Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

Muzyczne remanenty: WILKINSON TRI-CYKLE (1969); DULL KNIFE (1971); EVOLUTION (1970)..

Niemal dokładnie rok temu  w identycznie zatytułowanym wpisie „Muzyczne remanenty” przypomniałem płyty trzech różnych wykonawców prezentujących różne muzyczne gatunki. Jako, że pomysł się spodobał będę do niego wracał co jakiś czas.

WILKINSON TRI-CYKLE „Wilkinson Tri-Cykle” (1969).

Historia tego tria owiana jest mgiełką tajemnicy i do dziś nie do końca rozwiązana. Niektórzy twierdzą, że byli to sesyjni muzycy, którzy skrzyknęli się, by nagrać płytę. Fałsz. Cała trójka: David Mello (g. voc), Richard Porter (bg. voc) i Michael Clemens (dr) w 1969 roku utworzyła w Bostonie Wilson Tri-Cykle. Można więc powiedzieć, że już na starcie  mieli wysoko zawieszoną poprzeczkę. Wszak w tym samym roku ukazał się album „Goodbye” Cream, a Jimi Hendrix był w fenomenalnej dyspozycji. Znakomitymi występami w lokalnych klubach takich jak „The Golden Pheasant” i „Smithown’s Oak Beach Inn” grając dość ciężkiego, momentami wyrafinowanego, gitarowego rocka podbili serca miejscowych fanów. Momentem przełomowym stały się ich wspólne koncerty z Velvet Underground na słynnym Boston Tea Party w dniach 13-15 marca 1969 roku, po których podpisali kontrakt z wytwórnią Data, oddziałem Columbia Records. Kilka miesięcy później w sklepach pojawiła się płyta sygnowana nazwą zespołu. Pierwszy odsłuch i… miłe zaskoczenie. Muzycy nie trzymali się sztywnych ram jednego gatunku śmiało łącząc różnorodne style będące mieszanką twardego elektrycznego bluesa, komercyjnych piosenek z charakterystycznymi melodiami i materiałem z wpływami acid rocka. Mello, którego gra idealnie wpasowała się w brzmienie zespołu nie miał zamiaru zdobywać nagród za swe gitarowe solówki choć prawdziwym skarbem jest tu sekcja rytmiczna. Znakomity Porter na basie miał też doskonały głos, podczas gdy Clemens wykazywał się ponadprzeciętną rytmiczną precyzją. Na płycie znalazło się osiem utworów z czego tylko „Leavin’ Trunk” to cover. Utwór napisany przez Sleepy John Estesa w latach 30-tych jest mi doskonale znany z wersji Taj Mahala, którą muzyk umieścił na swym debiutanckim krążku w 1968 roku. Muszę pochwalić Bostończyków za atrakcyjną i elegancką aranżację i z całym szacunkiem dla Mahala podziwiam ich wersję; to jeden z najważniejszych kawałków na tej płycie. Pozostałym też nie mam nic do zarzucenia tym bardziej, że takie „David’s Rush”„Yellow Wall” natychmiast zapadają w pamięć. Pierwszy z nich to ociekająca bólem i beznadziejnością akustyczna ballada; nigdy nie rozpoczynajcie od niej domowej prywatki. Drugi, zaczynający się od kilku mrocznych zmian akordów i dziwnego, falsetowego wokalu opowiada o wizycie u dentysty. W całym zestawie to najbardziej lizergiczny numer i nie dziwię się, że Amerykańskie Towarzystwo Stomatologiczne (ADA) nie wybrało go na swą przewodnią piosenkę. Z kolei ” 9-5 ’59” z nadpobudliwym basem Portera odzwierciedla blues rockowy klimat Cream kierujący się pod koniec w stronę późnej psychodelii, a „What Of I” z przyjemną melodią łącząc wpływ popu, rocka i jazzu z dźwięczną gitarą prowadzącą  przypominała mi „Bus Stop” The Hollies. „Antique Locomotives” to jeden z bardziej komercyjnych kawałków na płycie. Co prawda tytuł wywołuje u mnie uśmiech, ale to tu można usłyszeć zaciętą grę Clemensa na bębnach, melodyjny bas Portera i pomijane przez zespół harmonie. Szkoda, że wytwórnia nie wydała tego na singlu. Podsumowując – ten album odkrywa swe uroki po wielokrotnym odsłuchaniu, o czym sam się przekonałem.

Dull Knife (Tępy Nóż) to autentyczna postać historyczna. Bohaterski wódz plemienia Czejenów wyróżniał się oporem wobec rządu amerykańskiego, którego kulminacją była bitwa pod Little Bighorne w czerwcu 1876 roku. Taką też nazwę przyjął niemiecki zespół kraut rockowy działający na początku lat 70-tych XX wieku. Ich jedyny album z jaskrawą, kontrowersyjną okładką przedstawiającą nóż wbity w plecy Indianina został wydany przez Philipsa w 1971 roku.

DULL KNIFE „Electric Indian” (1971).

Kwartet grał ciężko i potężnie, z dużą ilością przesterowanej gitary i mocnej perkusji łącząc hard rock inspirowany Deep Purple z blues rockiem podszyty psychodelicznym brzmieniem organów. Płyta została nagrana w Hamburgu pod skrzydłami samego Dietera Dierksa w składzie Martin Hesse (bas), Christian Holik (gitara), Claus Zaake (perkusja) i Janko Gottfried (klawisze). Spośród ośmiu nagrań moją uwagę z miejsca przykuł otwierający „Plastic People”, czyli napędzany organami krautrock z mnóstwem ciężkich riffów, nagłych przerw i długimi gitarowymi solówkami, oraz zamykający całość „Day Of Wrath” łączący specyficzny hard rock z wpływami blues rocka. Głównym punktem albumu wydaje się być doskonały „Tumberlin’ Down” z soczystymi, rockowymi riffami podparty potężnym śpiewem. Gdy główny wokalista zdziera gardło krzycząc „Giiirrrrlll , you done me wrong!!!” mam ciary. Nie wiem kto nim jest (w opisie nie ma o tym wzmianki), ale ma naprawdę uduchowiony głos. Na dodatek utwór szybko wpada w ucho i na długo zostaje w głowie. Niewiele gorszy jest też „Feeling Like A Queen”, klasyczny rocker bez wad. Ogólnie jest to pozycja dla wszystkich lubiących muzykę utrzymaną w duchu Hendrixa i Cream z wtrętami niemieckiego prog rocka. Po wydaniu płyty zespół został rozwiązany. Janko Gottfried pojawił się później na płycie „Lady” (1975) zespołu Jane.

Jeśli ktoś lubi covery (i nie tylko) polecam następną pozycję, czyli

EVOLUTION „Evolution” (1970).

Pod koniec lat 60-tych Hiszpanię opanowała fala muzyki soul. Prawdopodobnie optymistyczne rytmy czarnej Ameryki były reakcją na mroczną dyktaturę generała Franco. W 1969 roku w Barcelonie pojawiła się pochodząca z Niemiec beatowa grupa Los Vampires stając się wkrótce najgorętszym soulowym zespołem w mieście. Kiedy rozpoczął się boom na psycho prog będąc pod wpływem artystów pokroju Spirit, King Crimson, czy Traffic chłopaki zaczęli mieszać muzykę soul z progresywnymi i jazzowymi klimatami z Hammondem i sfuzzowaną gitarą. Wraz ze zmianą stylu zmienili nazwę na Evolution, a ich jedyną płytę hiszpański Dimension wydał we wrześniu 1970 roku. Ten bardzo rzadki album zawiera głównie przeróbki nagrań innych artystów, w tym między innymi dwa nagrania King Crimson z pierwszej płyty, czyli tytułowy In The Court Of The Crimson King”, oraz 21st Century Schizoid Man”. O ile pierwszy jest gorszą kopią oryginału, to zdecydowanie bardziej interesujący „Schizofrenik…” zamieniający się w ciężki rock zdecydowanie zapunktował. Oprócz tego jest tu olśniewająca interpretacja „Fresh Garbage” grupy Spirit, oraz połączone ze sobą dwa nagrania: „Get Ready” Smokey Robinsona (napisane specjalnie dla The Temptations) i „Evil Ways” Santany. O dziwo, niesamowite psychodeliczno rockowe własne numery zespołu wcale nie były gorsze. Podoba mi się wypełniony Hammondem, mocnym wokalem i gitarą z fuzzem „Dr. Vazquez”, oraz bardziej retrospektywny „Water”. W sumie ciekawa i fajna mieszanka Hendrixa i Temptations ery Wodnika. Razem z garażowym „She’s So Fine” i porywającym, instrumentalnym „I’m Walking High” stanowią ważne elementy całej płyty. Wspaniała, kompaktowa reedycja albumu hiszpańskiego Wah Wah z 2003 roku zapakowana w osobliwą okładkę w kształcie torby na zakupy zawiera informacje o zespole, ciekawe zdjęcia, pamiątki i cztery dodatkowe utwory – dwa pełne single wydane w latach 1971-1972, których nie było na oryginalnym albumie. Polecam!

Odzyskany klejnot. „GOOD YEAR. THE FIVE DAY RAIN ANTOLOGY” (1970/2022)

Niektóre zespoły sukces komercyjny osiągają natychmiast, innym zajmuje to trochę więcej czasu. Bywają też takie, które (jak mawiał Andy Warhol) zadowolić się muszą „trzyminutową sławą”. Five Day Rain pod tym względem są wyjątkowi. Mimo, że  działali niecały rok nie wydali w tym okresie żadnej muzyki, rzadko opuszczali studio by grać na żywo, a nazwa Five Day Rain znana była jedynie najbliższej rodzinie i niewielkiemu gronu przyjaciół to wśród kolekcjonerów ma status zespołu kultowego. Niemożliwe..? A jednak!

Historia grupy jest tak zagmatwana i tak skomplikowana, że zjedzenie przy niej przysłowiowej beczki soli to mały pikuś. Na szczęście niezawodna w takich przypadkach wytwórnia Cherry Red Records nie dość, że jakimś cudem zebrała wszystkie dostępne nagrania zespołu, to jeszcze uporządkowała jego zawiłą historię. Wszystko to znalazło się na dwupłytowym kompaktowym wydawnictwie „Good Year – The Five Day Rain Anthology”, które ukazało się pod koniec lutego 2022 roku.

Nie zagłębiając się w zawiłe meandry w uproszczonym skrócie powiem, że historia Five Day Rain zaczyna się w momencie gdy trzyosobowy zespół Iron Prophet z Sussex powstały w październiku 1969 roku (a nie pod koniec 1968 jak do tej pory mylnie się mówiło) połączył siły z Grahamem Maitlandem. Grający na klawiszach Maitland wcześniej był członkiem beatowego bandu z Glasgow, The Scots Of St James i psychodelicznej formacji Fleur De Lys. W tej ostatniej okazjonalnie śpiewała pochodząca z Johannesburga (RPA) Sharon Tady, która pojawi się tu nieco później. Iron Prophet, który tworzyli Rick Sharpe (g, voc), Clive Shepherd (bg) i Dick Hawkes (dr) zyskał odpowiednią reputację wspierając na koncertach kilku artystów w tym Arthura Browna i Genesis. Mając w składzie Maitlanda przemianowali się na The Entire Building Is About To Collapse, ale zbyt długa nazwa szybko został odrzucona na rzecz Five Day Rain. Jeden z przyjaciół skontaktował ich z Brianem Carrollem i Damonem Lyon-Shawem, producentami z IBC Studios mieszczącego się wówczas na Portland Place w centrum Londynu, którzy wcześniej atakowali listy przebojów utworami „Try A Little Sunshine” i „Mr Lacey” Fairport Convetion i „Second Generation Woman”  grupy Family. Konstruktywne rozmowy doprowadziły do deklaracji – obaj panowie pomogą kwartetowi nagrać album. Sesje zaczęły się w czerwcu 1970 roku i odbywały się gdy studio było wolne. W praktyce oznaczało to nieprzespane, zazwyczaj weekendowe noce. W nagraniach nie uczestniczył Hawkes, którego zastąpił Kim Haworth, młodszy brat Bryna Hawortha gitarzysty Fleur de Lys. Do współpracy zaproszono też parę osób. Gitarzysta John Holbrook (Baba Scholae) zagrał kilka głównych partii, a wspaniała Sharon Tandy i członkowie grupy America wykonali  chórki.

Iron Prophet. Od lewej: Rick Sharpe, Clive Shepherd, Dick Hawkes. (1969)

W efekcie powstał doskonale nagrany i gotowy album składający się z dziesięciu piosenek. Prezentując znakomitą pracę Ricka i Grahama na gitarze i organach w utworach takich jak „Marie’s A Woman” i długim instrumentalnym „Rough Cut Marmalade” brzmienie Five Day Rain jest doskonałym przykładem przejścia od post-modowej psychodelii do wczesnego progresywnego rocka. Zresztą wszystkie stworzone wtedy utwory brzmiały bardzo profesjonalnie, a do tego zespół wykazał się wielką zdolnością do komponowania naprawdę dobrych numerów. Chłopaki na własny koszt wydali je na płycie promocyjnej w formie acetatu. Z dwudziestu pięciu wytłoczonych sztuk dziesięć zabrał Carroll, który miał je rozesłać do wytwórni płytowych. Niestety wszystkie bezpowrotnie przepadły bowiem przez pomyłkę wyrzucił je do śmietnika. Pozostałe piętnaście muzycy częściowo rozdali rodzinie i przyjaciołom, jedynie kilka (mówi się o dwóch, może trzech) trafiły do wytwórni. Pojedyncze, cudem zachowane egzemplarze są dziś absolutnym płytowym rarytasem. Jeden z ocalałych został w 2017 roku sprzedany za cztery tysiące funtów! 

Five Day Rain. Od lewej: G. Maitland, D. Hawkes, R. Sharpe, C. Shepherd (1970)

Kiedy żadne oferty nie napłynęły zespół zmodyfikował pierwotny materiał uzupełniając go czterema nowymi kompozycjami, ale i one nie wywołały odzewu. Nieporozumienia między muzykami, menadżerami i producentami spowodowały, że gotowy album trafił na półkę i nie został wydany, co z kolei doprowadziło do rozpadu zespołu. Sharpe, Shepherd i Maitland utworzyli w 1971 roku krótkotrwały Studd Pump wydając singla „Spare The Children”, który nie odniósł sukcesu i ich drogi się rozeszły. Niewiele później Sharpe dołączył do glam rockowej kapeli Streak, zaś Maitland do progresywnego Glencoe. I tu powinna skończyć się cała historia. Ale to jeszcze nie koniec opowieści…

Studd Pump. Singiel „Spare The Children” (1971)

Kilka lat później, w 1977 roku Sharpe zdecydował się na ponowne nagranie kilku numerów Five Day Rain, a rok później Lyon-Shaw i Carroll wykorzystali zrobione przez siebie remiksy trzech nagrań umieszczając je pod nazwą wymyślonego pseudo projektu One Way Ticket na płycie „Time Is Right” tyle, że bez wiedzy i zgody muzyków. Pod koniec lat 80-tych egzemplarze oryginalnego, testowego wydania zostały w końcu odkryte. Wkrótce na rynku pojawiły się jego pierwsze, bootlegowe reedycje. Jedną z  nich była ta z 1993 roku wydana przez niezależną wytwórnię Background specjalizującą się w reedycjach i niewydanych nagraniach brytyjskiej sceny psychodelicznej i prog rockowej przełomu lat 60 i 70-tych opatrzona grafiką dziennikarza i konsultanta branży muzycznej Phila Smee.

Nieoficjalne, bootlegowe wydanie płyty „Five Day Rain” (1993)

Pierwsze OFICJALNE wydanie na płycie kompaktowej „Five Day Rain” miało miejsce dopiero w 2006 roku. Reedycja zawierająca pewne poprawki powstała przy wspólnym zaangażowaniu członków zespołu z włoską wytwórnią Nightwings, z dużo ładniejszą grafiką Johna Hurforda i 12-stronicową książeczką z historią zespołu opowiedzianą z perspektywy Ricka Sharpa.

Okładka pierwszej oficjalnej reedycji płyty CD „Five Day Rain” (2006)

Nagrania wzbudziły wielkie zainteresowanie wśród kolekcjonerów płyt, którym marzył się kompletny zestaw utworów jaki Five Day Rain nagrał. Marzenie spełniło się szesnaście lat później za sprawą antologii „Good Year” zawierającą ponad dwie godziny muzyki obejmujące wszystkie nagrania zespołu w oryginalnej wersji. Mamy tu więc dwa całe albumy testowe z 1970 roku, singiel Studd Pump, trzy zremiksowane utwory ze składanki One Way Ticket z 1978 roku i dla zachowania kompletności także „poprawki” z lat 90-tych. Dzięki rzadkim zdjęciom, wspomnieniom członków zespołu szczegółowo opisującą jego zdumiewającą historię dostaliśmy w ręce nieocenioną, OSTATECZNĄ WERSJĘ tego legendarnego, niewydanego wówczas projektu studyjnego.

Zestaw otwierają nagrania znane z pierwszej oficjalnie wydanej reedycji płyty z 2006 roku. Dziesięć zawartych na niej kompozycji urzeka melancholią, romantyzmem, ciepłem bijącym z głośników. Każda z nich przykuwa uwagę, każdej słucha się z ogromną przyjemnością. Czuć w niej jeszcze psychodeliczną atmosferę, ale z przebijającą się (jeszcze nieśmiało) muzyką progresywną. To już jest TA muzyka, która dominować będzie w kolejnych latach. Wydawcy „Good Year” zadbali o to, by układ nagrań był zgodny z pierwotnym zamysłem muzyków stąd całość otwiera cover Boba Dylana „Too Much Of Nothing” prowadzony przez organy i mocny bas, który z folkowego klimatu w pierwszej części przechodzi w pełną zadumy końcówkę z mocno brzmiącym i rzadko pojawiającym się w progresywnych zespołach akordeonem. Być może nie oddaje on pełnego obrazu na temat dawnego Iron Prophet, zespołu, który emanował surową mocą, ale jako otwieracz jest znakomity. Delikatne harmonie przetaczają się przez dramatyczny „Leave It At That” otwierając wrota możliwości dla gitarowych eksploracji, które wydawałyby się nie na miejscu w numerze z 1966 roku. Jak na rok 1970 może się to wydawać dość przestarzałe, ale słuchając tego dziś wywiera on (przynajmniej na mnie) bardzo pozytywne wrażenie. Tak samo mam z „Good Year”, utworze wyjątkowej urody z przyjemnie beztroską aranżacją, w którym pierwsze skrzypce gra melotron z delikatnymi gitarami i harmoniami wokalnymi w stylu The Moody Blues.  „Reason Why”, bluesowy numer ze zniekształconym wokalem i klawiszami na pierwszym planie po raz kolejny podkreśla łatwość zespołu do pisania pięknych i chwytliwych melodii. Bardziej dynamiczny „Fallout” prowadzony przez fortepian zawiera ciężkie gitarowe solo Johna Holbrooka będące ozdobą tego nagrania. Przesterowana gitara Sharpe’a, ciężkie dźwięki Hammonda Maitlanda, oraz zapadający w pamięć kryształowy głos Sharon Tandy w „Marie’s A Woman” tworzą wzorcową atmosferę tamtych lat. To jest po prostu boskie…

Klawisze odgrywają ważną rolę także w porywającym „Don’t Be Misled”, w którym wybija się brzęczący bas Shepherda. Urocza melodia z kilkoma fajnymi gitarowymi zagrywkami uzależnia tak bardzo, że chce się do niej jak najszybciej wrócić… W „Sea Song” po raz kolejny pokazuje się Holbrook, któremu towarzyszy fortepian i melotron. A potem mamy rewelacyjną instrumentalną bitwę na Hammonda i gitarę w jedenastominutowym „Rough Cut Marmalade. Ten wyjątkowo żywiołowy, pełen swobody i przeróżnych efektów rockowy monster dający każdemu członkowi zespołu szansę na pokazanie swoich umiejętności to opus magnum tej płyty, Grupa przypomina mi tu Spooky Tooth w najlepszym wydaniu, lub Iron Butterfly w swym niesamowitym „In-A-Gadda-Da-Vida”…  Pierwszy dysk kończą trzy bonusy, z czego pierwsze dwa: „Leave It At That”„Marie’s A Woman” zawierają oryginalne, nad wyraz doskonałe i nieco mocniejsze miksy z 1970 roku, zaś trzeci, „Too Much Of Nothing” jest zwięzły i moim skromnym zdaniem bardziej atrakcyjny. Płyta, jako całość, sama w sobie może nie do końca jest klasyką, ale ma swoje wspaniałe momenty. Przy odrobinie pracy, a także przy odrobinie szczęścia grupa Five Day Rain mogła mieć obiecującą przyszłość…

Drugi dysk z zestawu „Good Year…” zaczyna się od czterech numerów, które zostały usunięte z pierwotnej wersji albumu. O panie, co tu się będzie działo! Wanna Make Love To You” to gorący gitarowy rocker z ostrym solo i harmonijką ustną. Gitara Sharpe’a rozgrzana jest do czerwoności. Podobnie jest w porywającym So Don’t Worry” z grzmiącym basem, mocną perkusją i mnóstwem gitarowych riffów. Nie inaczej jest w Dartboard” wypełniony dużą ilością gitarowych efektów z fuzzem i echoplexem, do których podpina się Mailand ze swoim syntezatorem. A jeśli komuś mało tego „zgiełku” niechaj zachłyśnie się „Miss Elizabeth” z szalejącymi organami, ryczącą gitarą, oraz potężną sekcją rytmiczną. Wszystko to plus wokale nadają mu klimat „Parchman Farm”, mojego ulubionego numeru grupy Cactus. Bez wątpienia te cztery kawałki to zdecydowanie najgorętsze utwory z wczesnych sesji i dużo ostrzejsze niż te zamieszczone na płytowych reedycjach. Kto wie, gdyby to one tam się pierwotnie znalazły czyż nie byłaby to dla zespołu lepsza opcja..? Po takiej dawce mocnego uderzenia mamy kolejną wersję krótkiej i delikatnej ballady „Lay Me Down” pokazującą możliwości wokalne zespołu, oraz soulowy standard jazzowy Bobby’ego Hebba, „Sunny” z gustowną solówką gitarową na zakończenie, który pojawił się na acetacie jako część EP-ki. Następna w kolejce to skrócona o połowę jamowa wersja „Rough Cut Marmalade”, równie twarda jak pierwowzór. Dwa kolejne nagrania pochodzą z singla Studd Pump. Melodyjny „Spare The Children” z ciężkim brzmieniem perkusji wydaje się być gotowy na mający wkrótce wkroczyć glam rock. Oczywiście nie przyniosło to żadnego efektu komercyjnego i chyba słusznie. Dużo lepiej podoba mi się „Floating” z przesterowaną gitarą przypominający słynną „Suzie Q”. O ile Rick Sharpe nie popisał się w Studd Pump, to remiksy jakie wykonał w 1977 roku na „Reason Why” i „Fall Out” robią wrażenie. Pierwszy, bez zniekształconego wokalu ma wspaniałą linię gitary prowadzącej; drugi (z wokalem Sharpe’a) ozdabiają solówki wypełnione efektami wah wah – oba przewyższają oryginały. Kolejne nagrania to cztery podkłady nagrane przez Five Day Rain, które Sharpe zaktualizował w 2005 roku. Instrumentalny „Antonia” rozwija się z dużą ilością gitary, co stanowi prawdziwy hołd dla korzeni power tria Iron Prophet. W „So Don’t Worry” Maitland i Sharpe doskonale się rozumieją i uzupełniają płynnie wykonując swoje partie solowe. a „The Boy” to rozgrzany do czerwoności gitarowo-organowy rocker w stylu Black Sabbath z kosmicznym wokalem Sharpe’a unoszącym się nad rockową gitarą. Ostatni z tej czwórki „Wanna Make Love To You” to bluesowy numer, w którym harmonijka ustna ustępuje miejsca ognistej gitarze dodając heavy metalowego akcentu. Zestaw zamykają trzy remiksy z 1978 roku: „Reason Why”, „Fallout” i „Outroduction (Lay Me Down)” przypisane fikcyjnemu zespołowi/projektowi One Way Ticket.

Z tego fantastycznego zbioru wyłania się kapitalny zespół pełen dobrych pomysłów, a przedstawione  nagrania wciąż wydają się świeże i atrakcyjne. Nie mogę pojąć dlaczego Five Day Rain został wówczas zignorowany. Jestem pewien, że przy wsparciu dobrej wytwórni mógłby zrobić jeszcze kilka interesujących rzeczy. Wielka szkoda, że tak się nie stało, ale przynajmniej dzięki „Good Year…” możemy cieszyć się tym, co miał do ​​zaoferowania przez te wszystkie lata. Poza tym ich nagrania nigdy nie brzmiały tak dobrze jak tu, a to dzięki fantastycznej pracy masteringowej Oli Hemingway z The Wax Works. To obligatoryjna pozycja dla fanów rocka progresywnego i psychodelicznego lat 70-tych, którą gorąco polecam!

DIONYSOS „Le Prince Croule” (1972).

Wydawało mi się, że o kanadyjskiej grupie DIONYSOS i jej debiutanckim krążku „Le Grand Jeu” z 1971 roku pisałem nie tak dawno, a tymczasem okazuje się, że było to ponad sześć lat temu. Niewiarygodne jak ten czas leci… Najwyższa pora nadrobić zaległość i przedstawić drugą, przełomową płytę zespołu, „Le Prince Croule” (Okrutny książę) wydaną rok później. Przypomnę tylko, że Dionysos byli pierwszym kanadyjskim progresywnym zespołem w prowincji Quebec, który śpiewał po francusku. Dla młodych ludzi tej części kraju stał się on symbolem przemian zrywając trwającą od wielu lat anglosaską dominację.

Wydany przez wytwórnię Zodiaque i ozdobiony abstrakcyjną grafiką Denisa Poirier’a album „Le Prince Croule” jest logiczną kontynuacją debiutu krążący wokół rozpadającego się królestwa i upadku jego włodarza .

Front okładki

Oferowana tutaj muzyka jest niemal stworzona dla ludzi o czułym  sercu i otwartym umyśle na wczesny eklektyczny prog. Jasne, miażdżące, złowrogie i muliste organy emanują psychodelicznymi hipisowskimi akcentami „cuchnąc” wczesnym Santaną, ale wokół niej czai się zupełnie inaczej brzmiąca bestia – bardziej burzliwa i hałaśliwa z zabójczymi gitarami, neandertalskimi, ale wyszukanymi liniami perkusyjnymi. To rok 1972 z całym swoim urokiem, polotem i dalekosiężnymi pomysłami muzycznymi, Z magiczną treścią melodii i tym czymś wyjątkowym, co wymyka się wszelkim sformułowaniom. Francuskie wokale doskonale wpisują się w muzykę. Są przewiewne i unoszące się nad różnymi, mocno rockowymi pejzażami wirując niczym czarne pióra na wietrze, a kontrapunktujący je efekt ostrych gitar to jest coś, co wydaje mi się nieskończenie atrakcyjne. Cechą szczególną zespołu było to, że teksty piosenek dotyczyły problemów głęboko zakorzenionych w Quebecu. Co prawda „Le Prince Croule” jest konceptualną opowieścią o złym księciu chcący za wszelką cenę podbić świat i jak każdy złoczyńca w końcu upada i ponosi karę. Nie mniej są tu także nawiązania do rzeczywistych problemów świata jak „Le Prince Jardine” traktujący o suszy na całym świecie, czy poruszający serce instrumentalny „Safari (Mort De L’aigle” (Safari. Śmierć orła) będący emocjonalnym sprzeciwem wobec bezlitosnego zabijania dzikich afrykańskich zwierząt i niszczeniu tamtejszej przyrody. A tak w ogóle to dzieje się tu tak dużo, że nie ma mowy o nudzie. Poza ostatnim fragmentem wszystkie utwory są zaskakująco krótkie, ale tworzą delikatną spójną nić biegnącą przez cały album. Niejednokrotnie czułem się przeniesiony w głąb dźwiękowej opowieści o magii z kieliszkiem francuskiego wina.

„Lever De Prince” maluje się niczym pejzaż dźwiękowy z fajną gitarą i bardzo namiętnym (szczególnie pod koniec nagrania) wokalem, w którym jak to w prog rocku dzieje się, oj dużo się dzieje… „Chanson Du Courage” (szkoda, że pod koniec wyciszony) i „Demain La Vie” utrzymany w duchu  wczesnego King Crimson są doskonałe. Bardzo dobrze prezentuje się ciężki i wolno toczący się ” Terreur Et Masque” (Terror i maska) z ostrą sfuzzowaną gitarą i mocarną perkusją, zaś „Le Prince Jardine” powala brzmieniem z szalejącymi organami Hammonda i mocną sekcją rytmiczną klimatem przypominającym najlepsze numery Uriah Heep z tego okresu.

Tył okładki.

Pozostała część albumu jest zgodna z tym co napisałem wyżej, a więc nadal mamy tu dużą ilość doskonałych gitarowych solówek, kapitalnych partii klawiszy i silną sekcję rytmiczną. Za każdym razem wielkie wrażenie robi na mnie dramatyczne „Safari”, szczególnie gdy w jego drugiej części nagle wybrzmiewa akustyczna gitara, by zaraz potem, ale ze zdwojoną mocą, dać niesamowitego czadu! Zmiany tempa i nastroju przeplatają się w trzyipółminutowej, na wpół akustycznej i sennej „Ballade Inquiète” (Ballada zmartwionego) z wykorzystaniem fortepianu imitującego klawesyn, w której książę zdaje sobie sprawę ze swego niecnego postępowania, ale na jego poprawę jest już za późno. Ponad trzynastominutowy „Le Prince Jardine” zamyka nie tylko jego historię, ale i całą płytę z dużą ilością instrumentalnej, momentami improwizowanej, pomysłowej muzyki podkreśloną pełnym dramaturgii wokalem. Zabójczy numer tak jak i cały, fantastyczny album!

Po jego wydaniu grupa zniknęła ze sceny powracając dwa lata później ze ścieżką dźwiękową do sztuki Sama Shepparda „Tooth Of Crime”, która, o ile mi wiadomo, nigdy nie została wydana na winylu ani na płycie CD. W 1975 roku do sklepów trafili z zupełnie inną pozycją, „Changé D’Adresse”, bardziej jazzowo-popową, momentami lekko progresywną. Kolejna przerwa w ich działalności trwała aż do 1994 roku. Trzej oryginalni członkowie Dionysos, Éric Clément, André Mathieu i Paul-André Thibert wpadli wówczas na pomysł „odświeżenia” kilku swoich klasycznych utworów. Korzystając z autobusu wypełnionego towarzystwem innych muzyków wydali je na płycie „Pionniers 1969-94”. Spośród dwunastu zamieszczonych na niej nagrań aż siedem trafiło w formie bonusów na kompaktową reedycję „Le Prince  Croule” wydaną przez wytwórnię Mandala w 2011 roku.

Szczerze powiedziawszy takie albumy jak „Pionniers…” zwykle omijam szerokim łukiem. Odgrzewane kotlety to nie moja bajka. Ich selekcja też pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze pięć z owych dodatkowych nagrań pochodzą z debiutanckiej płyty, zaś najbardziej progresywny, drugi krążek zespołu reprezentuje jedynie „Le Prince Jardine” skrócony na dodatek do trzech minut! Zresztą większość przeróbek jest krótsza. Taki „Narcotique” brzmiący jak skrzyżowanie Deep Purple z Procol Harum (z odrobiną smacznego gitarowego brzmienia Robina Trowera) oryginalnie trwający dwanaście minut trwa siedem, a najlepszy utwór z debiutanckiego albumu, „L’Age Du D’Or” jest aż o połowę krótszy. Mało tego. Do L’Age Du Chlore” dodano sekcję dętą zmieniając tym samym klimat utworu będący skrzyżowaniem Deep Purple z The Nice na… funky rock, a czysty blues rockowy „Suzie” jest kompletnym nieporozumieniem, chyba że jest się fanem głosu Thiberta. Największe zainteresowanie wzbudził we mnie niepublikowany nigdy wcześniej „S’ul Yiab” z  1972 roku (rzecz jasna po obróbce Anno Domini 1994), który uważam za najciekawszy wśród dodatków. Aby do końca być szczerym i w miarę obiektywnym na plus trzeba przyznać, że wykorzystując nowoczesną technikę w studio miło słucha się tych nagrań na nowo. Oczywiście jeśli nie zna się ich oryginalnych wersji…

Prekursorzy włoskiego prog rocka. THE TRIP (1970)

„We Włoszech w latach 1971–1974 rockowe zespoły rzucały sobie wyzwania. Ten kto miał największą wyobraźnię mógł stworzyć epokowy, ponadczasowy album. W tym czasie wszyscy byliśmy muzycznymi malarzami i rzeźbiarzami, jak w renesansowych Włoszech”. (Tom Hayes/Gnosis)

Powszechnie wiadomo, że włoski rock progresywny pierwsze kroki stawiał w 1970 roku. Jego afirmacja w alternatywnym obiegu nie była jednak natychmiastowa: w istocie aż do drugiej połowy 1972 roku  wiele zespołów nadal tworzyło dzieła zawieszone pomiędzy beatowo-psychodeliczną przeszłością, a jeszcze mglistą prog rockową przyszłością. Tak było między innymi w przypadku Analogy, Circus 2000, a także w przypadku debiutanckiej płyty grupy THE TRIP, wspaniałego międzynarodowego zespołu, który swoim brzmieniem z impetem otworzył drzwi nowej ery dając początek włoskiemu prog rockowi.

Powstali w Anglii w 1966 roku pod nazwą TheTrips w składzie którego znaleźli się basista Arvid „Wegg” Andersen, dwóch gitarzystów: Bill Gray (grał już z Claptonem ) i młodziutki Ritchie Blackmore (tak, TEN Blackmore!), oraz perkusista Ian Broad. W poszukiwaniu sławy i pieniędzy cała czwórka przeniosła się rok później do Włoch. W Turynie wpadli w oko wschodzącej gwieździe muzyki pop Rikiemu Maiocchi’emu. Piosenkarz właśnie pożegnał się ze swoją macierzystą grupą I Cameleonti i zaprosił ich, by wspierali go w dwumiesięcznej trasie po Italii, po odbyciu której w ciągu kilku tygodni przeszli transformację. Z zespołu jako pierwszy wyłamał się Blackmore, który wrócił do Anglii i założył Deep Purple. Tuż po nim odszedł Ian Broad mający problemy z alkoholem. W ich miejsce pojawili się dwaj włoscy muzycy: klawiszowiec z Savony, Joe Vescovi i perkusista Pino Sinnone (ex-Teste Dure i Rogers).

Angielsko-włoski The Trip (1970).

Nowo powstały kwartet po zmianie nazwy na The Trip zaczął tworzyć oryginalny repertuar. Początkowo opierał się on na blues rocku szybko ewoluując w oryginalne brzmienie z niespotykanym dotąd użyciem efektownych parti chóralnych, cytatów z klasyki, starych pieśni mieszanych z kakofonią dźwięków i wspaniałych galopów instrumentów klawiszowych z organami Hammonda na czele. W 1969 roku, po wiosennych koncertach w historycznym Piper Club w Rzymie, wówczas niekwestionowanej świątyni wielu krajowych i zagranicznych zespołów psychodelicznych i progresywnych, zostali zauważeni przez Alberigo Croccetę, który doprowadził do tego, że jeden z ich utworów, „Bolero Blues” znalazł się na składankowej płycie „Piper 2000” wydanej w tym samym roku. On też podpisał z nimi kontrakt z RCA i zmaterializował koncert na „włoskim Woodstocku”, Festival di Caracalla, który odbył się na terenie rzymskich Łaźni Karakalli w 1970 roku. Mniej więcej w tym samym czasie pokazali się w  filmowej komedii „Terzo Canale. Avventura a Montecarlo” opowiadająca o tarapatach zespołu próbującego dostać się do Monte Carlo ostatecznie lądującego na wspomnianym festiwalu. Innymi słowy droga do sukcesu stała przed nimi otworem. Do pełni szczęścia brakowało płytowego debiutu, który ostatecznie ukazał się w maju 1970 roku.

Front okładki

Album, zatytułowany The Trip” pojawił się na półkach włoskich sklepów jako coś nietypowego i już przy pierwszym przesłuchaniu było jasne, że chęć innowacji kreatywnością chciała przezwyciężyć technologiczne ograniczenia tamtych czasów. Od pierwszego utworu „Prologo” Vescovi, który nie posiadał syntezatora w zakresie efektów specjalnych robi co może, by je wyczarować. Zresztą w notatce na odwrocie muzycy jasno dali do zrozumienia, że wszystkie dźwięki są wynikiem przesterowań i eksperymentów nagranych na konwencjonalnych instrumentach, a nie na sztuczkach studyjnych. Pomimo dominacji klawiszy, atmosfera jest jednak zróżnicowana. Umiejętności techniczne nie podlegają dyskusji i kiedy wchodzimy w „Incubi” delektujemy się niezwykłymi walorami wokalnymi godnymi zespołu bluesowego przeniesionymi w prog rockową, by nie powiedzieć kosmiczną, sferę. A tak przy okazji – teksty (poza jednym wyjątkiem) śpiewane są po angielsku. Ówcześni krytycy czasami zwracali uwagę na niewielki rozdźwięk między partiami chóru, a instrumentalnymi liniami, ale nie było to wielkie uchybienie. Wręcz przeciwnie. Końcowy wynik był tak oryginalny, że sama wytwórnia ochrzciła ich brzmienie „impresjonistycznym” nieoficjalnie nadając płycie drugie imię, Musica Impressionistica”, które pojawiło się na tylnej okładce. Mając taką nazwę i taki tytuł, łatwo sobie wyobrazić, że muzycy zabiorą nas na wycieczkę, a raczej w niezwykłą podróż szlakiem wczesnych nagrań Pink Floyd. Na tym albumie The Trip jedną nogą mocno stał w psychodelii  z okresu „The Piper At The Gates Of Dawn”, drugą (jeszcze niepewnie) stawiał już w progresywnym „A Saucerful Of Secrets”.

Otwierający utwór „Prologo” (Prolog) jest niezwykłym i bardzo ciekawym pasażem instrumentalnym spod znaku demonicznej psychodelii lat 60-tych z mrocznymi fragmentami organów przechodzącym przez drzwi percepcyjnego rytmu, by na końcu dojść do prawdziwej deklaracji – miłości do bluesa. Ależ to mocny punkt tej płyty! Po ponad ośmiu niezwykłych minutach jego miejsce zajmuje „Incubi” (Koszmary) równie długa psychodeliczna kompozycja z echami muzyki klasycznej i jazzowymi organami. Enigmatyczny tekst opowiada o koszmarnej, niespokojnej nocy nawiedzonej przez upiorne wizje, które rozgonić może jedynie poranne słońce. Tak kończy się pierwsza strona oryginalnej płyty.

Tył okładki winylowej reedycji płyty „The Trip”

Drugą otwiera długi, apokaliptyczny „Visioni dell’aldilà” (Wizje z życia pozagrobowego) i podobnie jak poprzedni, mimo włoskiego tytułu  śpiewany jest po angielsku. Według Pino Sinnone, został on zainspirowany niektórymi obrazami Hieronima Boscha i łączy w sobie ciemne pasaże organowe, harmonijne wokale z kolorowymi impresjonistycznymi tekstami, zaś ogniste instrumentalne wzloty symbolizują dziką i wolną duszę. Zmieniające się motywy fundują nam niezatarte przeżycie. Jaka jazda! Muzyczny klimat zmienia się w „Riflessioni” (Refleksje), w którym rock, blues i muzyka gospel łączy się w jedną zgrabną całość. Na tym tle dostajemy dość poważny tekst traktujący o religii, przemijaniu czasu i tajemnicy życia. Za to na koniec zespół funduje nam kompletną niespodziankę. Surrealistyczny, żywy „Una pietra colorata” (Kolorowy kamień) to tak naprawdę urocza i zabawna pop psychodeliczna piosenka. To jedyny kawałek zaśpiewany po włosku, który początkowo nie był brany pod uwagę. Jego pierwotna wersja z angielskim tekstem i tytułem „Take Me” szykowana była jako strona „B” singla. Jednak z uwagi na to, że RCA wydawał ten album we Włoszech zgodnie z tutejszym prawem na płycie musiało znajdować się choć jedno nagranie śpiewany po włosku. Tekst, który przetłumaczył Pino Sinnone, przywołuje obraz samotnego, gadającego kolorowego kamienia leżącego na dnie morza zakochującego się w leżącym tuż obok innym kamyku. Banalna, by nie powiedzieć dziecinna historyjka z uroczą melodią.

Zespół na planie filmu „Terzo canale”

Pomimo, że nie był wspierany odpowiednią reklamą, ani też nie osiągnął ekscytującej sprzedaży, album wypracował zespołowi solidną niszę w mediach, które od tego momentu nie spuszczały go z oka. Dumni z tak dużego zainteresowania podtrzymali kuszące artystyczne obietnice debiutu oddalając się coraz bardziej od psychodelicznego nurtu. Obierając kurs na rock progresywny w kolejnych swych dziełach, „Caronte” (1971), „Atlantide” (1972) i „Time Of Change” (1973) stali się prawdziwą ikoną tamtejszego prog rocka. Niestety, zmiany personalne (ostatnią płytę nagrali w trójkę z nowym perkusistą, Furio Chirico, który potem założył doskonały Arti & Mestieri), kłótnie i rozbieżne zdania co do dalszej działalności doprowadziły do zawieszenia działalności. Pod koniec 1974 roku wypadek Andersena, który doznał groźnej kontuzji przypieczętował ostateczny rozpad grupy. W XXI wieku różni muzycy z oryginalnego składu  (i nie tylko) kilka razy próbowali zreformować The Trip, ale jak mawiał Heraklit z Efezu „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.”

Płyta była wiele razy wznawiana zarówno na winylu jak i na CD. Moja kompaktowa, zremasterowana i limitowana reedycja wydana przez RCASony Music pochodzi z 2011 roku. Brzmi bosko! Mam też nieoficjalny egzemplarz z arcyciekawymi nagraniami bonusowymi. Co prawda omijam szerokim łukiem takie wydawnictwa, ale tym razem dałem się skusić, tym bardziej, że jak dotąd żadne z oficjalnych wznowień bonusów nie ma. A tu proszę, jest singiel „Fantasia”/”Travelin’ Soul” z nagraniami ze ścieżki dźwiękowej  filmu „Terzo canale”, Bolero Blues” z kompilacyjne płyty „Piper 2000” z 1969 roku, stronę „A” singla „Believe In Yourself” promującego album „Caronte” (1971), oraz sensacyjny(!) blisko półgodzinny zapis koncertu z rzymskiego klubu Piper ze stycznia 1972 roku z fantastycznymi wersjami „Caronte I” i „Two Brothers” trwające razem trzynaście minut, powalającym, jedenastominutowym „L’Utima Ora E Ode A J. Hendrix” i kończący występ, znakomicie zagrane „Repent Walpurgis”.

Na zakończenie dwa małe Post Scriptum. Pierwsze dotyczy tytułu wpisu. Pierwotnie tekst miał się nazywać: „Kamień milowy włoskiego progresu”, ale wydał mi się zbyt pretensjonalny. Postawiłem na „Prekursorzy włoskiego prog rocka” będąc w pełni świadom, że mogę narazić się niektórym fanom gatunku albowiem według poważnych znawców tematu za prekursorów tego stylu uważa się grupę Le Orme i jej album „Collage” z 1971 roku… Drugie Post Scriptum jest innej natury. Wymienione przeze mnie wyżej dwie kolejne płyty The Trip wydane po debiucie opisałem w marcu 2016 roku pod tytułem „Rockowa włoszczyzna”, zaś historię zespołu Arti & Mestieri i jego płytę „Tilt” trzy miesiące później. Proszę szukać w dziale „Archiwum bloga”, lub w wyszukiwarce. Tam znajdują się także inne, bardzo ciekawe pozycje spod obcasa włoskiego buta.

CHRISTOPHER (1969) – święty Graal amerykańskiej acid psychodelii.

W drugiej połowie lat 60-tych w Teksasie kojarzącym się raczej z kowbojami, bydłem i wielkimi ranczami nie brakowało wspaniałych muzyków, którzy w tamtych burzliwych i pomysłowych czasach stworzyli jedne z najbardziej oryginalnych psychodelicznych grup jak 13th Floor Elevators, Lost & Found, Moving Sidewalks, czy The Golden Dawn… Do tych interesujących zespołów dopisałbym trio CHRISTOPHER, które powstało w 1968 roku w Houston w składzie Richard Avitts (gitara), Doug Walden (bas, wokal, fortepian, flet) i Doug Tull (perkusja).

Avitts i Tull  grający wcześniej w wielu grupach soulowych i rhythm and bluesowych poznali się dwa lata wcześniej. Początkowo Tull nie traktował muzyki tak poważnie jak jego kolega, co po jakimś czasie doprowadziło, że ich drogi się rozeszły. Rok później perkusista zaprzyjaźnił się Jormą Kaukonenem, gitarzystą Jefferson Airplane. Któregoś dnia wykonał jeden telefon i Avitts zjawił się na wspólne jam session. Muzyczna chemia pomiędzy dawnymi kolegami ożyła na nowo. Obaj stwierdzili, że mają zadatki by właśnie teraz stworzyć zespół. Zaczęli szukać śpiewającego basisty; trafili na Waldena i jako United Gas szybko zyskali fanów w Houston i jego okolicach grając w lokalnych klubach, w tym w Tangerine Forest. Jego właściciel, Nick Lee, tak się nimi zafascynował, że został ich menadżerem. Nagrane demo z własnymi utworami Lee rozesłał do Las Vegas i Los Angeles, którymi zainteresowała się wytwórnia Metromedia oferując im dwuletni kontrakt. Długo się nie zastanawiając spakowali sprzęt i czym prędzej udali się do Miasta Aniołów. Na miejscu szefowie wytwórni zasugerowali muzykom, by zmienili nazwę. Chodziło o to, by nie mylić ich z kalifornijskim zespołem Pacific Gas & Electric. Obaj gitarzyści uważali, że nazwa Christopher nawiązująca do świętego Krzysztofa, patrona podróżników i kierowców jest doskonała, tym bardzie, że kochali szybką jazdę i Harley-Davidsona. To tu, w Los Angeles, spotkali niezależnego producenta Rona Kramera (oczarowała go ballada „Beautiful Lady”), który wprowadził ich do prestiżowego klubu nocnego Gazzarri’s, jeden z głównych filarów muzycznej sceny w L.A. mieszczącego się na Sunset Strip gdzie podbili serca hippisowskiej społeczności. Zaczęli improwizować i rozwijać swoje brzmienie przy okazji grając jako support dla wielkich wykonawców takich jak Taj Mahal i Three Dog Night. Oprócz tego występowali na imprezach organizowanych przez Hells Angels i okolicznościowych zlotach lokalnego gangu motocyklowego The Barons Of Earth. Nawiasem mówiąc zdjęcie zespołu znajdujące się na okładce albumu zostało zrobione w ich kwaterze głównej. Samo pomieszczenie w kształcie okrągłego pokoju wykorzystano w kultowym filmie „The Trip” Rogera Cormana z 1967 roku z Peterem Fondą i Denisem Hopperem.

Front okładki płyty „Christopher” (1969)

Wiosną 1969 roku w połowie sesji nagraniowej w Sound City w Van Nuys  zaczęły się problemy z perkusistą. I nie chodziło tu o jego styl gry – ten był imponujący. Problemem był to, że Doug Tull powoli pogrążał się w narkotykowym nałogu tracąc nad sobą kontrolę. W studio, w trakcie nagrania podciął sobie żyły w nadgarstkach. Gdyby nie pomoc technicznych wykrwawiłby się na śmierć. Ponoć nie była to pierwsza taka próba samobójcza. Avitts i Warden z bólem serca postanowili usnąć go z zespołu. Na czas sesji zaangażowali dwóch innych perkusistów: Johna Simpsona i Terrance’a Handa. Gdy pytano dlaczego aż dwóch odpowiadali: „Ponieważ zawsze jednego nie ma…” Producentem płyty był (a jakże) sam Ron Kramer, który zrobił kawał doskonałej roboty. Krążek ukazał się pod koniec roku w bardzo mikroskopijnym jak na amerykański rynek nakładzie tysiąca egzemplarzy. Obecnie to jeden z najrzadszych albumów wydanych przez Metromedia, święty Graal amerykańskiego psychodelicznego acid rocka, obiekt westchnień wielu poważnych kolekcjonerów oryginalnych winyli na świecie.

W muzyce zespołu można doszukać się inspiracji Cream. Choć muzycy nie byli tak fenomenalni jak Bruce, Clapton i Baker, blues mieli we krwi. I podobnie jak brytyjska supergrupa, byli zespołem z ogromnymi umiejętnościami i możliwościami. Świetne kompozycje z mocną gitarą typu fuzz i wah-wah z elementami progresywnego rocka mającą tendencję do jamowego (improwizowanego) grania, hipnotyczny, momentami porażający wokal przywodzący na myśl Jacka Bruce’a i Jima Morrisona, a także zapadające głęboko w pamięć teksty i znakomita muzykalność – to były ich atuty. Przebywając w Kalifornii i patrząc przez pryzmat muzyki można powiedzieć, że wiele zawdzięczają temu stanowi. Utwory takie jak „Magic Cycles” i „In Your Time” czerpią inspirację z onirycznych cech brzmienia San Francisco spod znaku Jefferson Airplane i Grateful Dead. Na albumie pojawiają się także nawiązania do innych wykonawców z Los Angeles, szczególnie The Doors i Spirit i niemal wszystkie ich utwory brzmią na swój sposób rewolucyjnie i złowrogo. Jakby tuż pod powierzchnią czaiło się coś mrocznego.

Tył okładki.

Od otwierającego psychodelicznego bluesa „Dark Road” aż do ostatniego „Burns Decisions” trio pokazuje, jak silna może być psychodelia późnych lat 60-tych. Naprawdę mocny „Dark Road” to jeden z najfajniejszych krótkich jamów jaki znam. Rozpoczyna się powolnym, jazzowo bluesowym rytmem, po czym nabiera rozpędu zmieniając tempo za sprawą błyskotliwej grze perkusji. Tuż po nim „Magic Cycles”. I tu zaczyna się (nomen omen) prawdziwa magia. Senna muzyka, w której czuć dużo przestrzeni podkreślona została uduchowioną grą na gitarze akustycznej, ezoterycznymi dźwiękami fletu i delikatnie popylającymi talerzami perkusyjnymi. Płynie to wszystko bardzo leniwie wprowadzając słuchacza w chwilowy stan umysłowej i przyjemnej hibernacji. Owa magia powraca w „In Your Time” tym razem z gitarą elektryczną i solówką zagraną jakby od niechcenia, ale jakże dopieszczoną. Nie inaczej jest też „Beautiful Lady”, która tak zachwyciła Kramera. Można powiedzieć, że Christopher byli mistrzami w tworzeniu sennych klimatów. Ach, żeby wszystkie łagodne piosenki były tak piękne…  Wilbur Lite” opiera się z pozoru na prostych, ale ostrych gitarowych akordach. Potem otwarta melodia i progresja basu podnoszą utwór na wyższy poziom. Sprawy nabierają tempa w w dwóch następujących po sobie kompozycjach: „Lies”„Disaster” zdecydowanie podnosząc poziom adrenaliny, a bluesowe korzenie tria odzywają się w mocnym „The Wind”. No i jest jeszcze „Queen Mary” od początku i od końca zajefajny numer toczący się w rytm wzburzonych rytmów perkusji i basu z fenomenalnym, mrożącym krew w żyłach wokalem Waldena wznoszącym się ponad muzykę! Cały album jest przemyślany, bardzo spójny i starannie opracowany. Momentami przywołuje mi na myśl HP Lovercraft szczególnie w „Burns Decision”, utworze kończącym tę znakomitą, niestety dziś już nieco zapomnianą płytę. Płytę, na której wszystkie utwory są zwięzłe, nieprzekombinowane i ani krzty nudne. Płytę, która dostarcza nowych doznań z każdym kolejnym przesłuchaniem.

Po wydaniu płyty Richard Avitts wrócił do Houston gdzie do dziś prowadzi spokojne życie rodzinne. Doug Walden aż do śmierci (w 2007 roku) grał w różnych zespołach bluesowych… Po wyrzuceniu z zespołu Doug Tull dołączył w Houston do grupy Josefus, z którą nagrał znakomitą płytę „Dead Man” (pisałem o niej kilka lat temu). Niestety perkusista nie poradził sobie z osobistymi problemami; aresztowany za posiadanie i handel narkotykami w 1990 roku w więziennej celi popełnił samobójstwo.

Album „Christopher” był kilkakrotnie wznawiany głównie na winylu. Jedyna oficjalna wersja CD została wydana dość dawno temu, bo w 1997 roku przez amerykański Gear Fab Records i tę (oczyszczoną) wersję polecam szczególnie.

Faceci w rajtuzach. THE CHURLS: „The Churls”(1968), „Send Me No Flowers” (1969).

Czego można się spodziewać po facetach chodzących w rajtuzach i wyglądających jak banici z lasu Sherwood pod przywództwem Robin Hooda? Czego spodziewać się po kapeli, której nazwa wg. „Słownika Webstera” oznacza „członków najniższego rzędu ludzi wolnych„..? Raczej nie muzyki, a już na pewno nie TAKIEJ muzyki. A jednak…

Można powiedzieć, że na przestrzeni minionych kilku dziesięcioleci THE CHURLS znaleźli się na dnie olbrzymiego kufra wypełnionego stosem zapomnianych płyt pokrytych grubą warstwą kurzu. Trochę to dziwne, bo pod koniec 1967 roku w rodzinnym Toronto zespół cieszył się wielką popularnością. Piątka muzyków tworzących grupę, wokalista Robert O’Neill, gitarzyści Sam Hurrie i Harry Southworth Ames, basista John Barr i perkusista Brad Fowles była w tym czasie najgłośniejszą kapelą w wiosce mieszając piekielne akordy Cream i pirotechnikę Hendrixa z porcją prostego boogie The Rolling Stones. Potrafili przy tym zręcznie łączyć psychodeliczne brzmienie rockowych gitar ozdabiając je barokowymi dźwiękami. Poza tym w ich piosenkach prawie zawsze była lekka nuta popu. Raz większa, raz mniejsza… Utwory często miały nieoczekiwane zwroty akcji, więc nigdy nie brzmiało to nudno. Co więcej, muzycy pisali naprawdę dobre kawałki i doskonale wiedzieli jak je zaaranżować, by przykuwały uwagę.

Na swą popularność intensywnie pracowali przez cały rok. Zaczęli wczesną wiosną od grania w zadymionych, małych wiejskich pubach za dwa dolary na godzinę ze swą „stroboskopową” głośną muzyką pod gołą czerwoną żarówką (z „ryzykiem” mycia naczyń jeśli spowodowali zwarcie w instalacji elektrycznej), by już latem  stać się jednym z najgorętszych i najlepiej zapowiadających się młodych zespołów. Regularne występy w prestiżowym klubie The Penny Farthing w Yorkville (ekskluzywna dzielnica Toronto), a także w tak znanych miejscach jak The Strawberry Patch, The Rock Pile i Charlie Brown’s sprawiły, że sprawy potoczyły się szybko. Zaledwie kilka miesięcy od scenicznego debiutu zostali odkryci przez The Everly Brothers, którzy przypadkiem znaleźli się na ich występie ruszając tym samym lawinę zdarzeń. Jeszcze zimą podpisali kontrakt z ludźmi z Glotzer And Katz Management (pod ich skrzydłami był już Blood Sweet And Tears), którzy zachęcili ich do wyjazdu do USA, by tam się promować i nagrać płytę. Większą część pierwszej połowy 1968 roku spędzili w Nowym Jorku grając w klubie The Scene, który przyciągał takich artystów jak Buddy Miles, Van Morrison, Ronnie Wood, Rod Stewart, John Lennon, Paul McCartney… Któregoś wieczoru pojawił się Jimi Hendrix przyłączając się do występu; wspólny jam trwał ponad godzinę. Szkoda, że nikt tego nie zarejestrował… Z Nowego Jorku przenieśli się na Zachód występując w najgorętszych miejscach Hollywood: Whiskey A Go-Go, The Experience i The Electric Circus, gdzie przykuli uwagę Herba Alperta, współwłaściciela A&M Records. Wytwórnia była na początku infiltracji rynku rockowego i po podpisaniu kontraktu zespół pozostał w Kalifornii pracując nad swoim debiutanckim albumem, który ukazał się jesienią tego samego roku.

Front okładki płyty „The Churls” (1968)

Longplay „The Churls” został wydany mniej więcej w tym czasie, gdy eksperci i redakcyjni pedanci zaczęli rozróżniać rock’n’rolla od rocka. Kładąc nacisk na mocne gitarowe riffy i znakomite bluesowe solówki zespół zdecydowanie podąża w stronę tego drugiego. Mało kto wypuścił wówczas tak kapitalną płytę balansującą pomiędzy The Archies i Cream z elementami The Jimi Hendrix Experience. To wzorzec świetnego ciężkiego rocka z progresywnymi wpływami podlany psychodelicznym sosem z niewielkim dodatkiem garage rocka. Tu nie ma wypełniaczy. Nawet popowo-psychodeliczna piosenka „Princess Mary Margaret” z barokowym klawesynem będąca ukłonem w stronę Beatlesów ery „Yellow Submarine” na pozór odbiegająca od ciężkiego brzmienia wpasowuje się idealnie w całość. Wpadający w ucho „Eventual Love” ewidentnie wycelowany jest w stronę Bruce’a, Claptona i Gingera, zaś psychodeliczny „Think I Can’t Live Without You” z riffem z „Sunshine Of Your Love” w końcówce nagrania dosłownie poraża. Obok świetnego „Crystal Palace”, fenomenalnego „Gypsy Lee” i znakomitego „Fish On A Line” należy on do moich ulubionych kawałków. Absolutnie nie można też przegapić kapitalnego „Time Piece”. Ten klasyczny acid rock z ciężkimi metalowymi riffami powinien być odtwarzany w nieskończoność. Nie dziwię się, że grupa Bloodrock umieściła go na swojej debiutanckiej płycie w 1970 roku… W innym miejscu chłopaki pokazali swoje wesołe, imprezowe oblicze. Mam tu na myśli prosty, rockowy „The Weeks Go By”, czyli coś co śmiało mogło wyjść spod kapelusza autorskiej spółki Jagger/Richards. Największą popularność zdobyła piosenka „City Lights”. Inspirowana zespołem The Byrds wydana na singlu razem z „Where Will You Be Tomorrow?” wdarła się na kanadyjskie listy przebojów. Co prawda długo na niej nie była, ale zawsze to coś. Na zakończenie warto dodać, że do współpracy nad płytą muzycy zaprosili klawiszowca Newtona Garwooda z zaprzyjaźnionej grupy z Toronto, Leight Ashword i… Herba Alperta z orkiestrą The Tijuana Brass, która z wyjątkiem kilku dobrze umiejscowionych dętych na szczęście nie złagodziła ostrego brzmienia zaspołu.

Porywający debiut The Churls zebrał dobre recenzje choć nie sprzedał się w milionowym nakładzie. Nie pomogła w tym nawet trasa promocyjna odbyta wspólnie z Muddy Watersem i Blood Sweet And Tears. Nie powstrzymało to jednak Herba Alperta przed wydaniem im drugiej płyty „Send Me No Flowers”, która w Stanach ukazała się 4 września 1969 roku, zaś w Kanadzie i Europie w styczniu 1970.

Front okładki płyty „Send Me No Flowers” (1969)

Newton Garwood ponownie pojawił się na albumie, ale tym razem przyjął bardziej aktywną rolę będąc nie tylko współautorem części materiału, w tym mojego ulubionego i tak bardzo chwalonego przez krytyków „Trying To Get You Out Of My Mind”, ale też zaznaczył swą obecność większym wykorzystaniem klawiszy. Stary Herb Alpert niby chciał czegoś w stylu rockowego materiału, ale niezbyt ostrego. Z kolei The Churls mogący uchodzić za współczesny odpowiednik kanadyjskich Cream, czy Rolling Stones nie chciał słyszeć o złagodzeniu brzmienia. Konflikt między stronami zakończył się wotum nieufności dla zespołu co w konsekwencji oznaczało, że wytwórnia nie tylko zrezygnowała z wydania singla, ale też nie przedłużyła im kontraktu. Szkoda, bowiem to naprawdę świetny, bluesujący album udanie nawiązujący do debiutu. Wszystkie elementy blues rocka z końca lat sześćdziesiątych są tu ze sobą ściśle powiązane. Organy Hammonda i ogniste gitary wspierające zachwycająco mocny wokal Roberta O’Neila są dosłownie wszędzie, szczególnie w porywającym utworze tytułowym i równie mocnym „See My Way”. Podobnie jak w przypadku poprzednika nie ma tu wypełniaczy. Obojętne, czy będzie to „Long Long Time”, „I Can See Your Picture”, czy „Too Many Rivers” każde z ośmiu zamieszczonych tu nagrań robi wrażenie, każde słucham z ogromną przyjemnością i niekłamaną radością. Konsekwencja z jaką zespół podążał swoją drogą, oraz wysiłek włożony w tę płytę powinien zapewnić każdemu odbiorcy wysoki poziom satysfakcji podczas jej słuchania!

Pozostając bez kontraktu nagraniowego The Churls wrócili do Toronto. Koncertowali jeszcze do końca roku, a potem każdy zajął się swoimi projektami, albo całkowicie wycofał się z biznesu. Dobra wiadomość jest taka, że obie płyty zostały OFICJALNIE wznowione na jednym krążku CD w 2012 roku przez wytwórnię Pacemaker specjalizującą się głównie w kompaktowych reedycjach płyt kanadyjskich artystów z lat 60-tych i 70-tych.

Kanadyjski klasyk ciężkiego rocka. MOXY (1975)

Po blisko pięciu dekadach jakie minęły od wydania debiutanckiej  płyty kanadyjskiego zespołu MOXY jej słuchanie wciąż sprawia mi ogromną przyjemność. Nie ma się jednak czemu dziwić; w momencie, gdy wchodzili do studia mieli duże doświadczenie na rockowej scenie, a sposób w jaki grali „swojego” hard rocka kasował konkurencję. Grupę często porównywano do Led Zeppelin. To dobrze. Porównanie jest pochlebne, ale czasami zbyt zawężające talent Kanadyjczyków. Jeśli ci chłopcy z Toronto rzeczywiście byli pod wpływem zespołu Page’a i Planta (pokażcie mi, który rockowy band z lat 70-tych nie był pod wpływem Led Zep, Black Sabbath czy Deep Purple..?) mieli dość inteligencji, aby nie zżynać z prekursorów gatunku. Z drugiej strony jako jedni z pierwszych (podobnie jak brytyjskie grupy pokroju Judas Priest czy Motorhead) nie obciążali swoich utworów niekończącymi się solówkami gitarowymi, perkusyjnymi, czy brzmieniem syntezatorów zachowując w ten sposób swój styl i siłę. O ile trend do bardziej zwartych i skondensowanych utworów stał się powszechny w latach 80-tych, o tyle dekadę wcześniej „proceder” ów nie był jeszcze normą. To wyjaśnia, dlaczego ta płyta nic się nie zestarzała.

U góry B. Caine, B. Sherman, B. Wade. Na dole T. Jaric, E. Johnson.

Moxy powstał z pozostałości dwóch kanadyjskich grup rockowych Leigh Ashford i Outlaw Music. Wokalista Douglas „Buzz” Sherman wcześniej był frontmanem wielu zespołów. Jako nastolatek założył Sherman & Peabody; w 1969 roku dołączył do Flapping, ale odszedł, aby grać w Tranquility Base. Następnie przyłączył się do Leigh Ashford, kapeli z którą w 1971 roku nagrał album „Kinfolk”. Sytuacja wyglądała dobrze, wyjęty z niego singiel „Dickens” zyskał w Stanach sporą popularność. Potem wokalista nawiązał kontakt z gitarzystą Earlem Johnsonem (King Biscuit Boy), basistą Terry Jurićem i perkusistą Billem Wade’em (ex-Brutus i Outlaw Music). W tym składzie kwartet Leigh Ashford po raz pierwszy pojawił się w sławnym „The Knob Hill Hotel” – marzenie wielu młodych muzyków, by zagrać tam bodaj raz.  Gdy dołączył do nich gitarzysta rytmiczny Buddy Caine zmienili nazwę na Moxy i w mgnieniu oka zyskali reputację  porywającego zespołu rockowego. Pierwszy singiel wydany w listopadzie 1974 roku przez Yorkville Records, „Can’t You See I’m A Star”, okazał się sukcesem dzięki wsparciu radiowej stacji Chum AM z Toronto. To z kolei otworzyło im drogę do kontraktu z wytwórnią Polydor i nagranie pierwszej płyty. Rejestracji dokonano w ciągu dwóch tygodni pod okiem producenta Marka Smitha znanego ze współpracy z Buchman Turner Overdrive. Podczas jej nagrywania w Sound City w Van Nuys w Kalifornii doszło do ostrego spięcia między inżynierem dźwięku, a Earlem Johnsonem, który ostatecznie z hukiem został wyrzucony ze studia. Na szczęście, tuż za ścianą, swoją solową płytę nagrywał były gitarzysta James Gang, Tommy Bolin. Na prośbę właściciela studia Bolin zgodził się dograć gitarowe partie Johnsona ratując zespół i całą sesję. W sumie można usłyszeć go w pięciu utworach. Płyta „Moxy”, ze względu okładkę zwana także „czarnym albumem”, ukazała się w połowie 1975 roku.

Front okładki płyty „Moxy” (1975).

Zaczynający się w wielkim, odważnym, dość dramatycznym stylu epicki „Fantasy” przechodzi w wolno narastający hymn o utraconej miłości, którego kulminacją jest kapitalne gitarowe solo Bolina. „Sail On Sail Away” podąża podobnym schematem. Zaczyna się spokojnie od gitar akustycznych, po czym przechodzi w bardzo ciężki boogie rock w stylu Status Quo, czy Fogath w ich najlepszych wydaniach. Funk-metalowy atak na wzór „The Ocean” Zappy przychodzi znienacka i spada jak grom z jasnego nieba w trzecim nagraniu, „Can’t You See I’m A Star”, Ten miażdżący riff Johnsona idealnie pasowałby do albumów współczesnych kapel pokroju Soundgarden, czy Disturbed. I podobnie jak większość pozostałych numerów to tempo jest znacznie szybsze, niż w dwóch poprzednch. Trzy następujące po sobie utwory: „Moon Rider”„Time To Move On” i „Still I Wonder” uderzają z siłą dwóch ton krążka hokejowego mknącego z prędkością 175 km/h ozdobione gitarową maestrią Bolina. Tuż potem chwila wytchnienia. Ociężały blues rockowy „Train” pozwolił Johnsonowi i Shermanowi popisać się swoimi umiejętnościami. Całość kończy pełen pasji „Out Of The Darkness (Into The Fire)” wracający do tempa z początku albumu z riffem młota pneumatycznego, który brzmieniem przypomina pierwsze albumy Black Sabbath. Tak w największym skrócie wygląda ten album.

Tył okładki.

Nienaganna produkcja (świetne brzmienie perkusji), muzykalność na najwyższym poziomie, znakomite kompozycje, „złoty” głos Buzza Shearmana przypominający Geddy’ego Lee i Burke’a Shelleya sprawiają, że płytę „Moxy” śmiało można uznać za rockowy klasyk gatunku. To jeden z najlepszych debiutanckich albumów hard rockowego zespołu z Kanady tamtych lat. Album, który wybitnie dał do zrozumienia, że Kanada to nie tylko Rush, Bachman Turner Overdrive, Frank Marino. Docenili to też muzycy z AC/DC, którzy zaprosili zespół, by towarzyszył im w pierwszej trasie po USA. Mus dla fanów gatunku!

Nieznany kanon ciężkiego rocka. LIQUID SMOKE (1970)

Chyba nie ja jedyny mam taką prywatną „płytową listę życzeń” składającą  się głównie z albumów, które w epoce wydane na winylu nie mogą doczekać się kompaktowych wznowień. Bardzo długo przebywała na niej jedyna płyta amerykańskiego zespołu LIQUID SMOKE. Nie znałem jej wcześniej, ale krótka notatka w brytyjskim „Record Collector” zachęciła mnie, by w ciemno wpisać ją na „listę życzeń”. Życzenie się spełniło. No i cóż, po latach słuchania muzyki nie myślałem, że jest jeszcze coś, co może mnie mile zaskoczyć. Zaskoczyło. I to bardzo!

Historia zespołu jest bardzo krótka, tak jak krótka jego działalność. Zaczęło się od grupy Nyte założonej w 1968 roku przez wokalistę Sandy Pantaleo, studenta Uniwersytetu Wschodniej Karoliny (East Carolina University), w której na klawiszach grał również Benny Ninnman. Zdobyli sobie lokalną sławę grając covery Iron Butterfly i The Doors, oraz hity R&B. Wszak byli na Południu, więc musieli grać także taneczne utwory Otisa Reddinga (szczególną popularnością w ich wykonaniu cieszyło się „Hard To Handle”), Sam And Dave’a, Eddie’ego Floyda, Billy’ego Stewarta, The Temptations… Mieli konkurencję (w dobrym tego słowa znaczeniu) w postaci grupy Orange. Ostatecznie obie formacje za sprawą Pantaleo połączyły siły i rok później muzycy przenieśli się do Nowego Jorku na Long Island. Tak narodził się Liquid Smoke. Oprócz wspomnianych już muzyków twozryli go: Vince Fersak (g), Mike Archuleta (bg) i Chas Kimbrell (dr). To Sandy zaproponował nazwę zespołu. Będąc na stacji benzynowej jego uwagę przykuła półka z ziołowymi przyprawami. Jedno z nich nazywało się Liquid Smoke

Jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z wytwórnią Avco Embassy, która w styczniu 1970 wydała im dużą płytę. Album nagrano w Ulta-Sonic Studios w Hempstead w stanie Nowy Jork, tym samym, w którym nagrywało Vanilla Fudge, The Rascals, Iron Butterfly. Producentem krążka był Vinny Testa, producent płyt Frijid Pink i współproducent psychodelicznego arcydzieła z 1968 roku „Strange Night Voyager” grupy The Merchants Of Dream. Inżynierem dźwięku był John Bradley współpracujący m.in. z Vanilla Fudge, Illusion, Pookah, Bull Angus, Sir Lord Baltimore,… Można śmiało powiedzieć, że lepiej trafić nie mogli. Praca poszła szybko i sprawnie. Jedynie przy „Shelter Of Your Arms” posiedzieli nieco dłużej nad wokalami; efekt wyszedł znakomicie! A skoro o efektach, podoba mi się wirujący, kolorowy dym na okładce snujący się wokół muzyków.

Front okładki.

Na płycie dominuje ciężki psychodeliczny blues rock z domieszką soulu z niesamowicie mocnymi, solidnie brzmiącymi organami Hammonda, znakomitymi gitarami, „brudnym” mocnym wokalem z wykorzystaniem harmonii wokalnych. Dawno nie słyszałem takiej galopady. W epoce było to coś nowego, inna forma, inna skala, poziom, na który niewielu było w stanie wspiąć się aż tak wysoko. I uwaga, jest to płyta, której należy słuchać bardzo głośno.

Wśród dziewięciu utworów znalazły się własne, napisane głównie przez Fersaka kompozycje, oraz covery. Utwór,„I Who Have Nothing” otwierający płytę z pięknym akcentami dętymi, to pierwszy z nich; hit Bena E. Kinga, jednego z głównych wokalistów The Drifters, był z kolei przeróbką włoskiej piosenki „Uno dei Tanti”. Liquid Smoke zrobił to w swoim stylu – poszedł w stronę ciężkiej, wolno toczącej się jak walec drogowy blues rockowej ballady w stylu Vanilla Fudge. Uwielbiam takie otwarcia! Jeszcze bardziej poraża zabójczy „Looking For Tomorrow” (punkt kulminacyjny debiutanckiej płyty „Apocallypsis” peruwiańskiego zespołu Gerardo Manuela & El Humo) o gęstym, „tłustym” brzmieniu ubranym w drapieżne riffy i ogniste solówki z fantastyczną, proto-metalową melodią. Petarda! W środkowej części całość przeradza się w krótki bluesowy jam dając miejsce na gitarowy popis Vince’a Fersaka. Może trudno w to uwierzyć, ale dalej jest jeszcze lepiej! Pozostając przy coverach, „Hard To Handle” Otisa Reddinga i „It’s A Man’s World” Jamesa Browna są demonstracją siły i wściekłości. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy Black Crowes słyszeli ten pierwszy w wykonaniu Liquid Smoke, bo brzmi dość podobnie. Z kolei „It’s A Man World” został szybko zdjęty z radiowej anteny gdyż w tekście  dopatrzono się… przekleństwa. Owym „brzydkim” słowem było niewinne „damn” (cholera), a  powstałe z tego zamieszanie zakrawa na żart.

Tył okładki.

Covery coverami, ale na tym albumie to oryginały z kilkoma fajnymi, rozmytymi gitarami i mrocznymi partiami organów są jego atrakcją czego przykładem klimatyczny, ciężki i mulisty rocker „Reflection”. Orzeźwiający „Warm Touch”, będący opowieścią o dziewczynie z college’u, w której podkochiwał się Sandy Pantaleo oparty jest na szalonej, „skwierczącej” gitarze i organowym fuzzie. W quasi religijnym „Shelter Of Your Arms” zespół zapuszcza się w rejony muzyki soul nie odpuszczając przy tym nic ze swego znaku towarowego – ciężkiego brzmienia. Nowatorski jak na tamten czas stereofoniczny overdub z wokalnym pogłosem będący pomysłem producenta płyty robi wrażenie także i dziś. Blues rockowy „See Me Free” może pochwalić się oszczędną, ale wciąż  świetną gitarą. Lubię do niego wracać, bo ma w sobie tę „nieznośną lekkość bytu” rhythm and bluesa… Na zakończenie wszystkich tych pięknych lotów dostajemy „Let Me Down Easy”. Naznaczony folkiem fantastyczny, rozbujany i wielce zaraźliwy numer z jednej strony pokazuje ich najlepsze brzmienie, z drugiej kierunek, w którym mogliby podążać gdyby tylko dalej działali…

Szkoda, że ​​tej płyty nie słyszałem gdy zaczynałem przygodę z muzyką. Wszystko co w niej kocham jest tutaj, a więc jest polot i fantazja, jest melodyjnie i drapieżnie, romantycznie, nostalgicznie, momentami mrocznie. Idealnie zachowany balans między gitarą, a organami podkreślony doskonałą sekcją rytmiczną z nietuzinkowym wokalem klasyfikują „Liquid Smoke” do mojego „prywatnego kanonu rocka”. Z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąż mam dreszcze i na ten moment pewnie to ją zabrałbym na bezludną wyspę…

OFFENBACH „Tabarnac” (1975)

Pochodzący z Montrealu zespół OFFENBACH powstał w 1970 roku w wyniku transformacji różnych zespołów działających w drugiej połowie lat 60-tych, z których ostatnim był Les Gants  Blancs prowadzony przez braci Boulet, Gerry’ego (org, voc) i Denisa (dr), którzy w tym czasie inspirowali się psychodelią i zespołami takimi jak Deep Purple i Led Zeppelin. W pierwszym składzie znaleźli się także basista Michel Lamothe Jr (syn kanadyjskiego piosenkarza country Williego Lamothe’a) i gitarzysta Jean Gravel. Początkowa wizja Gerry’ego Bouleta chcącego połączyć rocka śpiewanego po francusku z muzyką operową ewoluowała w różne strony, tak jak i ewoluowała nazwa grupy zmieniająca się w ciągu roku kilka razy. Zaczynali jako La 7e Invention zmienione na Grandpa & Company, następnie firmowali się nazwą Offenbach Pop Opera i Offenbach Soap Opéra, by w końcu zostać przy krótkim Offenbach.

Mimo tylu zmian zostali zauważeni przez przedstawicieli Barclay Records, którzy w 1972 roku wydali im debiutancki album „Offenbach Soap Opéra”. Była to jedna z pierwszych rockowych płyt jaka ukazała się we francuskojęzycznej, kanadyjskiej prowincji Quebec niemal w całości zaśpiewana po francusku. Aby zadowolić szerszą publiczności muzycy zdecydowali, że dwie piosenki: „Buldozer” i „High but… low” będą miały angielski tekst. Szkoda, że nie zostały wydane na singlu, mogłyby pomóc w lepszej sprzedaży albumu. Niedługo po jego nagraniu młodszy z braci Boulet, Denis, opuścił zespół. Jego miejsce za zestawem perkusyjnym zajął Roger „Wezo” Belval. W tym samym roku spotykają muzyka, poetę i filmowca – Pierre Harel tak szybko się z nimi zintegrował, że został głównym wokalistą grupy.

Widząc, że zespół szuka sposobu na zwrócenie na siebie uwagi Harel podsunął kolegom dość niezwykły pomysł – w jednym z kościołów wykonać na żywo… żałobną mszę za zmarłych w wersji rockowej. O dziwo, projekt został zaakceptowany przez władze kościelne Quebecu. I tak 30 listopada 1972 roku w Oratoire Saint-Joseph-du-Mont-Royal w obecności trzech tysięcy osób grupa Offenbach wspólnie z chórem Les Chanteurs de la Gamme d’Or i organistą Pierre Yves Asselinem dała eklektyczny występ rockowy zmieszany z liturgicznymi śpiewami i gregoriańskimi chorałami. Całość była transmitowana przez montrealską stację radiową i została uwieczniona na płycie „Saint-Chrône-de-Néant w 1973 roku. Spektakl okazał się sukcesem, co pozwoliło zespołowi w spokoju pracować nad ścieżką dźwiękową do autorskiego filmu Pierre’a Halera, „Bulldozer” wydaną pod koniec tego samego roku.

Offenbach na schodach Oratoire Saint Joseph  tuż przed występem (1972).

Oprócz utworu tytułowego (przerobionego z pierwszego albumu) i „Hey Boss” znalazło się na nim wiele utworów śpiewanych po francusku, w tym „Magie Rouge”, „Solange Tabarnac” i singlowy „Caline de Doux Blues”. Na przestrzeni lat grane były one z wielkim powodzeniem na koncertach. A skoro już o tym mowa, wkrótce po wydaniu „Buldozera” grupa zawitała do  Europy, gdzie przez blisko dwa lata występowała głównie we Francji z wypadami do Belgii i Holandii. W trakcie tego tournée francuski reżyser Claude Feraldo zaproponował, że przez cały czas będzie towarzyszył im z kamerą. Powstał z tego dokumentalny film „Tabarnac” przedstawiający życie zespołu w podróży pełnym nadużywania alkoholu, nieprzespanych nocy, towarzystwem licznych kobiet. Słowem nic, co zapewniłoby grupie dobry wizerunek. We Francji  film swoją premierę miał jesienią 1975 roku. Co ciekawe, w Quebecu dostępny był tylko na kasacie VHS i to… dwadzieścia lat później!

Po powrocie do Montrealu muzycy zdecydowali się na wydanie ścieżki dźwiękowej, która ukazała się na podwójnym longplayu zatytułowanym tak jak dokumentalny obraz.

Front okładki płyty „Tabarnac” (1975)

Film okazał się klapą i szybko poszedł w zapomnienie. Nawiasem mówiąc dostępny jest na YouTube; obejrzałem go dwa razy i… nie polecam. Strata czasu. Inaczej ma się sprawa z płytą, która jest chyba jedną z trzech najlepszych jaką Offenbach wydał we wszystkich epokach swej działalności. Album zawiera mnóstwo hitów, w tym Promenade sur Mars”, „Ma Patrie est à terre” , „Teddy”, Québec rock”, Habitant d’chien blanc” i kilka  niesłusznie zapomnianych perełek takich jak Why j’t’icitte” iMarylin”. Niewiarygodne, że przez ponad 35 lat wciąż jest tak mało znany. Co prawda dźwięk jest surowy, niemal garażowy, któremu daleko do sterylnego nagrania studyjnego, ale to nie zarzut, gdyż jego interpretacja jest wściekła. Mówiąc dokładnie to prawdziwy, rozbuchany rock’n’roll z odrobiną bluesa i akcentami rocka progresywnego, z gorącymi jamami, potężnym Hammondem i bardzo „brudnymi” solówkami gitarowymi, które dosłownie rozrywają wszystko na strzępy. Oczywiście „Tabarnac” nie jest pozbawiony wad. Powiem więcej – to album pełen niedoskonałości. Ale patrząc obiektywnie jest to zapis grupy będącej wówczas na szczycie swojej sztuki, która po ekscytujących eksploracjach w końcu odnalazła swoją tożsamość.Poza tym jedno jest pewne – to tutaj Gerry Boulet dał się poznać jako wyjątkowy wokalista i frontman Offenbacha. Jego chropowaty, bardzo charakterystyczny głos jest niepowtarzalny.

Zdjęcie wewnątrz rozkładanej okładki.

Album zaczyna się od rockowego „Quoi quoi” z początkiem przypominającym francuski Ange przechodząc do organowej orgii w „Ether”, a następnie do „Dimanche blues”, długiego i ognistego bluesa, by zakończyć pierwszą stronę oryginalnej płyty rockowym kilerem z fantastycznym Hammondem w „Habitant D’chien Blanc”. Stronę B otwiera „Teddy” oferując 8-minutową improwizowaną kosmiczną bestię, zaś „Granby” to ukłon (hołd?) w stronę miasta w prowincji Quebec zagrany w stylu Deep Purple. Bardzo dobry, instrumentalny „Marylin” z pięknym fletem  i długą solową sekcją otwiera stronę C, by tuż po tym ustąpić miejsca „Wézo”,  perkusyjnemu solo (znak tamtych czasów), oraz  dwóm krótszym, całkiem przyjemnym utworom: „Ma patrie est à terre” i „Pourquoi j 't’icitte” dla mniej wymagających progresywnych słuchaczy. Ostatnia strona podwójnej płyty zaczyna się od wszystko mówiącego „Québec Rock „, po którym następuje kosmiczny, psychodeliczny „Jam” pokazujący, że Offenbach potrafił także nieźle improwizować. To podwójne i niesamowite wydawnictwo kończy powolny, niemal epicki „L’hymne à l’amour” – przesiąknięty bluesowymi organami hymn na cześć miłości i rocka.

Wewnętrzne zdjęcie w rozłożonej okładce.

Jeśli komuś mało tej szalonej muzyki polecam podwójną kompaktową reedycję albumu wytwórni ProgQuebec wydaną w czerwcu 2011 roku zawierającą pięć niewydanych wcześniej utworów udostępnione przez Gerry’ego Bouletaych trwających łącznie trzydzieści sześć minut. Wśród nich największe wrażenie wywarła na mnie koncertowa wersja „Moody Calvaire Moody”, oraz znakomity (naprawdę ZNAKOMITY) dwudziestominutowy jam „Marylin/Wézo/Rirolarma”, który powalił mnie na kolana!

Po wydaniu płyty z zespołem pożegnał się Pierre Harel, choć przez jakiś czas wciąż pisał im teksty. Z różnymi muzykami Offenbach przetrwał na rynku do 1985 roku wydając w tym czasie dziesięć albumów. Po jedenastu latach zreformował się kontynuując sceniczną działalność, która na dobrą sprawę trwa do dzisiaj.

OSMOSIS (1970) – amerykańscy pionierzy eklektycznego prog rocka.

W kotle muzycznej ekspresji i eksperymentów otaczającym Berklee College Of Music pod koniec lat 60-tych narodził się  OSMOSIS, siedmioosobowy zespół prowadzony przez grającego na saksofonie i flecie legendarnego jazzmana, Charliego Mariano. Karierę Mariano można podzielić na dwa etapy. Na początku regularnie występował w Bostonie razem ze swoim jazzowym combo, Na przełomie lat 50 i 60-tych współpracował ze znakomitymi muzykami jazzowymi: takimi jak Chico Hamilton, Stan Kenton, Elvin Jones, Charles Mingus, a także ze swoją pierwszą żoną, pianistką Toshiko Akiyoshi. Drugi etap jego kariery rozpoczął się po 1967 roku, gdy zafascynowany rockiem stworzył z dużo młodszymi muzykami bardziej zorientowanymi na rhythm and bluesa  Osmosis. Godne uwagi jest to, że, wszyscy bez wyjątku mieli równe prawa w tworzeniu muzyki, tekstów i aranżacji.

Charlie Mariano

W składzie zespołu znalazło się dwóch(!) perkusistów: Lou Peterson i Bobby Clark, wokalista Bobby Knox, gitarzysta Andy Steinborn, basista Danny Comfort  i grający na klawiszach Charlie Bechler. Łącząc różne gatunki muzyczne wyczarowali fascynujące, mroczne klimaty. Być może i byli oderwani od rzeczywistości, ale trzeba też przyznać, że brzmieli potężnie. Przed jednym z koncertów w Boston Tea Party w 1969 roku, gdzie wspólnie z Milesem Davisem otwierali trzydniową imprezę pewien natarczywy dziennikarz lokalnej prasy długo nagabywał lidera, by wyjaśnił mu jaką muzykę gra jego zespół. Mario, mający po dziurki w nosie namolnego pismaka, z lekką ironią w głosie w końcu odpowiedział: „Taką, która albo ci się spodoba, albo nie…”

W lutym 1970 roku nagrali materiał na płytę. Album „Osmosis” wytwórnia RCA wydała cztery miesiące później.

Front okładki płyty „Osmosis” (1970)

Tuzin utworów jakie się tu znalazło prezentuje eklektyczną gamę progresywnego jazz rocka wymieszanego z psychodelią i szczyptą muzyki klasycznej. Przy saksofonach altowym i sopranowym ściana dźwięku była niesamowita, zaś klimat wahał się od kosmicznego nastroju po ciężki, acidowy stoner rock. Oczywiście prochu nie wymyślili. W epoce istniały podobne zespoły, by wymienić tu Blood Sweat & Tears i Spirit odpowiednio ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża, kanadyjski Lighthouse, nie mówiąc o prężnej scenie Canterbury pod przywództwem Soft Machine. Osmosis nie wzorował się na żadnym z nich. Byli oryginalni i na swój sposób niepowtarzalni. Nie porównywałbym ich do Van Der Graaf Generator jak robi to wielu. Bardziej przypominają mi miks Johna Coltrane’a z grupą Frijid Pink, ewentualnie efemeryczny Arzachel w połączeniu z Marsupilami.

Utwór otwierający, Of War And Peace (In Part)”, rozpoczyna się biciem dzwonów i gongu nagrany w opuszczonej gotyckiej katedrze, w której Bobby Knox wygłasza kazanie śpiewając przyprawiającym o dreszcze złowieszczym głosem “Let us feed, You and I, Of life and death, Of war and of peace” (Karmmy się życiem i śmiercią, wojną i pokojem) kończąc słowami „Pick the fruit of the soul. Let the body die…” (Zbierz owoc duszy. Ciało niech umrze). W klimatycznym wstępie do Beezlebub” słychać gitarę wah wah i saksofon Mariano. Gitarowe riffy pomiędzy Andy Steinbornem, a basem Danny’ego Comforta tworzą w sekcji rytmicznej koszmarną dystopię dającą wokaliście dodatkową moc. Krótka część słodkiej dziecięcej piosenki „Mary Had A Little Lamb” (Mary miała małą owieczkę) daje sygnał, że prawdziwy koszmar dopiero się zaczyna…Do „Sunrise wprowadzają nas dwaj perkusiści, którzy ustawiają zespół tak, aby silniki były rozgrzane i gotowe do pracy. Steinborn wytwarza ze swojej gitary dudniącą falę przypływową, a powtarzane skandowanie „Your Love And My Love” podkręcają tempo płynnie przechodząc  w kolejne nagranie, Shadows”. Za sprawą nadaswaram (południowoindyjski instrument dęty, przypominający obój) z wibracjami w stylu Lolo Coxhilla free jazzowy styl wprowadza nas w pustynną scenerię. Za sprawą basu Comforta i organów Charliego Belchera utwór zmienia się w hipnotyczną, nastrojową sambę, sprawiającą wrażenie, jakby słońce tego dnia wschodziło dwa razy, po czym pogrąża się on w pełną polotu improwizację. Całość, pięknie wykonana, z kilkoma świetnymi fakturami łączy muzykę świata z jazzową awangardą. Dla mnie bomba!

Tył oryginalnej okładki.

Kiedy słucham Scorpio Rising” zaczynam się zastanawiać, czy brytyjski reżyser Michaele Winner nie zainspirował się tym nagraniem nakręcając w 1973 roku szpiegowski film „Scorpio” z Burtem Lancasterem i Alainem Delonem… No dobra, żartuję. Po raz pierwszy (i ostatni) rolę głównego wokalisty przejął tu Bobby Clark i zrobił to genialnie. Jego anielska wokaliza sprawia wrażenie kompletnie innego podejścia całego septetu do muzycznej materii zagłębiając się w psycho-jazz-popowe rewiry, zaś Mariano ze swoim uduchowionym brzmieniem fletu niczym fakir prowadzi nas przez różne tajemnicze korytarze i komnaty.

A potem dochodzimy do Of War And Peace (In Full)” gdzie zespół jednoczy się zataczając koło. To powtórka krótszej wersji, która pojawiła się na otwarciu płyty będąca skrzyżowaniem debiutu Black Sabbath, Marsupilami i Jefferson Airplane. Wyobraźnia podsuwa mi obraz czterech tych zespołów będących razem w studiu, którzy tworząc nową gigantyczną wersję tego nagrania podkręcają dźwięk do prędkości światła. Podczas gdy Steinborn kładzie cały swój kunszt na sześciu strunach, a Peterson i Clark pojedynkują się na perkusjach tworząc groźną burzę w tym samym czasie Mariano zawodzi na saksofonie wykonując niesamowite solówki, jakby składał ukłon Ianowi McDonaldowi i Melowi Collinsowi z King Crimson. A potem, w ostatniej niemal chwili czuję, że przenoszę się pod koniec lat 80-tych do dużego rodzinnego pokoju z telewizorem, w którym na tle końcowych napisów „Ulicy Sezamkowej” słyszę  „Funky Chimes” Joe Raposo. Zanim w kulminacyjnym momencie za gotycką katedrą zamkną się drzwi Knox zdąży skończyć kazanie, po którym nastąpi kłująca w uszy cisza…

Z tą płytą jest tak, że z każdym kolejnym przesłuchaniem wydaje mi się lepsza, ciekawsza i co ważne – wciąż wywołuje u mnie dreszcze. Szkoda, że ​​zespół nigdy nie zyskał uznania na jakie zasługiwał, że nie nagrał kolejnej płyty. Jej kompaktowa reedycja wydana w 2017 roku przez Esoteric zaopatrzona została w 16-stronicową książeczkę z esejem Sida Smitha i wywiadem z Andym Steinbornem na temat historii zespołu z wieloma nieznanymi szczegółami.

Po nagraniu płyty Mariano wyjechał do Niemiec gdzie dołączył do grupy Embryo, by ostatecznie połączyć siły z Colors Eberharda Webera. Steinborn po ukończeniu studiów w Berklee przeniósł się do Nevady gdzie do dziś gra w Hillside Street Band, zaś Bechler brał udział w kilku muzycznych projektach, ale w żadnym nie odniósł sukcesu. Co robili pozostali muzycy, tego nie udało mi się ustalić.