Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

STRAWBS „Dragonfly” (1970); „Just A Collection Of Antiques And Curios” (1970)

Przełom lat 60 i 70-tych to złoty wiek odrodzenia folkowej muzyki na Wyspach Brytyjskich. Ten okres w jego historii miał ogromny wpływ na to, jak tamtejsza muzyka ludowa z otwartością otwierała się z na eksperymenty, które wtedy zaistniały we wszystkich jej aspektach. Czysty do tej pory akustyczny folk zaczął garściami czerpać inspiracje z takich gatunków jak rock, pop, psychodelia, rock progresywny, awangardę, jazz i wszystko to, co było pomiędzy nimi. Zagłębiając się w późniejsze lata 70-te duch zasady everything goes’ zaczął rzecz jasna słabnąć, ale patrząc na początek dekady można znaleźć mnóstwo perełek. Jedną z nich jest zespół STRAWBS, który przez lata ucieleśniał prawdziwego ducha progresywnej muzyki folkowej na Wyspach.

Wczesne zdjęcie promocyjne z Rickiem Wakemanem w składzie (1970)

Po udanym płytowym debiucie („Strawbs”, 1969) będącym w większości zbiorem krótkich barokowo-popowych piosenek z domieszką psychodelii w 1970 roku grupa wydała dwa znakomite albumy łącząc folk z rockiem i akustykę z elektryką wyznaczając w swojej muzyce nowy poziom dojrzałości. Wydany w lutym „Dragonfly” pokazał drogę zespołu w przyszłość, rozpoczynając passę najlepszych progresywnych albumów folkowych początku nowej dekady. Tony Visconti, który zaaranżował wspaniałe akompaniamenty orkiestrowe na pierwszej płycie, objął stanowisko producenta płyty. W kilku utworach (w tym w tytułowym) grał także na flecie. Kolejnym znaczącym wkładem w powstanie albumu jest wiolonczelistka Claire Deniz. Lider zespołu, Dave Cousins ​​uznał, że potrzebny jest dodatkowy instrument i po rekomendacji producenta Joe Boyda, który znał Claire z debiutanckiego albumu Nicka Drake’a, zwerbował tę bardzo utalentowaną wiolonczelistkę. Podobnie jak w przypadku debiutanckiego longplaya także i ten został nagrany w Kopenhadze. Pełen wspaniałych dźwięków akustycznych został zagrany po mistrzowsku przez wszystkich członków zespołu, w tym także przez Tony’ego Hoopera na gitarze, Rona Chestermana na kontrabasie i duńskiego perkusistę Bjarne Rostvolda. Posłużono się dodatkowymi instrumentami, w tym… dużym gwoździem.  Nie, to nie żart! Tony Visconti: „Chcieliśmy uzyskać efekt trójkąta w „The Weary Song”, a przysięgam – nie jest łatwo znaleźć trójkąt w Kopenhadze w środku nocy. Gwóźdź miał piękną barwę; zawiesiliśmy go na sznurówce i przybiliśmy go innym gwoździem. Można go także usłyszeć w utworze tytułowym, kiedy Dave użył go aby uzyskać efekt sprężystości cymbałów. Żałuję, że nie uratowałem tego gwoździa. Miał jedno z najpiękniejszych brzmień jakie kiedykolwiek słyszałem w życiu.”

Jeden z utworów na „Dragonfly” bardzo wyraźnie wskazuje kierunek, w którym zespół wkrótce podąży wchodząc na bardziej postępowe terytoria. Mowa o „The Vision Of The Lady Of The Lake”, czyli 28-wierszowy epos napisany przez Cousinsa o walce dobra ze złem, którego napisanie zajęło ponad rok. Inspiracją była „The Tibetan Book Of The Dead” (Tybetańska Księga Umarłych), lektura zalecana przez Tony’ego Viscontiego. Książka była także inspiracją dla Johna Lennona przy pisaniu „Tomorrow Never Knows”. Dave Cousins: „Pewnego ranka, bladym świtem jadąc do Szkocji, minęliśmy jezioro pokryte mgłą i nagle zaczęliśmy opowiadać legendę o królu Arturze. Jakiś czas później przeczytałem jedną z Ksiąg Umarłych, która skojarzyła mi się z Królem Arturem. To wtedy przyszedł mi do głowy pomysł „Wizji Pani Jeziora” choć długo ewoluował on w mojej głowie.”

Dave Cousins (Londyn 1970)

Utwór opowiadający koszmarną historię człowieka poddawanego strasznym próbom z różnymi stworzeniami wzmocniony został niesamowitymi dźwiękami gościnnych muzyków: gitarzysty Paula Bretta i grającego na klawiszach Ricka Wakemana. W miarę jak jego sytuacja się pogarsza, muzyka staje się mroczniejsza i bardziej niepokojąca (nie będę zdradzać zakończenia!). Ta pełna dramatyzmu i pasji kompozycja opowiadająca naprawdę dobrą historię jest jedną z najbardziej uderzających jaką Dave Cousins stworzył. I to ona kradnie show całego albumu mimo, że wśród moich faworytów znajdują się dużo krótsze perełki, choćby takie jak „Another Day”, „I Turned My Face Into The Wind”, czy przeurocza „Josephine (For Better Or Worse)”.

O kulisach pierwszego nagrania młodego Wakemana z zespołem opowiedział Mark Powell w notce do kompaktowej reedycji „Dragonfly”: „Podczas pierwszej sesji ze Strawbs Rick miał trudności z instrumentem. Fortepian w londyńskim Trident Studios nie pasował do utworów nagranych wcześniej w Danii. Studyjne maszyny taśmowe nie były wyposażone w funkcję zmiennej prędkości, dzięki której można było spowolnić lub przyspieszyć taśmę, aby dostosować ją do stroju fortepianu. Tony Visconti zasugerował, że na pianinie można grać za pomocą powszechnie używanego obracającego się głośnika Leslie, aby nadać mu charakterystyczne dźwięki zbliżone do Hammonda. Powstały efekt nadał utworowi psychodelicznego charakteru. Okazał się też najbardziej rockowym nagraniem w dotychczasowej historii Strawbs.”

Po wydaniu „Dragonfly” w zespole zaszły personalne zmiany. Z kolegami pożegnał się basista Ron Chesterman, a klasycznie wykształcona Claire Deniz marząca o graniu Bacha i Elgara w salach koncertowych zdała sobie sprawę, że jako niepaląca i niepijąca alkoholu wegetarianka zamiast spędzać czas w zadymionych klubach rockowych powinna wrócić do pierwotnego planu kariery. Stały trzon grupy, czyli Cousins i Hooper ściągnęli do siebie basistę Johna Forda i perkusistę Richarda Hudsona z zespołu Velvet Opera. Namówili też Ricka Wakemana, by został z nimi na stałe. W maju 1970 roku Cousins ​​opowiedział magazynowi „Beat Instrumental”, że nowy skład zespołu zmienił także podejście do grania w miejscach, do których jeszcze nie tak dawno były one niedostępne. „Coraz częściej gramy w klubach z progresywnym rockiem, takie jak Mothers. Myślę, że jesteśmy pierwszą grupą akustyczną, która odwiedziła wiele z tych miejsc przecierając szlaki dla podobnych nam artystów.”

Strawbs w zmienionym składzie tuż po wydaniu LP „Dragonfly” (1970)

Nie tylko rockowe kluby stanęły przed nimi otworem. 11 lipca 1970 roku Strawbs był główną gwiazdą koncertu w londyńskiej Queen Elizabeth Hall. Występ zebrał entuzjastyczne recenzje w muzycznej prasie, które podkreślały mistrzostwo gry Ricka Wakemana. Melody Maker napisał: „Podczas koncertu Wakeman zapełnił salę organami w klasycznym stylu i zagrał coś, co można opisać jako „najlepszy rock klawiszowy” jaki kiedykolwiek słyszano. Wykonał także solo na fortepianie przechodząc z lekkością od muzyki klasycznej i jazzowej po czysty rock dodając przy tym odrobinę humoru łącząc melodie z reklam z muzyką z niemych filmów.” 

Kilka miesięcy wcześniej anonimowy muzyk sesyjny znany jedynie garstce artystów po tym występie stał się gwiazdą. Magazyny muzyczne ustawiały się w kolejce, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Cytowany wyżej Melody Maker piał z zachwytu wróżąc mu świetlaną przyszłość. Medialny szum jaki zrobił się wokół niego nie przeszkodził mu pozostać skromnym i pokornym człowiekiem. Twierdził, że nie jest żadną gwiazdą; jest częścią zespołu, którym lideruje Dave Cousins – geniusz, przed którym chyli czoło.

Występ w Queen Elizabeth Hall został nagrany i wydany na płycie „Just A Collection Of Antiques And Curios” w październiku tego samego roku. Było to pierwsze wydawnictwo zespołu wydane w USA i pierwszy album, który znalazł się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii. Mój zachwyt nad jego okładką autorstwa Rogera Saundersa trwa niezmiennie od lat. Zdjęcie (nawiązujące do tytułu płyty) przedstawia zbiór antyków i osobistych pamiątek członków zespołu. Tony Hooper szaleńczo interesował się literaturą science fiction stąd okładka książki „Forever”, a także jego kubek. Jest tabla, bęben Huda, mała buteleczka whisky i okulary Johna Lennona. Jest klarnet Ricka Wakemana i dwie strony partytury. Dave Cousins użyczył suszarkę do ziół, model samochodu Forda (sentymentalna pamiątka z dzieciństwa) i małe chińskie pianino-zabawka, które użył w „Dragonfly”.

Tak jak w przypadku poprzedniej płyty nie zamierzam recenzować i tej (w sieci jest tego mnóstwo). Powiem tylko, że jednym z głównych utworów, który powalił mnie od pierwszego przesłuchania jest „Where Is This Dream Of Your Youth?” znane z debiutanckiego krążka wydłużone z trzech do dziewięciu minut. Oryginalnie była to piosenka napisana przez Cousinsa specjalnie dla folkowego zespołu The Young Tradition, którego on i jego koledzy byli wielkimi fanami. „Uwielbialiśmy ich i ich harmonie. To był prezent na singiel, którego wtedy potrzebowali. Ale oni nie chcieli rockowej piosenki, więc zrobiliśmy to my.” Na koncercie w Queens Elizabeth Hall wypadło to fenomenalnie! Moim skromnym zdaniem Rick Wakeman wykonał tu jedną z najlepszych swoich solówek w karierze wysadzając w powietrze szacowną londyńską scenę. Jest to coś więcej, niż tylko zapowiedź tego, co miało nadejść w niedalekiej przyszłości w zespole Yes.

Tył okładki płyty „Just A Collection…”

To, co jest ekscytujące w tych dwóch płytach to ich ewolucja, czy raczej metamorfoza. Z perspektywy czasu obserwowanie rozwoju grupy jest wspaniałym przeżyciem. Mimo, że „Dragonfly” nie ma tak lubianego przez wielu ciężkiego brzmienia jest to naprawdę dobry album, który warto, a nawet trzeba mieć. Z kolei „Just A Collection…” pozostaje jednym z najbardziej pamiętnych występów Strawbs na żywo. To ich najczystsze, naiwne i prawdopodobnie najpiękniejsze muzyczne dzieło przypominające mi  jeden z wcześniejszych albumów Genesis, „Trespass”. Obydwa ukazały się w tym samym roku, oba pozostają najsłodszymi, delikatnymi, romantycznymi, kruchymi, niewinnymi, naiwnymi i najczystszymi albumami w ich twórczości i oba stanowią punkt zwrotny w ich karierach. Strawbs byli i są moją „starą miłością”. Album ten pokazał jak zespół bluegrassowy i akustyczno-folkowy jakim był na początku zrobił krok do przodu wkraczając w nową erę z nową formą muzyczną. Parafrazując słowa znanego, brytyjskiego producenta muzycznego Jeremy’ego Godfreya „prog rock to był ich Ferrari”. Wielkie dzieła Strawbs miały nadejść wkrótce. I nadeszły – prędzej, niż się wszyscy spodziewali…

 

Najlepszy z najgorszych albumów wszech czasów. Historia płyty „Lord Sutch And Heavy Friends” (1970)

Niektóre okładki albumów niemal od pierwszego spojrzenia zachęcają do ich posiadania. Czy taka z Rolls Royce’em okrytym flagą Union Jack z podpierającym się o zderzak długowłosym blondynem ubranym w przestarzały strój z Carnaby Street jest na tyle intrygująca, że może zelektryzować fana rocka..? Hmm… raczej niekoniecznie. Nawet wtedy, gdy na jej froncie dojrzy wyeksponowane nazwiska bardzo znanych gości pomyśli, że to musi być jakaś składanka dla fanów. A co jeśli zabierze płytę do domu i okaże się, że  jej zawartość wahająca się pomiędzy geniuszem, a niechlujnym rockiem wywoła u niego w sekundowych interwałach torsje..?  Czy wtedy uda mu się dotrzeć do jej końca..?  Przekonajmy się. Oto historia Lord Sutch And Heavy Friends” – najlepszej z najgorszych płyty wszech czasów.

Zanim jednak to uczynię pozwólcie, że tytułem wstępu nakreślę słów kilka o głównej postaci, bez której historia ta nie miałaby sensu.

Lord Sutch poza muzyką angażował się też w politykę.(1983)

Naprawdę nazywał się David Edward Sutch, ale na początku lat 60-tych, w hołdzie dla Screamin’ Jay Hawkinsa zmienił nazwisko na Screaming Lord Sutch. Oczywiście lordem nigdy nie był, ale za to był postacią nie do powstrzymania. Samotnik i pierwsza długowłosa gwiazda muzyki pop w Wielkiej Brytanii. Wokalista i lider grupy The Savages. Nietuzinkowa osoba zajmująca się komedią, horrorem i rock’n’rollem w jednym pakiecie. W latach 1961-1966 nagrał siedem singli. Na scenie wyłaniał się z czarnych trumien, nosił płonące nakrycia głowy, używał czaszek i sztyletów jako nieodłącznych rekwizytów. Na różne sposoby terroryzował członków zespołu, krążył wśród przerażonej publiczności wrzeszcząc i łypiąc wzrokiem. Na wczesnych zdjęciach Sutch o prostych włosach i mocnym makijażu stale ma maniakalny wyraz twarzy. Jego klasyczny utwór wyprodukowany przez Joe Meeka, Jack The Ripper”, to uznany klasyk garażowego horror rocka. Wychodzi na to, że Alice Cooper chodził wtedy do gimnazjum, a Marilyn Manson nie był nawet błyskiem w oku swego ojca.

Sutch, pełen wigoru i różnych pomysłów znalazł też czas na politykę. W 1963 roku założył The National Teenage Party (Narodowa Partia Młodzieży), a dwadzieścia lat później The Official Monster Raving Loony Party (Oficjalna Partia Szalonych Potworów), która stała się popularną formą satyry i tubą głosów protestacyjnych wobec rządów Margaret Thatcher. Co by jednak o nim nie mówić, ów samozwańczy lord i dziedzic niczego, niezmiennie niechlujnie ubrany, z wszechobecnym cylindrem i rozetą utworzył jedną z pierwszych pirackich stacji radiowych – Radio Such, nadającą 24 godziny na dobę rock and rolla. Czapki z głów panowie!

Porzucając przydomek „Screaming” nasz bohater zmienił swoje nazwisko na bardziej wyniosłe – Lord Sutch Trzeci Hrabia Harrow, skracając go na Lord Sutch, W 1968 roku tymczasowo przeniósł się za Ocean, konkretnie do Los Angeles, by tam szukać szczęścia i wznowić przerwaną kilka lat wcześniej muzyczną karierę. Rok później nieoczekiwane spotkanie w Los Angeles z Jimmy Page’em, który odbywał właśnie trasę po Stanach z zespołem Led Zeppelin zaowocowało pomysłem Sutcha na nagranie pierwszej w jego karierze dużej płyty. Page, który oprócz grania na gitarze zajął się także produkcją zwerbował perkusistę Zeppelina, Johna Bonhama i 24 kwietnia 1969 roku razem z Sutchem i basistą Danielem Edwardsem weszli do hollywoodzkiego Mystic Studios rejestrując kilka utworów napisanych przez Sutcha utrzymanych w konwencji rhythm and bluesa i rock and rolla, ale w dużo cięższym brzmieniu w stylu Zeppelinów wymyślonymi przez Page’a i Bonhama. Wszyscy bawili się wybornie podchodząc jednak do nagrań profesjonalnie, ale z pełnym luzem. Wkrótce do imprezy dołączył basista The Jimi Hendrix Experience, Noel Redding i sesyjny super klawiszowiec Nicky Hopkins. Atmosfera tak się rozluźniła, że ponoć nikt z nich potem nie pamiętał, w którym nagraniu i w jakim momencie grał. Oczywiście to legenda, którą opowiada się dzieciom. W każdym razie Page, Bonham i Edwards przebrnęli przez połowę albumu w rekordowo krótkim czasie (studio opuścili 5 maja) po czym zajęli się swoimi, dużo lepszymi rzeczami. Nie mając wystarczającej liczby utworów Sutch powrócił do Londynu i tam ukończył swoje dzieło.  Album „Lord Sutch And Heavy Friends” wydany przez Cotillion Records (oddział Atlantic Records) ukazał się w lutym 1970 roku.

Front okładki płyty „Lord Sutch And Heavy Friends” (1970)

Spośród dwunastu utworów w sześciu występują Page i Bonham, którzy odcisnęli w nich piętno Zeppelina roku 1969, a ich dynamizm doskonale wspomógł śpiew samego Sutcha. Większość materiału to zabójczy, surowo prosty rock and roll chociaż Page jako reżyser zostawił sporo miejsca na dłuższe wypady gitarowe pozwalając przy tym wokaliście wpadać w (nie)kontrolowany szał. A ten dostarczał go nie tyle swoim charakterystycznym krzykiem, ile czymś w rodzaju atonalnego papieru ściernego. Jego dźwięk zmienia się od genialnie chaotycznego do niechlujnego. Tyle, że jego to nie obchodziło. Słuchać Heavy Friends to słuchać jednego człowieka, który bawi się jak nigdy dotąd i uważa, że ​​wszystko to jest genialne,

W pierwszych trzech utworach Page dominuje nad całością władając tonami i przechodząc w bombastyczne, mega diddleyowe riffy wywołane z pomocą wah-wah i wspierane przez miarową, dudniącą perkusję Bonhama. Wailing Sounds” otwiera album gitarowym overdrivem podczas gdy Bonzo The Beast grasuje i uderza funkowymi podwójnymi bębnami (basowy plus werbel) i obrotowym hi-hatem, jak robił to w Led Zeppelin… Wokal Sutcha jest nieco wyciszony pod wrzeszczącymi gitarami w „Cause I Love You” podczas gdy kultowy „Flashing Lights” oferuje znakomitą ścieżkę dźwiękową z połyskującą gitarą prowadzącą, której intensywność łączy się z naprawdę ciężkimi rytmami dzięki uprzejmości bombastycznego chronometrażysty Bonhama i basisty Redding (gdyby stary Noel grał tak dobrze z Jimim, nigdy nie zostałby zastąpiony).

Jimmy Page i Lord Sutch

Drugie pół tuzina utworów nagranych w Londynie z członkami The Savages (w tym z wieloletnim perkusistą Carlo Little) i różnymi muzykami sesyjnymi, wypadają w porównaniu z nimi nieco blado. Dźwięk jest wyraźnie płytki jak w przypadku „Smoke And Fire”, który na dodatek zawiera nieco słabą i pozbawioną wyobraźni solówkę gitarową Kenta Henry’ego (potem grał z Blues Image i Steppenwolf). Oryginalny, anarchiczny numer Sutcha,  „L-O-N-D-O-N” wydaje się dziś być ujmującym kawałkiem proto punkowego podejścia i proto metalowej wściekłości i to na kilka lat przed tym, jak New York Dolls i The Dictators znaleźli podobne brzmienie w rynsztokach Nowego Jorku. Wśród tej szóstki z londyńskiej sesji wyróżnia się moim zdaniem „Gutty Guitar” grany wcześniej z Savage z odważną partią gitarową Jeffa Becka. Wyszło rewelacyjnie, ale  co się dziwić – jego tytuł do czegoś zobowiązywał.

Wszystko zaczęło się od zespołu The Savages

Na szczęście Page i jego kumple wracają w takim utworze jak „Thumping Beat”, będącym blues rockową zabawą z gitarowym napędem „Hearbreaker”, która ukazuje posmak Sturm und Drang, który Page wniesie do Zeppelina w nadchodzących latach z DUŻO lepszym wokalistą. Z kolei „Union Jack Car” (tytuł nawiązujący do samochodu na okładce, a może odwrotnie..?) to przyjemny rocker z rytmami chicagowskiego bluesa, odłamkami skwierczącej gitary i absurdalnym tekstem Sutcha przechwalającym sie ostrą jazdą samochodem ulicami Los Angeles, podczas gdy zamykający album, „Baby, Come Back” to żywiołowy kawałek oldschoolowego rocka w stylu lat 50-tych z jego atmosferą riffem z „You Really Got Me”, szokującym wokalem i ostrymi jak brzytwa zagrywkami gitarowymi.

Pomimo obecności znanych muzyków „Lord Sutch And Heavy Friends spotkał się z ostrą i napastliwą krytyką. Magazyn  „Rolling Stone” nazwał Sutcha „absolutnie okropnym”, a o muzykach napisał, że „brzmieli jak obrzydliwa parodia samych siebie”. Colin Larkin w swojej książce The Top 1,000 Albums of All Time” wydanej w 1994 roku nazwał go „najgorszym albumem wszech czasów.” Status ten utrzymał w ankiecie BBC przeprowadzonej wśród brytyjskich fanów cztery lata później.

Płyty publicznie wyparł się także Page upokorzony niechlujnym miksem i dziwnymi dogrywkami. W 1971 roku zmienił nieco fason tłumacząc dziennikarzom, że był święcie przekonany iż nagrywa jedynie demo. W kuluarach mówi się, że Page wykorzystał ten album do przeprowadzenia niezbadanych eksperymentów dźwiękowych zaplanowanych na następny longplay Led Zeppelin. Po latach przyznał, że faktycznie był tak usatysfakcjonowany uzyskanymi dźwiękami perkusji w hollywoodzkim Mystic Studio, że później wrócił tam z zespołem, aby kontynuować pracę nad płytą „Led Zeppelin II”.

Tylna okładka lorda Sucha i Heavy Friends

Sam artysta nie przyjmował do siebie tej krytyki. Jego zadowolenie doskonale obrazuje tył okładki. Lord Sutch z uśmiechniętym Jeffem Beckiem. Lord Sutch z naćpanym Noelem Reddingiem. Lord Sutch obok Jimmy’ego Page’a wolącego być gdziekolwiek byle nie tu. Jedyna osoba, która wygląda na zadowoloną z obecności Lorda z uśmiechem Kuby Rozpruwacza to Nicky Hopkins. Jakże inne oblicze wokalisty pokazuje fotografia zrobiona  23 maja 1970 roku podczas Hollywood Music Festival w Madeley,

Lord Sutch z zespołem Heavy Friends na scenie festiwalu w Madeley (1970)

On i jego zespół ubrani w koszule i spodnie w odważnych pastelowych wzorach odzwierciedlają trendy epoki. To kwintesencja stylu lat 70-tych. Kiedy występują przy hipnotyzującym blasku palącego się ognia oczywiste jest, że ten festiwal to nie tylko muzyka, ale także spektakl wizualny. Jak donosił lokalny dziennikarz „(…) można było wyczuć energię emanującą ze sceny. Lord Sutch ze swoimi Ciężkimi Przyjaciółmi przyciągał uwagę elektryzującym występem i niezwykłym talentem. Widzowie byli nim oczarowani.” Jak wiadomo Sutch nigdy nie aspirował do tworzenia wielkiej sztuki. Bardziej zależało mu na dobrej zabawie. Znamienny przykład etosu lat 60-tych z cyklu „wszystko się może zdarzyć…” Zupełnie nieświadomy tego, że nie jest Elvisem, ani Wrzeszczącym Jay’em Hawkinsem, należy mówić o nim jak o prawdziwym artyście outsiderze, takim jak Tiny Tim, jak Norman Carl Odam zwany The Legendary Stardust Cowboy, lub jak R. Steve Moore.

Lord Sutch na scenie w Hyde Parku z zespołem The Savages

Mimo niechlubnej reputacji, przez dziesięciolecia album był wielokrotnie wznawiany na płytach CD i winylu. Do dziś pamiętany jest nie tylko ze względu na utalentowanych muzyków, których Lord Sutch wysłał na drogę ku sławie, ale także, a może przede wszystkim dla czystego, niedestylowanego ducha rock’n’rolla. Jego skromny w sumie dorobek nagraniowy (kilka singli, dwa legalne albumy i parę wątpliwych kompilacji) w dalszym ciągu rzuca się długim cieniem na popkulturę w Wielkiej Brytanii i poza nią. Jego piosenki wielokrotnie wykorzystano w reklamach telewizyjnych i w filmach. Wykonywali je tacy artyści jak White Stripes, Beach Day i Black Lips. Choćby tylko to powinno wystarczyć, aby rozgrzeszyć go w oczach bogów rocka. W końcu artystom takim jak Michael Bolton, Kiss, Starship, Styx, Aerosmith i wielu innym zdarzało się wydać znacznie gorsze albumy.

Progresywny rock z Rumunii. F.F.N. „Zece Pasi” (1975)

Z byłych krajów zza tzw. „żelaznej kurtyny” zawsze zachwycał mnie fenomen rumuńskiej muzyki rockowej lat 70-tych. Pomimo ograniczeń nałożonych tylko na jedną państwową wytwórnię płytową (Electrecord}, wbrew wszelkim przeciwnościom, niezwykle surowego rządu i bardzo kontrolowanej przez państwo cenzurze przedostała się tam niesamowita muzyka. Słuchając płyt zespołów takich jak Sfinx, Phoenix, Rosu si Negru, Progresiv TM, Metropol, Iris, Pro Musica, Celelalte Cuvinte, Romanticii, Semnal M i innych można przy okazji zastanowić się nad kondycją ówczesnego, polskiego rocka… Do tej listy koniecznie dopisuję jeszcze jeden zespół: Formația Fără Nume.

Początki jego istnienia sięgają 1971 roku kiedy to studenci w piwnicach „Klubu A” najstarszej i wiodącej uczelni państwowej, bukaresztańskiego Uniwersytetu Architektury i Urbanistyki im. Iona Mincu utworzyli zespół muzyczny. Każdy z nich pochodził z innych, znanych zespołów i był to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, że wszyscy spotkali w jednym miejscu, w jednym czasie. Owymi założycielami byli: gitarzysta Cristi Madolciu (ex-Sfera i Dynacord ), perkusista Florin Dumitru (Modern Grup, Phoenix, Mondial ), grający na flecie Doru Donciu (Coral), gitarzysta solowy Gabi Litvin (Barzii, Mondial), basista Silviu Olaru (Grup 22, Andantino ), wokalista Radu Stoica (Mondial), oraz grający na organach Serban Bolintineanu (Grup 22, Dynacord). Dwaj ostatni jeszcze w tym samym roku opuścili zespół; rolę głównego wokalisty przejął Cristi Madolciu. Można powiedzieć, że byli jedną z pierwszych (o ile nie pierwszą) rumuńską „supergrupą”. Długo wahali się nad nazwą. Przeglądali setki haseł, ale nic im się nie podobało. Któryś z nich (do dziś nie wiadomo kto) zniechęcony szukaniem stwierdził, że jak tak dalej pójdzie zostaną bez nazwy. I to był złoty strzał. Zgodnym chórem stwierdzili, że staną się Formația Fără Nume (Zespół Bez Nazwy), w skrócie F.F.N.

FFN. Od lewej: F. Dumitru, G. Litvin (na dole), C. Madolciu, S. Olaru, D. Donciu.

Pierwszy duży koncert grupy, o której jeszcze nikt nie słyszał odbył się w 1973 roku na Festiwalu Rockowym zorganizowanym przez rumuńską telewizję TVR w prestiżowej Sala Palatului (coś jak nasza Kongresowa) za dawnym pałacem królewskim (obecnie Narodowe Muzeum Sztuki Rumunii) w samym sercu Bukaresztu. Chociaż udział w imprezie wzięło kilka znanych i uwielbianych przez publiczność zespołów w tym tak znane jak Sfinx, Progresive TM, Phoenix, Red And Black to F.F.N. podbiło widownię i branżę muzyczną zdobywając główną nagrodę. Na swoje pierwsze wydawnictwo fonograficzne czekali dwa lata. Był nim singiel „Chemare” pokazujący prog rockowe zapędy muzyków  w stylu Jethro Tull (tytułowy „Chemare”) i folk rocka („Indemn” strona „B”). Nie muszę chyba dodawać, że mała płytka w kraju księcia Draculi zniknęła z półek w mgnieniu oka.

Singiel „Chemare” (1975)

Co ciekawe, przed jej wydaniem grupa nagrała sporo radiowego materiału, który nigdy nie ujrzał winylowego światła. Stosunkowo niedawno natknąłem się w Internecie na dwa niepublikowane nigdy wcześniej nagrania pochodzące z tych sesji. Były to „In Blue Jeans”Lacrimi in ochi zaostrzające apetyt na więcej. Obyśmy się ich w końcu doczekali.

Gorące przyjęcie singla bardzo podniosło ich na duchu. Jeszcze w tym samym 1975 roku do sklepów trafiła duża płyta „Zece Pasi” (Dziesięć kroków), którą wyprodukowała Iulia Maria Cristea, z wykształcenia etnolog, dziennikarka Radio Romania, pisarka i producentka nagrań w Electrecord. Sporo czasu muzycy poświęcili nad graficzną częścią płyty. Niestety nie wyszło tak jak chcieli. Projekt okładki jaki przedstawili został odrzucony; wytwórnia miała swojego, etatowego grafika. No i wyszło jak wyszło, czyli (moim zdaniem) kiepsko. Stworzyli też logo zespołu na labelu, które (i tu ciekawostka) pojawiało się w momencie, gdy płyta na gramofonie została wprawiona w ruch. Na to też się nie zgodzono ponieważ firmowy znak wytwórni, „słynna” lira była niewidoczna. Udało się coś innego. Był to pierwszy LP w Rumunii gdzie na etykiecie pojawił się tytuł albumu. Do tego czasu Electrecord uważała go za nieistotny szczegół. No bo po co, skoro tytuł i tak jest na froncie okładki… 

Na płycie zespół zamieścił krótka notkę, w której przedstawia intencje muzyczne pisząc też o tym, że dla nich najważniejszym organem opiniotwórczym jest publiczność (wizja po raz pierwszy spójnie wyrażona przez Velvet Underground). Czy im się to udało?

Front okładki „Zece Pasi” (1975)

Dziesięć utworów na płycie i tyle samo kroków w tytule płyty. Ładnie to wymyślili. Zachowując jednakowe brzmienie zespół szuka własnej tożsamości artystycznej zręcznie oscylując pomiędzy hard i prog rockiem sięgając niekiedy po soft rockowe rozwiązania. Urokliwy wokal, wysmakowane partie fletu, znakomite organy, dobra sekcja rytmiczna to w zasadzie czynniki charakteryzujące ich brzmienie.

Melodia „Happy Birthday To You” płynąca z dziecięcej pozytywki zaczyna „Cetatea Noastră”, hard rockowy kiler z solówkami na gitarze i flecie. W tej samej konwencji utrzymany jest „Definiție”. Oba zbudowane na ustalonej, powtarzalnej strukturze, na której przemiennie wokalista i instrumenty grające solo tkają całą muzyczną strukturę, przy czym flet, co też jest ciekawe, przyjmuje często rolę gitary. Co prawda zakończenia są inne, ale utrzymane w klasycznych formułach. Inaczej wygląda to w „Speranta”, rockowej balladzie, która z minuty na minutę przeradza się w podniosły hymn; wykonywana na żywo porywała tłumy. Najbardziej złożony utwor na płycie z kapitalnym gitarowym solem to „Omagiu”. Tutaj organy nie są już instrumentem wtórnym, a nie wychylający się do przodu flet ma linię skomponowaną zgodnie ze swoją specyfiką. Instrumentalny „Interludiu” z harmoniczną wokalizą przynosi ukojenie przenosząc nas w idylliczny świat marzeń. Może kłóci się to z ogólną koncepcją, ale jako przerywnik przed czekającymi mocniejszymi dźwiękami ma to jakiś sens.

Tył okładki oryginalnego LP (1975)

„Povestea Ploii”„Vîntul” podobnie jak dwa pierwsze nagrania mają hard rockowy charakter. W pierwszym flet tworzy świetną parę z gitarą solową, w drugim sekcja rytmiczna z fajną linią basu kradnie show. No i ten pojawiający się na moment flet znów jest wisienką na torcie. Obok „Omagiu” progresywne „Poluare” ” Soare De-aș Avea” są najbardziej rozbudowanymi kompozycjami przy czym ta ostatnia to najtrudniejsza (w ówczesnym rozumieniu tego terminu w tym kraju) piosenka. Całkowicie wyjątkowym utworem jest „La Răscruce De Vînt”. Z wokalnym chórem w stylu Beatlesów, szumem morza i krzykiem mew wydaje się być z innego filmu. W jego ostatnich sekundach powracające dźwięki „Happy Birthday To You” zagrane tym razem na flecie spinają klamrą cały album.

Bez wątpienia F.F.N. to jeden z tych zespołów, który miał coś do powiedzenia w rumuńskim rocku. Oczywiście nie ma sensu porównywać go z ówczesnymi największymi zespołami i wybitnymi dziełami gatunku. Specyficzne warunki i niesprzyjające klimaty, w których przyszło im żyć i działać w żaden sposób nie ujmują jego wartości. W ostatecznym rozrachunku to szczerość i konsekwencja są tu zwycięzcami czego czasem brakowało wielkim tego świata.

Z kilkoma roszadami personalnymi grupa działała do 1981 roku wydając w tym czasie singla i dwie duże płyty, które moim zdaniem były odrobinę słabsze od debiutu. Członkowie formacji opuszczając jeden po drugim Rumunię osiedlali się w Ameryce Północnej gdzie do dziś mieszkają. Niektórzy z nich jak  Gabriel Litvin, Silviu Olaru i Cristian Madolciu spotykają się grając koncerty dla rumuńskiej społeczności w klubach w Toronto. Niestety ich kolega mieszkający w Los Angeles, Florin Dimitru, odszedł do Największej Orkiestry Świata w 2002 roku.

Psychopatyczny klasyk. $27 SNAP ON FACE „Heterodyne State Hospital” (1977)

Dziwacy, lub jak mówią inni szaleńcy z kalifornijskiego Sebastopola z hrabstwa Sonoma, $27 SNAP ON FACE należą do najdziwniejszych kultowych zespołów z Zachodniego Wybrzeża lat 70-tych. Zespół został założony na początku dekady przez gitarzystę Boba O’Connora i wokalistę Davida Petri, którzy od początku wiedzieli, że chcą stworzyć coś naprawdę oryginalnego, nietuzinkowego, łamiąc wszelkiego rodzaju muzyczne szablony i stereotypy. To miało być coś w stylu nieokiełznanego Zappy z szaleństwem nieobliczalnego Captain’a Beefheart’a. W składzie zespołu znaleźli się basista Steve Nelson, gitarzysta Jim Doherty i perkusista Ron Ingalsbe, którzy na początku stawiali opór temu pomysłowi. Okazało się, że Bob i David mieli nosa. Szybko zrobili furorę najpierw w rodzinnym Sebastopolu, a potem w dużo większych, kalifornijskich miastach z San Francisco na czele.

Piątka szaleńców, czyli zespół $27 Snap On Face.

Na scenie sprostali stworzonemu przez siebie wizerunkowi osób z zaburzeniami psychicznymi, oblewając się keczupem, podpalając sprzęt i rekwizyty. Podczas jednego z koncertów ochrzczonego jako „25-ta Doroczna Impreza Jacques’a Cousteau” wystąpili w strojach płetwonurków z przyczepionymi do pleców nadmuchanymi helem prezerwatywami imitującymi butle tlenowe rzucając w publiczność cuchnącymi rybami. To zaledwie wycinek tych mniej szkodliwych gagów scenicznych. Te bardziej ekstrawaganckie zachowam dla siebie… Nie mniej dzięki zastosowaniu owej performatywnej sztuki od początku było wiadomo, że będą dzierżyć miano kultowego zespołu.

Od tego momentu historia zespołu w zasadzie jest niejasna i nieco zawoalowana. Jedno jest pewne – w 1975 roku kwintet nagrał singla „Let’s Have An Affair”/”Kicking Around” wydany przez stworzoną na tę okazję własną wytwórnię Heterodyne Record. Ta rzadka kolekcjonerska płytka miała dwa tłoczenia; pierwsze (500 egz.) posiadało ciemnozielone etykietki, drugie (1000 szt.) jasnozielone. Na tych drugich nie dość, że pozamieniano strony („A” gra stronę „B” i odwrotnie) to zostały one oznaczone jak „Y” i „Z”.  Ot, taka tam ciekawostka, którą można sprzedać u teściowej w podczas niedzielnego obiadu.

Jasnozielona etykieta singla „Let’s Have An Affair”.

Dwa lata później niezależni od nikogo wydali własnym sumptem album „Heterodyne State Hospital„. Muzycy twierdzili, że nagrali go w szpitalu psychiatrycznym, co sugeruje okładka przedstawiająca grupę na terenie szpitalnego parku. Być może był to kolejny ich żart, ale wiedząc jakie numery robili wcześniej jestem skłonny uwierzyć im.

Front okładki płyty „Heterodyne State Hospital” (1977)

Album jawi się jako żart. Niektórzy to rozumieją, inni nie. Mam świadomość, że ktoś może czuć się nieco zdezorientowany tym materiałem. Z jednej strony ich brzmienie było dość prostym prog rockiem z kilkoma alternatywnymi perełkami. Z drugiej brzmieli jak wczesny, psychodeliczno-hipisowski zespół z Frisco na czele którego mógłby stać Frank Zappa. Warto podkreślić, że wysublimowany nacisk muzycy położyli nie tyle na muzykalność, ile na treści liryczne. Ja to rozumiem i doceniam. I myślę, że chęć zrobienia u nich czegoś niezwykłego była znakiem towarowym płyty. Jest to też album z kategorii tych, który obywał się bez trików i studyjnych sztuczek. Zamiłowanie do uzasadnionej dziwności osiągnęli idąc prostą drogą wykorzystując typowe dla zespołu rockowego instrumentarium: dwie gitary, bas i perkusja. Warczący głos Petriego (to ten gość z blond włosami wyglądający jak niedoszły Sting) i gitara O’Connora były motorem napędowym większej części albumu. Utwory takie jak „Turn To Glass”, najbardziej komercyjny „Kicking Around” i mający unikalne garażowo-punkowe brzmienie „Let’s Have An Affair” w połączeniu z „Tie Your Boots Tight”, czy „Sleeping In A Technical Bed” (nie pytajcie o tekst, nie mam pojęcia o czym on mówi) to przykład zdrowej dawki dziwności.

Napędzany wokalem Petriego „Tie Your Boots Tight” ma bardzo sympatyczną melodię, ale prawdę powiedziawszy trudno go opisać. Czy to wystraszony blues rock? A może beefheartzappa? Na pewno należą się tu słowa uznania dla Boba O’Connera za jego wykonanie dzięki czemu nabiera on niezłego smaku. Nawiasem mówiąc podoba mi się jego dość oryginalna gitara mająca kształt znaku dolara. Ten wyjątkowy egzotyk został wykonany przez Douga Irwina, lutnika Jerry’ego Garcii. Góra i tył korpusu mają bardzo bogaty ciemny odcień pięknie postarzanego klonu płomienistego. Trzyczęściowy gryf posiada dwa mahoniowe paski, zaś główka z pięknie słojowaną okładziną z orzecha włoskiego ze słynnym „orłem” Irwina inkrustowany masą perłową ma pod spodem wygrawerowane metalowe serce. To cacko wiszące nad głowami muzyków uwieczniono na zdjęciu w środku rozkładanej okładki oryginalnego longplaya. Zdjęcie poniżej zrobiono później.

Wracając do nagrania – zastanawiałem się, o co chodzi z tym zawiązywanie butów w tytule? Odpowiedzi udzielił sam autor tekstu, David Petri: „Napisałem tę piosenkę o pięcioletnim dzieciaku, który nie potrafił zawiązać butów. Nauczyłem go tego, a potem napisałem o tym piosenkę. Albo odwrotnie. Sam już nie wiem. To jest refren. Zwrotki są już tylko o mnie.” W wyczuwalnym klimacie surf rocka w „Turn You Glass” zaskakuje płynna gitara w stylu Allman Brothers. Ładne, tyle że krótkie. Za to dwa razy dłuższy „The Decadents” jest niezłym kawałkiem boogie barowego zespołu z punktowym reflektorem skierowanym na perkusistę grającym dla rozochoconych po kilku drinkach podtatusiałych facetów chcących zabawić się w lokalnej tancbudzie w piątkowy wieczór. Muszę przyznać, że warczący głos Petriego w tym przypadku bardzo mi się podoba… Szum wokół albumu skupiał się na rzekomym fakcie, że został on nagrany w kalifornijskim Ośrodku Zdrowia Psychicznego w Sonoma. Wydaje się to mało prawdopodobne, ale jeśli istniał utwór, który brzmiał jakby został faktycznie tam nagrany to z dużą dozą prawdopodobieństwa byłaby to ballada „Two Timer”. W przeciwieństwie do większości albumu osadzony w słodkiej melodii rzeczywiście miał element lizergiczny. Pierwszą stronę oryginalnej płyty kończy „I Guess I Must Look The Type” z kolejnym zestawem dziwacznych tekstów, w którym Beefheart spotyka się z… country rockiem. Takie rzeczy tylko tutaj!

Tył okładki.

Uważam, że „Let’s Have An Affair” zaczynający drugą stronę płyty to jeden z najważniejszych punktów albumu. Nie chcę rozstrzygać czy to ze względu na klimat garażowego rocka w stylu z lat 60-tych, czy może za nieoczekiwanie gładki wokal. Nieważne. Numer jest naprawdę doskonały, a solówka na harmonijce ustnej robi wrażenie za każdym razem ilekroć go słucham…  „Kicking Around” pierwotnie wydany na stronie „B” ich singla jest stosunkowo prostym rockowym kawałkiem, w którym dynamiczna gitara prowadząca O’Connora błyszczy jak w żadnym innym numerze.. Jak dla mnie to wykonanie jest jedno z najlepszych jakie znalazło się na płycie. Pozbawiony wszelkich wygłupów „Sally Hitched A Ride” to wspaniały, garażowy rocker; szkoda, że ​​zespół częściej nie korzystał z tej drogi. Z kolei „Mr. John” to ballada w stylu… Jacques’a Brela. Użycie akordeonu w rock and rollu w tamtym czasie było rzadkością, a że ja uwielbiam jego brzmienie bardzo chętnie wracam do niej po wysłuchaniu całej płyty…  „Sleeping In A Technical Bed” z przeszywającymi organami Farfisy, brudną gitarową solówką O’Connora i szaloną perkusją Ingalsbe w pakiecie to kolejna atrakcja albumu. Nie będę ukrywał – mam słabość do garage rocka lat 60-tych, więc kiedy coś mi się spodoba, a do tego jest świetnie zrobione będę to wychwalał pod niebiosa.

Po wydaniu płyty zespół działał jeszcze przez krótki czas grając głównie koncerty w rejonie hrabstwa Sonoma po czym zakończył działalność. O’Connor mieszka obecnie na Hawajach, Petri jest pośrednikiem handlu nieruchomości w Cobb w Kalifornii. Doherty zmarł w 1993 roku. Chodzą pogłoski, że Ingalsbe też nie żyje, ale szczegóły są mi nieznane. Nieznane jest mi też miejsce pobytu Nelsona.

Spadkobiercy rockowej psychodelii. THE STEPPES „Green Velvet Electric. A Compendium 1983-1997”

Muzyczna moda zmienna jest. Jednego dnia w centrum uwagi znajdują się dudniące, pełne sampli bity techno przepędzając na cztery strony świata wszystkie inne popularne formy muzyczne podczas gdy następnego Stonesi, Beatlesi, The Kinks, The Who, Small Faces, Byrds po raz kolejny trafiają do świątyń czczeni przez guru stylów. W latach 80-tych wiele nowo powstałych zespołów zaczęły coraz śmielej i coraz głębiej wnikać w tkankę onirycznej i niekonwencjonalnej psychodelii lat 60-tych. To właśnie w tym okresie zespół o nazwie The Steppes zapuścił korzenie, dotarł do światła i rozkwitł niezauważony z wyjątkiem tych, którzy mają ucho do dobrej muzyki, a nie oko do marketingowej kampanii. Steppes przyjęli postawę zespołu rockowego w klasycznym tego słowa znaczeniu. Czerpiąc inspiracje z lat 60 i 70-tych połączyli pop, rock, folk i bogatą psychodelię tworząc wyjątkową i urzekającą mieszankę oddając przy tym swój irlandzko-amerykański charakter nasycając go esencją poetyckiej fantasy końca XIX wieku. Pomimo braków zasobów pieniężnych, bez wsparcia liczącej się wytwórni płytowej, borykając się z niskim budżetem nagraniowym swą determinacją, a przede wszystkim siłą niezwykłych piosenek wypalili w twardej skórze rockowej historii widoczny ślad. To naprawdę bardzo oryginalna, ponadczasowa muzyka wierna duchowi lat 60-tych.

28 października 2013 roku do sklepów trafiła kompilacja nagrań zespołu zebrana na dwóch płytach kompaktowych  zatytułowana „Green Velvet Electric. A Compedium 1983-1997” wydana przez niezawodną w takich publikacjach wytwórnię Cherry Red Records. Świeżo wydany album kupiłem w ciemno. Spodobała mi się okładka. Po trzech pierwszych utworach zamarłem w bezruchu; po kilku następnych wiedziałem, że trafił mi się skarb – muzyczny złoty samorodek. Ale zanim o jego zawartości kilka słów wprowadzenia.

The Steppes

Twierdzenie, że The Steppes byli grupą irlandzką może wydawać się tak samo mylne jak stwierdzenie, że Van Halen są Holendrami. Fakt – bracia Fallon, którzy założyli zespół urodzili się w Irlandii. Zresztą do dziś mają tam swoją wielopokoleniową rodzinę mieszkającą w Tourmakeady w hrabstwie Mayo. Mający obsesję na punkcie Beatlesów John (wokal, gitara) i zakochany w Stonesach David (bas, klawisze) od najmłodszych lat podzielali fascynacje rhythm and bluesem, muzyką Jimiego Hendrixa, The Beatles, The Byrds, Led Zeppelin, Rolling Stones… Interesowali się także twórczością Roberta E. Howarda, Lorda Dunsany’ego, Michaela Moorcocka; namiętnie czytali pisarzy, poetów i filozofów z przełomu XIX i XX wieku takich jak Herman Hesse, William Wordsworth, Oscar Wilde. Ta egzotyczna mieszanka wpływów muzycznych i intelektualnych stworzyła później magiczną i ponadczasową muzykę w duchu lat 60-tych. Owa fuzja amerykańskiego acid rocka, popu, psychodelii i elektrycznego celtyckiego folku stała się znakiem rozpoznawczym The Steppes.

W 1982 roku podczas pobytu w Los Angeles John i David połączyli siły z perkusistą Eddie Gryzbem i pod nazwą The Blue Macs nagrali EP-kę z pięcioma utworami. Wyprodukowaną przez siebie płytę wydali we własnej wytwórni Blue Mac Record w limitowanej edycji 200 egzemplarzy. Większość z nich rozesłano do wytwórni płytowych i prasy muzycznej. W marcu 1983 roku „Melody Maker” zrecenzował ją porównując piosenki braci do twórczości Beatlesów, The Jam i The Undertones. Zachęceni tą reakcją po krótkim pobycie w Dublinie bracia powrócili do USA i zaczęli szukać podobnie do nich myślących muzyków. W czerwcu połączyli siły z amerykańskim gitarzystą Timem Gilmanem. Jego płynna gra, na którą wpływ miał John Cippolina, pomogła nieco zamerykanizować brzmienie dodając zdrową szczyptę psychodelii z Zachodniego Wybrzeża, które stało się bardziej wyraźne na późniejszych albumach. Do tej trójki doszedł perkusista Dante tworząc tym samym pierwszy skład The Steppes. Po otrzymaniu oferty z Mystic Records nagrali swoją pierwszą płytę – mini album wydany w 1984 roku pod nieskomplikowanym tytułem „The Steppes”, na którym znalazły się lubiane przez fanów utwory jak rockowy „Katy Maguire”, czy psychodeliczny „No Names Yet For Henry”. Niedojrzały jeszcze mini krążek otworzył im drogę do nagrania pełnoprawnego, dużego albumu wydanego trzy lata później. Zanim to jednak nastąpiło w zespole zaszła zmiana. Dante dość szybko porzucił posadę perkusisty. Jego miejsce zajął grający w klimacie Johna Densmore’a Jim Bailey wyłowiony z castingu po tym jak zespół zamieścił ogłoszenie w lokalnej prasie, na który zgłosiło się trzydzieści pięć osób. Nawiasem mówiąc Bailey był przedostatnim jego uczestnikiem. Album „Drop Of The Creature” wydany, co było bardzo zaskakujące, przez Voxx Records (w tamtych czasach bastion garażowego punka) niemal natychmiast wyniósł The Steppes na międzynarodową scenę. Ten innowacyjny, ponadczasowy longplay pełen tajemniczego folkowo-celtyckiego romantyzmu, płynnego acid rocka i wnikliwej pop psychedelii nagrany praktycznie na żywo przy bardzo niskim budżecie szacowny „The Times” w 1997 roku uznał za „jeden z najwspanialszych debiutów wszechczasów”. Jego różnorodność powala, a brzmienie Steppes jest zarówno chwytliwe i halucynogenne. Wielokrotne odsłuchiwanie płyty sprawia mi za każdym razem ogromną przyjemność. Jak widać duże budżety niekoniecznie produkują dobrą muzykę.

„Drop Of…” ustanowił szablon, który zespół udoskonalał aż do przedwczesnej śmierci acid rocka, czyli w momencie kiedy gra na gitarze była chwilowo uznana za niemodny kaprys mistrzów house music. W latach swojej działalności (1983-1997) nagrali sześć albumów studyjnych, w tym wspomniany „Drop Of The Creature” (uważany przez muzyków za prawdziwy debiut), wyprodukowany przez Bretta Gurewitza z Bad Religion ambitny „Stewdio”, brzmieniowo ciężki „Inquire Within”, komercyjny geniusz „Harps And Hammers”, czy ostatni, wydany tylko na CD „Gods, Men And Ghosts”. Do tego singiel, album koncertowy i EP-ka. Jak na niskobudżetowy zespół zdumiewający dorobek. Przy odrobinie szczęścia można pokusić się o zebranie całej jego dyskografii choć z uwagi na niskie nakłady i wysokie ceny nie jest to łatwe, albo zaopatrzyć się w niniejszą, dużo tańszą kompilację.

Cherry Red należą się gratulacje za ten od dawna oczekiwany i niezwykle dobrze dobrany przegląd jednego z najważniejszych psychodelicznych zespołów lat osiemdziesiątych. Co zaskakujące, poza niezwykle rzadką kompilacją Bam-Caruso na początku ich kariery (1988), jest to pierwszy raz, kiedy ktoś stworzył antologię z imponującego katalogu The Steppes. I powiem szczerze – w obliczu tak solidnego dorobku nie zazdroszczę kompilatorom dylematu co pominąć, a na co postawić. Ludzie z wytwórni dość rozsądnie zdali sobie sprawę, że aby oddać sprawiedliwość zespołowi potrzebowali dwóch płyt, na których zmieścili czterdzieści jeden utworów – w sumie ponad dwie i pół godziny znakomitej muzyki. Te wybrane nagrania tworzą imponujący obraz zespołu, który miał wszystko co mieć powinien, aby być wielkim. Główny nacisk położono na ich przełomową wczesną twórczość (w tym spora część utworów z klasycznego debiutu), oraz szeroką gamę nagrań z późniejszych albumów wliczając ostatni z 1997 roku. Wszystko, co wydawało się możliwe w psychodelii lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w jej najlepszym wydaniu jest tutaj. Z uwagi na to, że materiału jest bardzo dużo nie podejmuję się zrobić szczegółowej analizy każdego zamieszczonego tu nagrania. Jednak żeby nie być gołosłownym i zaostrzyć apetyt wybrałem kilka, które w jakiś sposób dadzą pojęcie o  ich muzyce.

Kolorystyka piosenek szczególnie na pierwszym dysku obejmującym nagrania z lat 80-tych jest porażająca. Sielskie, by nie powiedzieć idylliczne pieśni Somebody Waits” „Sky Is Falls”, oraz ballada o progresywnym posmaku „Holding Up Well” sąsiadują z gitarowymi partiami szybujących niczym sokoły z rozpostartymi skrzydłami w porywającym Make Us Bleed”. Dla kontrastu „See You Around” to psychodeliczny, gitarowy pop z klasą i kapitalną, aczkolwiek krótką gitarową solówką, zaś „A Play On Wordsworth” jest szaloną i inspirującą fuzją eksploracji acidowej gitary w stylu Grateful Dead i celtycko-poetyckiej wizji. Kiedy płyta staje się nieco „dziwna” ma to wdzięki spadającego zegara z kukułką w pokoju Syda Barretta. Mam tu na myśli czarujący, pozytywnie psychodeliczny „Black Forest Friday”, oraz coś w rodzaju nastoletniej wersji beatlesowskiego „She’s Leaving Home” z przesiąkniętym gitarowym wstecznym fuzzem, czyli „Bigger Than Life”. Charakterystyczne harmonie wokalne Johna i Dave’a są przez cały czas magnetyczne. Przeplatając się z tekstami łączą acidowe wizje, romantyczny mistycyzm i bardziej przyziemne obrazy w stylu chłopak spotyka dziewczynę. Z kolei „Living So Dead” z zabójczą sfuzzowaną gitarą  wskazuje na cięższy kierunek jaki zespół obrał później, podczas gdy „Who World On Your Sholder” i „A Prayer For You” to acid pop z wiodącą gitarą, klawiszami i wokalem. „The One Thing” – kolejny znakomity utwór w stylu lat 60-tych podobny do „See You Around”. Nic tylko palce lizać! No i jest jeszcze „We Make Dreams Come True”, ballada z ambitną orkiestrową aranżacją i kobiecym wokalem Deb Fallon (żona Dave’a) tworząca atmosferę, którą można określić jako celtycką odmianę Sierżanta Pieprza.

Tył kompilacyjnej okładki.

Drugi krążek zawiera utwory nagrane w latach 90-tych, a otwiera go „Master James”, który w Wielkiej Brytanii miał trafić na 12-calowy singiel. Niestety nigdy nie został wydany. Ten ostry, hipnotyzujący numer z beatlesowskimi harmoniami zapętlił się onegdaj w moim odtwarzaczu na długi czas. Tajemniczy i zabójczy „Brightest Lights” to czysty The Steppes – wspaniały, irlandzki rock zmieszany z gitarowymi ragami, zaś „Time Goes By z celtyckim sznytem to rodzaj utworu, który rozsławił Oasis. Kolejne nagrania pokazują dojrzałość muzyków, którzy rozwinęli rockowy zespół inspirowany latami 60 i 70-tymi w grupę z własnym charakterem i inwencją. Brzmienie Steppes stało się cięższe, gitary i wokale mają większa moc i głębię. Słychać to w „Land Of Hope” będącym opowieścią o reinkarnacji przeplatany irlandzką myślą i przeszyty palącą gitarą. Intro Dave’a zagrane na akustyku zapada w pamięć na długo.  Z kolei „Scare You Off” i „Let Me Love You” to klasyczne utwory w stylu Led Zeppelin. Słuchać to jeszcze wyraźniej w zamykających całą tę kompilację utworach pochodzących z ich ostatniej płyty „Gods, Men And Ghosts”. Są tu wszystkie kluczowe elementy The Steppes w tym rzecz jasna wspaniałe aranżacje, charakterystyczne gitary, klimaty Zachodniego Wybrzeża,  wokalne harmonie. Jest szalejący hard rock w „Can’t Come Back”, są też wycieczki w stronę acid folk rocka w zasługujących na uwagę takich numerach jak „Cornucopia”, czy Samhain”,

Żałuję, że w tym bogatym zestawie nagrań nie zmieściło się kilku moich faworytów. Mam tu na myśli kawałek irlandzkiej dziwności jakim jest „Trilogy Of One”, napędzany gitarą pop rockowy „Mary, Mary” (czyli coś, co mogli napisać tylko The Steppes), a także epicki „History Hates No Name” dostępny jedynie na flexi płycie rozdawanej z czwartym numerem magazynu „Feakbeat” z 1987 roku. Do tego dorzuciłbym „All You Wanted” – szczerą, psychodeliczną prośbę o miłość, wydany w postaci 7-calowej, darmowej płytki dołączonej do włoskiego magazynu „Lost Trails”, długi „Make Peace With Your Darkness” w stylu Quicksilver Messenger Service z ich najlepszego okresu, oraz „Who Am I To Say”, w którym Tim Gilman przelewa część swoich najbardziej ognistych solówek gitarowych nadając numerowi wyrazisty, inspirowany Hendrixem blues rockowy klimat. No, ale cóż… pojemność płyt kompaktowych ma swoje ograniczenia. Mam jednak nadzieję, że ktoś w końcu wyda wszystkie albumy The Steppes raz jeszcze, w których nie zabraknie też bonusów. Wszak żyjemy w świecie Nadziei, a ta jak wiadomo umiera ostatnia.

Eklektyczna bestia z Berlina. OS MUNDI: „Latin Mass” (1970); „43 Minuten” (1972).

Angażując do swego składu więcej niż dziesięciu muzyków na raz uważa się OS MUNDI (łac. narodziny świata) za pierwszy rockowy big band. Z drugiej strony biorąc pod uwagę trudny okres zimnej wojny i ówczesne zawirowania polityczne inni nazywali ich „eklektyczną bestią z Berlina”. Fakt, narodzili się w trudnym dla młodych Niemców czasie, zaś apogeum działalności przypadł im podczas jednego z pierwszych europejskich ataków terrorystycznych (Olimpiada w Monachium), co odzwierciedlali w swych tekstach i muzyce.

Os Mundi (1970)

Korzenie zespołu sięgają beatowej grupy Safebreakers działającej w latach 1962-1966, w której grali m.in. Christoph Busse (perkusja), Andreas Villain (bas) i Udo Arndt (gitara, klawisze). Repertuar opierali głównie na topowych szlagierach tamtych lat. W 1966 roku nagrali singla z piosenką „Hey Girl” (cover „Patsy Clane” Small Faces), którą można było usłyszeć w filmie Rogera Fritza „Mädchen, Mädchen” (1967) z austriacką aktorką Helgą Anders w roli głównej. Po rozwiązaniu zespołu Busse i Arndt założyli Orange Surprise tym razem grając własną, oryginalną muzykę, a przy tym mocno angażując się w undergroundową scenę muzyczną dzieląc salę prób z Agitation Free i odbywając długie jam session z późniejszym członkiem Ash Ra Temple, Manuelem Göttschingiem. Inicjały Orange Surprise dały początek nazwie Os Mundi – zespołu, do którego dołączył Villain, oraz grający na saksofonie i flecie Dietrich Markgraf. W nagraniu debiutanckiej płyty wspomagali ich dwaj muzycy: grający na organach David V. Kalkreuth, oraz basista Hartmut Seidel. Longplay „Latin Mass”  wydany przez Metronom ukazał się wczesną jesienią 1970 roku.

Front okładki „Latin Mass” (1970)

Piękno tej płyty polega na tym, że aspekty liturgiczne pozostają jedynie małym elementem niczym podkład na płótnie do malowania. Całą gamę odważnych kolorów sprawiających, że ten album to uczta od początku do końca stworzone zostały przez pełne zwrotów akcji psychodeliczno-progresywne składniki z rytmem napędzanym basem i wijącym się jak wąż spastycznym brzmieniem organów i ciężką blues rockową gitarą. Ponieważ język niemiecki skażony był ich wcześniejszym popowym wizerunkiem, zaś angielski wydawał się zbyt banalny muzycy zdecydowali się na łacińskie teksty, co nadało całości dominujący, dramatyczno-teatralny aspekt. Poza tym podoba mi się głos wokalisty. Ma charakter.

W odróżnieniu od tradycyjnej mszy, ta z oczywistych względów jest z innego wymiaru. Nie kpili z Kościoła co zarzucali im niektórzy, ani nie opowiadali się za współistnieniem wiary. Stawiam, że robiąc niezłe piekło tym surowym dziełem zespół puścił do nas oko zastępując uduchowioną atmosferę mroczną wybuchową mieszanką ciężkiej psychodelii. Od pierwszych demonicznych taktów „Ouverture” tempo rzadko zwalnia i chociaż jest to utwór instrumentalny organy Hammonda bardziej kojarzą mi się z krwawiącymi posągami i ognistym oddechem demonicznego bluźnierstwa, niż wezwaniem do duchowej modlitwy. Więzy religijnej konwencji zostały wysadzone i rozerwane przez lodowaty wiatr powodując przejście z chrześcijańskiej etyki do dynamicznej sfery pogańskiej. Dziki zapał mantry „Kyrie” w połączeniu z plemiennymi bębnami i pomrukiem głosów w „Glorii” tworzą organiczną jedność, która zarówno jest i prymitywna i przyziemna. Z kolei „Credo” w pierwszej części jest zejściem do bram piekieł na skrzydłach Śmierci, w drugiej powrotną podróżą napędzaną chwalebnymi blaskami miliarda złotych świec. „Sanctus” poprzedza konsekrację Hostii, najbardziej uroczystą część liturgii, podczas której kapłan dokonuje cudu przeistoczenia, co podkreśla piękna partia fletu, po czym wszystko zmierza do szybkiego zakończenia w rozpływającym się jak kadzidlany dym „Agnus Dei”. Gdyby takie msze odbywały się w moim kościele chodziłbym tam częściej, a nie tylko w niedziele…

Jak na rok 1970 „Latin Mass” był albumem niesamowicie kreatywnym z gamą świeżych pomysłów dostarczonych z ognistą pasją. Na mój gust jest idealny niemal pod każdym względem. Czy wydany dwa lata później w rozszerzonym do sekstetu składzie, nagrany pod opieką słynnego Connie Planka i wydany przez legendarną wytwórnię Brain longplay „43 Minuten” dorównał poziomem swemu poprzednikowi?

Front okładki LP „43 Minutes” (1972)

W cudowny świat muzyki progresywnej wszedłem dzięki dźwiękom końca lat 60-tych. Hendrix, Doors, Floyd, Lovecraft, Arthur Brown, Stones, Grateful Dead i tak dalej… Wszystkie te hippisowskie zespoły i artyści mówili mi o wolności muzycznej i o tym, że takiej formy ekspresji nigdy nie należy zamykać w pudełkach. Jako młodego chłopaka to właśnie dzikie gitary, szalejące organy Hammonda, tajemnicze teksty i cała ta wizja wewnętrznej magii muzycznej przyciągnęły mnie do niej jak kota do kłębka włóczki. Powodem, dla którego tak chętnie zajmuję się tutaj latami 60-tymi jest wpływ, jaki wywarły one na prawie wszystko. Wiele z tego, co wydarzyło się w tamtym czasie odbijało się echem przez całą następną dekadę. W innym kostiumie, w inny kształcie, innym świecie, ale się odbijało. Uważam, że dziedzictwo jest jedną z najważniejszych rzeczy jaką powinniśmy pielęgnować, a „43 Minuten” Os Mundi jest świadectwem tego dziedzictwa.

Na dość ascetycznej okładce umieszczono mały trójkąt, co wywołało u mnie pewne skojarzenie. Jak się dobrze wsłuchać to ten album brzmi jakby prezentował trzy różne style, trzy różne gatunki. Jedno ramię trójkąta utknięte pomiędzy Colosseum, Chicago Transit Authority, Santaną i Weather Report z przewiewnym wokalem wiszącym leniwie nad gitarą charakteryzuje się hipnotycznymi rytmami łącząc rock, jazz i psychodelię. Drugie zaczyna się w miejscu gdzie muzyka staje się bardziej jazzowa. I nie mam na myśli jazz fussion a la Mahavishnu Orchestra jadący 500 mil na godzinę, gdzie każdy robi swoje. Nie – mówię o oldskulowym, powolnym niedzielnym smooth jazzie z wtrętami Jethro Tull ery debiutu, ale tylko ze względu na sposób gry Margrafa na flecie. Ostatni element trójkąta brzmi jak bardziej postępowe wcielenie The Pretty Things. Słyszę na tym albumie dużo „SF Sorrow” i, szczerze mówiąc, jest to dla mnie cholernie piękny komplement. Harmonie wokalne wraz z organami, a potem spiralne gitarowe szaleństwa rock’ n’ rolla owinięto wokół znanej, dudniącej ziemistości bluesowych inkantacji pochodzących z najgłębszych muzycznych głębin.

Ogólnie muzyka ma bardzo przyjemną i pozytywną atmosferę, którą nie zaburzają nawet kontrastujące z nią (głównie polityczne) teksty. Grzechem byłoby nie wspomnieć tu o kapitalnej grze na wiolonczeli nowego członka zespołu, Raimunda „Mikro” Rillinga, który swoim instrumentem nie tylko dodał muzyce koloru, ale potrafił też nieźle nim/nią kąsać. Z kolei saksofonista i flecista w jednej osobie, Dietrich Markgraf używając nieparzystego metrum wnosił soulowego ducha, zaś nagłe zmiany tematów wprawiały w zachwyt najbardziej wymagających fanów progresywnego rocka. Aż ciężko uwierzyć, że płyta została nagrana w jednym podejściu. Nie ma tu słabych numerów. Ponad siedmiominutowy „A Question Of Decision” przez wielu uważany jest za arcydzieło; wykonywany na koncertach przekształcał się w orgiastyczną zespołową improwizację trwającą dużo dłużej niż na płycie. Szczególną uwagę zwracam na wspaniałe solo na flecie w „Children’s Games”, wspierane przez kongi, shakery, krowi dzwonek, gitary wah-wah oraz basowy riff, na którym w zasadzie wszystko się tu opiera. Inne utwory przybliżają nas do rocka, z prostymi strukturami piosenek i niezbędnym wokalem (śpiew w „Children’s Games” przypomina Johna Wettona). Nie brakuje także psychodelizmu; początek i koniec „Triple” przypomina wczesnego Kevina Ayersa z Soft Machine z ich hitu „We Did It Again”. Z kolei dobry beat, wiolonczela i dominująca nad całością wściekle szybka gitara to atuty „Missile”. A są tu jeszcze takie perły jak „It’s All There” (uwielbiam to brzmienie, a zwłaszcza refren), antywojenny „But Reality Will Show”, czy fenomenalnie zagrany „Erstickubungen” z dużą ilością fletu i perkusji.

Po tych wszystkich zachwytach odpowiedź na postawione wyżej pytanie: „Czy „43 Minuten” dorównało poziomem swojemu wielkiemu poprzednikowi?” uważam za retoryczne. Mimo, że Os Mundi istniał (z krótkimi przerwami) do 1980 roku nie nagrał już żadnych płyt. Z tego co mi wiadomo istnieją taśmy z nagraniami koncertowymi z roku 1972 i 1979, które do tej pory nie zostały wydane, ale mam nadzieję, że w końcu ujrzą światło dzienne. To tylko kwestia czasu.

Muzyczne remanenty: WILKINSON TRI-CYKLE (1969); DULL KNIFE (1971); EVOLUTION (1970)..

Niemal dokładnie rok temu  w identycznie zatytułowanym wpisie „Muzyczne remanenty” przypomniałem płyty trzech różnych wykonawców prezentujących różne muzyczne gatunki. Jako, że pomysł się spodobał będę do niego wracał co jakiś czas.

WILKINSON TRI-CYKLE „Wilkinson Tri-Cykle” (1969).

Historia tego tria owiana jest mgiełką tajemnicy i do dziś nie do końca rozwiązana. Niektórzy twierdzą, że byli to sesyjni muzycy, którzy skrzyknęli się, by nagrać płytę. Fałsz. Cała trójka: David Mello (g. voc), Richard Porter (bg. voc) i Michael Clemens (dr) w 1969 roku utworzyła w Bostonie Wilson Tri-Cykle. Można więc powiedzieć, że już na starcie  mieli wysoko zawieszoną poprzeczkę. Wszak w tym samym roku ukazał się album „Goodbye” Cream, a Jimi Hendrix był w fenomenalnej dyspozycji. Znakomitymi występami w lokalnych klubach takich jak „The Golden Pheasant” i „Smithown’s Oak Beach Inn” grając dość ciężkiego, momentami wyrafinowanego, gitarowego rocka podbili serca miejscowych fanów. Momentem przełomowym stały się ich wspólne koncerty z Velvet Underground na słynnym Boston Tea Party w dniach 13-15 marca 1969 roku, po których podpisali kontrakt z wytwórnią Data, oddziałem Columbia Records. Kilka miesięcy później w sklepach pojawiła się płyta sygnowana nazwą zespołu. Pierwszy odsłuch i… miłe zaskoczenie. Muzycy nie trzymali się sztywnych ram jednego gatunku śmiało łącząc różnorodne style będące mieszanką twardego elektrycznego bluesa, komercyjnych piosenek z charakterystycznymi melodiami i materiałem z wpływami acid rocka. Mello, którego gra idealnie wpasowała się w brzmienie zespołu nie miał zamiaru zdobywać nagród za swe gitarowe solówki choć prawdziwym skarbem jest tu sekcja rytmiczna. Znakomity Porter na basie miał też doskonały głos, podczas gdy Clemens wykazywał się ponadprzeciętną rytmiczną precyzją. Na płycie znalazło się osiem utworów z czego tylko „Leavin’ Trunk” to cover. Utwór napisany przez Sleepy John Estesa w latach 30-tych jest mi doskonale znany z wersji Taj Mahala, którą muzyk umieścił na swym debiutanckim krążku w 1968 roku. Muszę pochwalić Bostończyków za atrakcyjną i elegancką aranżację i z całym szacunkiem dla Mahala podziwiam ich wersję; to jeden z najważniejszych kawałków na tej płycie. Pozostałym też nie mam nic do zarzucenia tym bardziej, że takie „David’s Rush”„Yellow Wall” natychmiast zapadają w pamięć. Pierwszy z nich to ociekająca bólem i beznadziejnością akustyczna ballada; nigdy nie rozpoczynajcie od niej domowej prywatki. Drugi, zaczynający się od kilku mrocznych zmian akordów i dziwnego, falsetowego wokalu opowiada o wizycie u dentysty. W całym zestawie to najbardziej lizergiczny numer i nie dziwię się, że Amerykańskie Towarzystwo Stomatologiczne (ADA) nie wybrało go na swą przewodnią piosenkę. Z kolei ” 9-5 ’59” z nadpobudliwym basem Portera odzwierciedla blues rockowy klimat Cream kierujący się pod koniec w stronę późnej psychodelii, a „What Of I” z przyjemną melodią łącząc wpływ popu, rocka i jazzu z dźwięczną gitarą prowadzącą  przypominała mi „Bus Stop” The Hollies. „Antique Locomotives” to jeden z bardziej komercyjnych kawałków na płycie. Co prawda tytuł wywołuje u mnie uśmiech, ale to tu można usłyszeć zaciętą grę Clemensa na bębnach, melodyjny bas Portera i pomijane przez zespół harmonie. Szkoda, że wytwórnia nie wydała tego na singlu. Podsumowując – ten album odkrywa swe uroki po wielokrotnym odsłuchaniu, o czym sam się przekonałem.

Dull Knife (Tępy Nóż) to autentyczna postać historyczna. Bohaterski wódz plemienia Czejenów wyróżniał się oporem wobec rządu amerykańskiego, którego kulminacją była bitwa pod Little Bighorne w czerwcu 1876 roku. Taką też nazwę przyjął niemiecki zespół kraut rockowy działający na początku lat 70-tych XX wieku. Ich jedyny album z jaskrawą, kontrowersyjną okładką przedstawiającą nóż wbity w plecy Indianina został wydany przez Philipsa w 1971 roku.

DULL KNIFE „Electric Indian” (1971).

Kwartet grał ciężko i potężnie, z dużą ilością przesterowanej gitary i mocnej perkusji łącząc hard rock inspirowany Deep Purple z blues rockiem podszyty psychodelicznym brzmieniem organów. Płyta została nagrana w Hamburgu pod skrzydłami samego Dietera Dierksa w składzie Martin Hesse (bas), Christian Holik (gitara), Claus Zaake (perkusja) i Janko Gottfried (klawisze). Spośród ośmiu nagrań moją uwagę z miejsca przykuł otwierający „Plastic People”, czyli napędzany organami krautrock z mnóstwem ciężkich riffów, nagłych przerw i długimi gitarowymi solówkami, oraz zamykający całość „Day Of Wrath” łączący specyficzny hard rock z wpływami blues rocka. Głównym punktem albumu wydaje się być doskonały „Tumberlin’ Down” z soczystymi, rockowymi riffami podparty potężnym śpiewem. Gdy główny wokalista zdziera gardło krzycząc „Giiirrrrlll , you done me wrong!!!” mam ciary. Nie wiem kto nim jest (w opisie nie ma o tym wzmianki), ale ma naprawdę uduchowiony głos. Na dodatek utwór szybko wpada w ucho i na długo zostaje w głowie. Niewiele gorszy jest też „Feeling Like A Queen”, klasyczny rocker bez wad. Ogólnie jest to pozycja dla wszystkich lubiących muzykę utrzymaną w duchu Hendrixa i Cream z wtrętami niemieckiego prog rocka. Po wydaniu płyty zespół został rozwiązany. Janko Gottfried pojawił się później na płycie „Lady” (1975) zespołu Jane.

Jeśli ktoś lubi covery (i nie tylko) polecam następną pozycję, czyli

EVOLUTION „Evolution” (1970).

Pod koniec lat 60-tych Hiszpanię opanowała fala muzyki soul. Prawdopodobnie optymistyczne rytmy czarnej Ameryki były reakcją na mroczną dyktaturę generała Franco. W 1969 roku w Barcelonie pojawiła się pochodząca z Niemiec beatowa grupa Los Vampires stając się wkrótce najgorętszym soulowym zespołem w mieście. Kiedy rozpoczął się boom na psycho prog będąc pod wpływem artystów pokroju Spirit, King Crimson, czy Traffic chłopaki zaczęli mieszać muzykę soul z progresywnymi i jazzowymi klimatami z Hammondem i sfuzzowaną gitarą. Wraz ze zmianą stylu zmienili nazwę na Evolution, a ich jedyną płytę hiszpański Dimension wydał we wrześniu 1970 roku. Ten bardzo rzadki album zawiera głównie przeróbki nagrań innych artystów, w tym między innymi dwa nagrania King Crimson z pierwszej płyty, czyli tytułowy In The Court Of The Crimson King”, oraz 21st Century Schizoid Man”. O ile pierwszy jest gorszą kopią oryginału, to zdecydowanie bardziej interesujący „Schizofrenik…” zamieniający się w ciężki rock zdecydowanie zapunktował. Oprócz tego jest tu olśniewająca interpretacja „Fresh Garbage” grupy Spirit, oraz połączone ze sobą dwa nagrania: „Get Ready” Smokey Robinsona (napisane specjalnie dla The Temptations) i „Evil Ways” Santany. O dziwo, niesamowite psychodeliczno rockowe własne numery zespołu wcale nie były gorsze. Podoba mi się wypełniony Hammondem, mocnym wokalem i gitarą z fuzzem „Dr. Vazquez”, oraz bardziej retrospektywny „Water”. W sumie ciekawa i fajna mieszanka Hendrixa i Temptations ery Wodnika. Razem z garażowym „She’s So Fine” i porywającym, instrumentalnym „I’m Walking High” stanowią ważne elementy całej płyty. Wspaniała, kompaktowa reedycja albumu hiszpańskiego Wah Wah z 2003 roku zapakowana w osobliwą okładkę w kształcie torby na zakupy zawiera informacje o zespole, ciekawe zdjęcia, pamiątki i cztery dodatkowe utwory – dwa pełne single wydane w latach 1971-1972, których nie było na oryginalnym albumie. Polecam!

Odzyskany klejnot. „GOOD YEAR. THE FIVE DAY RAIN ANTOLOGY” (1970/2022)

Niektóre zespoły sukces komercyjny osiągają natychmiast, innym zajmuje to trochę więcej czasu. Bywają też takie, które (jak mawiał Andy Warhol) zadowolić się muszą „trzyminutową sławą”. Five Day Rain pod tym względem są wyjątkowi. Mimo, że  działali niecały rok nie wydali w tym okresie żadnej muzyki, rzadko opuszczali studio by grać na żywo, a nazwa Five Day Rain znana była jedynie najbliższej rodzinie i niewielkiemu gronu przyjaciół to wśród kolekcjonerów ma status zespołu kultowego. Niemożliwe..? A jednak!

Historia grupy jest tak zagmatwana i tak skomplikowana, że zjedzenie przy niej przysłowiowej beczki soli to mały pikuś. Na szczęście niezawodna w takich przypadkach wytwórnia Cherry Red Records nie dość, że jakimś cudem zebrała wszystkie dostępne nagrania zespołu, to jeszcze uporządkowała jego zawiłą historię. Wszystko to znalazło się na dwupłytowym kompaktowym wydawnictwie „Good Year – The Five Day Rain Anthology”, które ukazało się pod koniec lutego 2022 roku.

Nie zagłębiając się w zawiłe meandry w uproszczonym skrócie powiem, że historia Five Day Rain zaczyna się w momencie gdy trzyosobowy zespół Iron Prophet z Sussex powstały w październiku 1969 roku (a nie pod koniec 1968 jak do tej pory mylnie się mówiło) połączył siły z Grahamem Maitlandem. Grający na klawiszach Maitland wcześniej był członkiem beatowego bandu z Glasgow, The Scots Of St James i psychodelicznej formacji Fleur De Lys. W tej ostatniej okazjonalnie śpiewała pochodząca z Johannesburga (RPA) Sharon Tady, która pojawi się tu nieco później. Iron Prophet, który tworzyli Rick Sharpe (g, voc), Clive Shepherd (bg) i Dick Hawkes (dr) zyskał odpowiednią reputację wspierając na koncertach kilku artystów w tym Arthura Browna i Genesis. Mając w składzie Maitlanda przemianowali się na The Entire Building Is About To Collapse, ale zbyt długa nazwa szybko został odrzucona na rzecz Five Day Rain. Jeden z przyjaciół skontaktował ich z Brianem Carrollem i Damonem Lyon-Shawem, producentami z IBC Studios mieszczącego się wówczas na Portland Place w centrum Londynu, którzy wcześniej atakowali listy przebojów utworami „Try A Little Sunshine” i „Mr Lacey” Fairport Convetion i „Second Generation Woman”  grupy Family. Konstruktywne rozmowy doprowadziły do deklaracji – obaj panowie pomogą kwartetowi nagrać album. Sesje zaczęły się w czerwcu 1970 roku i odbywały się gdy studio było wolne. W praktyce oznaczało to nieprzespane, zazwyczaj weekendowe noce. W nagraniach nie uczestniczył Hawkes, którego zastąpił Kim Haworth, młodszy brat Bryna Hawortha gitarzysty Fleur de Lys. Do współpracy zaproszono też parę osób. Gitarzysta John Holbrook (Baba Scholae) zagrał kilka głównych partii, a wspaniała Sharon Tandy i członkowie grupy America wykonali  chórki.

Iron Prophet. Od lewej: Rick Sharpe, Clive Shepherd, Dick Hawkes. (1969)

W efekcie powstał doskonale nagrany i gotowy album składający się z dziesięciu piosenek. Prezentując znakomitą pracę Ricka i Grahama na gitarze i organach w utworach takich jak „Marie’s A Woman” i długim instrumentalnym „Rough Cut Marmalade” brzmienie Five Day Rain jest doskonałym przykładem przejścia od post-modowej psychodelii do wczesnego progresywnego rocka. Zresztą wszystkie stworzone wtedy utwory brzmiały bardzo profesjonalnie, a do tego zespół wykazał się wielką zdolnością do komponowania naprawdę dobrych numerów. Chłopaki na własny koszt wydali je na płycie promocyjnej w formie acetatu. Z dwudziestu pięciu wytłoczonych sztuk dziesięć zabrał Carroll, który miał je rozesłać do wytwórni płytowych. Niestety wszystkie bezpowrotnie przepadły bowiem przez pomyłkę wyrzucił je do śmietnika. Pozostałe piętnaście muzycy częściowo rozdali rodzinie i przyjaciołom, jedynie kilka (mówi się o dwóch, może trzech) trafiły do wytwórni. Pojedyncze, cudem zachowane egzemplarze są dziś absolutnym płytowym rarytasem. Jeden z ocalałych został w 2017 roku sprzedany za cztery tysiące funtów! 

Five Day Rain. Od lewej: G. Maitland, D. Hawkes, R. Sharpe, C. Shepherd (1970)

Kiedy żadne oferty nie napłynęły zespół zmodyfikował pierwotny materiał uzupełniając go czterema nowymi kompozycjami, ale i one nie wywołały odzewu. Nieporozumienia między muzykami, menadżerami i producentami spowodowały, że gotowy album trafił na półkę i nie został wydany, co z kolei doprowadziło do rozpadu zespołu. Sharpe, Shepherd i Maitland utworzyli w 1971 roku krótkotrwały Studd Pump wydając singla „Spare The Children”, który nie odniósł sukcesu i ich drogi się rozeszły. Niewiele później Sharpe dołączył do glam rockowej kapeli Streak, zaś Maitland do progresywnego Glencoe. I tu powinna skończyć się cała historia. Ale to jeszcze nie koniec opowieści…

Studd Pump. Singiel „Spare The Children” (1971)

Kilka lat później, w 1977 roku Sharpe zdecydował się na ponowne nagranie kilku numerów Five Day Rain, a rok później Lyon-Shaw i Carroll wykorzystali zrobione przez siebie remiksy trzech nagrań umieszczając je pod nazwą wymyślonego pseudo projektu One Way Ticket na płycie „Time Is Right” tyle, że bez wiedzy i zgody muzyków. Pod koniec lat 80-tych egzemplarze oryginalnego, testowego wydania zostały w końcu odkryte. Wkrótce na rynku pojawiły się jego pierwsze, bootlegowe reedycje. Jedną z  nich była ta z 1993 roku wydana przez niezależną wytwórnię Background specjalizującą się w reedycjach i niewydanych nagraniach brytyjskiej sceny psychodelicznej i prog rockowej przełomu lat 60 i 70-tych opatrzona grafiką dziennikarza i konsultanta branży muzycznej Phila Smee.

Nieoficjalne, bootlegowe wydanie płyty „Five Day Rain” (1993)

Pierwsze OFICJALNE wydanie na płycie kompaktowej „Five Day Rain” miało miejsce dopiero w 2006 roku. Reedycja zawierająca pewne poprawki powstała przy wspólnym zaangażowaniu członków zespołu z włoską wytwórnią Nightwings, z dużo ładniejszą grafiką Johna Hurforda i 12-stronicową książeczką z historią zespołu opowiedzianą z perspektywy Ricka Sharpa.

Okładka pierwszej oficjalnej reedycji płyty CD „Five Day Rain” (2006)

Nagrania wzbudziły wielkie zainteresowanie wśród kolekcjonerów płyt, którym marzył się kompletny zestaw utworów jaki Five Day Rain nagrał. Marzenie spełniło się szesnaście lat później za sprawą antologii „Good Year” zawierającą ponad dwie godziny muzyki obejmujące wszystkie nagrania zespołu w oryginalnej wersji. Mamy tu więc dwa całe albumy testowe z 1970 roku, singiel Studd Pump, trzy zremiksowane utwory ze składanki One Way Ticket z 1978 roku i dla zachowania kompletności także „poprawki” z lat 90-tych. Dzięki rzadkim zdjęciom, wspomnieniom członków zespołu szczegółowo opisującą jego zdumiewającą historię dostaliśmy w ręce nieocenioną, OSTATECZNĄ WERSJĘ tego legendarnego, niewydanego wówczas projektu studyjnego.

Zestaw otwierają nagrania znane z pierwszej oficjalnie wydanej reedycji płyty z 2006 roku. Dziesięć zawartych na niej kompozycji urzeka melancholią, romantyzmem, ciepłem bijącym z głośników. Każda z nich przykuwa uwagę, każdej słucha się z ogromną przyjemnością. Czuć w niej jeszcze psychodeliczną atmosferę, ale z przebijającą się (jeszcze nieśmiało) muzyką progresywną. To już jest TA muzyka, która dominować będzie w kolejnych latach. Wydawcy „Good Year” zadbali o to, by układ nagrań był zgodny z pierwotnym zamysłem muzyków stąd całość otwiera cover Boba Dylana „Too Much Of Nothing” prowadzony przez organy i mocny bas, który z folkowego klimatu w pierwszej części przechodzi w pełną zadumy końcówkę z mocno brzmiącym i rzadko pojawiającym się w progresywnych zespołach akordeonem. Być może nie oddaje on pełnego obrazu na temat dawnego Iron Prophet, zespołu, który emanował surową mocą, ale jako otwieracz jest znakomity. Delikatne harmonie przetaczają się przez dramatyczny „Leave It At That” otwierając wrota możliwości dla gitarowych eksploracji, które wydawałyby się nie na miejscu w numerze z 1966 roku. Jak na rok 1970 może się to wydawać dość przestarzałe, ale słuchając tego dziś wywiera on (przynajmniej na mnie) bardzo pozytywne wrażenie. Tak samo mam z „Good Year”, utworze wyjątkowej urody z przyjemnie beztroską aranżacją, w którym pierwsze skrzypce gra melotron z delikatnymi gitarami i harmoniami wokalnymi w stylu The Moody Blues.  „Reason Why”, bluesowy numer ze zniekształconym wokalem i klawiszami na pierwszym planie po raz kolejny podkreśla łatwość zespołu do pisania pięknych i chwytliwych melodii. Bardziej dynamiczny „Fallout” prowadzony przez fortepian zawiera ciężkie gitarowe solo Johna Holbrooka będące ozdobą tego nagrania. Przesterowana gitara Sharpe’a, ciężkie dźwięki Hammonda Maitlanda, oraz zapadający w pamięć kryształowy głos Sharon Tandy w „Marie’s A Woman” tworzą wzorcową atmosferę tamtych lat. To jest po prostu boskie…

Klawisze odgrywają ważną rolę także w porywającym „Don’t Be Misled”, w którym wybija się brzęczący bas Shepherda. Urocza melodia z kilkoma fajnymi gitarowymi zagrywkami uzależnia tak bardzo, że chce się do niej jak najszybciej wrócić… W „Sea Song” po raz kolejny pokazuje się Holbrook, któremu towarzyszy fortepian i melotron. A potem mamy rewelacyjną instrumentalną bitwę na Hammonda i gitarę w jedenastominutowym „Rough Cut Marmalade. Ten wyjątkowo żywiołowy, pełen swobody i przeróżnych efektów rockowy monster dający każdemu członkowi zespołu szansę na pokazanie swoich umiejętności to opus magnum tej płyty, Grupa przypomina mi tu Spooky Tooth w najlepszym wydaniu, lub Iron Butterfly w swym niesamowitym „In-A-Gadda-Da-Vida”…  Pierwszy dysk kończą trzy bonusy, z czego pierwsze dwa: „Leave It At That”„Marie’s A Woman” zawierają oryginalne, nad wyraz doskonałe i nieco mocniejsze miksy z 1970 roku, zaś trzeci, „Too Much Of Nothing” jest zwięzły i moim skromnym zdaniem bardziej atrakcyjny. Płyta, jako całość, sama w sobie może nie do końca jest klasyką, ale ma swoje wspaniałe momenty. Przy odrobinie pracy, a także przy odrobinie szczęścia grupa Five Day Rain mogła mieć obiecującą przyszłość…

Drugi dysk z zestawu „Good Year…” zaczyna się od czterech numerów, które zostały usunięte z pierwotnej wersji albumu. O panie, co tu się będzie działo! Wanna Make Love To You” to gorący gitarowy rocker z ostrym solo i harmonijką ustną. Gitara Sharpe’a rozgrzana jest do czerwoności. Podobnie jest w porywającym So Don’t Worry” z grzmiącym basem, mocną perkusją i mnóstwem gitarowych riffów. Nie inaczej jest w Dartboard” wypełniony dużą ilością gitarowych efektów z fuzzem i echoplexem, do których podpina się Mailand ze swoim syntezatorem. A jeśli komuś mało tego „zgiełku” niechaj zachłyśnie się „Miss Elizabeth” z szalejącymi organami, ryczącą gitarą, oraz potężną sekcją rytmiczną. Wszystko to plus wokale nadają mu klimat „Parchman Farm”, mojego ulubionego numeru grupy Cactus. Bez wątpienia te cztery kawałki to zdecydowanie najgorętsze utwory z wczesnych sesji i dużo ostrzejsze niż te zamieszczone na płytowych reedycjach. Kto wie, gdyby to one tam się pierwotnie znalazły czyż nie byłaby to dla zespołu lepsza opcja..? Po takiej dawce mocnego uderzenia mamy kolejną wersję krótkiej i delikatnej ballady „Lay Me Down” pokazującą możliwości wokalne zespołu, oraz soulowy standard jazzowy Bobby’ego Hebba, „Sunny” z gustowną solówką gitarową na zakończenie, który pojawił się na acetacie jako część EP-ki. Następna w kolejce to skrócona o połowę jamowa wersja „Rough Cut Marmalade”, równie twarda jak pierwowzór. Dwa kolejne nagrania pochodzą z singla Studd Pump. Melodyjny „Spare The Children” z ciężkim brzmieniem perkusji wydaje się być gotowy na mający wkrótce wkroczyć glam rock. Oczywiście nie przyniosło to żadnego efektu komercyjnego i chyba słusznie. Dużo lepiej podoba mi się „Floating” z przesterowaną gitarą przypominający słynną „Suzie Q”. O ile Rick Sharpe nie popisał się w Studd Pump, to remiksy jakie wykonał w 1977 roku na „Reason Why” i „Fall Out” robią wrażenie. Pierwszy, bez zniekształconego wokalu ma wspaniałą linię gitary prowadzącej; drugi (z wokalem Sharpe’a) ozdabiają solówki wypełnione efektami wah wah – oba przewyższają oryginały. Kolejne nagrania to cztery podkłady nagrane przez Five Day Rain, które Sharpe zaktualizował w 2005 roku. Instrumentalny „Antonia” rozwija się z dużą ilością gitary, co stanowi prawdziwy hołd dla korzeni power tria Iron Prophet. W „So Don’t Worry” Maitland i Sharpe doskonale się rozumieją i uzupełniają płynnie wykonując swoje partie solowe. a „The Boy” to rozgrzany do czerwoności gitarowo-organowy rocker w stylu Black Sabbath z kosmicznym wokalem Sharpe’a unoszącym się nad rockową gitarą. Ostatni z tej czwórki „Wanna Make Love To You” to bluesowy numer, w którym harmonijka ustna ustępuje miejsca ognistej gitarze dodając heavy metalowego akcentu. Zestaw zamykają trzy remiksy z 1978 roku: „Reason Why”, „Fallout” i „Outroduction (Lay Me Down)” przypisane fikcyjnemu zespołowi/projektowi One Way Ticket.

Z tego fantastycznego zbioru wyłania się kapitalny zespół pełen dobrych pomysłów, a przedstawione  nagrania wciąż wydają się świeże i atrakcyjne. Nie mogę pojąć dlaczego Five Day Rain został wówczas zignorowany. Jestem pewien, że przy wsparciu dobrej wytwórni mógłby zrobić jeszcze kilka interesujących rzeczy. Wielka szkoda, że tak się nie stało, ale przynajmniej dzięki „Good Year…” możemy cieszyć się tym, co miał do ​​zaoferowania przez te wszystkie lata. Poza tym ich nagrania nigdy nie brzmiały tak dobrze jak tu, a to dzięki fantastycznej pracy masteringowej Oli Hemingway z The Wax Works. To obligatoryjna pozycja dla fanów rocka progresywnego i psychodelicznego lat 70-tych, którą gorąco polecam!

DIONYSOS „Le Prince Croule” (1972).

Wydawało mi się, że o kanadyjskiej grupie DIONYSOS i jej debiutanckim krążku „Le Grand Jeu” z 1971 roku pisałem nie tak dawno, a tymczasem okazuje się, że było to ponad sześć lat temu. Niewiarygodne jak ten czas leci… Najwyższa pora nadrobić zaległość i przedstawić drugą, przełomową płytę zespołu, „Le Prince Croule” (Okrutny książę) wydaną rok później. Przypomnę tylko, że Dionysos byli pierwszym kanadyjskim progresywnym zespołem w prowincji Quebec, który śpiewał po francusku. Dla młodych ludzi tej części kraju stał się on symbolem przemian zrywając trwającą od wielu lat anglosaską dominację.

Wydany przez wytwórnię Zodiaque i ozdobiony abstrakcyjną grafiką Denisa Poirier’a album „Le Prince Croule” jest logiczną kontynuacją debiutu krążący wokół rozpadającego się królestwa i upadku jego włodarza .

Front okładki

Oferowana tutaj muzyka jest niemal stworzona dla ludzi o czułym  sercu i otwartym umyśle na wczesny eklektyczny prog. Jasne, miażdżące, złowrogie i muliste organy emanują psychodelicznymi hipisowskimi akcentami „cuchnąc” wczesnym Santaną, ale wokół niej czai się zupełnie inaczej brzmiąca bestia – bardziej burzliwa i hałaśliwa z zabójczymi gitarami, neandertalskimi, ale wyszukanymi liniami perkusyjnymi. To rok 1972 z całym swoim urokiem, polotem i dalekosiężnymi pomysłami muzycznymi, Z magiczną treścią melodii i tym czymś wyjątkowym, co wymyka się wszelkim sformułowaniom. Francuskie wokale doskonale wpisują się w muzykę. Są przewiewne i unoszące się nad różnymi, mocno rockowymi pejzażami wirując niczym czarne pióra na wietrze, a kontrapunktujący je efekt ostrych gitar to jest coś, co wydaje mi się nieskończenie atrakcyjne. Cechą szczególną zespołu było to, że teksty piosenek dotyczyły problemów głęboko zakorzenionych w Quebecu. Co prawda „Le Prince Croule” jest konceptualną opowieścią o złym księciu chcący za wszelką cenę podbić świat i jak każdy złoczyńca w końcu upada i ponosi karę. Nie mniej są tu także nawiązania do rzeczywistych problemów świata jak „Le Prince Jardine” traktujący o suszy na całym świecie, czy poruszający serce instrumentalny „Safari (Mort De L’aigle” (Safari. Śmierć orła) będący emocjonalnym sprzeciwem wobec bezlitosnego zabijania dzikich afrykańskich zwierząt i niszczeniu tamtejszej przyrody. A tak w ogóle to dzieje się tu tak dużo, że nie ma mowy o nudzie. Poza ostatnim fragmentem wszystkie utwory są zaskakująco krótkie, ale tworzą delikatną spójną nić biegnącą przez cały album. Niejednokrotnie czułem się przeniesiony w głąb dźwiękowej opowieści o magii z kieliszkiem francuskiego wina.

„Lever De Prince” maluje się niczym pejzaż dźwiękowy z fajną gitarą i bardzo namiętnym (szczególnie pod koniec nagrania) wokalem, w którym jak to w prog rocku dzieje się, oj dużo się dzieje… „Chanson Du Courage” (szkoda, że pod koniec wyciszony) i „Demain La Vie” utrzymany w duchu  wczesnego King Crimson są doskonałe. Bardzo dobrze prezentuje się ciężki i wolno toczący się ” Terreur Et Masque” (Terror i maska) z ostrą sfuzzowaną gitarą i mocarną perkusją, zaś „Le Prince Jardine” powala brzmieniem z szalejącymi organami Hammonda i mocną sekcją rytmiczną klimatem przypominającym najlepsze numery Uriah Heep z tego okresu.

Tył okładki.

Pozostała część albumu jest zgodna z tym co napisałem wyżej, a więc nadal mamy tu dużą ilość doskonałych gitarowych solówek, kapitalnych partii klawiszy i silną sekcję rytmiczną. Za każdym razem wielkie wrażenie robi na mnie dramatyczne „Safari”, szczególnie gdy w jego drugiej części nagle wybrzmiewa akustyczna gitara, by zaraz potem, ale ze zdwojoną mocą, dać niesamowitego czadu! Zmiany tempa i nastroju przeplatają się w trzyipółminutowej, na wpół akustycznej i sennej „Ballade Inquiète” (Ballada zmartwionego) z wykorzystaniem fortepianu imitującego klawesyn, w której książę zdaje sobie sprawę ze swego niecnego postępowania, ale na jego poprawę jest już za późno. Ponad trzynastominutowy „Le Prince Jardine” zamyka nie tylko jego historię, ale i całą płytę z dużą ilością instrumentalnej, momentami improwizowanej, pomysłowej muzyki podkreśloną pełnym dramaturgii wokalem. Zabójczy numer tak jak i cały, fantastyczny album!

Po jego wydaniu grupa zniknęła ze sceny powracając dwa lata później ze ścieżką dźwiękową do sztuki Sama Shepparda „Tooth Of Crime”, która, o ile mi wiadomo, nigdy nie została wydana na winylu ani na płycie CD. W 1975 roku do sklepów trafili z zupełnie inną pozycją, „Changé D’Adresse”, bardziej jazzowo-popową, momentami lekko progresywną. Kolejna przerwa w ich działalności trwała aż do 1994 roku. Trzej oryginalni członkowie Dionysos, Éric Clément, André Mathieu i Paul-André Thibert wpadli wówczas na pomysł „odświeżenia” kilku swoich klasycznych utworów. Korzystając z autobusu wypełnionego towarzystwem innych muzyków wydali je na płycie „Pionniers 1969-94”. Spośród dwunastu zamieszczonych na niej nagrań aż siedem trafiło w formie bonusów na kompaktową reedycję „Le Prince  Croule” wydaną przez wytwórnię Mandala w 2011 roku.

Szczerze powiedziawszy takie albumy jak „Pionniers…” zwykle omijam szerokim łukiem. Odgrzewane kotlety to nie moja bajka. Ich selekcja też pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze pięć z owych dodatkowych nagrań pochodzą z debiutanckiej płyty, zaś najbardziej progresywny, drugi krążek zespołu reprezentuje jedynie „Le Prince Jardine” skrócony na dodatek do trzech minut! Zresztą większość przeróbek jest krótsza. Taki „Narcotique” brzmiący jak skrzyżowanie Deep Purple z Procol Harum (z odrobiną smacznego gitarowego brzmienia Robina Trowera) oryginalnie trwający dwanaście minut trwa siedem, a najlepszy utwór z debiutanckiego albumu, „L’Age Du D’Or” jest aż o połowę krótszy. Mało tego. Do L’Age Du Chlore” dodano sekcję dętą zmieniając tym samym klimat utworu będący skrzyżowaniem Deep Purple z The Nice na… funky rock, a czysty blues rockowy „Suzie” jest kompletnym nieporozumieniem, chyba że jest się fanem głosu Thiberta. Największe zainteresowanie wzbudził we mnie niepublikowany nigdy wcześniej „S’ul Yiab” z  1972 roku (rzecz jasna po obróbce Anno Domini 1994), który uważam za najciekawszy wśród dodatków. Aby do końca być szczerym i w miarę obiektywnym na plus trzeba przyznać, że wykorzystując nowoczesną technikę w studio miło słucha się tych nagrań na nowo. Oczywiście jeśli nie zna się ich oryginalnych wersji…

Prekursorzy włoskiego prog rocka. THE TRIP (1970)

„We Włoszech w latach 1971–1974 rockowe zespoły rzucały sobie wyzwania. Ten kto miał największą wyobraźnię mógł stworzyć epokowy, ponadczasowy album. W tym czasie wszyscy byliśmy muzycznymi malarzami i rzeźbiarzami, jak w renesansowych Włoszech”. (Tom Hayes/Gnosis)

Powszechnie wiadomo, że włoski rock progresywny pierwsze kroki stawiał w 1970 roku. Jego afirmacja w alternatywnym obiegu nie była jednak natychmiastowa: w istocie aż do drugiej połowy 1972 roku  wiele zespołów nadal tworzyło dzieła zawieszone pomiędzy beatowo-psychodeliczną przeszłością, a jeszcze mglistą prog rockową przyszłością. Tak było między innymi w przypadku Analogy, Circus 2000, a także w przypadku debiutanckiej płyty grupy THE TRIP, wspaniałego międzynarodowego zespołu, który swoim brzmieniem z impetem otworzył drzwi nowej ery dając początek włoskiemu prog rockowi.

Powstali w Anglii w 1966 roku pod nazwą TheTrips w składzie którego znaleźli się basista Arvid „Wegg” Andersen, dwóch gitarzystów: Bill Gray (grał już z Claptonem ) i młodziutki Ritchie Blackmore (tak, TEN Blackmore!), oraz perkusista Ian Broad. W poszukiwaniu sławy i pieniędzy cała czwórka przeniosła się rok później do Włoch. W Turynie wpadli w oko wschodzącej gwieździe muzyki pop Rikiemu Maiocchi’emu. Piosenkarz właśnie pożegnał się ze swoją macierzystą grupą I Cameleonti i zaprosił ich, by wspierali go w dwumiesięcznej trasie po Italii, po odbyciu której w ciągu kilku tygodni przeszli transformację. Z zespołu jako pierwszy wyłamał się Blackmore, który wrócił do Anglii i założył Deep Purple. Tuż po nim odszedł Ian Broad mający problemy z alkoholem. W ich miejsce pojawili się dwaj włoscy muzycy: klawiszowiec z Savony, Joe Vescovi i perkusista Pino Sinnone (ex-Teste Dure i Rogers).

Angielsko-włoski The Trip (1970).

Nowo powstały kwartet po zmianie nazwy na The Trip zaczął tworzyć oryginalny repertuar. Początkowo opierał się on na blues rocku szybko ewoluując w oryginalne brzmienie z niespotykanym dotąd użyciem efektownych parti chóralnych, cytatów z klasyki, starych pieśni mieszanych z kakofonią dźwięków i wspaniałych galopów instrumentów klawiszowych z organami Hammonda na czele. W 1969 roku, po wiosennych koncertach w historycznym Piper Club w Rzymie, wówczas niekwestionowanej świątyni wielu krajowych i zagranicznych zespołów psychodelicznych i progresywnych, zostali zauważeni przez Alberigo Croccetę, który doprowadził do tego, że jeden z ich utworów, „Bolero Blues” znalazł się na składankowej płycie „Piper 2000” wydanej w tym samym roku. On też podpisał z nimi kontrakt z RCA i zmaterializował koncert na „włoskim Woodstocku”, Festival di Caracalla, który odbył się na terenie rzymskich Łaźni Karakalli w 1970 roku. Mniej więcej w tym samym czasie pokazali się w  filmowej komedii „Terzo Canale. Avventura a Montecarlo” opowiadająca o tarapatach zespołu próbującego dostać się do Monte Carlo ostatecznie lądującego na wspomnianym festiwalu. Innymi słowy droga do sukcesu stała przed nimi otworem. Do pełni szczęścia brakowało płytowego debiutu, który ostatecznie ukazał się w maju 1970 roku.

Front okładki

Album, zatytułowany The Trip” pojawił się na półkach włoskich sklepów jako coś nietypowego i już przy pierwszym przesłuchaniu było jasne, że chęć innowacji kreatywnością chciała przezwyciężyć technologiczne ograniczenia tamtych czasów. Od pierwszego utworu „Prologo” Vescovi, który nie posiadał syntezatora w zakresie efektów specjalnych robi co może, by je wyczarować. Zresztą w notatce na odwrocie muzycy jasno dali do zrozumienia, że wszystkie dźwięki są wynikiem przesterowań i eksperymentów nagranych na konwencjonalnych instrumentach, a nie na sztuczkach studyjnych. Pomimo dominacji klawiszy, atmosfera jest jednak zróżnicowana. Umiejętności techniczne nie podlegają dyskusji i kiedy wchodzimy w „Incubi” delektujemy się niezwykłymi walorami wokalnymi godnymi zespołu bluesowego przeniesionymi w prog rockową, by nie powiedzieć kosmiczną, sferę. A tak przy okazji – teksty (poza jednym wyjątkiem) śpiewane są po angielsku. Ówcześni krytycy czasami zwracali uwagę na niewielki rozdźwięk między partiami chóru, a instrumentalnymi liniami, ale nie było to wielkie uchybienie. Wręcz przeciwnie. Końcowy wynik był tak oryginalny, że sama wytwórnia ochrzciła ich brzmienie „impresjonistycznym” nieoficjalnie nadając płycie drugie imię, Musica Impressionistica”, które pojawiło się na tylnej okładce. Mając taką nazwę i taki tytuł, łatwo sobie wyobrazić, że muzycy zabiorą nas na wycieczkę, a raczej w niezwykłą podróż szlakiem wczesnych nagrań Pink Floyd. Na tym albumie The Trip jedną nogą mocno stał w psychodelii  z okresu „The Piper At The Gates Of Dawn”, drugą (jeszcze niepewnie) stawiał już w progresywnym „A Saucerful Of Secrets”.

Otwierający utwór „Prologo” (Prolog) jest niezwykłym i bardzo ciekawym pasażem instrumentalnym spod znaku demonicznej psychodelii lat 60-tych z mrocznymi fragmentami organów przechodzącym przez drzwi percepcyjnego rytmu, by na końcu dojść do prawdziwej deklaracji – miłości do bluesa. Ależ to mocny punkt tej płyty! Po ponad ośmiu niezwykłych minutach jego miejsce zajmuje „Incubi” (Koszmary) równie długa psychodeliczna kompozycja z echami muzyki klasycznej i jazzowymi organami. Enigmatyczny tekst opowiada o koszmarnej, niespokojnej nocy nawiedzonej przez upiorne wizje, które rozgonić może jedynie poranne słońce. Tak kończy się pierwsza strona oryginalnej płyty.

Tył okładki winylowej reedycji płyty „The Trip”

Drugą otwiera długi, apokaliptyczny „Visioni dell’aldilà” (Wizje z życia pozagrobowego) i podobnie jak poprzedni, mimo włoskiego tytułu  śpiewany jest po angielsku. Według Pino Sinnone, został on zainspirowany niektórymi obrazami Hieronima Boscha i łączy w sobie ciemne pasaże organowe, harmonijne wokale z kolorowymi impresjonistycznymi tekstami, zaś ogniste instrumentalne wzloty symbolizują dziką i wolną duszę. Zmieniające się motywy fundują nam niezatarte przeżycie. Jaka jazda! Muzyczny klimat zmienia się w „Riflessioni” (Refleksje), w którym rock, blues i muzyka gospel łączy się w jedną zgrabną całość. Na tym tle dostajemy dość poważny tekst traktujący o religii, przemijaniu czasu i tajemnicy życia. Za to na koniec zespół funduje nam kompletną niespodziankę. Surrealistyczny, żywy „Una pietra colorata” (Kolorowy kamień) to tak naprawdę urocza i zabawna pop psychodeliczna piosenka. To jedyny kawałek zaśpiewany po włosku, który początkowo nie był brany pod uwagę. Jego pierwotna wersja z angielskim tekstem i tytułem „Take Me” szykowana była jako strona „B” singla. Jednak z uwagi na to, że RCA wydawał ten album we Włoszech zgodnie z tutejszym prawem na płycie musiało znajdować się choć jedno nagranie śpiewany po włosku. Tekst, który przetłumaczył Pino Sinnone, przywołuje obraz samotnego, gadającego kolorowego kamienia leżącego na dnie morza zakochującego się w leżącym tuż obok innym kamyku. Banalna, by nie powiedzieć dziecinna historyjka z uroczą melodią.

Zespół na planie filmu „Terzo canale”

Pomimo, że nie był wspierany odpowiednią reklamą, ani też nie osiągnął ekscytującej sprzedaży, album wypracował zespołowi solidną niszę w mediach, które od tego momentu nie spuszczały go z oka. Dumni z tak dużego zainteresowania podtrzymali kuszące artystyczne obietnice debiutu oddalając się coraz bardziej od psychodelicznego nurtu. Obierając kurs na rock progresywny w kolejnych swych dziełach, „Caronte” (1971), „Atlantide” (1972) i „Time Of Change” (1973) stali się prawdziwą ikoną tamtejszego prog rocka. Niestety, zmiany personalne (ostatnią płytę nagrali w trójkę z nowym perkusistą, Furio Chirico, który potem założył doskonały Arti & Mestieri), kłótnie i rozbieżne zdania co do dalszej działalności doprowadziły do zawieszenia działalności. Pod koniec 1974 roku wypadek Andersena, który doznał groźnej kontuzji przypieczętował ostateczny rozpad grupy. W XXI wieku różni muzycy z oryginalnego składu  (i nie tylko) kilka razy próbowali zreformować The Trip, ale jak mawiał Heraklit z Efezu „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.”

Płyta była wiele razy wznawiana zarówno na winylu jak i na CD. Moja kompaktowa, zremasterowana i limitowana reedycja wydana przez RCASony Music pochodzi z 2011 roku. Brzmi bosko! Mam też nieoficjalny egzemplarz z arcyciekawymi nagraniami bonusowymi. Co prawda omijam szerokim łukiem takie wydawnictwa, ale tym razem dałem się skusić, tym bardziej, że jak dotąd żadne z oficjalnych wznowień bonusów nie ma. A tu proszę, jest singiel „Fantasia”/”Travelin’ Soul” z nagraniami ze ścieżki dźwiękowej  filmu „Terzo canale”, Bolero Blues” z kompilacyjne płyty „Piper 2000” z 1969 roku, stronę „A” singla „Believe In Yourself” promującego album „Caronte” (1971), oraz sensacyjny(!) blisko półgodzinny zapis koncertu z rzymskiego klubu Piper ze stycznia 1972 roku z fantastycznymi wersjami „Caronte I” i „Two Brothers” trwające razem trzynaście minut, powalającym, jedenastominutowym „L’Utima Ora E Ode A J. Hendrix” i kończący występ, znakomicie zagrane „Repent Walpurgis”.

Na zakończenie dwa małe Post Scriptum. Pierwsze dotyczy tytułu wpisu. Pierwotnie tekst miał się nazywać: „Kamień milowy włoskiego progresu”, ale wydał mi się zbyt pretensjonalny. Postawiłem na „Prekursorzy włoskiego prog rocka” będąc w pełni świadom, że mogę narazić się niektórym fanom gatunku albowiem według poważnych znawców tematu za prekursorów tego stylu uważa się grupę Le Orme i jej album „Collage” z 1971 roku… Drugie Post Scriptum jest innej natury. Wymienione przeze mnie wyżej dwie kolejne płyty The Trip wydane po debiucie opisałem w marcu 2016 roku pod tytułem „Rockowa włoszczyzna”, zaś historię zespołu Arti & Mestieri i jego płytę „Tilt” trzy miesiące później. Proszę szukać w dziale „Archiwum bloga”, lub w wyszukiwarce. Tam znajdują się także inne, bardzo ciekawe pozycje spod obcasa włoskiego buta.