin’ „ Howlin’ Wolfa.

Kwintet The Misunderstood z londyńskiego okresu (1966.)

Niemal w tym samym momencie na ich drodze pojawił się John Peel wówczas posługujący się rodowym nazwiskiem Ravencroft. Didżej radia KMEN z San Bernardino zaangażowany w kalifornijską scenę muzyczną, łowca talentów i promotor zobaczył ich występ w klubie Pandora’s Box w Los Angeles i oniemiał. „Glen Campbell z tymi swoimi długimi jak na owe czasy włosami był niewiarygodnie chudy i wyglądał na chorego. Zgarbiony nad swoją hawajską gitarą grał najbardziej niewiarygodne rzeczy jakie kiedykolwiek słyszałem… a Steve Whiting i jego potężny bas wprawiał w drżenie szklanki na barowych półkach. Zresztą – wszyscy byli fantastyczni!” Kilka dni później John Peel został ich menadżerem…

Na początku 1966 roku Peel zabrał ich do hollywoodzkiej wytwórni Gold Star Studios, gdzie zarejestrowali trzy utwory: „Shake Your Money Maker” Elmore Jamesa, „Smokestack Lightnin’ „ Howlin’ Wolfa i piosenkę „I’m Not Talkin”, którą w lipcu 1965 roku The Yardbirds wydali na swej pierwszej amerykańskiej płycie „For You Love”. Mimo, że nadal bazowali na bluesie zmienili je drastycznie. Szczególnie ostatnia brzmiała jak dzika, hard rockowa bestia. Wykonywana po raz pierwszy na żywo w jednym z klubów w Riverside z dźwiękowym dysonansem, cyklicznym sprzężeniem zwrotnym i stalową gitarą w stylu wschodniego raga całkowicie wystraszyła publiczność. Aby podkreślić wyjątkowość muzyki chłopcy podłączyli pod gniazdka gitar i wzmacniaczy oprawki z żarówkami. Trzy podstawowe kolory pulsowały w zależności od częstotliwości przepływającego prądu i od głośności nastawionych Marshalli. Światła poruszały się w górę i w dół; twarze publiczności stawały się ostre lub rozmyte. Publika była totalnie oszołomiona i zahipnotyzowana. „To nie muzycy. To sceniczni alchemicy” – posumował występ jeden z jego uczestników.

Mistrz hawajskiej gitary, Glenn Rose Campbell (1965)

John Peel czuł, że zespół z takim potencjałem nie osiągnie tutaj sukcesu. Namówił muzyków, by udali się do Anglii. Tuż przed wylotem z zespołu ubył Greg Treadway, który dostał powołanie do US Navy, a następnie wysłany do Wietnamu. Był to cios nie tylko dla niego, ale także dla jego kolegów mających pacyfistyczne poglądy. Sprawy zaszły jednak tak daleko, że pozostała czwórka gotowa na przyjęcie wyzwania losu wyleciała do Wielkiej Brytanii i w czerwcu 1966 roku pewnie postawiła nogi na londyńskim lotnisku Heathrow. Kilka tygodni później miejsce Grega Treadwaya zajął młody chłopak z angielskiego South Shields, Tony Hill.

Wieść o niezwykłym zespole z Ameryki, który zaczął regularne koncerty w Marquee rozeszła się po Londynie lotem błyskawicy. Legendarny klub zaczęli odwiedzać nie tylko ludzie ciekawi nowych brzmień i intrygującej muzyki, ale też muzycy innych kapel chcący podpatrzeć zespół na scenie. Bardzo często pojawiali się tam Pete Townshend, Roger Daltrey, Jeff Beck i Keith Relf,  muzycy The Move, Jagger z Richardsem i Pink Floyd z Sydem Barrettem na czele. Ci ostatni przemycą wkrótce kilka scenicznych pomysłów na swoje mocno zakręcone, psychodeliczne koncerty… Muzyczne korzenie THE MISUNDERSTOOD są typowe dla roku 1966 sięgające surfingu, bluesa i folk rocka; podane w nowej formie brzmiały nowatorsko, jak nic do tej pory. Znakomita i szorstka gra Glenna Campbella pełna brudu, sprzężeń i dysonansu miała niespotykany do tej pory wymiar dźwiękowy ignorując tak charakterystyczne dla brzmienia hawajskiej gitary skojarzenia z Hawajami i Nashville. Campbell wydawał z niej różnorodne dźwięki, od elektryzujących pieszczot wzmocnionych przez silniki odrzutowego Marshalla odkręconego na full, po skrajne kosmiczną, pełną tajemnic głębię. Sekcja rytmiczna wiedziała kiedy odsunąć się na drugi plan, by wrócić z mocą szalejącej burzy gradowej; niski wokal Ricka Browna był kontrapunktem dla jego autorskich poruszających tekstów, które wybuchowymi jak napalm gitarowymi akordami spinał Tony Hill. Między gitarzystami istniała niezwykła nić porozumienia, rodzaj swoistej telepatii. Do gry podchodzili niczym klasyczne trio, podobnie jak Cream i później Hendrix, a gitara brzmiała jak jeden instrument. I mimo, że było ich dwóch (gitarzystów) nie mieli żadnych ograniczeń mogąc swobodnie tworzyć w różnych stylach i kolorach.

Front okładki „Before The Dream Faded” (1982)

Podpisany kontrakt z Fontana Records zaowocował sesją w studiach Philipsa, w których nagrali materiał na trzy single (w sumie sześć piosenek) pod okiem producenta Dicka Leahy i inżyniera Rogera Wake’a. Piosenki, które nie tylko uchwyciły klimat zmieniającej się epoki w muzyce pop, ale co najważniejsze – stały się najbardziej oryginalnymi, ekscytującymi i ponadczasowymi psychodelicznymi utworami nagranymi w 1966 roku. Singiel „I Can Take You To The Sun”/„Who Do You Love” ukazał się we wrześniu 1966 roku i był to ich oficjalny debiut płytowy. Cały materiał nagrany dla Fontany znalazł się na kompilacyjnym albumie „Before The Dream Faded” w części zatytułowanej „Colour Of Their Sound” wydanym przez Cherry Red dopiero w 1982 roku. Dla porządku – część druga albumu, „Blue Day In Riverside”, zawiera siedem kawałków z 1965 roku (nieco gorszej jakości dźwięku) pochodzące z bardzo rzadkiego acetatu.

Kompilacyjny album eksploduje nagraniem „Children Of The Sun” oficjalnie wydanym na singlu trzy lata później. Powolny, marszowy rytm z turbo naładowanym pulsującym basem Steve’a Whitinga usiłuje owinąć się wokół przesiąkniętej sprzężeniem zwrotnym gitary Tony’ego Hilla. Przypomina to „Shapes Of Things” The Yardbirds na dużej dawce sterydów. Potężna, doskonale waląca w punkt perkusja podwaja rytm, a kiedy niski, mocny głos Ricka Browna intonuje „Zrelaksuj się i dryfuj / W głąb obszaru swego umysłu” wtedy zdajemy sobie sprawę, że nie jest to typowo big beatowy numer, ale wizjoner walący w drzwi przyszłości. Prymitywne wycie Ricka, które a to przyspiesza, a to znów zwalnia nabiera własnego życia ogłaszając wysmażony acid rockowy manifest: „Zamknij oczy i odpływaj /  Kiedy jutro znów się obudzisz / Odrodzisz się na nowo, aby pozostać / Tak wypowiedziało się Słowo Miłości / Dołącz do Dzieci Słońca…” Choć „Children Of The Sun” jest wybuchowy, to „My Mind” jest jeszcze bardziej innowacyjny. Zaczyna się od Wschodnich harmonicznych sekwencji w rytmie raga, które przejmuje pulsujący, zniekształcony bas. Brown jest w świetnej formie. Jego tekst: „Jeśli jest ktoś w moich myślach / Mógłby się ze mną zabrać / Sprawić, by cały ten Czas się zatrzymała / Sprawić, by całe Światło zgasło / Tam w tym wymiarze Sens nie istnieje…” mrozi plecy! Tymczasem w środkowej części Campbell gra na własną rękę zupełnie inną, jakby  nie z tego świata melodię. I wszystko to mieści się w dwu i pół minutach..! Całą masę gitarowych brzmień przypominających kwartet smyczkowy słyszymy w „Who Do You Love” Bo Diddleya, który niewiele ma wspólnego z oryginałem. No, może poza tekstem. Zygzakowate akordy linii rytmicznych torpeduje „stalowa” gitara Campbella rozrywając bluesowy standard na strzępy jak szmacianą lalkę. Zanim Campbell powtórzy swój wyczyn raz jeszcze w środku umieścił jeden z najdziwniejszych i jeden z najpiękniejszych przerywników w całej muzyce popularnej. Jeśli Brian Wilson na kwasie widział Boga, to Glenn musiał zażyć jego podwójna dawkę. Ten króciutki fragment jest naprawdę rajski… Kolejny „I Unseen” już taki nie jest. W treści lirycznej to makabryczna relacja siedmiolatka, który opowiada o swej nagłej jak mrugnięcie okiem śmierci pod grzybową chmurą podczas sierpniowego poranka w Hiroszimie. Adaptacja dzieła tureckiego poety Nazima Hikmeta „I Come And Stand At Every Door” pół roku wcześniej była przerabiana przez The Byrds. Interpretacja THE MISUNDERSTOOD przewyższa dźwiękową siłą, galopującym rytmem i… harmonijką ustną, w którą Rick Brown dmucha z ekstazą wysysając z niej cały sok z powietrza. Garażowy kiler? Raczej koszmar, który nigdy więcej nie powinien się zdarzyć…  Kiedy szalone rytmy staccato w „Find A Hidden Door” zaczynają topić umysł dudniący bas wydobywający się z dolnej części wspina się, by wstrząsnąć belkami na suficie. Porywający utwór! Gitara Campbella koordynuje działania niczym Oko Wszechwiedzące, tempo nie spada, a mózg domaga się chwilowego wytchnienia. Uff, co za jazda… Pierwszą odsłonę płyty kończy „I Can Take You To The Sun”, który John Peel w 1968 roku nazwał „najlepszym nagraniem pop jaki kiedykolwiek został nagrany” i nie był daleki w swym stwierdzeniu. Piosenka „bawi” się światłem i cieniem, mocą i kruchością z maestrią z jaką później robił to Syd Barrett i The Velvet Underground. Gdy zawory pulsującego crescendo luzują się Tony Hill demonstruje swoją wszechstronność za pomocą akustyczno gitarowego pięknego przejścia w stylu bałałajki. To wszystko jest tak oszałamiające jak w „Antique Doll”, które The Electric Prunes nagrał dwa lata wcześniej.

Druga część płyty to zbiór siedmiu utworów pochodzących z roku 1965 nagranych w oryginalnym składzie. Na ich przykładzie widać jaką niezwykłą metamorfozę w tak bardzo krótkim czasie przeszli muzycy. Te starsze, głównie rhythm’n’bluesowe kawałki nie są złe, ale co tu dużo mówić, nie dorównują mocą, werwą i oryginalnością późniejszym piosenkom. Ciężki klimatycznie „I’m Not Talking” Mose Allisona robi największe wrażenie. Jest krótki, brutalnie surowy, z paletą psychodelicznych dźwięków, których w 1965 roku w muzyce jeszcze nie usłyszysz. Cover Howlin’ Wolfa „Who’s Been Talking” (znany też pod tytułem „Cause Of It All”) bliski jest oryginałowi; „I Need Your Love” to czysty garage rock, zaś „I Cried My Eyes Out” zbudowano wokół ładnego riffu organowego. O ile „Like It Do” jest czystym popem (no dobrze – garażowym popem) to „You Have Got Me Crying Over Love” ma pewną proto-punkową agresję.

Wokalista Rick Brown dziś.

Podpisanie kontraktu z Fontaną miało otworzyć im drzwi kariery, które zostały zatrzaśnięte nim na dobre się otworzyły. O Ricka Browna upomniała się armia Stanów Zjednoczonych. Macki bezsensownej wojny w Wietnamie bezlitośnie sięgały wszędzie, nawet tu na brytyjskiej ziemi. Dla wokalisty zaczął się kolejny etap niesamowitych zdarzeń godnych opisania lub sfilmowania. Wcielony do Marines ucieka z jednostki wojskowej pod plandeką wojskowej ciężarówki tuż przed wysłaniem do Wietnamu. W San Francisco ukrywa się w hipisowskiej komunie chłonąc atmosferę wolności na Haight Ashbury. Długo w niej miejsca nie zagrzewa. Żandarmeria wojskowa tropi go i wciąż jest o krok za nim. Cudem udaje mu się dostać do Londynu, gdzie przez kilka dni mieszka w domu Jeffa Becka zanim agenci FBI nie wpadli na jego trop. Czując ich obecność niemal natychmiast przedostaje się do Indii, gdzie przez ponad sześć lat żyje jak ubogi mnich. W tym czasie nauczył się języka bengalskiego, hinduskiego i tajlandzkiego, oraz nauczył się czytać sanskryt i hindi. Dzięki służbie edukacyjnej pod kierunkiem swego duchowego przywódcy awansował do najwyższych kręgów indyjskiej społeczności i w 1972 roku dwukrotnie spotkał się z ówczesnym prezydentem  Indii Varagiri Venkata Girim. W 1979 roku, po dwunastu latach wygnania Rick Brown powrócił do Ameryki, gdzie otrzymał amnestię i został zwolniony z wojska. Obecnie pełni funkcję sekretarza Instytutu Gemologii Planetarnej w Bangkoku.

Po wyjeździe Ricka Browna chłopcy próbowali zatrudnić nowego wokalistę, ale w tym samym czasie, jakby mało tych kłopotów, cofnięto im pozwolenie na pracę dając 24 godziny na opuszczenie Wielkiej Brytanii. Moe i Campbell musieli szybko sprzedać swoje instrumenty, by kupić bilet w jedną stronę. Tym samym zespół THE MISUNDERSTOOD przestał istnieć. I to w momencie, gdy stał na progu drzwi, którymi pół roku później przejdą Jimi Hendrix i Pink Floyd z Sydem Barrettem, a za nimi cała masa innych zmieniając oblicze muzyki, której dali początek.

Podczas gdy Steve Whithing  Rick Moe zostali w Stanach Glenn Campbell powrócił do Anglii. Wyśmienity gitarzysta będący połączeniem Becka i Page’a w 1969 roku założył znakomity zespół Juicy Lucy (o którym napiszę niedługo), zaś Tony Hill sformował nie mniej fantastyczną grupę High Tide (o której już pisałem). W 1982 roku Campbell i Brown spotkali się w Londynie raz jeszcze i jako Influence nagrali dwa utwory dla wytwórni Rough Trade Records, po czym ten pierwszy osiadł na stałe w Nowej Zelandii, drugi powrócił do Tajlandii.

Według wszelkich przyjętych reguł i standardów trzeba jasno powiedzieć, że The MISUNDRESTOOD byli niezwykłą grupą pięciu młodych mężczyzn odkrywających swoją muzykę i siebie samych. John Peel nazwał ich prorokami nowego porządku dodając: Po nich otworzyły się wrota entuzjazmu i energii. Od tej pory każda grupa w tym kraju chciała grać muzykę o progresywnym charakterze”.

Ten zespół mógł być tak wielki jak Pink Floyd, sławny jak Jimi Hendrix. Wznieśli się na szczyt dla wielu nieosiągalny. Szczyt, który z powody złośliwego chichotu losu okazał się dla nich skrajem przepaści, co w dość symboliczny sposób ilustruje okładka albumu „Before The Dream Faded”. Jeśli więc ktoś ma apetyt na cudowną psychodelię z połowy lat 60-tych powinien go usłyszeć. A wtedy (jestem tego niemal pewien) zrozumie, że musi mieć go na własność.

HURDY GURDY „Hurdy Gurdy” (1971).

HURDY GURDY wyłonił się z duńskiej grupy Peter Belli And Boom Boom Brothers (zwana też The BB Brothers) w czerwcu 1967 r. Gitarzysta Claus Bøhling, perkusista Jens Marqvard Otzen oraz brytyjski wokalista i basista Mac MacLeod rozstając się z Peterem Belli utworzyli power trio, które MacLeod dość przekornie nazwał HURDY GURDY. Przekornie, gdyż hurdy-gurdy to dawny strunowy instrument muzyczny u nas zwany lirą korbową pochodzący z XII wieku. Wykorzystują go chętnie do dziś współczesne zespoły folk rockowe. Nawiasem mówiąc Wernyhora w „Weselu” Wyspiańskiego też pojawia się z lirą korbową… Muzycznie trio inspirowało się grupą Cream jednak z wyraźnymi inklinacjami w stronę psychodelii…

Duńskie trio HURDY GURDY (1971).

Mózgiem zespołu był Mac MacLeod.  To dość ciekawa postać. Naprawdę na imię miał Keith i już od 1959 roku był częścią brytyjskiej sceny folkowo-bluesowej. Grał u boku Micka Softleya, koncertował z Johnem Renbournem, a z Maddy Prior (późniejszą wokalistką Steeleye Span) tworzył duet Mac & Maddy. W grze na gitarze akustycznej nie miał sobie równych budząc podziw, zachwyt i szacunek wielu ówczesnych folkowych gitarzystów. W 1962 roku został mentorem młodego szkockiego piosenkarza, autora tekstów i gitarzysty Donovana. Przyjaźń obu panów przetrwała do dziś.

Trio szturmem ruszyło na podbój Skandynawii. Ich koncerty, pełne improwizowanego, ciężkiego grania biły rekordy frekwencji. Występy przeciągały się niekiedy do sześciu godzin(!) choć były i takie, gdy nie czując między sobą chemii zwijali się po pół godzinie… Na początku 1968 roku po deportacji MacLeoda z Danii przenieśli się do Wielkiej Brytanii. W tym trudnym okresie z pomocą przyszedł im Donovan, który napisał piosenkę „Hurdy Gurdy Man”. Miał to być  bezinteresowny prezent dla Maca i jego nowego zespołu. Jednak po wysłuchaniu taśmy demo zmienił zdanie – wersja tria wydała mu się zbyt ciężka i zbyt agresywna. Wkrótce sam wydał ją na singlu w dużo łagodniejszej, bardziej akustycznej aranżacji. Piosenka stała się hitem, a Donovan zyskał rozgłos po obu stronach Atlantyku.

Podczas pobytu na Wyspach dokonali kilku studyjnych nagrań wyprodukowanych przez Chrisa White’a i Roda Argenta z The Zombies. Dwa z nich „Tick Tock Man” i „Lend Me Your Wings” ukazały się w 1970 roku na singlu wydanym przez małą duńską wytwórnię Spectator Records.

Front okładki jedynego singla „Tick Tack Man” (1971)
Tył okładki singla z  grafiką gitarzysty Clausa Bøhlinga.

Pierwszy z nich zaczyna się jak typowo folkowy numerem tamtych czasów z ładną akustyczną gitarą, który po minucie przeistacza się w psychodeliczne rockowe granie z agresywną „brzęczącą” gitarą. Z kolei „Lend Me Your Wings” to typowo ciężki rasowy blues rock spod znaku Cream ze sfuzzowaną „hendrixowską” gitarą, mocną sekcją rytmiczną i bardzo fajną harmonijką ustną. W sumie szkoda, że te nagrania nie znalazły się później na dużej płycie. Jak łatwo się domyślić singiel przeszedł na Wyspach niezauważony. Nie ma się czemu dziwić. Maleńka wytwórnia Spectator Records dysponowała skromniutkim budżetem finansowym, a większość płyt wydawano w bardzo niskich nakładach 300 – 500 sztuk. Aby obniżyć koszty większość okładek projektowali, rysowali i malowali sami muzycy. Dziś oryginalny singiel, prawie niemożliwy do znalezienia, jest jedną z najbardziej poszukiwanych małych płytek na świecie. Z tego, co udało mi się ustalić te dwa utwory plus „Neo Camel” pochodzące z tej samej sesji dostępne są jedynie w antologii zatytułowanej „Mac MacLeod The Incredible Musical Odyssey Of The Original Hurdy Gurdy Man”. I są to zarazem jedyne nagrania tria z MacLeodem w składzie…

Wkrótce po tym Otzen i Bøhling musieli wrócić do Danii ponieważ nie dostali pozwolenia na pracę od brytyjskiego Związku Muzyków. MacLeod, który w ojczyźnie księcia Hamleta traktowany był jako persona non grata pozostał w Anglii. Jego następcą został Torben Forne zatrudniony na początku 1971 roku, z którym grupa nagrała swój jedyny album „Hurdy Gurdy” wydany przez CBS jeszcze w tym samym roku. Tak jak w przypadku singla okładkę zaprojektował i wykonał Claus Bøhling.

Front okładki płyty :Hurdy Gurdy” (1971)

Gdyby usunąć przerwy między utworami ten album byłby jednym długim jam session, w którym dominuje ciężkie, blues rockowe granie podlane psychodelicznym sosem. I choć Ameryki Duńczycy nie odkryli (wszak tak grających zespołów było w tym czasie wiele), to za każdym razem słucham go z niekłamaną przyjemnością. Jedynym nagraniem, które wyłamuje się z obranej przez zespół konwencji jest „Peaceful Open Space” – prawdziwy kiler raga z dominującym brzmieniem sitaru umieszczony w środkowej części albumu. Ciekawe są też „Rock On” i „The Giant” z wpływami rocka progresywnego podrasowane świetnymi riffami gitarowymi z ciężkim fuzzem i wah wah. Trzeba przyznać, że cała płyta skrzy się od ostrych riffów jak rozgwieżdżone niebo w noc październikową… Instrumentalny „Tell Me Your Name” to wyższa szkoła jazdy bez trzymanki – muzyczny roller coaster wgniatający w fotel, po którym trudno się z niego wydostać. Na szczęście dla potencjalnych zawałowców „Babels Tower” łagodzi napięcie, a dźwięk bluesowej harmonijki uspokaja skołatane serce. Fantastyczny „Spaceman” z ciężkim, proto-metalowym i niesamowitym riffem przykuwa uwagę prostą i miłą melodią w stylu Free… Ośmiominutowy „Lost In The Jungle” to kapitalny, improwizowany jam. Od pierwszego taktu słychać, że muzycy uwielbiają tę formę muzykowania. Całość ciągnie się jak „Voodoo Child” Hendrixa, by na koniec swym spowolnionym tempem i precyzyjnym rytmem zastygnąć w naszych głowach jak  wulkaniczna magma… Płytę kończy przeszywający do szpiku kości „You Can’t Go Backwards” – zagrany z ogromną żarliwością cudowny blues autorstwa Richie St. Johna, angielskiego barda, który w latach 1965-1967 był ważną postacią duńskiej sceny folkowej. Lepszego zamknięcia albumu zespół HURDY GURDY nie mógł sobie wymyślić.

JASPER „Liberation” (1969); GOLIATH „Goliath” (1971).

Pochodzący z Sheffield 17-letni gitarzysta Steve Radford przyjechał do Londynu w 1967 roku i założył zespół Union Blues, w którym znaleźli się także Jon Taylor (gb), Nick Payn (voc, harmonica, flute) i Brian „Chico” Greenwood (dr). Chłopcy dość szybko zrozumieli, że boom brytyjskiego bluesa dobiega końca więc postanowili poszerzyć brzmienie rekrutując nowego muzyka. Klawiszowiec Alan Feldman dostał tę pracę nie tylko za swe umiejętności. Jego organy Farfisa typu compact były na tyle małe, że ​​bez problemu można było je transportować z miejsca na miejsce miejskimi autobusami i metrem. Cokolwiek większego wymagałoby zakupu furgonetki, a na to nie było ich stać. Zgodnie z duchem czasu postanowili zmienić nazwę by zdystansować się od „niemodnego” bluesa. Nazwę JASPER wymyślił Jon Taylor i tak zostało. W swej krótkiej działalności nagrali tylko jeden album wydany w 1969 roku przez Spark Records zatytułowany „Liberation”.

Jasper „Liberation” (1969)

Tych pięciu świetnych muzyków tworzyło mocny i bardzo zgrany kolektyw. Trudno zakwalifikować ich do jednego, konkretnego gatunku, gdyż operowali swobodną formą muzyczną z kombinacją różnych stylów, w których energia, podekscytowanie i młodość (średni wiek grupy to ledwie dwadzieścia lat) były ich atutami. Ponoć sam producent, Peter Eden (alias Alvin Springtime) gubił się w tym wszystkim nie do końca odczytując intencje zespołu. Zanim płyta ukazała się w sprzedaży JASPER już nie istniał. Muzycy zwabieni innymi lukratywnymi ofertami poszli swoimi drogami zupełnie nieświadomi, że nagrali ponadczasowy klasyk… Album zaczyna się od uroczego nagrania tytułowego. Kompozycja została pocięta na cztery części tworząc swego rodzaju leitmotive przybierający kwiecistą formę barokowego bolero przewijając się przez całą płytę. Mimo wszystko szkoda, że nie jest w jednym kawałku… Refleksyjne „Cutting Out” Donovana dalekie jest od oryginału; ciekawe połączenie cygańskich skrzypiec z bluesową harmonijką nadają tej akustycznej w oryginale balladzie całkiem nowy wymiar. Jazz rockowy „Shelagh” trwa niewiele ponad dwie minuty, a wbija się w pamięć jak gwóźdź w masło. Swych muzycznych korzeni zespół do końca jednak się nie wyparł. Mamy tu znakomite bluesowe kawałki takie jak „Ain’t No Peace” w stylu Johna Mayalla, czy blues rockowy „Confusion” pachnący Ten Years After. Do tego instrumentalna, sześciominutowa wersja „St. Louis Blues” W.C. Handy’ego z 1914 roku z piękną partią harmonijki ustnej, nie wspominając o autorskiej kompozycji Alana Feldmana „The Beard”, w której sam twórca popisał się znakomitą grą na organach budując klimat ocierający się o klasyczny numer Bokera T. & The MG’s „Green Onions”. Główną trakcją albumu pozostanie jednak rockowy gigant, siedmiominutowa psychodeliczna wersja „Baby Please Don’t Go” zagrana w baaardzo wolnym tempie…

Brytyjski GOLIATH pochodzący z Manchesteru jest jednym z nielicznych zespołów, o którym mówi się niewiele, albo i wcale. Pojawił się znikąd, nagrał jedną płytę i rozwiał się jak dym z niedopalonego papierosa…

Front okładki płyty „Goliath” (1971)

Im częściej słucham tego jedynego albumu wydanego na początku  1971 roku przez CBS, tym bardziej jestem zdziwiony, że nie został wówczas należycie doceniony. Łącząc w swej muzyce rock z jazzem i folkiem muzycy stworzyli niepowtarzalny proto-progresywny styl podkreślony intrygującym żeńskim wokalem Lindy Rothwell nie bez racji porównywalnym do Lindy Hole z Affinity. Duża dawka fletu (instrument wiodący na płycie!) i saksofonu tenorowego Josepha Rosbothama z fajną, momentami naprawdę ostrą gitarą Malcolma Grundy’ego wyczarowują mroczny, orientalny klimat zabarwiony brzmieniem Zachodniego Wybrzeża. Nie jest to prosta muzyka. Wymaga skupienia, uwagi i wchodzi najlepiej po kilkukrotnym przesłuchaniu. Nie mniej taki „Port & Lemon Lady” z dominującym fletem, czy „I Heard About A Friend” podszyty wibrafonem i słodkim śpiewem Lindy Rothwell to fajne popowo-rytmiczne kawałki… „No More Trash” miło kołysze bluesowym rytmem, zaś „Emerge, Breathe, Sunshine, Dandelion” podszyty jest lekkim, wschodnim akcentem. Zupełnie inny ciężar gatunkowy ma 10-minutowy, awangardowy „Hunter’s Song” łącząc free jazz z psychodelią końca lat 60-tych. Nie wiem, czy to nie najlepszy numer, chociaż mnie uwiodła zamykająca płytę znakomita wersja utworu brytyjskiego gitarzysty folkowego  Davey’a Grahama „Maajun (A Taste Of Tangier)” z lśniącym jak gwiezdny pył fletem i prześliczną wokalizą Lindy

Dla porządku dodam, że oprócz wymienionych osób w skład grupy wchodzili także John Williamson (bg) i Eric Eastman (dr). Krótko po wydaniu albumu Linda Rothwell doznała załamania nerwowego. I tak oto zespół, który swoją muzyczną wizją wyprzedzał o pół kroku konkurencję poszedł w rozsypkę…

Teoria Wielkiego Wybuchu. BANG „Bullets. The First Four Albums Plus…” (1971-1973)

BANG, podobnie jak Sir Lord Baltimore, Captain Beyond, Dust, czy Armageddon należy do tych zespołów, o których przewrotnie mówi się, że są „mało znani, a wszyscy o nich słyszeli”. Nazwa zespołu została zainspirowana tytułem artykułu „The English Boom Is Over BANG!” jaki pojawił się w magazynie „Rolling Stone”  nawiązujący do inwazji brytyjskich zespołów na Amerykę. Tym samym początkową nazwę Magic Band zastąpiono krótkim i mocnym BANG.

Od lewej Tony Diorio, Frank Ferrara, Frankie Gilcken. (1971).

Zespół powstał w sierpniu 1969 roku w Filadelfii, dwa tygodnie po Woodstocku z inicjatywy dwóch 16-latków: gitarzysty Frankie Gilckena i basisty Franka Ferrary, do których dołączył perkusista Tony Diorio. Po miesiącach intensywnych prób zaczęło się pasmo koncertów w rodzinnym mieście, Kalifornii i innych stanach. Otwierali występy Deep Purple, Black Sabbath, Grand Funk… Na ich muzykę wpływ miały zespoły takie jak The Beatles, Cream, Hendrix i grupy z Zachodniego Wybrzeża: Mobby Grape, Grateful Dead… BANG, często nazywany odpowiedzią Ameryki na Black Sabbath działając do 1973 roku nagrał trzy duże płyty dla Capitol Records, które potem kryminalnie popadły w zapomnienie na długie lata. Czwarty, który według wszelkiej logiki powinien być ich płytowym debiutem został udostępniony dopiero w… 2004 roku! Sześć lat później Rise Above Relics udostępnił wszystkie te nagrania razem z bonusami w czteropłytowym, pięknie wydanym boxie „Bullets. The First Four Albums Plus…”, który przyjąłem (jak wielu innych fanów) z wielką i niekłamaną radością!

Bang „Bullets. The First Four Albums 1971-1973”

Przede wszystkim czapki z głów dla wytwórni Rise Above Relics za udostępnienie tych rockowych rarytasów z mrocznej i odległej przeszłości. Żółte, lakierowane pudełko zawiera kompaktowe płyty umieszczone w replikach rozkładanych jak w oryginale okładek plus 40-stronicową książeczkę z historią grupy, archiwalnymi zdjęciami i samoprzylepną naklejką.

Album „Death Of A Country” z okładką przedstawiającą zespół „wciągnięty” w lufę pistoletu został nagrany na początku 1971 roku w jednym podejściu w Criteria Studios w Miami na Florydzie jeszcze przed podpisaniem kontraktu z Capitol. Kierownictwo wytwórni uznało jednak, że zawarta na nim muzyka jest zbyt mroczna, surowa, za bardzo „konceptualna”, której nikt nie zrozumie i odłożyła go na półkę. Przeleżał na niej dokładnie 33 lata…

Dysk nr.1. Album „Death Of A Country” (1971)

Znakomicie nagrany i świetnie wyprodukowany według mnie to autentyczny  muzyczny klejnot. Co prawda jedną nogą jest jeszcze w post-psychodelicznej erze kończących się lat 60-tych, nie mniej był już doskonałym budulcem proto metalowego następcy. Otwiera go tytułowa, 10-minutowa heavy progresywna mini suita ze zmianami tempa, agresywnymi zagrywkami gitarowymi przeplatanymi gitarą akustyczną i ekologicznym przesłaniem w tekście. Już choćby dla tej kompozycji warto mieć tę płytę! Pozostałe nagrania nie odbiegają poziomem, mają swoje zalety i moc – szczególnie polecam „Certainly Meaningless” i „Future Song”. W końcówce tego ostatniego słychać wybuch bomby jądrowej zarejestrowany na wojskowym poligonie w Yucca Flats puszczony od tyłu.

Kiedy Capitol postanowił nie wydawać tego albumu dał muzykom dwa tygodnie na nagranie nowego materiału, który ukazał się jesienią tego samego 1971 roku. Przy okazji skorzystano z poprzedniego projektu graficznego tyle, że w lufie pistoletu zamiast muzyków pojawiła się nazwa zespołu będąca jednocześnie tytułem płyty. Oficjalnie to ten krążek uznaje się za płytowy debiut tria.

Dysk nr.2. Album „Bang” (1971)

Patrząc dziś z perspektywy czasu trzeba przyznać, że zespół miał olbrzymi potencjał. Jakkolwiek byśmy to nie nazwali: hard rock, proto-metal, czy heavy psychodelia, jedno jest pewne – ten album jest prawie tak dobry i ciężki jak „Master Of Reality” Black Sabbath wydany w tym samym roku. Różnica jest jedna: czas wyniósł Black Sabbath do statusu bogów, podczas gdy BANG pogrążył się w mroku. A szkoda, bo jest tu kilka prawdziwych metalowych kilerów i zaskakująco inteligentnych tematów. Choćby ten o chrześcijanach karmionych dzikimi zwierzętami na rzymskiej arenie w „Lions, Christians”, czy ten w piorunującym „The Queen” będący eposem o prostytutce specjalizującej się w perwersyjnych klientach… Na dodatek przy takich utworach jak bombastyczny „Future Shock”, „Come With Me”, „Redman”, czy „Questions” niemożliwe jest nie paść na kolana i nie walić głową w podłogę – nawet jeśli zrobi się to instynktownie. Jedną z rzeczy, które sprawiają, że album „Bang” jest tak świetny to wysoka, konsekwentna jakość wściekłego gitarowego riffu, gęstej perkusji, zapierającego dech w piersiach basu i głosu wokalisty brzmiący jak miks Ozzy’ego z Plantem, a w „Questions” jak sam Plant.

Tył okładki 4-płytowego boxu „Bullets…”

Niedługo po wydaniu „Bang” zespół opuścił perkusista Tony Dioro, który jednak nadal tworzył dla zespołu. Ponoć w jego odejściu maczali palce ludzie z Capitolu. W konsekwencji na kolejnym albumie „Mother/Bow To The King”, który ukazał się sześć miesięcy po płycie „Bang” (dokładnie 1 listopada 1972 roku) zagrało… dwóch perkusistów. Bruce Gary z Knack bębnił w „Keep On” i „Idealist Realist” zamykających stronę „A” oryginalnego winyla, w pozostałych słyszymy Durisa Maxwella z grupy Skylark…

Dysk 3. Album „Mother/Bow To The King” (1972)

Krytycy narzekali, że album nie był tak dobry jak poprzedni, z czym nie do końca się zgadzam. Co prawda druga strona jest odrobinę lżejsza i momentami zwraca się w stronę melodyjnego glam rocka w stylu Sweet („No Sugar Tonight”), ale co najmniej pięć/sześć z ośmiu zamieszczonych tu nagrań trzymają poziom poprzednika. „Mother” zaczyna się od łagodnego kołysania, ale potem nabiera rozpędu pokazując ostre pazurki; „Humble”przechodzi w gęstą jak ołów, hard rockową atmosferę plując i warcząc przez cały czas przypominając mi Grand Funk; „Kep On”, mocny hard rockowy klejnot, podtrzymuje wysoki poziom – w głosie Franka Ferrary znów słychać złość i pasję; z kolei „Idealist Realist” to wzorcowy przykład ciężkiego rocka ze szponiastą, „przybrudzoną” gitarą: przy „Feel The Hurt” wymiękam czując te letnie koncerty na świeżym powietrzu w środku gorącego lata, a „Tomorrow” jedynie potwierdza jak dobry to był zespół.

Brak sukcesu komercyjnego powoduje nerwowe ruchy w wytwórni Capitol, która zwalnia dotychczasowego producenta stawiając na człowieka, który nie ma pojęcia o ciężkim rocku. Tym samym muzyka na albumie „Music” (1973) stała się bardziej popowa.

Dysk 4. Album „Music” (1973).

Pop rock dla takiego zespołu jak BANG w oczach ortodoksyjnych fanów jest okropnym stylem. Rozumiem jednak muzyków, którzy postawieni pod ścianą musieli pójść na ugodę, by wypełnić warunki kontraktu. Można zżymać się nad tym albumem do upadłego, zmieszać z błotem, opluwać, skopać, tyle, że tak naprawdę do niczego to nie prowadzi. Długo szukałem w nim pozytywów i na dobrą sprawę stwierdziłem, że jeśli ktoś gustuje w pop rockowych klimatach ten album może mu się spodobać. Ba! Znam kilka osób, które uważają go za… genialny (sic!). Pewnie nie trudno poddali się  urokowi tak słodkim piosenkom jak „Must Be Love” z harmoniami wokalnymi The Raspberries, którzy przypadkiem pojawili się w studio, słodkiej kołysance „Love Sonet” śpiewanej dla małej córeczki do snu, czy balladzie „Little Boy” z fortepianem na pierwszym planie i akustykiem w tle. Płytę tę omijałbym z daleka, gdyby nie bonus. Trzy nagrania: „Slow Down”, „Feels Nice” i „Make Me Pretty” pochodzą z singla (ostatniego) jakie trio nagrało dla Capitol. Absolutna petarda i kontynuacja tego, co BANG zaproponował na swym debiucie dwa lat wcześniej! I co, można było..?!

Skandynawskie klejnoty: CHARLIES, MOSES, NEON ROSE…

Na przełomie lat 60/70 w Finlandii działało kilka fenomenalnych zespołów takich jak np. Wigwam, Tasavallan Presidentti, Kalevala, czy Elonkorjuu. Nota bene płytę „Harvest Time” z 1972 roku tego ostatniego przez długie lata uważałem za najcięższy rockowy album nagrany w tym kraju. Do czasu, gdy dość przypadkowo trafiłem na krążek „Buttocks” kwintetu  CHARLIES.

Ten pochodzący z Lahti zespół, który działał w latach 1966-1975 od początku prowadzony był przez gitarzystę Eero Ravi i basistę Pitkä Lehtinena. Początkowo grali rhythm’n’ bluesa i popularne kawałki rock’n’rollowe, ale nowe postrzeganie muzyki przyszło jesienią 1967 roku po obejrzeniu koncertu Cream w Helsinkach. A potem przyszedł Led Zeppelin i to był już ten prawdziwy punkt zwrotny dla chłopaków z zespołu CHARLIES.

„Buttocks” wydany w 1970 roku przez małą wytwórnię Love Records był ich drugim albumem. Płytę nagrali na własny koszt w betonowej piwnicy dumnie nazywającej się Microvox-Studio w dwa dni! Mimo to efekt końcowy był oszałamiający. Mocne, dzikie gitary z wah wah, ryczący do bólu gardła wokal, mocarna sekcja rytmiczna określiły krążek „najbardziej odurzającym fińskim albumem lat 70-tych” bliski The Jimi Hendrix Experience, Ten Years After, Led Zeppelin… Ale jeśli ktoś myśli, że jest tu tylko „łupanka” to się zdziwi. Co prawda większość utworów wiruje wokół ciężkiego brzmienia, ale na płycie pojawiły się wyraźne elementy progresywne i blues rockowe. Są tu  partie na saksofonie, flecie i fortepianie brawurowo zagrane przez Igora Sidorowa. Mają one ten niepowtarzalny skandynawski klimat i charakter, który za każdym razem rozbraja mnie totalnie! Mnóstwo tu też rozmytych folkowych ekspansji, mocnych wokali, długich, bardzo swobodnych i elektryzujących gitarowych solówek z pełnym dynamiki doskonałym bębnieniem. Ten album uważany jest dziś za jedną z najrzadszych i najcenniejszych płyt winylowych z Finlandii osiągając niebotyczną cenę 2000 euro! I na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Okładka płyty została skopiowana (bez zgody i wiedzy muzyków) z malowidła jakim przyozdobiony był van, którym zespół podróżował i przewoził sprzęt. Autorem rysunku był basista Pitkä Lehtinen; oryginalne wydanie longplaya nie zawierało informacji na ten temat, a Lehtinen nie otrzymał za nie wynagrodzenia…

W 1971 roku na skandynawskim rynku pojawiła się jedyna płyta tria MOSES zatytułowana „Changes”.

Trio powstało w 1969 roku w duńskim Esbjerg i od razu wypracowało własny styl – gryzący jak dym ciężki progresywny blues rock, który najlepiej doceniali słuchacze w ciasnej sali wypełnionej zapachem piwa i jointów z „fajnego tytoniu”. Nagrany w dwa dni album „Changes” został wydany przez niskobudżetową wytwórnię Spectator Music Production w ilości… 500 egzemplarzy! Chyba nie trzeba dodawać, że to kolejna ekstremalna rzadkość, nie do zobaczenia nawet na internetowych giełdach płytowych. Dzisiaj jego słuchanie to jak wchodzenie na przedmieścia tamtych czasów. Ma magię ciężkiego klasycznego tria z mocnymi kawałkami, długimi solówkami gitarowymi, dudniącym basem z wykorzystaniem… widelca(!) jak zrobił to Burke Shelley, świetnymi riffami w stylu Hendrixa i Cream i piekielnym bębnieniem. Tytułowa kompozycja jest ukłonem w stronę Black Sabbath, a w zasadzie rozszerzeniem tego, co Tony Iomi i spółka zrobili w takich utworach jak „The Wizard” i „Warning”. Z kolei „I’m Coming Home” to czysty Zeppelin; siedem minut słodkiej psychodelicznej melodii z godną uwagi rolą Sørena Højbjerga w gitarowych solówkach i basisty Jørgena Villadsena. Za to „Everything Is Changed” najbliższe jest temu, co Blue Cheer zrobił trzy lata wcześniej w „Summertime Blues”... W instrumentalnym „Beginning” popis na perkusji dał Henrik Laurvig, a jego gra (nie tylko w tym kawałku) kojarzy mi się z równie świetnym perkusistą Johnem Garnerem (Sir Lord Baltimore). Obu łączy coś jeszcze – byli głównymi wokalistami w swych zespołach. Następny, „Skæv”, to ciężki mocarny blues toczący się wolno jak walec drogowy z przytłaczającym brzmieniem gitary solowej i basu. Zaśpiewany w ojczystym języku dodało mu oryginalności; numer, który śmiało mógłby znaleźć się w repertuarze Cream… Zamykający płytę „Warning” jest ukłonem w stronę Grand Funk („Inside Looking Out”) i opowiada historię młodego człowieka, który wpadając w narkotyczny nałóg zmarnował sobie życie…

Album „Dream Of Glory And Pride” wydany przez Vertigo w 1974 roku był dziełem szwedzkiego zespołu NEON ROSE.

Grupa została założona w Sztokholmie w 1969 roku przez Rogera Holegårda (voc, g) i braci Mengarelli (g): Piero (g) i Benno (bg) pod nazwą Spider. Kiedy w 1973 roku do zespołu dołączył perkusista Stanley Larsson postanowiono zmienić nazwę, która miała być piękna jak ich muzyka, intrygująca i wpadająca w ucho – coś jak Iron Butterfly. Po naradach wybór padł na NEON ROSE. W październiku 1973 roku podpisali kontrakt z Vertigo, a już 30 listopada tego samego roku w sztokholmskim Decibel Studios rozpoczęli pracę nad debiutancką płytą. Bardzo ciekawą postacią w zespole był Stanley Larsson, najlepszy rockowy perkusista jakiego Szwecja kiedykolwiek miała. Jego idolem muzycznym był amerykański jazzowy perkusista Buddy Rich znany z doskonałej techniki  i niesamowitej prędkości. Na scenie Stanley Larsson przypominał szalonego Keitha Moona z The Who; w grę wkładał tyle energii, że opuszczał scenę podpierany przez technicznych. Po jednym z koncertów, w którym wymiotował odszedł z zespołu. Na szczęście absencja trwała ledwo kilka dni… Ten rewelacyjny moim zdaniem debiut zawiera siedem znakomicie wysmakowanych kompozycji nawiązujący do stylistyki Deep Purple, Wishbone Ash i Camel. Melodyjny hard rock oparty na świetnym instrumentalnym brzmieniu i soczystych gitarowych riffach ma liczne zmiany tempa i nawiązania do progresywnego rocka czyniąc z „Dream Of Glory And Pride” jedną z muzycznych pereł szwedzkiego rocka tamtych lat. I choć otwierającemu płytę nagraniu„Sensation” można zarzucić zbytnią komercję spod znaku glam rocka, to już taki „A Picture Of Me” z gitarowymi zagrywkami i solówkami a la  Budgie powoduje ciary, a siedem i pół minuty upływa jak mrugnięcie okiem. Po klasycznie ciężkim brzmieniowo „Love Rock” przychodzi czas na instrumentalne „Primo”. Fantastyczny kawałek zagrany na dwie gitary prowadzące, z ciągle zmieniającym się tempem i z czarującym, wysublimowanym nastrojem… „Let’s Go And That Boy” zaczyna się riffem podobnym z „Woman In Tokio” Deep Purple i na dobrą sprawę ten „purpurowy klimat” trwa do samego końca nagrania, co nie jest żadnym zarzutem… Początek „Julia’s Dream” z fletem, dźwiękami klawesynu i gitary akustycznej jako żywo kojarzy mi się z balladą Pink Floyd o podobnym tytule („Julia Dream”) z 1968 roku. Ale to tylko początek, bowiem uroczy, psychodeliczny klimat przechodzi w ciężkie progresywne granie z doskonałymi (po raz kolejny!) partiami gitar, świetnym wokalem i mocną sekcją rytmiczną. Cudo! Co ważne jeszcze jedno cudo dostajemy na samo zakończenie płyty. Mowa o tytułowej, 10-minutowej kompozycji „Dream Of Glory And Pride”, w której czuć ducha muzyki największych prog rockowych zespołów tamtej epoki… Do kompaktowej wersji dołączono sześć naprawdę świetnych bonusów z singli, sesji nagraniowej i koncertu. Doskonały dodatek do doskonałej płyty!

EPITAPH „Epitaph” (1971)

EPITAPH powstał w Dortmundzie pod koniec 1969 roku z zespołów Chicago Sect i The Red Rooster prowadzonych przez angielskiego gitarzystę i wokalistę Cliffa Jacksona. Nazwa pochodziła od słynnego utworu „Epitaph” King Crimson, ulubionego zespołu Cliffa i jego przyjaciół: szkockiego perkusisty Jamesa McGillivraya, oraz niemieckiego basisty Bernda Kolbe. To oni tworzyli kręgosłup grupy Fagina’s Epitaph, która ostatecznie skróciła nazwę na  EPITAPH.

Brytyjsko-niemiecki Epitaph (1971)

Na początku lat 70-tych Dortmund było enklawą niemieckiego rocka progresywnego. To tu działał też jeden z największych w kraju klubów muzycznych „Fantasio” mogący pomieścić około 900 osób. Przez kilka miesięcy w piwnicy klubu do perfekcji szlifowali swoje kawałki. Musieli być dobrzy skoro w przeciągu dwóch lat zaliczyli wspólne występy z takimi wykonawcami jak Yes, Black Sabbath, Rory Gallagher, If, Gracious,  Amon Düül II… Po serii koncertów jakie dali w niemal całych Niemczech przeprowadzili się do Hanoweru gdzie podpisali umowę z wytwórnią Polydor. Po zaangażowaniu drugiego gitarzysty Klausa Walza zespół udał się do Wessex Sound Studios w Londynie i rozpoczął nagrywanie debiutanckiego albumu. W trakcie studyjnych prac muzycy niespodziewanie opuścili Londyn i z niewiadomych do dziś przyczyn ukończyli sesje w hamburskim Windrose Studios. Ostatecznie album „Epitaph”, z piękną okładką Jutty Drewes ukazał się jesienią 1971 roku.

Front okładki płyty „Epitaph” (1971)

W wielu kręgach EPITAPH uważa się za zespół hard rockowy, ale płytowy debiut kwartetu to post psychodeliczny rock progresywny z krążącymi wokół niego elementami ciężkiego brzmienia. Te ostatnie odnajdziemy w zasadzie tylko w dwóch z pośród pięciu długich, nieco melancholijnych utworach zarejestrowanych na tej płycie. Na samo otwarcie dostajemy rockowe boogie „Moving To The Country”, kipiące gitarowymi solówkami podpartymi ciężką sekcją rytmiczną. To jedno z takich nagrań wciskających (dosłownie) w fotel. Po tak szaleńczym tempie „Vision” jest jak oczyszczająca kąpiel w górskim, krystalicznie czystym źródełku. Dźwięki gitary jak diamentowe kryształki rozsypują się pod bosymi stopami. Melotron grając prosto i łagodnie snuje przepiękny motyw muzyczny wolno przenosząc nas do krainy wróżek i elfów. Wraz z Ciffem Jacksonem, który swoje teksty śpiewa nostalgicznym, kojącym i pełnym ciepła głosem odbywamy magiczną podróż. Podróż, która mogłaby trwać i trwać… Harmoniczne melodie wokalne w „Hopelessly” zaczynają się bardzo łagodnie, ale potem dochodzimy do miejsca, w którym muzycy za pomocą zręcznych akcentów (choćby pamiętne arpeggio a-moll) podkręcają swą szaloną, progresywno-hard rockową opowieść (z naciskiem na prog) dzięki czemu całość przybiera naprawdę mocny wymiar. Zespół gra jak oszalały, jakby nie było jutra! Wyobrażam sobie ich występy na żywo. W owym czasie musiały być świetne.

Tył okładki.

Ponad 8-minutowa „Little Maggie” rozpoczyna się od wpadającej w ucho southern rockowej melodii spod znaku braci Allman. Nie dajcie się jednak zwieść kołyszącemu rytmowi amerykańskiego południa bowiem mniej więcej po dwóch i pół minutach dostajemy kopa w postaci potężnego riffu, najcięższego na tym albumie. Ustępując miejsca smakowitym partiom solowym zagranym na dwie gitary prowadzące numer przeradza się w fantastyczne, jamowe granie. Całość kopie i wyrywa cztery litery z fotela razem z kapciami! Płytę kończy 10-minutowa kompozycja„Early Morning”. Zagłębiając się w swe niewyczerpalne acid rockowe zapasy zespół wyczarował niezwykłą psychodeliczną (halucynogenną!) atmosferę proponując wycieczkę przez równiny, góry i kosmos… tony kosmosu. Meandruje jak diabli, ale konstrukcję formy trzyma precyzyjnie do samego końca. Tak jak ich idole z King Crimson. W połowie nagrania (ok. 4:33) słyszymy najbardziej proto-metalowy krzyk, a potem niesamowite, podnoszące na duchu solo gitarowe. Uwielbiam też tę szaloną część ćwiczeń na gitarze brzmiącą jak lżejsza odmiana hitu Iron Maiden, przy której bezwiednie unoszę brwi. Nie ze zdziwienia. Ze szczerego  uwielbienia dla zespołu i jego debiutanckiej płyty.

Do muzyki podchodzę bardzo emocjonalnie. Do debiutu EPITAPH także. Ten album jest czymś więcej niż tylko pęknięciem w rockowej skale. Tak właściwie jest szczeliną muzycznego stylu, przez którą  przechodzi wiązka światła rozświetlając ciemności. Mówiąc bardziej realistycznie, to portret przygnębionego ducha i umysłu; bezdenny rów depresji, który musi zostać wydarty przed odzyskaniem jaźni. „Beznadziejnie oddajesz swoje myśli w pustkę nicości, ale wczorajsza modlitwa może być wypełniona marzeniami…” („Hopelessly” ).

Kompaktowa reedycja albumu wytwórni  Repertoire Records zawiera cztery bonusy: strony „A” singli „London Town Girl” (1971) i „Autumn 71” (1973), stronę „B” singla „Are You Ready” (1973), oraz dwa świetne nagrania demo z 1970 roku „I’m Trying” i „Changing World” będące znakomitymi muzycznymi kąskami nie tylko dla wytrawnych słuchaczy.

GILA(1971)

Mieszkający w hipisowskiej komunie czterej muzycy: klawiszowiec Fritz Scheyhing, śpiewający gitarzysta Conny Veit, francuski perkusista David Alluno i szwajcarski basista Walter Wiederkehr w 1969 roku założyli w Stuttgarcie zespół Gila Füchs (na plakatach często pojawiała się też nazwa Gila Fuck). Dość szybko zdecydowali się na skrócenie nazwy ze względu na policyjnych tajniaków, którzy pojawiali się niemal na wszystkich ich koncertach. Początkowo ich sceniczne występy na studenckich imprezach i w lokalnych klubach miały charakter happeningu łącząc rockową alchemię z filmem, poezją, fotografią i pantomimą. Żal, że nie zachowały się nagrania z tamtego okresu. Dziś możemy się jedynie domyślać jak to wyglądało.

Zespół GILA. Od lewej: Conny Veit, David Alluno, Walter Wiederkehr, Fritz Scheryhing (1971)

Koncerty, na których odgrywali wyłącznie autorskie kompozycje zaczęły przyciągać coraz większą publiczność. Na scenie całą uwagę skupiał na sobie Conny Veit, lider zespołu i osoba o niebywałej wyobraźni muzycznej. Przyszła gwiazda grup Popol Vuh i Guru Guru pokazała, że ma świeże pomysły proponując brzmienie zbliżone do Pink Floyd i Ash Ra Tempel. Jednak w przeciwieństwie do tego ostatniego Veit zdecydował się na „brudne”, acid rockowe brzmienie swojej gitary w hendrixowskim stylu. Rosnąca popularność grupy w Stuttgarcie, który w tamtych latach wyróżniał się niezwykle bogatą sceną kulturalną przyciągnęła uwagę wytwórni B.A.S.F. nagrywając dla niej w czerwcu 1971 roku debiutancki album „Gila (Free Electric Sound)”.

Z charakterystyczną, abstrakcyjną okładką z geometryczną głową gada (wynik wyobraźni Fritza Mikescha i Marlies Schaffer) dzieło to nagrano w zaledwie osiem dni, dokładnie tak jak miało to miejsce w przypadku „More” Pink Floyd. Inżynierem dźwięku był sam Dieter Dierks mający na swym koncie współpracę z wieloma ówczesnymi zespołami z kręgu karutrocka: Orange Peel, Embryo, Frame, Epsilon, Ash Ra Tempel, Tangerine Dream… Producentami krążka, który dziś funkcjonuje pod tytułem „Gila”, byli sami muzycy.

Front okładki płyty „Gila” (1971).

Koncepcyjny album, którego przesłaniem było „przejście ludzkości od agresji do porozumienia” jest (w tym przypadku nie waham się użyć tego słowa) arcydziełem niemieckiego prog rocka. GILA robi na nas wrażenie dzięki dynamicznej i pomysłowej komunikacji pomiędzy space rockowymi improwizacjami i długimi psychodelicznymi solówkami gitar w towarzystwie świetlistych akordów organów… „Agression” rozpoczyna się od dźwięków fal morskich i krzyku osoby chcącej przebić się poprzez wyjący wiatr. Sama muzyka w funkowo-jazzowym rytmie wypływa po minucie. Gitarowy riff Conny Veita, wokół którego rozwija się temat główny kompozycji prowadzi do zespołowego grania opierającego się na mocnej perkusji i mrocznych liniach basu (nawiasem mówiąc bas robi wrażenie na całym albumie). Atmosferę zagęszcza (nomen omen) agresywna gitara z lekko łaskoczącym,  psychodelicznym Hammondem w tle. Nastrój zmienia się w następnym numerze z powolną, ale przestrzenną 13-minutową kompozycją „Kommunikation”. Na początku słyszymy wodę, odgłosy naturalnych choć niesprecyzowanych dźwięków. Po chwili wyłania się subtelna gitara, delikatna perkusja i dudniący bas, który poza funkcją rytmiczną przybiera różnorodne funkcje. Pojawiający się wokal nie burzy jamowej konstrukcji utworu pozwalając muzykom na swobodną improwizację. Przysłuchując się grze perkusisty z klawiszowcem czuć klimat Pink Floyd z koncertowej części albumu „Ummagumma”; ostatnie 90 sekund wypełnione są pięknym dźwiękiem melotronu i gitary, które tworzą urzekający epilog.

Tył okładki

Wyciszony i bardziej tajemniczy „Kollaps” z rozmytym Hammondem, snującym się basem, rzewną gitarą i instrumentami perkusyjnymi nawiązuje do  wczesnego, psychodelicznego okresu Pink Floyd i Kansas z… 1976(!) roku (suita „Magnum Opus” i jej otwarcie „Father Padilla Meets The Perfect Gnat” ). Płacz niemowlęcia na początku nagrania powoduje gęsią skórę na ciele… „Kontakt” to dźwiękowy kolaż o próbie nawiązania łączności z pozaziemskimi cywilizacjami. Ciemną, kosmiczną atmosferę rozjaśnia pojawiająca się akustyczna gitary i hinduska tabla zaplatając oryginalny, muzyczny warkocz w folkowo wschodnim smaku…  W 10-minutowym, dwuczęściowym finale przewija się muzyka elektroniczna z etnicznymi elementami. Znikają wcześniejsze gitary akustyczne, a na ich miejsce pojawiają się organy i gitara elektryczna z pedałem wha wah. Tak zaczyna się „Kollektivitat”. Refleksyjne, płynne solo na organach Hammonda, mruczący bas i gitarowe dźwięki w bluesowym odcieniu starannie budują klimat rytmicznej oazy marzeń i spokoju. Po sześciu i pół minutach muzyka z przeszłości zanika jak miraż na spalonej słońcem pustyni. Pojawiające się egzotyczne, plemienne bębny przenoszą nas w dziką, tajemniczą dżunglę pełną dziwnych odgłosów. Tak zaczyna się ostatnie nagranie zatytułowane „Individualitat”, które po trzech i pół minutach kończy tę wspaniałą płytę.

Dzięki doskonałej harmonii między muzykami powstała jedna z najlepszych płyt niemieckiego prog rocka lat 70-tych. Każdy z nich udowodnił, że ​​miał talent i dobry gust prowadząc nas przez całą gamę niezwykłych dźwięków: od psychodelii do progresywnych space rockowych podróży; od płaczu noworodka po tajemnicze wołania dorosłego człowieka. Ta płyta to uzupełnienie podróżnego bagażu, w którym znajdują się inne doskonałe albumy, by wspomnieć choćby „A Sacerful Of Secrets” Pink Floyd, „ At The Cliffs Of River Rhine” Agitation Free, „Flying ( One Hour Space Rock)” UFO, czy równie świetną, a tak mało znaną „Auf der bahn zum Uranus ” niemieckiej grupy Gäa…

Niedługo po wydaniu albumu zespół zawiesił działalność. W tym okresie Conny Veit dołączył do grupy Popol Vuh, z którą w 1973 roku nagrał album „Hosianna Mantra”. Tuż po tym, z nowymi muzykami reaktywował GILĘ nagrywając longplay zatytułowany „Bury My Heart At Wounded Knee” wydany w lipcu 1973 roku. Płyta, nagrana głównie na instrumentach akustycznych opowiadała o trudnej historii północnoamerykańskich Indian.  Wokalistką grupy została ówczesna dziewczyna Veita, atrakcyjna Sabine Merbach.  Niestety rok później GILA oficjalnie przestała istnieć. Conny Veit dołączył do Guru Guru, zaś piękna Sabine zasiliła na krótko Popol Vuh. Po odejściu z grupy wpadła w alkoholizm; zmarła niedługo potem z powodu niewydolności nerek…

Pomimo krótkiej działalności GILA jest do dziś jedną z legend rocka progresywnego, a jej debiutancki album polecam każdemu kto szuka dobrych muzycznych wrażeń!

Rock z podziemnego schronu. GERMAN OAK „Down In The Bunker” (1972)

Latem 1972 roku instrumentalna grupa GERMAN OAK z Düsseldorfu złożona z pięciu tamtejszych hippisów weszła do studia nagraniowego Luftschutzbunker (oficjalnie zwanego Air Raid Shelter), mieszczącego się w niemieckim podziemnym schronie przeciwlotniczym z czasów II wojny światowej, aby nagrać swój pierwszy longplay. Muzycy mieli wszelkie powody wierzyć, że płyta (zawierająca głównie spontaniczne, jamowe granie) wypływając na powierzchnię z ciemnego bunkra zostanie ciepło przyjęta przez miejscowych fanów. Niestety, mylili się.  Düsseldorf (zresztą tak jak i całe Niemcy) nie był gotowy na ambientową, momentami wręcz klaustrofobiczną propozycję zespołu. Jeszcze nie teraz. To przyjdzie za dwie dekady, Sklepy muzyczne, nawet te lokalne, odmówiły sprzedaży albumu. Ten okrutny brak zainteresowania ze strony dystrybutorów spowodował, że z 213 wytłoczonych wówczas egzemplarzy sprzedano zaledwie dziewięć! Pozostałe były przez całe lata (do połowy lat 80-tych) przechowywane w piwnicy organisty grupy! Na szczęście powtórne pragnienie ukazania światu wciąż nieodkrytego klejnotu starego krautrocka wskrzesiło z martwych NIEMIECKI DĄB.

Historia zespołu jest niejasna i nieco zawoalowana, a upływający czas w jej odkrywaniu raczej nie pomaga. Dość długo sami muzycy nie ujawniali swoich personaliów mówiąc o sobie, że są po prostu crew (ekipą, załogą). A jeśli już, to podawali albo swoje imiona (Ulli, Harry) albo pseudonimy („Cezar”, „Warlock”, „Nobbi”). To ukrywanie się pod imionami i pseudonimami sprawiły, że grupa wydawała się jeszcze bardziej tajemnicza i niedostępna. Dziś już wiemy, że jej trzon tworzyli bracia Kallweit: Urllich (dr) i Harry (bg), oraz Wolfgang Franz „Cezar” Czaika (g). Jako klasyczne power trio zaliczyli kilka spektakularnych koncertów, po których jeszcze w tym samym 1971 roku dołączyli do nich Manfred „Warlock” Uhr (org) i Norbert „Nobbi” Luckas (g). W takim też składzie rok później nagrali album „Down To The Bunker”.

Wolfgang Czaika (g) i Ulli Kallweit (dr).

Czarno-biała okładka przedstawiająca niemieckiego żołnierza symbolizującego armię Trzeciej Rzeszy nie gloryfikuje faszyzmu. Przeciwnie. To głos młodych Niemców sprzeciwiających się II wojnie światowej, refleksja nad ciemnością i jej chaosem. Tytuły utworów, takie jak: „Airalert”, „Down In The Bunker”, „Raid Over Düsseldorf”, czy „1945-Out Of The Ashes” nie brzmią zachęcająco, prawda? A jednak nierozsądnie byłoby nie wysłuchać tego legendarnego rarytasu – jednego z najbardziej tajemniczych, „podziemnych” (dosłownie i w przenośni) klejnotów niemieckiego krautrocka. Tym bardziej, że krążek swym poziomem dorównuje debiutowi Tangerine Dream „(„Electronic Meditation”)  i dwóm pierwszym płytom Cluster. Lepszej rekomendacji chyba nie potrzeba…

Front okładki płyty „German Oak” (1972)

„Down In The Bunker” to prawdziwa muzyczna bestia. Pełzający potwór rozwijający się powoli i brzmiący jak „Ambross” z pierwszej płyty Ash Ra Tempel tyle, że wykonany w dużo wolniejszym tempie. Instrumentalne, jamowe kompozycje krążą  wokół powtarzających się głównych tematów. W 1972 roku rzadko która płyta wydawała się tak mroczna i klaustrofobiczna. Ma niepowtarzalną atmosferę stworzoną przez hipnotyczny rytm, przesterowane gitary i rozmyte klawisze wykorzystując przy tym efekty dźwiękowe: spadające bomby, wyjące syreny alarmowe, fragment przemówienia Hitlera… Niby nic oryginalnego; od 1968 roku robiły to już inne zespoły rockowe, psychodeliczne. Tyle, że GERMAN OAK jak żaden inny zostawił ogromny margines wyobraźni dla słuchacza. A to już wiele!

Oryginalny album zawierał cztery nagrania z czego dwa środkowe trwające 18 i 16 minut są jego jądrem. Kiedy mroczny „Airalert” po minucie i pięćdziesięciu sekundach znika we mgle czasu pojawia się tytułowy Down In The Bunker”. Perkusja (kojarzy mi się z „Set The Controls…” Pink Floyd) i bas zagęszczają atmosferę. Wyczuwa się strach, powiewa grozą. Z tego zawirowania wyłaniają się szalone, zakręcone motywy i tematy przygotowując nas na nadchodzący atak. Nie bombowy, a dźwiękowy. Nagrany jakby w korycie rzeki wijącym się w głębokim kanionie. Ten proto-industrialny dźwięk z ciężką, płaczącą linią gitar sprawia, że skóra cierpnie. Muzycy przyznali później, że było to dla nich niezwykłe doświadczenie. Wolfgang Czaika: „Grając w tym starym schronie atmosfera stała się nagle dziwna. Tak jakby duchy przeszłości obudziły się, szeptały nam o strachu, rozpaczy a także o nadziei, która umiera ostatnia …”

„Raid Over Düsseldorf” otwierający drugą stronę oryginalnej płyty to kawał fantastycznego jamowego grania spod znaku wściekłej psychodelii z elementami kosmicznego rocka przypominający nieco amerykański Chocolate Watch Band. Dlaczego? Chyba przez fakt, że jest cięższy i bardziej rytmiczny od swego klimatycznego poprzednika. Rytm jest tym, co wyróżnia to nagranie. Ktoś kiedyś powiedział, że tętent konia w biegu został przeniesiony do hard rocka. I coś w tym stwierdzeniu jest ponieważ znajdziemy go wszędzie: od „Roadhouse Blues” The Doors po „The Width Of A Circle” Davida Bowie, że wymienię te dwa kawałki, które akurat przyszły mi na myśl. Do tej rytmiki idealnie wpasowali się obaj gitarzyści solowi. Prześcigając się w pomysłach inspirują i napędzają się przez co dźwięk grubych murów bunkra pokrytych mokrym mchem wydaje się mniej groźny, a nawet wręcz przyjazny… Album kończy króciutki, dwuminutowy „1945 – Out Of The Ashes” z organami w stylu Raya Manzarka na pierwszym planie. W rzeczywistości jest to kontynuacja pierwszego numeru płyty z zaskakującym jak na nią zakończeniem bijących dzwonów kościelnych i radosnym śpiewem ptaków.

W muzyce GERMAN OAK fascynujące jest poczucie przestrzeni, którą wytworzyć potrafili nieliczni.  Mogło wynikać to z bardzo prostego faktu: tu nikt nikomu nie przeszkadzał, nie wchodził w drogę. Muzycy bardzo uważnie słuchali się nawzajem, choć każdy z nich walczył o swoje nuty. Nawiasem mówiąc, kiedy po raz pierwszy słuchałem tego albumu nie do końca wierzyłem, że gra tu aż pięciu muzyków. Ten zespół brzmiał jak klasyczne power trio, a nie jak kwintet. Może pracowali w parach i nagrywali równolegle jak Can..? Być może, ale jakoś w to wątpię. To krzyżackie plemię stojąc w ruinach  jakiejś rzymskiej świątyni gra swe barbarzyńskie riffy zaplątane w strunach gitar podtrzymując za wszelką cenę swój muzyczny światopogląd. Pojedynczo nie liczyliby się wcale – razem byli wszystkim. Byli załogą.

Nie jest to łatwa muzyka i nie od razu powala. Kumulujący się groove buduje się powoli i stopniowo na niekończących się powtórzeniach ze standardową linią basu, lub rytmiczną sekwencję gitarową. I kiedy wydaje się, że nic nas nie zaskoczy dźwięk nagle skręca i uderza znakomitą zagrywką lub klimatem. W przypadku tego zespołu to, co po dwóch minutach wydaje się uproszczonym i banalnym riffem, po ośmiu staje się jedynym, naprawdę słusznym i ekscytującym graniem. Do tego muzycy dotykają „przyszłościowych” gatunków jak metal (ocierający się chwilami o doom metal), ambient, free rock… I nie przeszkadza mi nie najwyższa jakość dźwięku tej płyty. Tu liczą się emocje, a te są wielkie. Poza tym spotkałem się z dużo gorszymi brzmieniami zarejestrowanymi w o niebo lepszych studiach. Joe Perry z Aerosmith powiedział kiedyś: „Gdy jedyne co masz to młotek, wszystko wokół wygląda jak gwóźdź”. On musiał kiedyś słuchać NIEMIECKIEGO DĘBU. Na bank!

Na zakończenie słów kilka o reedycjach albumu „Down In The Bunker”, który doczekał się kilku reedycji i na CD i winylach. Najbardziej popularna jest ta kompaktowa wydana przez Witch & Warlock w 1990 roku z czterema bonusami. Nawiasem mówiąc ta wersja dostępna jest do odsłuchania na youtube. Osobiście polecam tę, która ukazała się w  2017 roku wydana przez Now-Again Records. Trzy płyty CD, 13 utworów, 161 minut muzyki! Dysk pierwszy to oryginalny materiał z 1972 roku. I tu mamy pierwszą niespodziankę. Niektórym nagraniom przywrócono oryginalne tytuły, które zostały zmienione przez Manfreda Uhra bez wiedzy pozostałych członków zespołu. I tak „Raid Over Düsseldorf” nazywa się teraz „Belle’s Song”, a „Down In The Bunker” (z którego usunięto fragment przemówienia Hitlera) „Missile Song”. Drugi CD to rozszerzone wersje „Belle’s Song” ( 35 minut) i „Missile Song” (ponad 25 minut)! Poza czasem trwania nie słyszę żadnej różnicy między nimi, co wydaje się sugerować, że tak brzmiały ich oryginalne wersje. Trzeci kompakt (7 utworów; 61 minut) zawiera m.in. cztery bonusy znane z reedycji Witch & Warlock teraz z oryginalnymi tytułami, stąd „Swastika Rising” pojawia się jako „Python vs. Tiger”, a The Third Reich” to „Bear Song”. Istnieje również kilka wcześniej niepublikowanych utworów, w tym pyszne „Happy Stripes (On Cats)”.