Elektryczny Ptak – Pete Brown & Piblokto!

Pete Brown to przede wszystkim poeta. Na początku lat 60-tych był ważną częścią ówczesnej liverpoolskiej sceny poetyckiej. Pomysł, by połączyć poezję z muzyką zrealizował w 1964 roku zakładając w Londynie zespół The First Real Poetry Band. W jego składzie obok Browna znaleźli się m.in. gitarzysta John McLaughlin, basista Binky McKenzie i perkusista Pete Bailey. Całkiem niezła paczka muzyków! Przełomem w jego artystycznej karierze okazało się spotkanie z Jackiem Bruce’em. Słynny basista zaproponował mu napisanie kilku tekstów do muzyki zespołu Cream. Jako nadworny tekściarz tria był współtwórcą przebojów „Sunshine Of Your Love”, „White Room”, „I Feel Free” i wielu innych… Sukces Cream po obu stronach Atlantyku spowodował, że Pete Brown stał się nagle ważną postacią w brytyjskim świecie muzyki. Nie dziwi więc, że po rozpadzie Cream w 1968 roku stworzył formację o nazwie Pete Brown & His Battered Ornaments. Zespół, w którym znaleźli się tak znakomici artyści jak gitarzysta Chris Spedding i saksofonista Dick Heckstall-Smith (potem w Colosseum) nagrał dwa albumy. Pierwszy, „A Meal You Can Shake Hands With In The Dark” wydany przez w 1969 roku zyskał entuzjastyczne recenzje i jak na niekomercyjną muzykę sprzedawał się znakomicie. Absurdalna sytuacja jaka wydarzyła się 4 lipca 1969 roku, dzień przed koncertem w londyńskim Hyde Parku, w którym Battered Ornaments mieli wystąpić u boku The Rolling Stones przekreśliła dalszą współpracę lidera z zespołem. Poza jego plecami podjęli decyzję o usunięciu go ze składu! Mało tego. Wszystkie jego partie wokalne jakie zostały zarejestrowane w studiu na drugą płytę „Mantle-Pice” zostały wykasowane i nagrane powtórnie przez Chrisa Speddinga…  Jak na tę sytuację zareagował Brown? Ponoć bez słowa spakował swoje rzeczy i wrócił do domu. Kilka tygodni później, już z innymi ludźmi utworzył nową grupę PIBLOKTO!

Pete Brown (pierwszy z prawej) z zespołem Piblokto! (1970)

Na efekty ich pracy nie trzeba było długo czekać, bo już w kwietniu 1970 roku PETE BROWN & PIBLOKTO! wydali debiutancki album o dość długim tytule „Things May Come And Things May Go, But Art School Dance Goes on Forever” (Rzeczy mogą przyjść i mogą odejść, ale taniec w szkole artystycznej trwa wiecznie). Tytuł oparty jest na cytacie amerykańskiego pisarza i filozofa Ernesta Holmesa („Pewne rzeczy przychodzą i odchodzą, ale twórczość trwa wiecznie”) i odnosi się do entuzjazmu Browna dla wszelkich szkół artystycznych powstałych w powojennej Wielkiej Brytanii, które stały się żyzną glebą dla wszelkiej maści niepokornych i kreatywnych artystów lat 60-tych. Nawiązuje do tego także okładka płyty przedstawiająca zdjęcia byłych uczniów szkół artystycznych, w tym pierwszego lidera Pink Floyd, Syda Barretta.

Front okładki płyty „Things May Come, And Things May Go…” (1970)

Tytuł albumu zapowiada, że ​​ta grupa musi być traktowana na własnych warunkach. Być może z tego powodu PIBLOKTO! nigdy nie zbliżył się do statusu gwiazdy, szczególnie za Oceanem. Centralną postacią skupiającą na sobie uwagę był oczywiście śpiewający Pete Brown, który tak naprawdę wokalistą znakomitym nigdy nie był. Swoje niesamowite teksty bardziej deklamował i mruczał. Sposób w jaki to robił przykuwał jednak uwagę. To jest ten rodzaj śpiewania jaki mają Willie Nelson, Neil Young, czy Bob Dylan. I albo pokocha się go od razu, albo nigdy.

Mimo, że muzycy opierali swoje piosenki na dość prostych konstrukcjach wiedzieli jak uczynić je atrakcyjnymi żonglując  wszelkiego rodzaju emocjami przechodząc od gniewnej punkowej wojowniczości „Walk Of Charity, Run For Money” do wyluzowanej wiejskiej atmosfery w „Golden Country Kingdom”. Podobnie jest w „Firesong”, który ewoluuje z jądra ciemności (akordeon), przechodzi przez błękit (gitara akustyczna) ostatecznie kończąc na aksamitnych wschodnich klimatach (saksofon sopranowy). Kwiecista psychodelia późnych lat sześćdziesiątych ożywa za sprawą „High Flying Electric Bird”. Rozczula mnie ten numer. To jeden z najcudowniejszych momentów w tym zestawie, Zagrany niespiesznie, wręcz leniwie. A użycie przez Browna glinianego gwizdka z wodą – mistrzostwo świata! Pamiętam takie gliniane ptaszki z dzieciństwa, sprzedawane na odpustach wiejskich dawały dużo radości… Tytułowe „Things May Come…”, które otwiera album to z kolei rewelacyjny jam w stylu Cream z kapitalnymi partiami organów i gitar, zaś „Country Morning” naładowany emocjonalnym wokalem jest po prostu fantastycznym jazzowym numerem! Takie rzeczy tworzy się, gdy za plecami stoją znakomici muzycy. Niesamowity Jim Mullen ze swoją gitarą jest wszędzie. A to tnąc nią szaleńczo w „Walk Of Charity Run For Money”, a to pieszcząc struny w „Country Morning”. Gra na basie Rogera Bunna w „Then I Must Go And Can I Keep” przypomina wirtuozerię Jacka Bruce’a. Z kolei Dave Thompson wdziera się w mózg ostrym saksofonem, lub maluje pejzaże klawiszami (melotron, organy). Do tego pełna gama pomysłowych zagrywek perkusisty Roba Taita wzbogaca i tak gęste brzmienie… Na równi  z muzyką współistotną rolę odgrywają teksty Browna. Mądre, czasem dowcipne, niekiedy nostalgiczne, bardzo poetyckie: „Godzina, w której las kładzie jezioro do łóżka, podnosi się na powierzchnię, płynie w ciemności w mojej głowie. Skrzynia z przyszłorocznymi obietnicami dotarła do innego miasta a listy, których już nie pamiętam,  powoli robią się brązowe…” Ten debiutancki album do dziś uważany jest za jeden z najlepszych w epoce rocka progresywnego. Czemu mnie to nie dziwi..?

Nie tracąc czasu jeszcze w tym samym roku zespół PIBLOKTO! wydał drugi album „Thousands On A Raft” promowany singlem „Can’t Get Off The Planet/Broken Magic”. Na małej płytce po raz ostatni zagrał Jim Mullen (wybrał karierę solową i w 1971 roku wydał płytę „Piece Of Mind”), którego zastąpił Steve Glover. Uwagę nowego albumu przykuwa jego oryginalna okładka przedstawiająca model samolotu Concorde i najszybszego brytyjskiego liniowca atlantyckiego z 1906 roku RMS Mauretania (nie jest to Titanic jak sugerują niektórzy) zanurzonych dziobami w wodzie obok płynących tratw, które (jak się dobrze przyjrzeć) są…grzankami z fasolą!

Okładka płyty „Thousands On A Raft” (1970)

Od swego poprzednika albumu „Thousands On A Raft” z „ledwie” sześcioma utworami brzmi bardziej rockowo. Czuć, że muzycy mają więcej przestrzeni. Otwierający „Airplane Head Woman” to świetny rockowy numer z mocnym organowym i gitarowym riffem. Brzmi jak Cream i Traffic w jednym – mieszanka, której szukał Blind Faith. Byłby to ich jeden z bardziej komercyjnych utworów, gdyby nie jego długość (prawie siedem minut). Cóż, Pete Brown potrzebował czasu, aby opowiadać swoje historię nie naruszając swej artystycznej wizji… Powolny, cudownie wznoszący się „Station Song Platform Two” z akompaniamentem fortepianu unoszący się nad falami melotronu i organów ma absolutnie najpiękniejszy tekst jaki Brown napisał. Jest to ten rodzaj mieszanki poezji i rocka, do którego wcześniej dążyła liverpoolska scena poetycka… „Highland Song” zaczyna się od długiego hard rockowego riffu i przechodzi w 17-minutowy jam, w którym wszyscy mają dużo miejsca na energiczną improwizację. Wielu zarzuca temu utworowi, że jest za długi. Bzdura! Tym bardziej, że w większości mówią to ci, którzy z zachwytem analizują każdą nutę 22-minutowego „Whipping Post” The Allman Brothers Band. Wirtuozeria w obu przypadkach  jest identyczna. Różnica jest taka, że Piblokto! jest zespołem progresywnym, a nie bluesowym. Stąd „Highland Song” brzmi bardziej jak fiński Tasavallan Presidentti niż amerykański The Allman Brothers i… przykuwa moją uwagę tak samo mocno jak Duane i Gregg!

Tył okładki „Thousands On A Raft” (1970)

Szczęki fanów Jacka Bruce’a opadną na nutach otwierających „If They Could Only See Me Now”, ponieważ zawierają te same dzwoniące linie gitarowe, które otwierają utwór „Like A Plate” z płyty „Whatever Turns You On” formacji  West Bruce & Laing z 1973 roku. Przypadek..? Kompozycja składa się z dwóch części z czego pierwsza to kolejny popis zespołowego grania z fenomenalną, długą i pełną polotu gitarową solówką Jima Mullena, oraz finezyjną partią Roba Taita na perkusji i instrumentach perkusyjnych. I choć nie jestem zwolennikiem długich solówek perkusyjnych na płytach, bębnienie Taita powaliła mnie na łopatki…! „Got A Letter From A Computer ” to blues rock, z wciągającym „szeptanym” śpiewem, opartym głównie na jednym akordzie, ale z podwójnie nałożonymi ścieżkami gitarowymi i zniekształconym brzmieniem organów. Ciekawe i na swój sposób nowatorskie… Album zamyka utwór tytułowy, który posiada najbardziej sugestywny tekst będący metaforą ogólnej ludzkiej kondycji i całej jej wrogości. Wydaje się, że tym samym Pete Brown dał upust swojej frustracji skierowanej w stronę  Battered Ornaments i okoliczności, w których został tak haniebnie usunięty ze Zmaltretowanych Ornamentów. Do dramatycznego i pełnego goryczy wokalu Jim Mullen dołączył bardzo osobiste i piękne solo gitarowe, które sprawia, że ​​jest to najbardziej dramatyczny, ale też najlepszy moment Piblokto! w jego historii. A już na pewno  perfekcyjne zakończenie albumu.

Płyty PIBLOKTO! nie są dla tych, którzy szukają łatwej do słuchania muzyki. Jest tu wiele dźwięków i smaczków do ciągłego odkrywania. Jeśli nie poświęci im się pełnej uwagi, przesuną się one nad  głową niczym elektryczny ptak „High Flying Electric Bird” – jednego z najpiękniejszych utworów jaki zaśpiewał Pete Brown

EUCLID „Heavy Equipment” (1970).

Pochodzący z Haverhill w stanie Massachusetts kwartet EUCLID był kamieniem węgielnym tworząc podstawę fundamentu, na której oparł się amerykański hard rocka na początku lat 70-tych. W Europie zupełnie nieznany, po drugiej stronie Atlantyku mający status zespołu kultowego. Grupę utworzyli bracia Leavitt: Jay (dr) i Gary (g. voc) wcześniej kierujący zespołem The Cobras. Co ciekawe, w 5-cio osobowym składzie The Cobras znalazło się też miejsce dla ich siostry Holly (Jay i Holly byli bliźniakami). W 1966 roku nagrali najbardziej niesamowitego singla w historii garage rocka. Mała płytka „I Wanna Be Your Love/Instant Heartache” od dziesięcioleci budzi podziw szczególnie za maniakalny wokal i jadowitą gitarę. Jeden z ówczesnych recenzentów napisał wręcz: „Rodzice chrońcie swe córki przed tym nagraniem. Inaczej zbyt szybko stracą swą niewinność”.

Oprócz braci Leavitt w zespole EUCLID znaleźli się: Ralph Mazzota (g. voc) i pochodzący z dalekiej Rygi (Łotwa) Maris (bg). Wywodząc się z różnych środowisk muzycznych byli doświadczonymi muzykami. O braciach Leavitt już wspominałem. Z kolei  Ralph Mazzota grał z powodzeniem w psychodelicznej grupie Lazy Smoke, a bardzo elegancko poruszający się po scenie i do tego świetny basista Maris występował z garażowym The Ones. Wpływy jakie przynieśli ze sobą zaowocowały muzycznym konglomeratem, który sprawił, że  jedną nogą byli jeszcze w latach 60-tych (psychodelia), ale drugą pewnie postawili w lata 70-te (hard rock).

EUCLID został zauważony przez łowcę talentów i właściciela firmy fonograficznej Flying Dutchman Productions Amsterdam Records, Boba Thiele, który od ręki podpisał z muzykami kontrakt. Jay Leavitt: „Flying Dutchman było w zasadzie wytwórnią jazzową. Pomyślałem wówczas: „O co im do diabła chodzi? My nie gramy jazzu…” Skoro jednak nadarzyła się okazja, grzechem było odmówić.” Sesje odbyły się w studiach Fleetwood Records w Revere, gdzie nagrywały lokalne grupy z Massachusetts. Bob Thiele  do produkcji płyty zaangażował legendarnego producenta Bobby Herne’a.  Album pod tytułem  „Heavy Equipment” z okładką zaprojektowaną przez Boba Flynna ukazał się na początku 1970 roku.

Front okładki „Heavy Equipment” (1970).

Najfajniejszych rzeczą na tym albumie jest jego spójność, co w przypadku odmiennych zainteresowań muzycznych całej czwórki nie wydawało się tak oczywiste. EUCLID to esencja tego, co było wówczas najlepsze, a więc  surowy, drapieżny, wysokoenergetyczny garage rock zmieszany z psychodelią, któremu towarzyszyły równie niesamowite, krystaliczne harmonie wokalne skompensowane brutalnym, męskim śpiewem w stylu „jeńców nie bierzemy”. Te elementy w połączeniu z ciężkim brzmieniem przyniosły doskonały efekt w postaci heavy rockowego albumu – jednego z najlepszych jaki nagrano w Stanach w owych wczesnych latach 70-tych. Trzeba przyznać, że produkcja płyty jest na najwyższym poziomie. Ten album to bestia, a Bobby Herne odwalił kawał świetnej roboty.

Całość otwiera kompozycja podzielona na trzy części: „Shadows Of Life”, „On The Way” i „Bye, Bye Baby”.  Część pierwsza, nazwę ją „A”,  z miejsca atakuje mocarnym brzmieniem sekcji rytmicznej, a gitarowy riff napędzany testosteronem uderza z siłą przejeżdżającego przez drogę ciężkiego sprzętu budowlanego. Klimat rozjaśnia się nieco w części „B” gdzie grupa pokazuje swoją psychodeliczną stronę. Senna, oderwana od realiów atmosfera sączy się przez cztery i pół minuty nawiązując do Pink Floyd ery Barretta. Tempo jednak nie siada, utrzymuje się i rozwija do części „C” przywracając niszczycielską potęgę dwóch gitar prowadzących. Trwający w sumie 11 i pół minuty tryptyk to fenomenalne otwarcie pokazujące siłę całego zespołu. Można by pomyśleć, że ta „bestia”, ten „potwór” jest wyróżniającym się utworem, ale to co następuje dalej w żadnym wypadku nie zaniża poziomu. Najpierw rozkosz do maksimum, czyli „Gimme Some Lovin’ ” – ponadczasowy kawałek The Spencer Davis Group. Ta wersja jest z zupełnie innej stratosfery, brzmi jakby został skrojony przez The Jimi Hendrix Experience… W każdym bądź razie tutaj  EUCLID nie bierze jeńców; wszyscy umierają. Jeśli jednak ktoś przeżył i tak zostanie zdeptany przez następny utwór. „First Time Last Time” miażdży beton i kruszy najtwardsze skały. A czyni to z godną podziwu swobodą i lekkością.

Tył okładki oryginalnego longplaya (1970).
…i tył okładki kompaktowej reedycji firmy Aurora (2014)

Magiczne dźwięki dziecięcej pozytywki, dzwony kościelne, taśma puszczona od tyłu i psychodeliczny groove z fajną grą na sitarze wprowadzają nas w nagranie „Lazy Livin’ „ zdecydowanie przypominający psychodelię poprzedniej dekady. I choć energia wciąż utrzymuje się w stanie nienaruszonym porusza się dużo  wolniej przynosząc ukojenie. Niesamowite, że ten zespół naprawdę balansuje na granicy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pokazując przy tym, że to ich bawi. Dowód? Dwie kolejne, dość proste piosenki:  „97 Days” i „She’s Gone”, które przy okazji są idealnym przykładem na to, jak psychodelia i garage rock miały wpływ na powstawanie wczesnego hard rocka. Z kolei „It’s All Over Now” z repertuaru The Rolling Stones nie pozostawia złudzeń – wciąż mamy do czynienia z zespołem o totalnie ciężkim brzmieniu i podobnie jak „Gimme Some Lovin’ ” jest z innej planety.  Fantastyczny numer kończący znakomity album!

Grupa EUCLID przetrwała na muzycznej scenie jeszcze kilka lat. Być może jej kariera trwałaby dłużej, gdyby nie tragiczna śmierć Gary Leavitta. Muzyk zginął w wypadku motocyklowym w 1975 roku. Jay Leavitt ze swoją grupą Bluzberry Jam sporadycznie występuje w Haverhill do dziś. Pozostali muzycy porozjeżdżali się w różne strony i słuch o nich zaginął…

TOO MUCH „Too Much” (1971)

Zespół TOO MUCH, często nazywany japońskim Black Sabbath pochodził z Kobe, portowego miasta położonego na wyspie Honsiu, gdzie członkowie zespołu dorastali, wysysając wszelkiego rodzaju zachodnie wpływy z płyt i singli przywożonych przez marynarzy ze Stanów i Wielkiej Brytanii. Gitarzysta Junio Nakahara dzięki owym bezimiennym wilkom morskim zafascynował się zachodnią muzyką, a w szczególności rock’n’rollem i bluesem do tego stopnia, że drugą połowę lat 60-tych spędził w blues rockowej grupie The Helpful Soul. W kwietniu 1969 roku nagrał z nią bardzo dobrą płytę „The Helpful Soul First Album” (gorąco polecam!) zawierającą kilka znakomitych coverów, w tym m.in. 15-minutową wersję „Spoonful”, „Little Wing” i „Crossroads”. Niestety, kilka miesięcy później zespół przestał istnieć. Mimo to Nakahara nie poddawał się. Zmienił swoje imię i nazwisko na bardziej rockowe Tsutomu Ogawa(?), pociągnął za sobą wokalistę z The Helpful Soul, Juni Rush’a (wł. Luni Lush) i wciągnął do zespołu kolegów z liceum: Hideya Kobayashi (dr) i Aoki Masayuki (bg).

Nakahara (vel Ogawa) swój nowy band nazwał TOO MUCH. Inspirował się nazwą koncertu, który The Helpful Soul zagrał z nowo powstałym zespołem Blues Creation w Kioto pod koniec lutego 1970 roku. Popularny wśród hipisów Zachodniego Wybrzeża zwrot too much był już co prawda wytartym frazesem, gitarzyście przypadł do gustu. I co ważne – był łatwy do wymówienia w języku japońskim.

Latem 1970 roku podpisali umowę z Atlantic Records. Rezygnując z grania coverów stworzyli sporo autorskiego materiału opartego na ciężkim brzmieniu sekcji rytmicznej i ostrej gitary. To w tym czasie powstały znakomite „Grease It Out”, „Love Is You” i „Gonna Take You”. Wykonywane na koncertach brzmiały monolitycznie i były gorąco odbierane przez publiczność, którą TOO MUCH szybko sobie zaskarbiła. Na scenie wyróżniał się frontman grupy, wokalista Juni Rush. Ten pół Afroamerykanin pół Japończyk, z charakterystyczną, bujną fryzurą afro rozpalał do czerwoności żeńską część widowni. Jego naturalny urok osobisty, sposób bycia na scenie i mocny wokal przykuwał z miejsca uwagę. Szefowie Atlantic Records widzieli w nim  potencjalną gwiazdę na miarę Joe Yamanaka z Flower Travellin’ Band, w którym kochały się japońskie nastolatki. To jego twarz widnieje na okładce albumu. Oni też nalegali, by na płycie znalazły się ckliwe ballady; miały utrwalić romantyczny wizerunek Rusha i spowodować lepszą sprzedaż albumu. Absurdalny pomysł nie do końca spodobał się muzykom, na szczęście dogadano się i w tej kwestii. Debiutancki album ukazał się dokładnie 21 lipca 1971 roku gorąco przyjęty przez japońskich fanów i tamtejszych krytyków.

Front okładki „Too Much” (1971).

Longplay „Too Much” zawiera siedem kompozycji, w których dominuje ciężkie, nieco bluesujące granie z chwytliwymi gitarowymi riffami przeplatane spokojniejszymi momentami zahaczające o prog rockowe klimaty. Całość rozpoczyna się monstrualnym „Grease It Out” z typowym dla Black Sabbath riffem i świetnym wokalem – może nie na miarę Roberta Planta, ale… Gitara prowadząca doskonale współpracuje z ciężką sekcją rytmiczną nadając całości ciemnego, „ołowianego” brzmienia. Mile zaskakuje czysta, klarowna produkcja, za którą stali sami muzycy. Szacun! Przejrzyste granie gdzie doskonale słychać każdy dźwięk, każdy instrument – ja to uwielbiam… Pierwsze dźwięki drugiego nagrania „Love That Binds Me” są dziwnie znajome. Tak przecież zaczyna się nieśmiertelne „Since I’ve Been Lovin’ You” Led Zeppelin! Nie jest to jednak ich cover. Tuż po słowach “Working from early in the morning till late at night everyday…” („ Codziennie pracuję od samego rana do późnych godzin nocnych… ”) grupa zaczyna grać swojego autorskiego, klimatycznego bluesa. Pięknego i do bólu przejmującego. Bluesa,  który nigdy nie powinien się kończyć lecz trwać i trwać… Nawiasem mówiąc podobny klimat wyczarowali Teksańczycy z ZZ Top cztery lata później w „Blue Jean Blues” na płycie „Fandango”. Choćby dla tego nagrania warto mieć tę płytę! A to jeszcze nie wszystko… „Love Is You” łączy ze sobą ciężkie, mroczne brzmienie sabbathowego „Evil Woman” z melodyką „Don’t Play Me With Me Games” zespołu… Smokie. Gdyby numer ten nagrali Spooky Tooth, lub Led Zeppelin byłby to absolutny kanon hard rocka! Pierwszą stronę oryginalnej płyty zamyka ballada „Reminiscence”. Jedna z najpiękniejszych jaka powstała w 1971 roku! Autentyczny łamacz serc (nie tylko tych niewieścich) zaśpiewana dramatycznie zbolałym głosem przez wokalistę i z wielkim uczuciem zagrana unisono na gitarze przez Junio Nakaharę w stylu starego, dobrego Wishbone Ash. Mimo, że płytę mam od lat, dreszcze przechodzą po mnie jak przy pierwszym przesłuchaniu. To największa rekomendacja jaką mogę wystawić.

Tył okładki kompaktowej reedycji Black Rose Records (2000)

Pewną niespodzianką w tym zestawie wydawać się może nagranie „I Shall Be Released” oryginalnie skomponowane przez… Boba Dylana w 1967 roku, choć wydane dopiero w listopadzie 1971 (album „Bob Dylan’s Greatest Hits Vol. II”).  Cała piosenka to alegoria. Jej treścią są marzenia senne bohatera-więźnia, który śni o uwolnieniu przez akt łaski, amnestię lub nawet ucieczkę. Podejrzewam, że była ona z góry narzucona przez szefów  Atlantic i to jeden z kompromisów na jakie zespół musiał się zgodzić podczas sesji nagraniowej. Choć klimat muzyki country przewija się tu za sprawą fortepianu, akustycznej gitary i gitary slide, aborcja na muzykę z Nashville została zażegnana. Tym samym próba stworzenia stylu Nipponashville spaliła (na szczęście!) na panewce. I choć uwielbiam Dylana jako artystę, wersję w wykonaniu TOO MUCH uważam za jedną z najlepszych jaką udało mi się w życiu usłyszeć… Za sprawą kolejnego nagrania, „Gonna Take You” wszystko wraca na właściwe tory. Wysunięty do przodu pulsujący bas, punktująca perkusja i gitarowe zagrywki oparte na prostych, nieskomplikowanych riffach pchają do przodu lokomotywę z napisem „ciężki rock”. Pod taką „ciuchcię” od zawsze podczepiam się i to z ogromną radością… Prawdziwe magnum opus zespół zostawił na sam koniec. „Song For My Lady (No I Found)” to jedna z tych wielkich muzycznych rzeczy powstałych w latach 70-tych! Epicki, ponadczasowy utwór na miarę „Epitaph” i „In The Wake Of Poseidon”. Nutki utkane fletem, przeplatane akustyczną gitarą i melotronem, z cudownie kojącym wokalem Rusha opowiadającym przepiękną historię.  Z orkiestrowymi aranżacjami i smyczkami, z mega-partiami fortepianowymi a la Michel Legrand zrealizowanymi przez samego  Isao Tomitę, Dwanaście minut muzyki, a zostaje w sercu na lata..!

Po tak niesamowitym debiucie płytowym wydawało się, że zespół pójdzie za ciosem, ruszy w trasę, nagra kolejną płytę. Niestety, tuż po wydaniu albumu TOO MUCH został rozwiązany…

Rok po rozpadzie grupy Juni Rush wydał singla „Together/ She’s My Lady” z Allanem Merrillem (bg) i Yuji Haradą (dr) wyprodukowanym przez Miki Curtisa (wszyscy z zespołu Samurai).  Jest to wyjątkowo rzadki singiel wydany przez nowo powstałą, dziś już legendarną wytwórnię Mushroom osiągający cenę ponad 100 $. Jak na małą płytkę  kwota wcale nie mała.  Dodam, że oryginalny winyl „Too Much” jest dużo droższy, wyceniany przez kolekcjonerów na 2000 (słownie: dwa tysiące) dolarów! Cóż, tak kosztują rarytasy… Po wydaniu singla, który przeszedł bez echa Juni stoczył się w otchłań alkoholu i narkotyków, co ostatecznie doprowadziło go do życia w nędzy w slumsach na obrzeżach Kobe. Co stało się z pozostałymi muzykami, tego nie udało mi się ustalić…

GOLEM „Orion Awakes” (1976?)

Wokół zespołu GOLEM i płyty „Orion Awakes” narosło ostatnio wiele nieprawdopodobnych historii i jeszcze więcej plotek, które na dobre rozgrzały fanów starego rocka kwestionujących oryginalność albumu. Fakt, historia powstania płyty zawiera sporo luk i „czarnych dziur”, więc proszę się nie dziwić jeśli w niniejszym opisie kilka razy pojawią słowa typu „być może”, „prawdopodobnie”.  Nie mniej jedno jest pewne. Tajemnica wokół „Orion Awakes” zwiększa jej muzyczną fascynację. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości!

Wspomnienia z tamtych czasów są mgliste, ale wszystkie dowody prowadzą do przekonania, że cały muzyczny materiał został nagrany w latach 1972-1973 przez znanych niemieckich muzyków z kręgu krautrocka, którzy ukryli się pod pseudonimami. Alan Freeman, autor encyklopedii krautrocka „The Crack In The Cosmic Egg ” spekuluje, że członkowie Dzyan, Birth Control, Baba Yaga i Twenty Sixty Six And Then mogli być w to zamieszani. Czy była to fucha po godzinach robiona dla zabawy, czy też chęć wydania albumu z niekomercyjną muzyką – tego już się pewnie nie dowiemy. Jest też wielce prawdopodobne, że ci sami muzycy nagrywali pod innymi nazwami: Pyramid, The Nazgul, Temple, Galactic Explores, Cozmic Corridors, które w mikroskopijnych nakładach 20-25 sztuk(!) wydawała  enigmatyczna wytwórnia Pyramid Records. Żadne z tych płyt nigdy nie znalazły się w ogólnych punktach sprzedaży. Wszystkie trafiały do galerii artystycznych w Kolonii, gdzie były odtwarzane podczas wystaw i wernisaży, a potem rozdawane jako gadżety dla przyjaciół i znajomych.

Producentem nagrań był Toby Robinson (na płycie pojawia się pod ksywką Genius P. Orridge), który w tym czasie pracował jako drugi inżynier w słynnym studiu Dietera Dierksa w Kolonii. Czarne krążki  GOLEM zapakowane w srebrne foliowe koperty z labelem wytwórni Pyramid trafiły do kolońskich galerii prawdopodobnie w 1976 roku. Dwadzieścia lat później oryginalne taśmy-matki Robinson przywiózł do Londynu, gdzie w Moat Studios zostały poddane remasteringowi. Oczyszczone nagrania z nową okładką zaprojektowaną przez Sandrę Glenwright zostały wydane pod tytułem „Orion Awakes” przez wytwórnię Toby Robinsona Psi-Fi w 1996 roku.

Golem „Orion Awakes”.

Album „Orion Awakes” zawiera pięć absolutnie fantastycznych, w pełni instrumentalnych, improwizowanych kompozycji spod znaku ciężkiego kosmicznego rocka opartych na brzmieniu syntezatorów, organów, ostrych gitar a la Hendrix i potężnej sekcji rytmicznej. Ta porywająca muzyka w stylu Hawkwind, psychodelicznych Pink Floyd i niemieckich tuzów krautrocka jak Ash Ra Temple, Neu!, Agitation Free, Gila, potrafi całkowicie przenieść zmysły w niezwykłą podróż. Siedząc wygodnie w fotelu możemy zbliżyć się do gwiazd, lewitować, poczuć otchłań Kosmosu. Ale możemy też ten 5-częściowy album potraktować jako metaforę duchowego i psychologicznego rozwoju mitycznego bohatera (Golema?). Nagrania zasadniczo reprezentują jego podróż, czyli coś co amerykański mitolog Joseph Campbell nazwał „monomitem”. Campbell argumentował, że mityczne wzorce przenosiły się na współczesne życie, a jego monomitowy schemat samoregresji zawiera etapy Odejścia, Wtajemniczenia, spotkania z Boskością (lub Wszechwiedzącą Obecnością) i Powrotu. Pobieżne spojrzenie na tytuły utworów potwierdza, że ​​„Orion Awakes” reprezentuje podobne psychodeliczne lub duchowe doświadczenie.

Wewnętrzna strona okładki

Utwór tytułowy, „Orion Awakes” rozpoczyna tę mroczną podróż niepewnie i złowieszczo z opóźnionymi, rozdygotanymi dźwiękami gitary, a następnie powoli rozkwita w lśniące barwy, pełne gęstych, psychodelicznych, wirujących jak galaktyki pasaży organowych wspomagane efektownym bębnieniem. Ta muzyka nie potrzebuje wokalu. Wgniata w fotel, wsysa w środek jądra czasoprzestrzeni Kosmosu. Tak też wyobrażam sobie instrumentalną wersję mojej ukochanej płyty Hawkwind z 1975 roku, „Warior On The Edge Of Time”. Odleciałem… Podobne odczucia mam przy „Stellar Launch”. Kontemplacyjna przestrzeń meandruje z groźną, subtelną gitarą z użyciem wah wah i delikatnym westchnieniem Melotronu. Stopniowo wszystko napędza się jak pod działaniem potężnej siły grawitacyjnej i wznosi sięgając w kulminacyjnym momencie wyżyn kosmicznego chaosu… Trafnie zatytułowany „Godhead Dance” ma chwytliwą melodię, która sprawia, że nie mogę się opanować. Nogami wybijam rytm, zaś palce wściekle bębnią po stole. I to wszystko w czasie, gdy piszę te słowa. Ten oszałamiający i nie do zatrzymania kawałek trwający sześć i pół minuty napędza karkołomna jazda kapitalnej,  hendrixowskiej gitary wyczarowując przed oczami absurdalne kształty jak w Matrixie. Przestrzegam przed słuchaniem w czasie spożywania mocnych trunków tudzież innych używek- robi spustoszenie. Nie tylko w mózgu… Z kolei 14-minutowy „Jupiter & Beyond” to potężne jamowe granie, w którym psychodelię wymieszano z jazzem, funkiem i bluesem. Bardzo dużo tu przestrzeni, swobody i muzycznej wolności z użyciem syntezatorowych efektów. W tej jeździe szalenie podobają mi się gitary. Są naprawdę fajne. To tak, jakby powoli wbijać gwóźdź w drewnianą belkę i zwiększać siłę z każdym kolejnym uderzeniem, aż całkowicie zanurzy się w drewnie… Niesamowity „The Returning” kroczy jak, nomen omen, Golem na swych ciężkich i ogromnych nogach zmierzając nieuchronnie do finału. Potężne bębny z gderliwymi gitarami i mocnym basem brzmią nieziemsko i tak jakoś… zimno, wręcz lodowato. Gdyby to była brytyjska formacja, a nie krautrockowy zespół powiedziałbym, że „The Returning” jest zapowiedzią nadejścia ery Joy Division z okresu „Closer”. W tym miejscu zawsze mam dreszcze.

Bez wątpienia GOLEM ze swą płytą „Orion Awakes” jest czymś wyjątkowym w historii niemieckiego prog rocka ukazując jego najlepsze wzorce. Nawet gdyby okazało się, że była to mistyfikacja (w co nie wierzę, bo po co i komu miałaby służyć?) muzyka jest tu najważniejsza. A ta jest po prostu WSPANIAŁA! I jako taka obroni się po wsze czasy!

Z kronikarskiego obowiązku podam, że w nagraniu płyty udział wzięli: Willi Berghoff (gitary), Manfred Hof (organy i melotron), Mungo (bas), Joachim Bohne (perkusja) i gościnnie Rolf Föller (gitara). Wszystkie personalia to pseudonimy, więc traktujmy je z przymrużeniem oka…

 

BOKAJ RETSIEM „Psychodelic Underground” (1969)

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą BOKAJ RETSIEM brzmiało mi to bardzo po bałkańsku. Byłem święcie przekonany, że mam do czynienia z jakąś zapomnianą kapelą z byłej Jugosławii. Tymczasem okazało się, że grupa pochodziła z Niemiec, a jej nazwa czytana wspak (Meister Jakob) okazuje się być tytułem tradycyjnej niemieckiej piosenki dziecięcej (znamy ją pod tytułem „Panie Janie”).

Rainer Degner, gitarzysta grający w latach 60-tych w popularnych grupach rytmicznych The Rattles i German Bonds od dzieciństwa kochał tę prostą piosenkę. Nie dziwi więc pomysł na nazwę zespołu, który utworzył pod koniec 1967 roku. Zresztą trudno mówić tu o zespole – w założeniu miał to być studyjny projekt realizowany z anonimowymi muzykami sesyjnymi.

Jego historia jest dość niejasna i dziś już raczej nie do odtworzenia. Wiadomo na pewno, że do tego przedsięwzięcia nieoczekiwanie w 1968 roku zaangażowali się dawni znajomi Degnera z czasów German Bonds – klawiszowiec Peter Hecht i basista Dieter Horn (późniejsi członkowie formacji Lucifer’s Friend). Kto zaś zasiadł za perkusją, tego na sto procent nie wiemy. Jedne źródła podają, że był nim młody, utalentowany perkusista sesyjny Noam Hazeid Halevi. Inne optują za byłym muzykiem The Rattles, Peterem Beckerem, którego Degner ponoć ściągnął do studia w ostatniej chwili. Może być i tak, że obaj panowie uczestniczyli w sesjach nagraniowych,… Kwestii tej nie wyjaśnia też jedyna kompaktowa reedycja albumu z 2000 roku amerykańskiej wytwórni Gear Fab (wydawca w ogóle nie pokusił się o podanie składu zespołu). Pewne natomiast jest, że duża płyta zatytułowana „Psychodelic Underground” ukazała się w styczniu 1969 roku, wydana przez małą niezależną firmę Fass.

Front okładki „Psychodelic Undreground” (1969).

Ten krótki album trwający zaledwie 32 minuty i 47 sekund zawiera jedenaście nagrań; pięć z nich pełniąc funkcję łączników pomiędzy utworami nie przekracza minuty, z czego cztery mają w swym tytule słowo „Bokaj”. Można powiedzieć, że są one muzycznymi wariacjami na temat wspomnianej wyżej dziecięcej piosenki. Najbardziej zbliżona do oryginału jest „Bokaj Clasic” zagrana na akustycznej gitarze.

Całość zaczyna się od kapitalnego „So Bad” będący luźną przeróbką znanego hitu The Animals „Don’t Let Me Be Misunderstood”. Nie jest to jednak typowy cover. Główna melodia buduje szkielet dla znakomitej improwizacji zespołu zdominowanej przez ciężką, opartą na przesterach gitarze Degnera w stylu Iron Butterfly i Hendrixa, oraz fantastycznych wirujących organach. Biorąc pod uwagę fakt, że nagranie zostało zrealizowane w 1968 roku do dziś robi piorunujące wrażenie..! Przepiękna, psychodeliczna ballada „It’s Over” brzmi jak kawałek z Zachodniego Wybrzeża. Dramatyczny śpiew lidera, wokalne harmonie podparte łkającą gitarą i wyrazistą sekcją rytmiczną powodują u mnie ciary na plecach. A przecież podobnych kawałków z tamtej epoki znam dziesiątki… Jak bardzo kontrastuje z nim „Only A Child”. Nie ma tu ani jednej nuty, jest za to upiorny warkot broni maszynowej, która wypruwa z siebie pociski, słyszymy huk bomb i dramatyczny krzyk dziecka wołający „Mama, mama!” po czym wszystko nagle cichnie. Nie dziwi, że następujący tuż po nim instrumentalny „Sad Bokaj” jest bardzo nostalgiczną, smutną wersją piosenki „Panie Janie”… Z kolei „I’m So Afraid” sięga po zupełnie inne klimaty. Na czoło wysuwa się gitarowy fuzz w stylu Hendrixa, choć Degner swobodnie i z wielką łatwością przechodzi w krainę bluesa, jazz fusion i rhythm’n’bluesa. Warto podążać za jego długą, rozmytą gitarową solówką albowiem muzyk ukrył tu wiele smaczków, a ich odkrywanie to cała przyjemność. Ważną rolę odgrywają tu bajeczne organy Hammonda nadając  kompozycji ciężkiego i mocarnego brzmienia.

Tył okładki.

„Bokaj Retsiem” to wzorcowy przykład mariażu psychodelii i rodzącego wówczas krautrocka. Pierwsze 40 sekund muzyki zapowiada improwizowane granie. Atakujący Hammond  daje kopa i zmienia brzmienie, a zniekształcony wokal okazał się niezwykle trafnym, choć jak na tamte czasy dość ryzykownym pomysłem. Wszystko to. w połączeniu z „pływającą” sekcją przyniosło rewelacyjny efekt. Śmiem twierdzić, że to autentyczny i raczej mało znany klejnot pokazujący jak hartował się niemiecki prog rock… Zaraz potem mamy półminutowy przerywnik w rytmie bossa novy („Bossa Bokaj”)  Lekki, orientalny akcent, oraz gitara z użyciem efektu wah wah przewija się się przez „Pill”. Tytuł utworu nie jest hołdem dla tabletek antykoncepcyjnej (birth control pills), a przestrogą przed zupełnie innym zagrożeniem. „Tylko mała pigułka i to wszystko, czego potrzebujesz, aby zabić swoje życie” –  śpiewa wokalista. Chodzi rzecz jasna o narkotyki, które wcale nie przyspieszają rozwój umysłu, jak myśleli młodzi ludzie. Ich zażywanie kończy się fatalnymi skutkami…  Płytę zamyka świetny pod względem kompozycji blues „Drifting” ze świetnym Hammondem jako instrumentem dominującym. Pod sam koniec nagrania pojawia się recytatyw przypominający kanclerza Niemiec z okresu II Wojny Światowej, który filozofuje na temat wyższości rasy niemieckich… krów. Szkoda, że tak piękny blues został wyciszony, bo mógłby trwać i trwać…

Label oryginalnego longplaya wytwórni Fass.

„Psychedelic Underground” to album ukazujący  historyczne przejście z psychodelii do rodzącego się krautrocka prezentujący nadchodzące czasy eksperymentów z dźwiękiem i brzmieniem. Tych ostatnich jest tu co prawda jeszcze mało, ale wrota muzycznej percepcji zostały uchylone. Dziś uznaje się, że to jeden z najlepszych niemieckich albumów późnych lat 60-tych XX wieku. Doskonała uczta dla miłośników muzyki spod znaku Iron Butterfly, Hendrixa, Vanilla Fudge… W epoce wytłoczony w ilości 500 sztuk dziś jest absolutnym „białym krukiem” czarnego krążka osiągając na giełdach płytowych astronomiczne ceny. Polecam!

Znani i lubiani: Jimi Hendrix, Hawkwind, Greg Lake.

Wracam kolejny raz do pomysłu, by w jednym poście zamieścić opis kilku płyt bardziej znanych i lubianych wykonawców, które być może w czasie gdy się ukazały, co niektórym umknęły uwadze. Nie są to co prawda muzyczne rarytasy na miarę archeologicznych skarbów, ale trzymają wysoki poziom i mają nieocenioną wartość. Co ważne – opisane tu pozycje wciąż dostępne są w sprzedaży, warto więc przyjrzeć się im także pod kątem ewentualnego zakupu.

Żaden artysta rockowy nie ma tylu pośmiertnych albumów co Jimi Hendrix. Liczone już nie w dziesiątkach, ale w setkach tytułach. Czy warto więc rzucić się na to kolejne..?

THE JIMI HENDRIX EXPERIENCE „Purple Box” (2000)

To czteropłytowe wydawnictwo w formie książki z uwagi na swą aksamitno-fioletową oprawę nieoficjalnie nosi nazwę „Purple Box”. Tuż po wydaniu magazyn Rolling Stone na swych łamach ogłosił, że to (cytuję): „Rolls Royce wśród pośmiertnych zestawów Hendrixa…” Faktycznie – pudełko zawierające 56 nagrań w większości publikowanych po raz pierwszy robi wielkie wrażenie! To pozycja wręcz obowiązkowa dla każdego fana starego rocka (przyjmuję, że wielbiciele Mistrza mają ją na bank!). Po pierwsze – zachowano chronologię poczynając od pierwszych nagrań The Jimi Hendrix Experience z października 1966 roku, poprzez jego przełomowe albumy studyjne (w tym różne transcendentalne występy), kończąc na ostatniej sesji artysty w nowojorskim Electric Lady Studios w sierpniu 1970 roku. Można więc dokładnie prześledzić rozwój gitarzysty, który w swej krótkiej, bo zaledwie czteroletniej karierze łączył pop i blues, psychodelię, jazz i soul. I po trzecie – „Purple Box” zawiera także 80-stronicową broszurę wypełnioną rzadkimi, nigdy wcześniej niepublikowanymi  zdjęciami, esejami, ręcznie pisanymi notatkami i tekstami Jimiego. Jest więc na co popatrzeć, poczytać, a przede wszystkim posłuchać..

Do najwspanialszych perełek muzycznych należą zachwycające interpretacje „Killing Floor” Howlina Wolfa i „Catfish Blues” Roberta Petwaya z paryskiej Olimpii (obie z października: pierwsza z 1966, druga z 1967 roku), świetna instrumentalna kompozycja „Title No.3” z kwietnia’67, uroczy żart „Taking Care Of Business”, wczesna wersja „Angel”. Jest też do tej pory niedostępne, pełne czadu wykonanie „Glorii” Vana Morrisona, za którą biegałem całymi latami i straciłem nadzieję, że kiedykolwiek będę ją miał. Koniecznie muszę tu też wymienić imponującą wersję „Like A Rolling Stone” Boba Dylana z koncertu w Winterland w San Francisco z października 1968 roku, przejmujący blues „It’s Too Bad”, oraz nagrany z cudownym luzem „Country Blues” ze stycznia 1969 roku… Tak szczerze, to trzeba by  wymienić całą zawartość boksu – wszystko jest tu kapitalne! Na zakończenie dodam, że wydana została także wersja skrócona boksu (dwie płyty CD), ale szczęście musi być pełne.

Spośród wszystkich wykonawców na świecie grupa Hawkwind może poszczycić się największą dyskografią w historii rocka. Anegdota krążąca wokół zespołu głosi, że sami muzycy pogubili się w tej masie płyt i na dobrą sprawę nie wiedzą ile ich w końcu wydali… Gdyby ten materiał ukazał się w tym samym roku, w którym został nagrany, byłoby to ich drugie w karierze koncertowe wydawnictwo. Mowa o:
HAWKWIND „The '1999′ Party” (1997)

Ta podwójna płyta kompaktowa to zapis występu z 21 marca 1974 roku z Chicago Auditorium. Podczas gdy pierwszy koncertowy album „Space Ritual” (1973) opierał się głównie na utworach z płyt studyjnych („Doremi Faso Latido” i „In Search of Space”), ten koncentruje się na przygotowywanej właśnie płycie „Hall of the Mountain Grill”, która jak dla mnie jest NAJWIĘKSZYM albumem studyjnym Hawkwind za czasów Lemmy’ego! Materiał „Hall Of The Mountain Grill” był tak potężnie emocjonalny, że wykonywany na żywo nadawał muzyce inny wymiar. Spośród dziewięciu nagrań, które znalazły się na studyjnym albumie, w Chicago grupa wykonała  cztery: „Paradox”,D-Rider”, „You’d Better Believe It” i „Psychodelic Warlords”. Do koncertowego repertuaru włączono rzadkie utwory singlowe: „Brainbox Pallution” i „It So Easy”, co już w dużym stopniu podnosi wartość tego wydawnictwa, oraz melorecytacje: „Standing On The Edge” (znalazła się potem na płycie „Warrior On The Edge Of Time”) i „Veterans Of A Thousand Psychic Wars”. Reasumując, mamy tu ponad półtorej godziny oszałamiającej, kosmicznej i odurzającej muzyki spod znaku Jastrzębich Skrzydeł. Zespól Hawkwind w najlepszej formie i w najlepszym wydaniu. Innymi słowy  – obowiązkowa pozycja w zbiorach każdego rock fana. Żal serce ściska, że aż tyle lat czekaliśmy na jego premierę…

Greg Lake jako współzałożyciel King Crimson i lider Emerson Lake And Palmer był bez wątpienia jednym z architektów progresywnego rocka. Jego jedwabiście czysty głos na zawsze kojarzyć się będzie z niezapomnianym utworem jakim jest „In The Court Of The Crimson King” i równie doskonałą, prześliczną i liryczną perełką „C’est La Vie”. Jeszcze za życia artysty ukazał się album podsumowujący jego ówczesny dorobek artystyczny zatytułowany:                                          THE GREG LAKE RETROSPECTIVE „From The Beggining” (1997).

Podwójny kompakt zawiera dwie i pół godziny muzyki z różnych okresów działalności artysty, choć lwia część przypadła nagraniom z okresu ELP. Jak łatwo się domyślić zestaw ten otwiera „In The Court Of The Crimson King”, a zamyka „Heart On Ice” z wydanego w 1994 roku albumu „In The Hot Seat” reaktywowanego tria ELP.

Po dwóch piosenkach King Crimson, ten retrospektywny zestaw zabiera nas w okres ELP. Piosenki takie jak „Lucky Man” i „From the Beginning” przywołują wiele wspomnień… „C’est La Vie” to piękna piosenka Grega wykonana z orkiestrą, która pojawiła się na „Works Vol I”. Z tomu „Works Vol II” mamy „I Believe In Father Christmas” i „Watching Over You”.  Pierwsza z nich nie jest tą wersją z dodanymi dzwoneczkami na końcu. Dla tych, którzy nie wiedzą „I Believe…” nie jest standardową kolędą. Piosenka uderza obuchem między oczy i jest idealnym uzupełnieniem hitu „Silent Night/7 O’Clock News” duetu Simon And Garfunkel…  Oprócz nagrań King Crimson i ELP (w tym bardzo rzadkich, jak koncertowa wersja „Take A Pebble” ELP z festiwalu w Mar Y Sol w Puerto Rico z 1972 r.) znalazło się miejsce na wiele solowych dokonań Lake’a. Mam tu na myśli płyty „Greg Lake” i „Manoeuvres” z początku lat 80-tych. Są tu też jego nowe, do tej pory  niepublikowane rzeczy jak  „Love Under Fire” i „Money Talks”. Jest wreszcie niesamowita, koncertowa  wersja „21st Century Schizoid Man” nagrana w 1981 roku w Hammersmith Odeon z własnym zespołem z wyborną solówką Gary Moore’a dotychczas dostępna tylko na rzadkiej, niskonakładowej płycie „Greg Lake In Concert”. Ta retrospekcja pokazuje też jak na przestrzeni lat zmieniał się głos artyście. Jego „niebiański”, aczkolwiek mocny i rockowy z początku kariery staje się później bardziej dojrzały i głębszy, stworzony do śpiewania bluesa i jazzu. Mimo to „ziemski” Greg  Lake wciąż skutecznie wykorzystuje swój głos, co dobitnie potwierdzają „Black Moon” i „Paper Blood”. Zwracam też uwagę na utwór „Daddy”. To smutna piosenka o ojcu, który traci dziecko. Głęboki, jazzowy głos Grega robi cuda w tej melodii. Czuć w nim ból i cierpienie rodzica, który stracił dziecko z rąk szalonego zabójcy…

Greg Lake, który zmarł 7 grudnia 2016 roku w wieku 69 lat, był (jest!) jednym z najważniejszych i najbardziej znanych wokalistów w świecie progresywnego rocka. Ta świetna kompilacja tezę tę tylko potwierdza.

W poszukiwaniu (nie)straconego czasu. RAW MATERIAL „Time Is…” (1971).

Podstawę brytyjskiej formacji RAW MATERIAL stworzyli Colin Catt (org, voc) i Phil Gunn (bg). Chłopaki poznali się w 1965 roku i grali w amatorskim zespole studenckim. Dopiero po czterech latach duet dojrzał na tyle, aby rozpocząć samodzielną działalność. W projekt  zaangażowali się także Mike Fletcher (sax, voc), Paul Young (dr) i  Dave Greene (g). Młoda wytwórnia Evolution, która wprowadziło już w muzyczną stratosferę zespół Arzachel, z wielką przyjemnością wzięła pod swe skrzydła młodą obiecującą grupę.

Jesienią 1969 roku nagrali singla „Time & Illusion / Bobo’s Party” opartego na bluesie w konwencji rozmytej psychodelii. Kolejne dwa ukazały się wiosną następnego roku. Ciekawostką jest, że ostatni z nich, „Traveller Man (Part 1+2)”, został wydany także w Niemczech z alternatywną i (co tu dużo mówić) ładniejszą okładką. Mała płytka Arioli ze zdjęciem zespołu jest dziś sporym rarytasem.

Rzadkie, niemieckie wydanie trzeciego singla zespołu (1970)

Po okresie fascynacji psychodelią i bluesem zespół poszedł w stronę złożonego rocka progresywnego o jazzowym zabarwieniu. Ich pierwszy album „Raw Material”, który ukazał się w grudniu 1970 roku był co prawda jeszcze mieszanką psychodelii i folku, ale miał też kilka świetnych (szczególnie tych dłuższych) fragmentów prog rockowej muzyki. Myślę tu o genialnym, ponad siedmiominutowym „Time And Illusion” i niewiele mu ustępującym „Traveller Man”. Co prawda debiut w stosunku do następnej płyty był niespójny i lekko chaotyczny, ale ma swój urok i chętnie do niego wracam.

Debiutancki album „Raw Material” (1970)

Nie mniej to „Time Is…” wydany w listopadzie następnego roku przez Neon Records (oddział RCA) skradł mi serce. Gustowna pomarańczowa okładka z klepsydrami symbolizuje upływający czas. Czas jest głównym bohaterem tekstów, choć nie znajdziemy w nich definicji czym on jest. Tym niech zajmują się inni. Zespół porusza też tematy samotności, miłości (czasem jej braku) i religii… Ich muzykę porównuje się z wczesnym Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Szkoda, że w trakcie trzyletniej działalności w rodzinnej Wielkiej Brytanii muzycy nie zostali należycie docenieni.

Front okładki „Time Is…” (1971)

Album składa się z sześciu misternie utkanych kompozycji z mnóstwem wolnej przestrzeni dla poszczególnych instrumentów.  Nie są one łatwe w odbiorze – przynajmniej za pierwszym razem. Aby w pełni docenić ich wartość całość wymaga skupienia, uwagi i (być może) kilku przesłuchań. Nie będzie to jednak czas stracony…

Arktyczny powiew wiatru niczym płaszcz Królowej Zimy podszyty kryształkami lodu i płatkami śniegu omiata pierwsze dźwięki płyty. Tak zaczyna się „Ice Queen” – nagranie wprowadzające nas w świat niezwykłych dźwięków. Ta złożona konstrukcja utworu sklejona jest z kilku tematycznych pomysłów umiejętnie zaaranżowanych na saksofon, gitarę, klawisze, bas i perkusję. Niezwykle intrygujące, instrumentalne odcinki przywołują na myśl wczesny King Crimson. Co prawda otwierający je saksofonowy riff jest niemal identyczny jak w kawałku „Killer” Van Der Graaf Generator, ale ogólnie całość jest zbyt oryginalna i wyklucza poza wszelką wątpliwość myśl o plagiacie. Poza tym nigdy nie słyszałem, żeby David Jackson z VDGG zgłaszał co do tego jakiekolwiek pretensje… Dominujący wokal Colina Catta i jego zwiewne klawisze, dryfujący flet Micka Fletchera, warcząca gitara Dave’a Greena, do spółki z perkusją Paula Younga napędzają jazz rockowy rozkład jazdy. Podoba mi się jak Phil Gunn sprytnie wplata nietypowe odcienia swojego basu urozmaicając nim kolorową paletę ciężkiego prog rocka. W końcówce budzące grozę psychodeliczne chmury rozjaśnia iskrzący flet, luźna sekcja rytmiczna, organy i saksofon barytonowy Fletchera. Gra tego ostatniego bardziej przypomina Iana McDonalda niż wspomnianego już Davida Jacksona… Powolny gitarowy riff otwiera Empty Houses”, drugi utwór na albumie. Pierwszą część (wokalną) można byłoby porównać do jam session żywiołowego Rush z pedantyczną i precyzyjną Beggar’s Operą gdyby takie spotkanie miało miejsce w przeszłości. Ciężki, asertywny dźwięk załamuje pretensjonalność melodii wokalnej, a następnie tonie w akustycznie czystej sonatinie. Nie na długo. Tuż po niej następuje sekwencja instrumentalna, w której odnajduje się Colin Catt ze swoimi organowymi akordami. Do gry wchodzi Mike Fletcher i jak zaklinacz węży, tka cudowne pasmo dźwięków saksofonem sopranowym wabiąc z kosza wciąż uśpioną, jadowitą kobrę. Po kilku minutach przepysznego wyczekiwania okazuje się, że gad wcale nie jest taki groźny – bardziej przypomina gekona niż groźnego węża. Z gitarową mocą muzyka powraca do ciężkiego prog rocka… Dziewięciominutowe „Insolet Lady” składa się z trzech części. Prolog („By The Way”) z piękną linią melodyczną ma klimat i melancholię Cressidy, ale czuć tu też ducha średniowiecznej ballady granej przez samotnego trubadura. Delikatny głos, akustyczna gitara, romantyczny fortepian, ulotny flet… Cudna jest ta miniatura. Potem robi się bardziej agresywnie („Liitle Thief”). Muzyka nabiera wigoru i mocy z licznymi zmianami tempa, aż do końcowego crescendo. Trwa to chwilę, ale ma kopa! Ostatnia część („Insolet Lady”) to po mistrzowsku zagrany rocka progresywny. Ciepły wokal, gwiezdny kryształ perkusji, astralne klawisze, pastelowa gitara akustyczna… Chwilę potem pełna rozmachu orkiestrowa aranżacja z wokalnymi harmoniami wieńczy całość. Ależ to jest niesamowite!

Tył okładki. Reedycja CD (Repertoire 2011).

W „Miracle Worker” muzycy uruchamiają jazzowe koło zamachowe, w którym jak zwykle fantastycznie wykorzystano saksofon, świetne gitarowe zagrywki i ogniste riffy. Organy Hammonda uzależniają, a  solo fortepianu rozbija perkusję… Rany, ile tu się dzieje! Zmiana tempa i dynamiki prowadzi do kapitalnej części instrumentalnej (pozdrowienia dla Dave’a Brubecka!) z organowymi i gitarowymi solówkami. Słuchanie tego nagrania to czysta przyjemność! W „Religion” jeden akord grany w kółko z przybrudzonym, nerwowym pulsem saksofonu, prostym, mocnym bębnieniem krzyżuje się z partiami gitary elektrycznej i organami. Ależ jazda! Brzmi jak progresywny punk rock z mroczną i hipnotyzującą atmosferą… Ostatni, 11-minutowy „Sun God” podobnie jak „Insonet Lady” składa się z trzech części. Ta doskonała mieszanka bajecznych motywów balladowych i dramatycznych chwil ilustruje wieczną dychotomię Światła i Ciemności. Pierwsza część („Awakening”) jest naprawdę poruszająca. Zaczyna się delikatnymi dźwiękami gitary akustycznej, fletu i talerzy perkusyjnych. Senny syntezator i piękna gitara slide rozkwitają ezoterycznymi nutkami. Niespiesznie, leniwie. W podobnym stylu zrobił to Pink Floyd w „Echoes”... Czas zwalnia, a jedwabisty wokal wprowadza w kojący trans. Przebudzenie jest gwałtowne i hałaśliwe („Realization”). Tym razem z dzikim wokalem, łoskotem perkusji, kąśliwymi akordami Hammonda i „mruczącym” basem. Po takim szaleństwie zespół ponownie wraca do podniosłych tonów zatapiając się w refleksyjnym oceanie łagodnych dźwięków syntezatora i magicznej gitary („Worship”). Gdy poruszające dźwięki saksofonu ustępują miejsca niebiańskiemu chórowi muzyka sięga absolutu…

Pomimo, że zespół RAW MATERIAL na początku lat 70-tych nie zyskał uznania na Wyspach (w przeciwieństwie do kontynentalnej Europy) to wpisał się w historię rocka. „Time Is…” to jeden z najwspanialszych (nieznanych) progresywnych tytułów nagranych wówczas w Anglii mający równorzędne miejsce na półce z płytami obok albumów Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Warto o tym pamiętać…

FRAME „Frame Of Mind” (1972)

Marburg to bardzo stare, niezwykle urocze miasto położone w niemieckiej Hestii nad rzeką Lahn. Jego początki sięgają IX wieku  choć prawa miejskie nabył cztery stulecia później. Miasto szczyci się wspaniałym gotyckim zamkiem i kościołem św. Elżbiety z 1235 roku zachowanym w idealnym stanie do dzisiaj. Jest też siedzibą uniwersytetu powstałego w 1527 r. Tutaj też na początku lat 70-tych XX wieku powstało kilka rockowych grup w tym  FRAME.

Zespół założyło pięciu muzyków:  Andy Kirnberger (g), Cherry Hochdörfer (org), Peter Lotz (bg), Dieter Becker (voc) i Wolfgang Claus (dr). Od początku tworzyli własne kompozycje inspirowane muzyką Deep Purple i Vanilla Fudge co słychać między innymi w doskonałych partiach klawiszowych (Hammond!). W swoim brzmieniu FRAME umiejętnie łączył ciężki rock z elementami folku, progresji, bluesa i psychodelii z angielskimi tekstami. Z kontraktem płytowym w kieszeni podpisanym z Bacillus Records weszli do studia legendarnego producenta Dietera Dierksa i pod okiem Petera Hauke, który współpracował m.in. z Epsilon, Nektar, My Solid Ground i Pell Mell nagrali osiem piosenek na debiutancki album. Krążek „Frame Of Mind” został wydany w 1972 roku. To był złoty czas dla progresywnej muzyki…

Front okładki płyty „Frame Of Mind” (1972)

Paradoksalnie z jednej strony album „Frame Of Mind” to prawdziwe cudo i autentyczna perełka muzyczna, z drugiej zaś należy do jednej z najbardziej niedocenianych i zapomnianych płyt w niemieckiej historii progresywnego rocka.

Na dobrą sprawę album nie przypomina krautrocka, który znamy i kochamy (Neu!, Cluster, Amon Duul…). Rozszerzone partie solowe są bardziej oparte na bluesie niż cokolwiek, co pochodzi z niemieckiej szkoły Kozmische Music. FRAME gra tu brytyjskiego wczesnego prog rocka opartego w dużej mierze na ciężkim brzmieniu Hammonda w stylu Cressidy, Still Life, Beggar’s Opery, Rare Bird, Quatermass, Spring, czy Aardvark. Kompozycje wyróżniają się jednak cięższymi aranżacjami i zdecydowanie agresywniejszą gitarą. Ogólnie rzecz biorąc jeśli ktoś lubi brzmienie niemieckich grupy takich jak Birth Control, Frumpy, 2066 And Then, Virus, Spermull, lub Tyburn Tall, na pewno pokocha FRAME!

Płyta zaczyna się od tytułowego nagrania „Frame Of Mind”. Jak ja uwielbiam tak piękne otwarcia! Utwór do samego końca jest po prostu znakomity! Relaksujący, nostalgiczny, czasem bardziej energiczny, ale wciąż melodyjny i „chwytliwy”. Melancholijne linie organów prowadzą utwór od pierwszych taktów. Wokalista wyśpiewując tekst „Gorący letni dzień, leniwy nad rzeką, czas płynie …” przypomina mi w ten zimowy okres ciepłe letnie dni. Nie ma tu żadnej zbędnej nutki, niepotrzebnego dźwięku. Wszystko trafione w punkt. W końcówce delektować się można fantastycznymi, szybkimi solówkami organowo-gitarowymi. I chociaż ostatnie dwie minuty przypominają mi Atomic Rooster całość brzmi jak z jakiegoś dawno zaginionego albumu Cressidy…  A tuż po nim równie kapitalny utwór. „Crucial Scene” wydaje się być podobny do poprzednika. Jest jednak nieco trudniejszy, z przybrudzonymi riffami organowymi i bardziej rozbudowaną solówką gitarową. Jest też bardziej progresywnie. To tutaj wspaniale prezentują się bluesowe solówki na Hammondzie. Do tego harmonie wokalne z wiodącym głosem Dietera Beckera nie mają niemieckiego akcentu i są po prostu świetne… 11-minutowy „All I Really Want Explain” to mini-epopeja charakteryzująca się bardzo pięknym, nostalgicznym wokalem, rytmicznymi dźwiękami gitary akustycznej i wszechobecnymi, niemal kościelnymi organami. Odcienie Cressidy są tutaj bardzo wyraźne, ale absolutnie nie mam nic przeciwko, bo uwielbiam taki rodzaj melodyjnego progresu. Po prawie pięciu minutach progowego grania muzyka zwraca się w stronę bluesa. Andy Kirnberger popisuje się soczystym solem gitarowym, po którym następuje jeszcze lepszy i znacznie dłuższy psychodeliczny popis gry na Hammondzie. Cudo! Mógłbym przysiąc, że to Jean Jacques Kravetz z Frumpy stoi za instrumentem! W drugiej części utwór przechodzi w bardziej jazzowe klimaty, a Cherry Hochdörfer zamienia (co prawda na krótko) organy na wysmakowany, fortepian. Uwielbiam każdą sekundę tego nagrania. Jest niesamowite! Do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego ta grupa wówczas się nie przebiła…

Tył okładki kompaktowej reedycji wytwórni Bellaphone (1993).

„If” otwierał stronę „B” oryginalnego longplaya. Tym razem zespół częstuje nas hard rockowym daniem, na które składa się ciężki gitarowy riff, mocny bas i potężna perkusja. Pozornie kawałek ten wydaje się prosty, ale tylko do momentu, gdy do gry wchodzą klawisze. Bardzo długie, ogniste i dzikie solo Hammonda w połowie nagrania rozwala system i nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z naprawdę klasycznym progresywnym albumem..! Po dawce ciężkiego brzmienia przychodzi czas na chwilę wytchnienia. „Winter” to spokojny numer z ładnie wpasowanym, emocjonalnym wokalem, z wiodącymi liniami gitary akustycznej i melotronem w tle, ozdobiony organowym solem w środkowej części i bajkową solówką gitarową w końcówce. Niby ballada, ale naprawdę świetna… Prosty blues rock z uproszczonymi gitarowymi riffami zaczyna „Penny For A An Old Guy”. Potem muzyka nagle zwalnia przechodząc w rejony psychodelicznej krainy z łagodną sekcją rytmiczną, powtarzającymi się dźwiękami gitary akustycznej i mrocznymi tekstami. Hochdörfer wygrywa na klawiszach (klawesynie..?) radosną melodię; na koniec zespół powraca do ciężkich bluesowych dźwięków. A wszystko to w ciągu zaledwie 3 minut i 10 sekund…! „Children’s Freedom” oparty jest na bardzo melodyjnych, energicznych liniach gitary akustycznej. Najważniejszy wydaje się jednak wokal: emocjonalny, ciepły i nieco liryczny. Gdzieś w tle słychać organy. Gdy pod koniec wyłania się cudowne solo gitary elektrycznej czuję wewnętrzny spokój. Spływa łagodnie i działa jak katharsis. Szkoda, że ​​nagranie trwa tylko dwie i pół minuty… Kiedy płyta w odtwarzaczu nieruchomieje, a głośniki milkną mam żal, że to już koniec. I od lat zadaję sobie wciąż to samo pytanie: dlaczego tak piękne albumy jak ten trwają tak krótko..?

Tuż po wydaniu albumu zespół rozpadł się, choć nie wszyscy odłożyli instrumenty do szafy. Andy Kirnberger zasilił grupę Pell Mell i zagrał na ich debiutanckim albumie „Marburg” wydanym w tym samym 1972 roku. Dwa lata później grał w progresywnym Hardcake Special nagrywając płytę „Hardcake Special” (1974)… Z kolei Cherry Hochdörfer i Wolfgang Claus pod koniec lat 70-tych przyjęli propozycję kolegów z Pell Mell. Można ich usłyszeć na czwartym, przedostatnim w dyskografii grupy, albumie „Only A Star” (1978). Co robili pozostali muzycy, tego nie udało mi się ustalić.

 

Bez dymnej zasłony: TEAR GAS „Piggy Go Getter” (1970); „Tear Gas” (1971)

TEAR GAS nie zrewolucjonizował muzyki, nie przecierał szlaków i nie wyznaczał nowych trendów. Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że jest nieznany, czy zapomniany. Wręcz przeciwnie. W Szkocji do dziś działają jego fan kluby, ma też spore grono wielbicieli w naszym kraju. Dwie płyty wydane na początku lat 70-tych to solidne i trzymające wysoki poziom pozycje, które do tej pory nie miały szczęścia do kompaktowych reedycji (milczeniem pomijam pirackie edycje). Po raz pierwszy obie płyty OFICJALNIE ukazały się na CD w lutym i czerwcu 2019 roku! Wydane przez Esoteric zostały zremasterowane na podstawie zachowanych taśm-matek. Zawierają oryginalne okładki, a w środku broszurki z esejem o zespole.

Grupa powstała w Glasgow pod koniec lat 60-tych i już na starcie została określona mianem „szkockiej supergrupy”. Nie przez wzgląd na wirtuozerskie umiejętności muzyków. Bardziej z faktu, że wywodzili się z popularnych zespołów działających na tamtejszym terenie.  Gitarzysta Alistair „Zal” Cleminson i wokalista Davey Batchelor byli w grupie Bo Weavles, perkusista RichardWullie” Munro porzucił Right Tyme, basista Chris Glenn grał z Jade, a klawiszowiec Eddie Campbell udzielał się w rozwiązanym właśnie Beatstalkers. Stosownie do granej przez siebie muzyki – ciężkiej i ostrej, nazwali się Mustard zmieniając ją wkrótce na bardziej „żrącą” i „łzawiącą” –  TEAR GAS.

TEAR GAS. Stoją od lewej : D. Batchelor, Ch. Glenn, W. Munro. Siedzą : E. Campbell i Z. Cleminson  (czerwiec 1969) .

Początkowo repertuar opierali na utworach Jethro Tull, Deep Purple, The Jeff Beck Group, Led Zeppelin (wersja „Communication Breakdown” grana na zakończenie powalała publikę). Grali też własne kawałki. I choć nie było ich zbyt wiele, muzycy intensywnie nad nimi pracowali. Pracowali też nad swym nowym scenicznym wizerunkiem – modne garnitury z niemnącego się materiału podobnego do naszej krempliny zamienili na sprane jeansy i skórzane kurtki.

Eddie Campbell i jego sfatygowane organy (1970)

Ich występy przyciągnęły uwagę Tony’ego Caldera, legendarnego promotora współpracującego m.in. z Andrew Loog Oldhamem (menadżerem Rolling Stones) i Brianem Epsteinem, który powierzył mu swego czasu promocję singla „Love Me Do” Beatlesów (jak wiemy z wielkim powodzeniem!)… To on sfinalizował kontrakt, który zespół podpisał z wytwórnią Famous należącą do spółki Paramount. Wraz z  producentem Tony Chapmanem i inżynierem dźwięku Tomem Alloma znaleźli się w Regent Sound Studios – legendarnej świątyni, w której The Rolling Stones nagrali debiutanckiego singla, a Black Sabbath zrealizował pierwsze albumy. Sesje trwała tydzień, podczas których zarejestrowano dziesięć kompozycji.  Miksowanie materiału wydawcy powierzyli inżynierowi dźwięku, więc nie mieli okazji usłyszeć, ani tym bardziej ich zatwierdzić.  Efekt finalny usłyszeli dopiero, gdy album trafił do sklepów.

TEAR GAS „Piggy Go Getter” (1970)

Debiutancki krążek „Piggy Go Getter” z interesującą okładką dwóch policjantów (tytułowych „świnek”..?) rzucających gaz łzawiący w dymną zasłonę ukazał się w październiku 1970 roku. Jest to w całości autorskie dzieło zespołu, będące mieszanką psychodelii i folk rocka, z dużym wpływem bluesa i wibracjami amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża. I nich nie zdziwi nas, że dla zespołu, który uwielbiał takich wykonawców jak Zeppelin, Sabbath i Jeff Becka, piosenki w rodzaju „Nothing Can Change Your Mind” z uroczymi chórkami bliższe są grupie Crosby Still And Nash niż Deep Purple… Otwierający płytę „Lost Awaking” zagrany z akustyczną gitarą i elektrycznymi dźgnięciami podkreślającymi historię zagubionej miłości brzmi jak „Alone Together” z solowej płyty gitarzysty Traffic, Dave’a Masona. Takie nagranie nie potrzebuje, krwi, potu i pazura, a mimo to wciąga. W podobnym  stylu rozbrzmiewa ballada „Your Woman’s Gone And Left You”… Urocza melancholia wychodzi z „Night Girl”, gdzie w końcu słychać mocną gitarę. Jest jej więcej w nagraniu „Living For Today”, będącym zapowiedzią ostrzejszego grania. Rockowe riffy gitarowe z imponująco wysokimi harmoniami, fajnym wokalem i ciężkimi organami nawiązują do stylu wczesnego Deep Purple… „Mirrors of Sorrow” idzie w podobnym kierunku. To piosenka o samotności i depresji. „Spójrz w dół, w zwierciadło smutku. Lustrzane odbicie odbija się ode mnie, pozwala znaleźć nadzieję na jutro, na lepsze dni…” Utwór z pełną werwy sekcją rytmiczną, z chwytliwymi organowymi riffami w tle przypomina „Hush”, a wsłuchując się w  ostry gitarowy riff czuć inspiracje beatlesowskim „Hey Bulldog”…  Wiodącym instrumentem napędzającym „Big House” jest fortepian nadając całości bluesowej energii w stylu boogie-woogie. Ciało kołysze się do tańca, nogi wystukują radosny  rytm… „Look, What Else Is Happening” choć nie tak hałaśliwy jest energetyczny. Perkusista Willie Munro wreszcie się obudził i zaczął grać! Podobnie zresztą jak gitarzysta Zal Cleminson i klawiszowiec Eddie Campbell. Tylko, czy nie za późno..? „I’m Fallin’ Far Behind” wciąż trwa w gorączkowym tempie dzięki kolejnemu oryginalnemu riffowi Zala Cleminson, który s woim wiosłem robi uniki i porusza się jak koszykarz szukający rzutu…  Na zakończenie dostajemy „Witches Come Today” – zabójczy finał z ciężką gitarą i organami, kapitalnym bębnieniem i mocno podkręconym basem. Typowy kiler potwierdzający, że mamy do czynienia z hard rockowym bandem z krwi i kości bez żadnej zasłony dymnej.

Muzycy TEAR GAS nie byli zachwyceni produkcją krążka. Podczas jednego z promocyjnych koncertów basista Chris Glen nawiał wręcz fanów, by nie kupowali płyty, która nie oddaje w pełni brzmienia zespołu. Mimo to z tą samą ekipą realizatorów nagrali drugi longplay wydany tym razem przez Regal Zonophone (pododział EMI).

Druga płyta zatytułowana po prostu „Tear Gas” (1971)

Zanim płyta „Tear Gas” ukazała się na rynku w zespole nastąpiły zmiany. Zmęczony trasami koncertowymi  Eddie Campbell pożegnał się z grupą. Jego miejsce zajął młody i utalentowany klawiszowiec Ronnie Leahy.  Z kolei perkusistę Wullie Munroe’a zastąpił Ted McKenna z Dream Police, który rozwiązał się nieco wcześniej.

Podczas gdy debiut nawiązywał do hipisowskich wpływów, tym razem celem zespołu było nagranie zdecydowanie cięższego materiału. Pracę w studio zaczęli od nagrania trzech coverów. Pierwsze dwa składały się z utworów jakie Jeff Beck nagrał na albumie „Beck-Ola”. Były to „Jailhouse Rock” i „All Shock Up” (oba znane z repertuaru Elvisa). Kolejnym była kompozycja Jethro Tull „Love Story”, która w owym czasie otwierała występy TEAR GAS. Spokojny, nieco dramatyczny wstęp z późniejszymi dynamicznymi zmianami i palącymi gitarowymi solówkami kawałek ten daleki był od lżejszych, przebojowych propozycji z debiutu. Zal Cleminson grą na gitarze oszałamia. Jest naprawdę bardzo dobry. Gdybym był panną rzuciłbym się na niego z okrzykiem „Mój ci on, mój!” Do tego produkcja jest świetna. Wszystko i wszystkich słychać doskonale… Kiedy zespół grający covery kopie w tylną część ciała, to jestem szczęśliwy. Słuchając połączonych w jedną całość „Jailhouse Rock”/„All Shook Up” jestem niezmiernie szczęśliwy! Pokłady zniekształconych dźwięków gitary z godną podziwu konsekwencją napędzają tę mini wiązankę. To jeszcze nie proto-metal. Cleminson przypomina mi tu gitarzystę Jima McCarty’ego, który na pierwszych albumach grupy Cactus w podobny sposób skopał mi parę razy tyłek. Reszta zespołu też nie od parady, dotrzymuje mu kroku… „That’s What’s Real” to sześć minut szczęścia. Ciężki jak diabli, z fajnymi zmianami tempa i potężnym mocnym zakończeniem. Nie grajcie tego głośno swojej babci. Inaczej was wydziedziczy… Całkiem luźno robi się w „Lay It On Me”. Trochę pianina w rytmie honky-tonk, gitara slide, a to wszystko  w stylu rockowego boogie zmieszanego z atmosferą małego wiejskiego pubu serwującego lokalne piwo… Super ciężki „Woman For Sale” zamykał pierwszą stronę oryginalnego longplaya. To był ten moment, kiedy muzycy ruszyli do Ziemi Obiecanej zwanej Hard Rockiem. Sabbathowy „I’m Glad” to kolejny mocarz i wielu widzi w nim prekursora metalu. Moim zdaniem nie jest to proto-metal. Owszem, ten szybki i  super ciężki numer ma określone cechy, które definiują „metal”, ale sam nie jest metalem. Tak jak Sir Lord Baltimore nie jest metalowym zespołem. Tnące jak żyletka gitarowe solówki są ostre lecz nie tak typowe jak większość solówek tej epoki. Utwór zaczyna się jak klasyczny rocker z szerokim wachlarzem gitarowych riffów. Po długim solo zespół delikatnie przechodzi do drugiej, bardziej delikatnej części z elektryczną dwunastostrunową gitarą, fazowymi rytmami perkusji i tęsknym wokalem. Gra warta grzechu..! Rzewny nastrój przewija się przez „I’m Glad” toczący się wolno jak walec.  Gitara Cleminsona łka czystym i krystalicznym dźwiękiem, a wokal i chórki na tle ciężkiego basu i organów ubarwiłyby najlepsze kompozycje Uriah Heep. Jest w tym nagraniu jakiś czar i magia nie pozwalająca oderwać się od muzyki ani sekundę. Sześć minut mija jak mrugnięcie okiem… Z kolei subtelne dźwięki jazzowej gitary rozpoczynają „The First Time”. Ten utwór zamyka płytę. Spokojnie i nostalgicznie. Kojący wokal sączy się do samego końca. W drugiej minucie gitara na moment staje się bardziej agresywna. Ten gość mnie zachwyca. Nawet gdy gra rytmicznie wciąż jest niesamowity.  Wchodzą organy, atmosfera na moment robi się gęsta. I kiedy wydaje się, że całość nabierze odpowiedniego tempa, rozwinie się i będzie czad niespodziewanie wszystko powolutku wycisza się. Pozostaje żal, że coś co tak pięknie się zaczęło już się skończyło…

Chociaż wyniki sprzedaży albumu „Tear Gas” były dobre grupa nie zdecydowała się na nagranie kolejnej płyty. Być może wpływ na to miała seria wspólnych koncertów zespołu z wokalistą Alexem Harveyem w londyński klubie Marquee na początku 1972 roku. A może zdali sobie sprawę, że nigdy nie osiągną poziomu swoich idoli? W każdym bądź razie w połowie tego samego roku Glen, McKenna i Cleminson przyjęli propozycję jaką złożył im Harvey. Zakładając błyszczące kostiumy, razem z ekscentrycznym wokalistą stworzyli glam rockową kapelę, która ostatecznie stała się znana pod nazwą The Sensational Alex Harvey Band.

Paradoksem jest, że mimo popularność SAHB na Wyspach i USA dość szybko zapomniano o TEAR GAS (za wyjątkiem Szkocji rzecz jasna) i o jego dwóch, absolutnie klasycznych, hard rockowych albumach. Bo co by nie mówić, są to obligatoryjne wręcz pozycje dla każdego fana, który chce zgłębić rockową scenę lat 70-tych tamtego rejonu Wysp Brytyjskich, I warto o tym pamiętać…

PS. O zespole SAHB i jego najpopularniejszej płycie pisałem w kwietniu 2015 roku w poście pt. The Sensational Alex Harvey Band „Next” (1973), Wystarczy wpisać w wyszukiwarce na głównej stronie bloga hasło:  Alex Harvey. Polecam! 

CANTERBURY GLASS „Sacred Scenes And Characters” (1968)

Spośród wielu grup, które nagrały materiał w latach 60-tych  XX wieku i w epoce nie zostały wydane  CANTERBURY  GLASS była jedną z najbardziej niezwykłych i interesujących. Utwory, które nagrali w 1968 roku łączyły muzykę klasyczną z elementami muzyki sakralnej i psychodeliczno-progresywnym rockiem. I nie było w tym za grosz kuglarstwa, czy robienia sztuki dla sztuki. Jak na tamten czas stworzone przez zespół kompozycje charakteryzowały się niezwykłą kreatywnością i godnym podziwu twórczym rozsądkiem.

Korzenie CANTERBURY GLASS sięgają wczesnych lat 60-tych kiedy to londyńczycy, Malcolm Ironton (g, voc) i Michael Wimbleton (voc), stworzyli  duetu folkowo-bluesowy Mick & Malcolm. Nagrali dwa single dla wytwórni Pye: „Little Vienice” (1966) i „Big Black Smoke” (1967), ale brak sukcesu spowodował, że ich drogi artystyczne rozeszły się. Do końca pozostali jednak serdecznymi przyjaciółmi. W tym czasie Ironton będąc od wrażeniem występów zespołu Pink Floyd i The Moody Blues zwrócił się w stronę rockowej psychodelii. Wraz z perkusistą Dave’em Dowle’m i basistą Tony’m Proto stworzył zalążek nowego zespołu; z tym ostatnim zaczął pisać nowy materiał. Niebawem do zespołu dołączyli klawiszowiec i gitarzysta Mike Hall (kolega Malcolma ze studiów w  Hornsey Art College, gdzie Pink Floyd opracowali swe eksperymentalne pokazy świetlne), oraz grająca na flecie wokalistka Valeri Watson.

CANTERBURY GLASS zaczął regularne występy w londyńskich klubach Middle Earth, Electric Garden i Eel Pie Island z różnymi znanym artystami takimi jak Ten Years After, Jimi Hendrix, Denny Laine czy Caravan.  Psychodeliczne kompozycje z elementami klasycznej muzyki sakralnej i łacińskimi tekstami ozdobione „kościelnymi” partiami organów wzbudzały duże zainteresowanie. Koncerty były zazwyczaj słuchane w ciszy i skupieniu – jak na młodzieżowe kluby rzecz raczej niecodzienna…  Sprawy zespołu zaczęły iść w dobrym kierunku kiedy to londyński aranżer Harry Roberts usłyszał demo dwóch piosenek. Zachwycony ich oryginalnością wraz ze swoim partnerem, właścicielem Olympic Studios, Cliffem Adamsem zorganizowali grupie sesję nagraniową. Asystował im inżynier dźwięku Chris Kimsey, późniejszy producent płyt The Rolling Stones, ELP, U2 i Marillion… Na sesji pojawił się też nowy nabytek zespołu, gitarzysta Steve Hackett (przyszły członek Genesis), którego zafascynowała muzyczna formuła grupy. Nie przeczuwał, że będzie to jedynie mały epizod w jego wspaniałej karierze… W sumie zarejestrowano wówczas sześć nagrań, którymi zainteresował się Polydor. Debiutancka płyta była na wyciągnięcie ręki. I wszystko potoczyłoby się wspaniale, gdyby do akcji nie wkroczył menadżer zespołu, który odmówił Polydorowi licząc, że CBS i EMI, z którymi równolegle negocjował zaproponują lepszą ofertę. Ta sztuczka przyniosła fatalny skutek, gdyż obie firmy wycofały się, zaś Polydor stracił zainteresowanie zespołem. Tym samym album, który miał już gotową okładkę i czekał na tłoczenie nie ukazał się, a grupa poszła w rozsypkę. Na muzycznym rynku pozostali jedynie Steve Hackett i perkusista Dave Dowle. Ten ostatni dołączył do Briana Augera i jego formacji Trinity, a nieco później pojawił się w Whitesnake…

Przez długi czas nie wiadomo było, co stało się z nagranymi taśmami. Ślad po nich zaginął tuż po rozpadzie grupy. Nie miał ich menadżer ani żaden z muzyków. Nie było też ich w archiwach Olympic. Podejrzewano, że zostały zniszczone, wyrzucone, lub po prostu skasowane. Czterdzieści lat później Malcolm Ironton pracując nad filmem dokumentalnym w brytyjskiej telewizji BBC niespodziewanie natknął się na oryginalne taśmy-matki z czterema nagraniami swojej grupy! Prawdopodobnie jedynymi jakie ocalały. Jego mina w tamtym momencie musiała być bezcenna… Jeszcze tego samego, 2017 roku odnalezione utwory: „Kyrie”, „Nunc Dimittis”, „Gloria” i „Prologue” wraz z wczesnym  nagraniem demo „We’re Going To Beat It (Battle Hymn)” trafiły na płytę CD „Sacred Scenes And Characters” wydaną przez małą, niezależną wytwórnię Ork Records.

Canterbury Glass „Sacred Scenes And Characters” (Ork Records 2007).

Niestety płyta dość szybko została wycofana ze sprzedaży. Może to i dobrze, bo to nie koniec niespodzianek. Sensacja wybuchła dwa lat później. Pod koniec 2009 roku kiedy Simon Ashley ze Stamford Audio skontaktował się z Malcolmem Irontonem, by omówić wydanie albumu na płycie winylowej ten ponownie zaczął grzebać w archiwach. I choć trudno w to uwierzyć poszukiwania przyniosły owoce w postaci dwóch kolejnych zaginionych nagrań z tej samej sesji, czyli „Battle Hymn” oraz „The Roman Head Of A Marble Man”! Indiana Jones nie pogardziłby takim fartem… Słuchając kompletu nagrań Ironton przypomniał sobie, że „Gloria”miała być ostatnim utworem na albumie, a „Battle Hymn” kończyć stronę „A”. Z kolei „The Roman Head Of A Marble Man” powinien znaleźć się na drugiej stronie pomiędzy „Prologue” i „Gloria”. I taka kolejność utworów znalazła się na longplayu wytwórni Stamford Audio z 2010 roku. Malcolm zadedykował płytę nieżyjącemu przyjacielowi, z którym zaczynał swą muzyczną przygodę – Michaelowi Wimbledonowi.

Tył okładki płyty winylowej wytwórni Stamford Audio (2010)

Trzy lata później szwedzki Flawed Games powtórzył ten sam materiał na swoim CD z bonusem (nagranie demo). Muszę przyznać, że jakość dźwięku jest tu dużo lepsza niż na kompakcie Ork Records.

Tył okładki kompaktowej reedycji Flawed Games (2013)

Upraszczając można powiedzieć, że jest to rockowa msza o mistycznym, ale zdecydowanie rockowym charakterze, na którą składają się cztery długie kawałki (9-10 minut) będące kolumnami (podstawami) muzycznej kopuły całego albumu i dwa nieco krótsze, 5-minutowe.  Nie ma tu szczęśliwych melodii z lat 60-tych, ani inspirowanych Beatlesami piosenek, które mogłyby pasować do epoki. Muzyka jest w 100% progresywna z wieloma pomysłami, zmianami nastrojów, temp i długimi partiami instrumentalnymi…

„Kyrie” rozpoczynają cicho bijące dzwony i podniosły, niebiański wokal Valeri Watson. Jeśli jednak spodziewacie się, że ten utwór zwiastuje gregoriańskie pieśni i lament mnicha to będziecie bardzo zaskoczeni. Pojawiający się zaraz agresywny flet i takież organy budują rockowy charakter nagrania, do którego dołącza się Ironton wyśpiewując swym mocnym głosem łaciński tekst. Około trzeciej minuty zespół przechodzi w bardzo ciekawą instrumentalną część. Jest tu masa pomysłów na jamowe graniem – psychodeliczne organy, folkowy flet. jazzowa gitara. Ten psychodeliczny fragment ma coś z klimatu amerykańskiego zespołu 13th Floor Elevators. Po tej wspaniałej improwizacji wszystko wraca do głównej melodii. Wspaniała rzecz, którą stawiam na równi z nagraniem „The Knife” Genesis z albumu „Trespass”! W „Nunc Dimittis” czuć moc brzmienia, taka „ściana dźwięku” (wall of sounds) wymyślona wcześniej przez Phila Spectora. Co prawda przed wyruszeniem w instrumentalną podróż utwór zaczyna się tak jak poprzedni, czyli wiodącą melodią, ale później… Wow!  Czuje się tę atmosferyczną euforię i głębię dźwięku opartą na ognistym brzmieniu organów, rozbujanej sekcji rytmicznej i szalejącym po całości fletem. Ekscentryczna złożoność utworu częściowo chyli się w kierunku Pink Floyd ery Barretta… Dźwięk pikującego samolotu zwiastuje początek „Battle Hymn”. Rany, co tu się dzieje! Toż to wręcz punkowy numer tnący przestrzeń zabójczym fletem (ach ta Valeri!) z zapierającą dech mocarną sekcją rytmiczną na wzór Dr. Feelgooda! Te cztery i pół minuty wywracają wszystko do góry nogami… Progresywny „Prologue” na pierwszy rzut oka może nie iskrzy się takimi pomysłami jak wcześniejsze nagrania, ale ma za to jeden z największych atutów na tej płycie – Steve’a Hacketta. Tak ogniście i soczyście grającego gitarzysty nigdy nie słyszeliście w Genesis! Już na samym wstępie gra jak rasowy hard rockowiec i w zasadzie całe dziewięć minut to jego jeden wielki spektakl. Ciekawe jak potoczyłyby się jego (i zespołu) losy, gdyby płyta ukazała się w owym czasie..? Pod koniec nagrania świetnie zaprezentowała się Valeri Watson grając na… harmonijce ustnej i wpuszczając nieco bluesowego powietrza w to kapitalne nagranie… Romantyczna, folkowa ballada „The Roman Head Of A Marble Man” z akustyczną gitarą i fletem brzmi jak średniowieczny madrygał. Dużo tu przestrzeni i ciepła. Bas Tony’ego Proto dzięki fajnemu miksowi jest wyraźnie słyszalny, a jego harmonie z Malcolmem Irontonem i Valeri Watson sprawiają radość. Tak jak i instrumenty perkusyjne Dave’a Doyle’a…  Zamykająca płytę „Gloria” to wielowątkowa kompozycja zmieniająca się z minuty na minutę. Znowu dużo tu cudownych harmonii wokalnych z funkującym refrenem, który co by nie mówić po prostu uzależnia! Mnóstwo jest też typowo rockowych brzmień gitary i prostych, a zarazem jakże hipnotycznych dźwięków klawiszy. Środkowa część nagrania z fantastyczną solówka Irontona i wielogłosowym śpiewem kojarzy mi się z podniosłym fragmentem  „Celestial Voices” wykonanym przez Pink Floyd na koncercie w 1971 roku w Pompejach. W obu przypadkach dreszcze i gęsia skóra na ciele! Ostatnia część kompozycji jest tak piękna i marzycielska, że wypada się w nią tylko zanurzyć i pozostać do końca świata. W takim momencie trudno mi nawet określić, czy czuję ciepło Słońca, czy widzę już blask Księżyca…

Ten album to coś więcej niż zagadka lat 60-tych. To rozdział w podręczniku „Rock Progresywny”, który należy przeczytać i przetrawić, aby móc w pełni zrozumieć pochodzenie tego, co wielu z nas uwielbia i pasjonuje się od lat. Jest to klasyk na miarę płyt formacji Andwella’s Dream, Arcadium, Czar czy Arzachel! Warto  mieć go na półce nim będzie za późno…