Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

Klejnot japońskiej progresji – FAR OUT (1973)

Progresywny rock w latach 70-tych cieszył się w Japonii olbrzymią popularnością, a tamtejsza grupa Far East Family działająca w latach 1975-1977 określana była japońskim Pink Floyd. Tamtejsi fani mówią, że jeśli w Europie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to w Kraju Kwitnącej Wiśni prawie wszystkie kierowały się w stronę Far East Family. Ten bardzo ciekawy zespół, w którym na klawiszach grał Misanori Takahashi (znany później jako Kitaro) wydał w sumie cztery, naprawdę znakomite albumy. Korzenie grupy sięgają jednak zespołu FAR OUT. Łącznikiem między nimi był „człowiek orkiestra”  Fumio Miyashita.

Fumio Miyashita: śpiew, gitara, sitar, syntezator
Urodzony w górzystej prefekturze Nagano, około 150 mil od Tokio od dziecka był bardzo zdyscyplinowany. Już w przedszkolu zaczął trenować karate, by w szkole średniej sięgnąć po czarny pas. Jako nastolatek grał na gitarze rytmicznej w rock and rollowej grupie o nazwie Glories; kiedy zainteresował się tradycyjną japońską muzyką nauczył się grać na biwa, akustycznym instrumencie ludowym w kształcie lutni. Po wzięciu udziału w tokijskiej produkcji rockowego musicalu „Hair” stanął na czele grupy ulicznych muzyków, którzy poprzez serię rygorystycznych prób przekształcili się w  FAR OUT.
Kwartet FAR OUT w przerwie podczas nagrywania płyty.

Oprócz Fumio w składzie znaleźli się gitarzysta Elichi Sayu, basista Kei Ishikawa i perkusista Manami Arai.  Po serii bardzo udanych koncertów muzycy weszli do studia i nagrali swą jedyną płytę.

Niektóre albumy są rodzajem Świętego Graala dla kolekcjonerów i miłośników muzyki określonego gatunku, stylu i epoki. FAR OUT stworzyli taki święty klejnot. Płyta „Far Out” zwana też „Nihonjin” ((jap. 日本人 ) z dość ascetyczną okładką (susząca się na sznurze biała rękawiczka na niebieskim tle) ukazała się w 1973 roku.
Front okładki płyty „Far Out” (1973)
Album zawiera dwie doskonałe, blisko dwudziestominutowe kompozycje utrzymane w klimacie Pink Floyd. Nie znajdziemy tu rozbuchanych do czerwoności ciężkich momentów albowiem „Too Many People” jak i „Nihonjin” mają w sobie sporą dawkę melancholii z zawodzącą gitarą prowadzącą, która maluje niezwykle intensywne melodie. Fumio Miyashita często sięga tu po instrument, który jest krzyżówką elektrycznej gitary i sitara (nihon-bue) nadając muzyce atmosferę wschodniej mistyki. Te dwa utwory to epopeje w czystym tego słowa znaczeniu. Rozwijają się one w dźwiękową magiczną podróż przenosząc nas w odległe, czarując pięknymi krajobrazami nietkniętymi przez cywilizację, Przymknijmy oczy i dajmy się ponieść wyobraźni. Oto wyruszmy w podróż do zastygłych wulkanicznych wzgórz wokół Pompei, do lodowatych zmarzlin dalekich, mroźnych i  pustych ziem północnych docierając w końcu gdzieś do egzotycznej wschodnioazjatyckiej dżungli z ukrytymi w niej pozłacanymi piramidami z nieokreślonego wieku, w której śmiejące się demony tańczą wokół mistycznych totemów…
„Too Many People” zaczyna się od prostego uderzenia perkusyjnego w rytmie bicia serca, a następnie ustępuje porywistemu wiatrowi. Po chwili pojawia się gitara akustyczna z piękną progresją akordów  budując melodyjny klimat. Melancholijny wokal z prostym tekstem dołącza się w czwartej minucie, a potem instrumentalna już muzyka nabiera tempa. Co ciekawe, środkowa jej część bardzo przypomina mi… „Icky Thump” The White Stripes, ale oczywiście był to rok 1973, a więc na długo przed tym zanim Jack White tworzył swoją muzę… Elektryczny sitar jako instrument głównym nadaje kompozycji nieco orientalne brzmienie, ale gdy do akcji wkraczają rockowe akordy gitary prowadzącej i ekspresyjna perkusja wyższe siły wszechświata w jakiejś rytualistycznej praktyce wywołują stan podobny do transu. Pod upływie dwunastu minut, gdy wszystko wskazuje na to, że zbliżamy się do finału pojawia się gitara akustyczna powracając do początkowych akordów. Okraszona pięknymi ozdobnikami z wolna  ustępuje miejsca Elichi Sayu, który gra cudowne gilmourowskie solo na gitarze elektrycznej. Utwór znów nabiera pary, do akcji włącza się Fumio ze swoim śpiewem. Rodzi się magia taka sama jaką stworzył zespól Pink Floyd w „Celestial Voices” w pamiętnym koncercie na ruinach Pompei w 1971 roku… Potężny akord na zakończenie tej niezwykłej kompozycji!
FAR OUT  na scenie (1973)
Drugie nagranie na płycie jest niesamowite! Pokazuje trochę inną stronę zespołu ocierającą się o ambient z syntezatorowym tłem, odbijającym echo atonalnym sitarem, kojącym fletem, ognistym rydwanem organów Hammonda i z użyciem wielu instrumentów perkusyjnych. Utwór ten pojawi się później na drugiej płycie Far East Family „Nipponjin” (1975), w bardziej space rockowej wersji z Kitaro na syntezatorach…
„Nihonjin” (日本人) zaczyna się od wołania gongów, jak na praktykę medytacyjną rozpoczynającą się w jakiejś świątyni gdzieś wysoko w Himalajach. W mglistą falę lekkiej perkusji wkracza samotny sitar, a gdy bębny zmieniają się w plemienny rytm steruje chaosem. Obaj instrumentaliści dominują w tym krajobrazie dźwiękowym i brzmi to bardziej jak klasyczna indyjska raga niż psychodeliczny rock. Kiedy pojawia się gitara nagle znikają, a ona zaczyna pulsować melodyjną progresją mocnych akordów wprowadzając na scenę wokalistę. Na drugim planie dźwięki akustycznej gitary delikatnie kołyszą budując z wolna tło dla kapitalnej floydowskiej solówki. Po około siedmiu minutach progresywnego grania duetu gitar tempo wzrasta, a utwór nabiera cięższego klimatu. Melodyjne solo brzmi w uszach jeszcze przez długi czas, ale w powietrzu czuć napięcie choć wszystko wydaje się w porządku. Utrzymujący się bardzo skutecznie etap przejściowy (do dziesiątej i pół minuty) nagle kończy się i jest zastąpiony sitarem, choć przypomina mi on brzmienie shamisena (tradycyjny, japoński trzystrunowy instrument szarpany z pudłem rezonansowym w kształcie małego bębenka). Trzyminutowy kawałek mogący być taneczną melodią urywa się w momencie wejścia Fumio Miyashity, który intonuje hipnotyczny transowy śpiew (po raz pierwszy po japońsku!) na tle ciężkiego basu i ostrej rockowej gitary dodając mu  jeszcze większej mocy. Poczułem się w tym momencie tak, jakbym został przeniesiony do dziwnego miejsca z kultowym rytuałem, a następnie znalazł się nagle w samym środku rockowego koncertu. Niesamowite wrażenie! Ostatnie minuty to dźwiękowy kolaż  w tradycyjnym japońskim stylu muzycznym z bambusowym fletem i Hammondem.
Album „Far Out” to autentyczna gratka dla tych, którzy wciąż tęsknią za melodiami i atmosferą przełomu lat 60-tych i 70-tych. Tych, którzy kiedyś marzyli o spokojnym świecie i fascynowali się dźwiękami wczesnego „kosmicznego rocka”. Ta fascynująca pod każdym względem płyta przypomina mi albumy Pink Floyd: „Medlle” (ze wskazaniem na suitę „Echoes”) i… „Wish You Were Here (instrumentalne fragmenty z „Shine On You Crazy Diamond”), co w przypadku tej drugiej jest sporym osiągnięciem biorąc pod uwagę, że album został wydany w 1973 roku, dwa lata przed „Wish You Were Here”… Rzecz jasna doszukać się tu można wpływów innych brytyjskich, czy niemieckich grup ówczesnego progresywnego rocka, ale nie o to tu chodzi. Jak dla mnie ta płyta jest prawdziwym klejnotem, po którą zawsze sięgam z niekłamaną przyjemnością!

Wolność i rock. SOCRATES DRANK THE CONIUM (1971-1973).

Chociaż nazwa SOCRATES DRANK THE CONIUM pojawiła się po raz pierwszy w 1969 roku, historia zespołu sięga czasów, gdy koledzy z liceum, Antonis Tourkogiorgis i Yannis Spathas, utworzyli The Persons. Nienaganna synchronizacja i wzorowe połączenie gry na gitarze Spathasa z charakterystycznym wykorzystaniem basu przez Tourkogiorgisa było widoczne od samego początku, podobnie jak potencjał powstawania niezwykłych kompozycji, które miały się wkrótce pojawić. Po wydaniu trzech singli i kilku występach na żywo jako Persons, zmienili nazwę na SOCRATES DRANK THE CONIUM, lub po prostu SOCRATES, jak nazywali ich przyjaciele i fani.

SOCRATES. Od lewej E. Boukouvalas, A. Tourkogiorgis, Y. Spathas. (1970)

Na początku lat 70-tych występowali w ateńskich klubach rozsianych wokół Victoria Square w dzielnicy Plaka. Najczęściej grali w „Kytarro” gdzie zgłosił się do nich perkusista Elias Boukouvalas, który w przeciwieństwie do poprzednich bębniarzy, związał się z grupą na dłuższy czas. Jeden z przyjaciół Eliasa wspominał po latach: „Pamiętam jak z zespołem  Exadaktylos graliśmy w „Elaterion”, kilka przecznic od „Kytarro”. Zawsze pod koniec naszego seta Dimitris (Poulikakos, wokalista Exadaktylosa – przyp. moja) poganiał nas byśmy kończyli i mogli popędzić do „Kytarro”, aby załapać się na występ Socratesa. Staliśmy w pierwszym rzędzie i z niedowierzanie patrzyliśmy na Spathasa stojącego ze swym Fenderem Stratocasterem obok stosu wielkich wzmacniaczy Marshalla. Długie, proste włosy zwisały mu na gitarę, był nieruchomy z wyjątkiem rąk, które bez trudu wygrywały najbardziej płynne solówki i riffy, a nam szczęki opadały… Antonis był świetnym basistą i miał petardę w głosie. Całe to trio brzmiało zabójczo i do dziś skóra mi cierpnie na to wspomnienie…”

Myślę, że była to jedna z tych kapel, które debiutowały jako w pełni dojrzałe i ukształtowane. Tak jak na przykład The Doors, Steely Dan, Dire Straits czy później Pearl Jam. W ten sposób nokautuje się rynek, odbiorców (przecież nie da się nie porwać takiej muzyce!) ale i zawiesza poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie.

SOKRATES brzmiał jak popularne w tym czasie zespoły: Cream, The Jimi Hendrix Experience, Deep Purple, Blue Cheer. Ten Years After… Główną atrakcją wieczoru były zazwyczaj utwory Hendrixa: „Voodoo Child”, „Message To Love” i „Red House”. Nie mniej większość materiału opierali na własnych, oryginalnych kompozycjach uwielbiane przez publikę „Close The Door And Lay Down”, „Starvation” i „Underground”, które potem trafiły na debiutancką płytę „Socrates Drank The Conium”. Krążek wydał grecki oddział Polydor jesienią 1971 roku.

Okładka płyty „Socrates Drank The Conium” (1971)

Debiut może nie jest tak eksperymentalny jak późniejsze płyty, ale jest fantastycznym kawałkiem ciężkiego blues rocka z kąsającymi gitarowymi riffami i szorstkim wokalem. Zaczynając od szybkiego i żywego „Live In The Country” (niektórzy twierdzą, że ten numer jest najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu, z czym absolutnie się nie zgadzam!), album zgrzyta i rozbłyskuje energią, kontynuując jazdę przez „Something In The Air” (wspaniały, powtarzający się gitarowy riff z kapitalną linią basu) i „Bad Conditions” (perkusja pełna talerzy i proste,”kwadratowe” riffy obu gitar)… Wieloczęściowy, progresywny „It’s A Disgusting World” grzmi rytmami, surowymi dźwiękami fletu i znakomitymi gitarowymi solówkami Spathasa… W „Close The Door And Lay Down” trio konsekwentnie podąża swoją ścieżką mieszając bluesową stylistykę z rockiem progresywnym. Miłe zaskoczenie to bas podobny do brzmienia Geezera Butlera (Black Sabbath). A potem  przychodzi „Blind Illusion” – jeden z najcięższych utworów tamtych lat, z fantastycznymi gitarowymi riffami, ciekawą linią basu i bardzo dynamiczną perkusją. Swego czasu nieźle byłem zakręcony na jego punkcie..! W mocarnym „Hoo Yeah!” pojawiają się funkowe rytmy i brzmi to rewelacyjnie; psychodeliczny „Underground” z cudowną linią melodyczną, oraz ciężki „Starvation” z nie mniej chwytliwą melodią dopełniają ten doskonały album. Mam do niego niekłamany sentyment i od lat słucham go z wielką przyjemnością!

Sukces płyty zaskoczył wszystkich, najbardziej samych muzyków. Polydor zadowolony z wyników sprzedaży wymusił na zespole szybki powrót  do studia. Płyta, „Taste Of Conium”, ukazała się na początku 1972 roku, kilka miesięcy po debiucie.

Front okładki płyty „Taste Of Conium” (1972)

Drugi album był zdecydowanie bardziej blues rockowy od swego poprzednika. Płytę otwiera słynna, 13- minutowa wersja „(I Can’t Get No) Satisfaction” The Rolling Stones pod zmienionym i całkowicie usprawiedliwionym tytułem „Wild Satisfaction”. Fakt, szaleństwa i dzikości w tym nagraniu, gdzie każdy z muzyków ma swoje „pięć minut” nie brakuje. Świetnie prezentuje się tu nowy perkusista, Giorgos Trantalidis, który idealnie wpasował się w ramy tria. W  pozostałych, dużo krótszych utworach SOCRATES trzyma się konsekwentnie swojej formuły. Rozpędzony i nieco frywolny „Good Morning Blues” doskonale nadaje się na poranną pobudkę i przyjemne rozpoczęcia dnia; nieokiełznana ekspresja wokalna powala w „See See Rider”, a ukojenie z pięknymi, marzycielskimi melodiami przynosi balladowy „Door Of The Dream”. Z kolei ciężki „Waiting For The Sun” sąsiaduje z acidowym „A Trip In The Sky”, zaś zamykający całość „She’s Gone Away” to świetny blues. I tak jak w przypadku pierwszego krążka gitary na „Taste Of Conium” wciąż zachwycają!

Drugi album ugruntował wysoką pozycję tria nie tylko w Grecji. Sukcesem okazały się koncerty w różnych miejscach w Europie, w tym w legendarnym klubie „Paradiso” w Amsterdamie. Ich występy na żywo słynęły z ekspresji wykonawczej i elektryzującej atmosfery jaką wytwarzali na scenie. Gdziekolwiek się pojawili przyjmowani byli entuzjastycznie.

Chcąc wzbogacić, a przede wszystkim wzmocnić  i tak już mocne brzmienie do składu dołączyli jeszcze jednego gitarzystę. Był nim Gus Dukakis, z którym SOCRATES zrealizował trzecią płytę „On The Wings”.

Front okładki płyty „On The Wings” (1973)

Niektórych może to zaskoczyć, ale w 1973 roku zespoły pokroju Wishbone Ash tworzyły znakomite, rockowe aranżacje na dwie gitary prowadzące i bas wspierani znakomitymi perkusistami. Ten album jak żaden inny przepowiedział klasyczne melodie, które kilka lat później zostaną użyte przez zespoły takie jak Iron Maiden. Ba! Powiem więcej – wystarczy wsłuchać się w płytę „On The Wings” a zauważymy, że niektóre tempa i zmiany są o wiele bardziej maniakalne niż zrobił to wspomniany Iron Maiden czy jakikolwiek inny zespół NWOBHM!

Płyta nie jest długa, trwa zaledwie 33 minuty z sekundami, ale  skondensowana muzyka sprawia, że nie sposób odkleić się od głośników. „On the Wings” to głównie prosty hard rock ze śladowymi wpływami prog rocka i bluesa. Jego siła tkwi w absolutnie oszałamiającej, finezyjnej grze perkusisty i gryzących dźwiękach gitar (Spathas ze swoim wiosłem robi tu prawdziwą orgię!). Bas i partie wokalne basisty dodają desperackiej mocy, a nietypowe tonacje i rytmy zderzają się z rockowymi riffami, tworząc solidne podstawy całości. Przyznam, że to jedna z tych płyt przy słuchaniu której za każdym razem potrząsam głową z podziwem i z niedowierzaniem. Ten krążek nie ma słabych punktów. Są tu takie „kosy” jak „Distruction” i „Death Is Gonna Die”. Ten ostatni, w innej aranżacji i pod zmienionym tytułem (jako „Killer”) pojawił się na albumie „Phos” z 1976 roku. Są tu też i inne wspaniałości w rodzaju „Naked Trees” „Lovesick Kid’s Blues”, nie mówiąc o kapitalnym i łamiącym serce „On The Wings Of Death”...

SOCRATES prawdopodobnie nigdy nie zostanie wprowadzony do Rock And Roll Hall Of Fame. Ich działalność przypadła w trudnym dla Grecji okresie wojskowej dyktatury gdy posiadanie albumów The Rolling Stones było tak samo nielegalne jak posiadanie narkotyków, a słuchanie Led Zeppelin i Black Sabbath prawnie zabronione. Ten niezwykły zespół grający rockową muzykę w małych ateńskich klubach dawał słuchaczom namiastkę swobody i wolności, którą odebrała im junta wojskowa. Demokracja wróciła do Grecji w 1974 roku, ale pamięć o tamtych ciężkich czasach żyje do dziś w świadomości obywateli Hellady. Tak jak i muzyka genialnego zespołu z Aten zwącego się  SOCRATES DRANK THE CONIUM

Gdy pieje kogut… GIFT „Gift” (1972); „Blue Apple” (1974).

Niemiecki GIFT powstał w 1969 roku w Augsburgu, choć jego korzeni należy szukać nieco wcześniej, gdy Helmut Treichel (voc), Uwe Patzke (bg), Rainer Baur (g) i Hermann Lange (dr) założyli szkolny zespół Phallus Dei. W tym składzie i pod tą nazwą nagrali nawet taśmę demo, ale materiał nigdy nie ujrzał światła dziennego. Po skończonej edukacji szkolnej dołączył do nich Nick Woodland, brytyjski gitarzysta sugerując przy okazji zmianę nazwy kapeli.

Gift. Od lewej: H. Treiche(, R. Baur, U. Patzke,, N. Woodland, H. Lange (1969)

Od początku grali mocnego rocka w stylu Deep Purple i Uriah Heep, ale bez klawiszy, za to na dwie gitary prowadzące z elementami prog rocka. Szybko zdobyta popularność w Augsburgu i Bawarii zwróciła uwagę monachijskiego producenta Otto B. Hartmanna, który widząc ambicje i duży potencjał młodych muzyków w 1971 roku podpisał z nimi kontrakt. Jeszcze w tym samym roku w Union Studios rozpoczęli nagrywanie debiutanckiej płyty. Album ukazał się wiosną 1972 roku wydany przez niemiecki Telefunken.

Front okładki płyty „Gift” (1972).

Otto Hartmann zadbał, by w studio zespół nie stracił nic ze swojego  mocnego brzmienia opartego na ciężkich, surowych gitarowych riffach i rozbuchanej sekcji rytmicznej. Oczywiście możemy doszukać się w tym wpływów brytyjskiego hard rocka (Deep Purple, Led Zeppelin), ale któż w tym czasie nie czerpał od nich inspiracji..? Smaczku płycie dodają elementy progresji, które są tu bardzo miłym zaskoczeniem (flet w „Groupie”, dzwony rurowe w „Bad Vibration”). Utwory są dość krótkie (najdłuższy „You’ll Never Be Accepted” trwa sześć i pół minuty), ale muzyka jest bardzo energetyczna i ostra, a Helmut Treichel pomimo lekkiego niemieckiego akcentu udowodnił, że był świetnym wokalistą. Jego ekspresyjny wokal z dobrymi refrenami, plus gitarowe, ogniste partie solowe ze sporą dawką ciągłych zmian tempa tworzą piorunujący zestaw dynamicznych kompozycji.

Tytuły poszczególnych utworów sugerują pewną opowieść, choć nie jest to stricte album koncepcyjny. Zwróciły one moją uwagę zanim włożyłem płytę do odtwarzacza, a potem  miałem wrażenie jakbym przed oczami zobaczył film… Będący u szczytu popularności muzyk sięga po narkotyki („Drugs”). Bardziej dla szpanu i zabawy niż z potrzeby. Jeżdżące za nim w trasy fanki („Groupie”) zrobią dla swego idola wszystko: seks, alkoholu, dragi… Machina ruszyła, rozkręca się. Przedstawienie wszak musi trwać, bo wszyscy potrzebują rozrywki („Time Machine”). Tymczasem nasz bohater ma już tego powoli dość. Nie czuje entuzjazmu i radości bycia muzykiem-idolem („Don’t Hurry”). Poważnie zastanawia się nad swym dalszym życiem („Your Life”), w którym nie odnajduje ciepła, miłości, przyjaźni. Dręczą go złe przeczucia, myśli krążą po głowie jak sępy nad padliną. Osaczają mózg, serce, duszę („Bad Vibrations”). Mimo, że tłum wciąż go kocha i wielbi czuje się samotny i nieszczęśliwy. Bo sukces jak się okazuje ma też drugie, bardziej okrutne dno…  Cały album nasycony ciężkim brzmieniem jest tak równy, że trudno wskazać wybijający się numer. Jeśli mogę coś zaproponować, to tylko jedno – podkręcić gałkę wzmacniacza na full. A potem trochę więcej i jeszcze..!

Po ukazaniu się debiutanckiego krążka w grupie nastąpiły zmiany. Nick Woodland odszedł do działającej w Monachium progresywnej formacji Sahara (wcześniej znana pod nazwą Subject Esq), z którą nagrał płytę „Sahara Sunrise” (1974). Z zespołem pożegnał się także  Helmut Treichel. Ich miejsce zajęli grający na klawiszach Dieter Frei i gitarzysta/wokalista Dieter Atterer. Dodanie klawiszy (melotron, moog, fortepian, organy) sprawiło, że brzmienie stało się bardziej wyszukane, progresywne, ale zespól nie zwolnił ani tempa, ani swej dynamiki. Można się o tym przekonać słuchając drugiego albumu, „Blue Apple” nagranego w hamburskim Teldec Studios. Płyta wydana przez wytwórnię Nova na rynku ukazała się na początku 1974 roku.

GIFT i ich druga płyta „Blue Apple” (1974)

Całość zaczyna się od dwóch fantastycznych hard rockowych kilerów: tytułowym „Blue Apple” z charakternym brzmieniem organów podsycanym ognistymi zagrywkami gitar i potężną sekcją rytmiczną i nie mniej wściekłym „Rock Scene”. Niby proste granie, ale jakże podnoszące ciśnienie..! Nieco bardziej złożony jest „Don’t Waste Your Time”. Tu rzeczy stają się już bardziej progresywne, choć kapitalna solówka gitarowo-organowa wciąż ma moc metalowej kuźni. Od tego momentu granie staje się bardziej wyszukane, czego przykładem instrumentalny „Psalm”. Jest tu psychodeliczny klimat z wczesnych płyt Pink Floyd z płynącą perkusją i wysublimowaną grą na elektrycznym akustyku. W środkowej części dostajemy silnego kopa – króciutki set zagrany na dwie gitary w stylu Wishbone Ash z szalejącymi organami. Niespełna minuta, a robi wrażenie! Po tym wykopie ponownie zatapiamy się w psychodeliczne pastelowe dźwięki… Organowy początek „Everything’s Alright” zapowiada się jak prog rockowa kompozycja, ale już po chwili zostajemy porwani w szaleńczą jazdę na najwyższych obrotach. Absolutny majstersztyk speedowego szaleństwa na torze wyścigowym Formuły 1 w Monza w stylu Uriah Heep (klawisze) i Deep Purple (gitara). Słuchając tego w aucie noga sama dociska pedał gazu do dechy, więc radzę uważać… Nieco wolniej (z naciskiem na słowo nieco) poruszamy się w „Go To Find A Way”. Kolejny raz zachwycam się nad grą obu gitarzystów (świetne solo!), choć słowa pochwały należą się także sekcji rytmicznej. Uwe Patzke i Hermann Lange wykonują na całej płycie kapitalną robotę. W połowie tego niespełna siedmiominutowego nagrania muzycy zahaczają o rejony wykreowane przez tuzy rocka progresywnego, Yes i Genesis, a każdy element ich muzycznej układanki jest perfekcyjnie dopasowany. I to samo mogę powiedzieć o „Reflection Part 1 & 2”. Ta znakomita kompozycja, które autorem był Nick Woodland dziwnym trafem nie znalazła się na pierwszej płycie. Na szczęście muzycy o niej nie zapomnieli. I bardzo dobrze! Pierwsza część liryczna, oparta jest na urzekającym fortepianowym wstępie i łkającej gitarze, druga, zdecydowanie bardziej agresywna  pokazuje całą moc nagrania… Left The Past Behind” to ostatni utwór na albumie, w którym potwierdza się wirtuozeria członków zespołu GIFT i ich muzyczna swoboda z jaką się po niej poruszali. I chyba nie przypadkiem krążek „Blue Apple” nazwano kiedyś „kogutem wśród niemieckich albumów…”

Co by nie mówić, GIFT wpisuje się do wielkiej tradycji niemieckich zespołów pokroju Night Sun, Armaggedon, Blackwater Park, Birth Control, Lucifer’s Friend… I jak napisałem wcześniej, obie płyty należy słuchać w najwyższych rejestrach głośności. Bo gdy pieje kogut, milkną wszystkie kury!

 

Elektryczny Ptak – Pete Brown & Piblokto!

Pete Brown to przede wszystkim poeta. Na początku lat 60-tych był ważną częścią ówczesnej liverpoolskiej sceny poetyckiej. Pomysł, by połączyć poezję z muzyką zrealizował w 1964 roku zakładając w Londynie zespół The First Real Poetry Band. W jego składzie obok Browna znaleźli się m.in. gitarzysta John McLaughlin, basista Binky McKenzie i perkusista Pete Bailey. Całkiem niezła paczka muzyków! Przełomem w jego artystycznej karierze okazało się spotkanie z Jackiem Bruce’em. Słynny basista zaproponował mu napisanie kilku tekstów do muzyki zespołu Cream. Jako nadworny tekściarz tria był współtwórcą przebojów „Sunshine Of Your Love”, „White Room”, „I Feel Free” i wielu innych… Sukces Cream po obu stronach Atlantyku spowodował, że Pete Brown stał się nagle ważną postacią w brytyjskim świecie muzyki. Nie dziwi więc, że po rozpadzie Cream w 1968 roku stworzył formację o nazwie Pete Brown & His Battered Ornaments. Zespół, w którym znaleźli się tak znakomici artyści jak gitarzysta Chris Spedding i saksofonista Dick Heckstall-Smith (potem w Colosseum) nagrał dwa albumy. Pierwszy, „A Meal You Can Shake Hands With In The Dark” wydany przez w 1969 roku zyskał entuzjastyczne recenzje i jak na niekomercyjną muzykę sprzedawał się znakomicie. Absurdalna sytuacja jaka wydarzyła się 4 lipca 1969 roku, dzień przed koncertem w londyńskim Hyde Parku, w którym Battered Ornaments mieli wystąpić u boku The Rolling Stones przekreśliła dalszą współpracę lidera z zespołem. Poza jego plecami podjęli decyzję o usunięciu go ze składu! Mało tego. Wszystkie jego partie wokalne jakie zostały zarejestrowane w studiu na drugą płytę „Mantle-Pice” zostały wykasowane i nagrane powtórnie przez Chrisa Speddinga…  Jak na tę sytuację zareagował Brown? Ponoć bez słowa spakował swoje rzeczy i wrócił do domu. Kilka tygodni później, już z innymi ludźmi utworzył nową grupę PIBLOKTO!

Pete Brown (pierwszy z prawej) z zespołem Piblokto! (1970)

Na efekty ich pracy nie trzeba było długo czekać, bo już w kwietniu 1970 roku PETE BROWN & PIBLOKTO! wydali debiutancki album o dość długim tytule „Things May Come And Things May Go, But Art School Dance Goes on Forever” (Rzeczy mogą przyjść i mogą odejść, ale taniec w szkole artystycznej trwa wiecznie). Tytuł oparty jest na cytacie amerykańskiego pisarza i filozofa Ernesta Holmesa („Pewne rzeczy przychodzą i odchodzą, ale twórczość trwa wiecznie”) i odnosi się do entuzjazmu Browna dla wszelkich szkół artystycznych powstałych w powojennej Wielkiej Brytanii, które stały się żyzną glebą dla wszelkiej maści niepokornych i kreatywnych artystów lat 60-tych. Nawiązuje do tego także okładka płyty przedstawiająca zdjęcia byłych uczniów szkół artystycznych, w tym pierwszego lidera Pink Floyd, Syda Barretta.

Front okładki płyty „Things May Come, And Things May Go…” (1970)

Tytuł albumu zapowiada, że ​​ta grupa musi być traktowana na własnych warunkach. Być może z tego powodu PIBLOKTO! nigdy nie zbliżył się do statusu gwiazdy, szczególnie za Oceanem. Centralną postacią skupiającą na sobie uwagę był oczywiście śpiewający Pete Brown, który tak naprawdę wokalistą znakomitym nigdy nie był. Swoje niesamowite teksty bardziej deklamował i mruczał. Sposób w jaki to robił przykuwał jednak uwagę. To jest ten rodzaj śpiewania jaki mają Willie Nelson, Neil Young, czy Bob Dylan. I albo pokocha się go od razu, albo nigdy.

Mimo, że muzycy opierali swoje piosenki na dość prostych konstrukcjach wiedzieli jak uczynić je atrakcyjnymi żonglując  wszelkiego rodzaju emocjami przechodząc od gniewnej punkowej wojowniczości „Walk Of Charity, Run For Money” do wyluzowanej wiejskiej atmosfery w „Golden Country Kingdom”. Podobnie jest w „Firesong”, który ewoluuje z jądra ciemności (akordeon), przechodzi przez błękit (gitara akustyczna) ostatecznie kończąc na aksamitnych wschodnich klimatach (saksofon sopranowy). Kwiecista psychodelia późnych lat sześćdziesiątych ożywa za sprawą „High Flying Electric Bird”. Rozczula mnie ten numer. To jeden z najcudowniejszych momentów w tym zestawie, Zagrany niespiesznie, wręcz leniwie. A użycie przez Browna glinianego gwizdka z wodą – mistrzostwo świata! Pamiętam takie gliniane ptaszki z dzieciństwa, sprzedawane na odpustach wiejskich dawały dużo radości… Tytułowe „Things May Come…”, które otwiera album to z kolei rewelacyjny jam w stylu Cream z kapitalnymi partiami organów i gitar, zaś „Country Morning” naładowany emocjonalnym wokalem jest po prostu fantastycznym jazzowym numerem! Takie rzeczy tworzy się, gdy za plecami stoją znakomici muzycy. Niesamowity Jim Mullen ze swoją gitarą jest wszędzie. A to tnąc nią szaleńczo w „Walk Of Charity Run For Money”, a to pieszcząc struny w „Country Morning”. Gra na basie Rogera Bunna w „Then I Must Go And Can I Keep” przypomina wirtuozerię Jacka Bruce’a. Z kolei Dave Thompson wdziera się w mózg ostrym saksofonem, lub maluje pejzaże klawiszami (melotron, organy). Do tego pełna gama pomysłowych zagrywek perkusisty Roba Taita wzbogaca i tak gęste brzmienie… Na równi  z muzyką współistotną rolę odgrywają teksty Browna. Mądre, czasem dowcipne, niekiedy nostalgiczne, bardzo poetyckie: „Godzina, w której las kładzie jezioro do łóżka, podnosi się na powierzchnię, płynie w ciemności w mojej głowie. Skrzynia z przyszłorocznymi obietnicami dotarła do innego miasta a listy, których już nie pamiętam,  powoli robią się brązowe…” Ten debiutancki album do dziś uważany jest za jeden z najlepszych w epoce rocka progresywnego. Czemu mnie to nie dziwi..?

Nie tracąc czasu jeszcze w tym samym roku zespół PIBLOKTO! wydał drugi album „Thousands On A Raft” promowany singlem „Can’t Get Off The Planet/Broken Magic”. Na małej płytce po raz ostatni zagrał Jim Mullen (wybrał karierę solową i w 1971 roku wydał płytę „Piece Of Mind”), którego zastąpił Steve Glover. Uwagę nowego albumu przykuwa jego oryginalna okładka przedstawiająca model samolotu Concorde i najszybszego brytyjskiego liniowca atlantyckiego z 1906 roku RMS Mauretania (nie jest to Titanic jak sugerują niektórzy) zanurzonych dziobami w wodzie obok płynących tratw, które (jak się dobrze przyjrzeć) są…grzankami z fasolą!

Okładka płyty „Thousands On A Raft” (1970)

Od swego poprzednika albumu „Thousands On A Raft” z „ledwie” sześcioma utworami brzmi bardziej rockowo. Czuć, że muzycy mają więcej przestrzeni. Otwierający „Airplane Head Woman” to świetny rockowy numer z mocnym organowym i gitarowym riffem. Brzmi jak Cream i Traffic w jednym – mieszanka, której szukał Blind Faith. Byłby to ich jeden z bardziej komercyjnych utworów, gdyby nie jego długość (prawie siedem minut). Cóż, Pete Brown potrzebował czasu, aby opowiadać swoje historię nie naruszając swej artystycznej wizji… Powolny, cudownie wznoszący się „Station Song Platform Two” z akompaniamentem fortepianu unoszący się nad falami melotronu i organów ma absolutnie najpiękniejszy tekst jaki Brown napisał. Jest to ten rodzaj mieszanki poezji i rocka, do którego wcześniej dążyła liverpoolska scena poetycka… „Highland Song” zaczyna się od długiego hard rockowego riffu i przechodzi w 17-minutowy jam, w którym wszyscy mają dużo miejsca na energiczną improwizację. Wielu zarzuca temu utworowi, że jest za długi. Bzdura! Tym bardziej, że w większości mówią to ci, którzy z zachwytem analizują każdą nutę 22-minutowego „Whipping Post” The Allman Brothers Band. Wirtuozeria w obu przypadkach  jest identyczna. Różnica jest taka, że Piblokto! jest zespołem progresywnym, a nie bluesowym. Stąd „Highland Song” brzmi bardziej jak fiński Tasavallan Presidentti niż amerykański The Allman Brothers i… przykuwa moją uwagę tak samo mocno jak Duane i Gregg!

Tył okładki „Thousands On A Raft” (1970)

Szczęki fanów Jacka Bruce’a opadną na nutach otwierających „If They Could Only See Me Now”, ponieważ zawierają te same dzwoniące linie gitarowe, które otwierają utwór „Like A Plate” z płyty „Whatever Turns You On” formacji  West Bruce & Laing z 1973 roku. Przypadek..? Kompozycja składa się z dwóch części z czego pierwsza to kolejny popis zespołowego grania z fenomenalną, długą i pełną polotu gitarową solówką Jima Mullena, oraz finezyjną partią Roba Taita na perkusji i instrumentach perkusyjnych. I choć nie jestem zwolennikiem długich solówek perkusyjnych na płytach, bębnienie Taita powaliła mnie na łopatki…! „Got A Letter From A Computer ” to blues rock, z wciągającym „szeptanym” śpiewem, opartym głównie na jednym akordzie, ale z podwójnie nałożonymi ścieżkami gitarowymi i zniekształconym brzmieniem organów. Ciekawe i na swój sposób nowatorskie… Album zamyka utwór tytułowy, który posiada najbardziej sugestywny tekst będący metaforą ogólnej ludzkiej kondycji i całej jej wrogości. Wydaje się, że tym samym Pete Brown dał upust swojej frustracji skierowanej w stronę  Battered Ornaments i okoliczności, w których został tak haniebnie usunięty ze Zmaltretowanych Ornamentów. Do dramatycznego i pełnego goryczy wokalu Jim Mullen dołączył bardzo osobiste i piękne solo gitarowe, które sprawia, że ​​jest to najbardziej dramatyczny, ale też najlepszy moment Piblokto! w jego historii. A już na pewno  perfekcyjne zakończenie albumu.

Płyty PIBLOKTO! nie są dla tych, którzy szukają łatwej do słuchania muzyki. Jest tu wiele dźwięków i smaczków do ciągłego odkrywania. Jeśli nie poświęci im się pełnej uwagi, przesuną się one nad  głową niczym elektryczny ptak „High Flying Electric Bird” – jednego z najpiękniejszych utworów jaki zaśpiewał Pete Brown

EUCLID „Heavy Equipment” (1970).

Pochodzący z Haverhill w stanie Massachusetts kwartet EUCLID był kamieniem węgielnym tworząc podstawę fundamentu, na której oparł się amerykański hard rocka na początku lat 70-tych. W Europie zupełnie nieznany, po drugiej stronie Atlantyku mający status zespołu kultowego. Grupę utworzyli bracia Leavitt: Jay (dr) i Gary (g. voc) wcześniej kierujący zespołem The Cobras. Co ciekawe, w 5-cio osobowym składzie The Cobras znalazło się też miejsce dla ich siostry Holly (Jay i Holly byli bliźniakami). W 1966 roku nagrali najbardziej niesamowitego singla w historii garage rocka. Mała płytka „I Wanna Be Your Love/Instant Heartache” od dziesięcioleci budzi podziw szczególnie za maniakalny wokal i jadowitą gitarę. Jeden z ówczesnych recenzentów napisał wręcz: „Rodzice chrońcie swe córki przed tym nagraniem. Inaczej zbyt szybko stracą swą niewinność”.

Oprócz braci Leavitt w zespole EUCLID znaleźli się: Ralph Mazzota (g. voc) i pochodzący z dalekiej Rygi (Łotwa) Maris (bg). Wywodząc się z różnych środowisk muzycznych byli doświadczonymi muzykami. O braciach Leavitt już wspominałem. Z kolei  Ralph Mazzota grał z powodzeniem w psychodelicznej grupie Lazy Smoke, a bardzo elegancko poruszający się po scenie i do tego świetny basista Maris występował z garażowym The Ones. Wpływy jakie przynieśli ze sobą zaowocowały muzycznym konglomeratem, który sprawił, że  jedną nogą byli jeszcze w latach 60-tych (psychodelia), ale drugą pewnie postawili w lata 70-te (hard rock).

EUCLID został zauważony przez łowcę talentów i właściciela firmy fonograficznej Flying Dutchman Productions Amsterdam Records, Boba Thiele, który od ręki podpisał z muzykami kontrakt. Jay Leavitt: „Flying Dutchman było w zasadzie wytwórnią jazzową. Pomyślałem wówczas: „O co im do diabła chodzi? My nie gramy jazzu…” Skoro jednak nadarzyła się okazja, grzechem było odmówić.” Sesje odbyły się w studiach Fleetwood Records w Revere, gdzie nagrywały lokalne grupy z Massachusetts. Bob Thiele  do produkcji płyty zaangażował legendarnego producenta Bobby Herne’a.  Album pod tytułem  „Heavy Equipment” z okładką zaprojektowaną przez Boba Flynna ukazał się na początku 1970 roku.

Front okładki „Heavy Equipment” (1970).

Najfajniejszych rzeczą na tym albumie jest jego spójność, co w przypadku odmiennych zainteresowań muzycznych całej czwórki nie wydawało się tak oczywiste. EUCLID to esencja tego, co było wówczas najlepsze, a więc  surowy, drapieżny, wysokoenergetyczny garage rock zmieszany z psychodelią, któremu towarzyszyły równie niesamowite, krystaliczne harmonie wokalne skompensowane brutalnym, męskim śpiewem w stylu „jeńców nie bierzemy”. Te elementy w połączeniu z ciężkim brzmieniem przyniosły doskonały efekt w postaci heavy rockowego albumu – jednego z najlepszych jaki nagrano w Stanach w owych wczesnych latach 70-tych. Trzeba przyznać, że produkcja płyty jest na najwyższym poziomie. Ten album to bestia, a Bobby Herne odwalił kawał świetnej roboty.

Całość otwiera kompozycja podzielona na trzy części: „Shadows Of Life”, „On The Way” i „Bye, Bye Baby”.  Część pierwsza, nazwę ją „A”,  z miejsca atakuje mocarnym brzmieniem sekcji rytmicznej, a gitarowy riff napędzany testosteronem uderza z siłą przejeżdżającego przez drogę ciężkiego sprzętu budowlanego. Klimat rozjaśnia się nieco w części „B” gdzie grupa pokazuje swoją psychodeliczną stronę. Senna, oderwana od realiów atmosfera sączy się przez cztery i pół minuty nawiązując do Pink Floyd ery Barretta. Tempo jednak nie siada, utrzymuje się i rozwija do części „C” przywracając niszczycielską potęgę dwóch gitar prowadzących. Trwający w sumie 11 i pół minuty tryptyk to fenomenalne otwarcie pokazujące siłę całego zespołu. Można by pomyśleć, że ta „bestia”, ten „potwór” jest wyróżniającym się utworem, ale to co następuje dalej w żadnym wypadku nie zaniża poziomu. Najpierw rozkosz do maksimum, czyli „Gimme Some Lovin’ ” – ponadczasowy kawałek The Spencer Davis Group. Ta wersja jest z zupełnie innej stratosfery, brzmi jakby został skrojony przez The Jimi Hendrix Experience… W każdym bądź razie tutaj  EUCLID nie bierze jeńców; wszyscy umierają. Jeśli jednak ktoś przeżył i tak zostanie zdeptany przez następny utwór. „First Time Last Time” miażdży beton i kruszy najtwardsze skały. A czyni to z godną podziwu swobodą i lekkością.

Tył okładki oryginalnego longplaya (1970).
…i tył okładki kompaktowej reedycji firmy Aurora (2014)

Magiczne dźwięki dziecięcej pozytywki, dzwony kościelne, taśma puszczona od tyłu i psychodeliczny groove z fajną grą na sitarze wprowadzają nas w nagranie „Lazy Livin’ „ zdecydowanie przypominający psychodelię poprzedniej dekady. I choć energia wciąż utrzymuje się w stanie nienaruszonym porusza się dużo  wolniej przynosząc ukojenie. Niesamowite, że ten zespół naprawdę balansuje na granicy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pokazując przy tym, że to ich bawi. Dowód? Dwie kolejne, dość proste piosenki:  „97 Days” i „She’s Gone”, które przy okazji są idealnym przykładem na to, jak psychodelia i garage rock miały wpływ na powstawanie wczesnego hard rocka. Z kolei „It’s All Over Now” z repertuaru The Rolling Stones nie pozostawia złudzeń – wciąż mamy do czynienia z zespołem o totalnie ciężkim brzmieniu i podobnie jak „Gimme Some Lovin’ ” jest z innej planety.  Fantastyczny numer kończący znakomity album!

Grupa EUCLID przetrwała na muzycznej scenie jeszcze kilka lat. Być może jej kariera trwałaby dłużej, gdyby nie tragiczna śmierć Gary Leavitta. Muzyk zginął w wypadku motocyklowym w 1975 roku. Jay Leavitt ze swoją grupą Bluzberry Jam sporadycznie występuje w Haverhill do dziś. Pozostali muzycy porozjeżdżali się w różne strony i słuch o nich zaginął…

TOO MUCH „Too Much” (1971)

Zespół TOO MUCH, często nazywany japońskim Black Sabbath pochodził z Kobe, portowego miasta położonego na wyspie Honsiu, gdzie członkowie zespołu dorastali, wysysając wszelkiego rodzaju zachodnie wpływy z płyt i singli przywożonych przez marynarzy ze Stanów i Wielkiej Brytanii. Gitarzysta Junio Nakahara dzięki owym bezimiennym wilkom morskim zafascynował się zachodnią muzyką, a w szczególności rock’n’rollem i bluesem do tego stopnia, że drugą połowę lat 60-tych spędził w blues rockowej grupie The Helpful Soul. W kwietniu 1969 roku nagrał z nią bardzo dobrą płytę „The Helpful Soul First Album” (gorąco polecam!) zawierającą kilka znakomitych coverów, w tym m.in. 15-minutową wersję „Spoonful”, „Little Wing” i „Crossroads”. Niestety, kilka miesięcy później zespół przestał istnieć. Mimo to Nakahara nie poddawał się. Zmienił swoje imię i nazwisko na bardziej rockowe Tsutomu Ogawa(?), pociągnął za sobą wokalistę z The Helpful Soul, Juni Rush’a (wł. Luni Lush) i wciągnął do zespołu kolegów z liceum: Hideya Kobayashi (dr) i Aoki Masayuki (bg).

Nakahara (vel Ogawa) swój nowy band nazwał TOO MUCH. Inspirował się nazwą koncertu, który The Helpful Soul zagrał z nowo powstałym zespołem Blues Creation w Kioto pod koniec lutego 1970 roku. Popularny wśród hipisów Zachodniego Wybrzeża zwrot too much był już co prawda wytartym frazesem, gitarzyście przypadł do gustu. I co ważne – był łatwy do wymówienia w języku japońskim.

Latem 1970 roku podpisali umowę z Atlantic Records. Rezygnując z grania coverów stworzyli sporo autorskiego materiału opartego na ciężkim brzmieniu sekcji rytmicznej i ostrej gitary. To w tym czasie powstały znakomite „Grease It Out”, „Love Is You” i „Gonna Take You”. Wykonywane na koncertach brzmiały monolitycznie i były gorąco odbierane przez publiczność, którą TOO MUCH szybko sobie zaskarbiła. Na scenie wyróżniał się frontman grupy, wokalista Juni Rush. Ten pół Afroamerykanin pół Japończyk, z charakterystyczną, bujną fryzurą afro rozpalał do czerwoności żeńską część widowni. Jego naturalny urok osobisty, sposób bycia na scenie i mocny wokal przykuwał z miejsca uwagę. Szefowie Atlantic Records widzieli w nim  potencjalną gwiazdę na miarę Joe Yamanaka z Flower Travellin’ Band, w którym kochały się japońskie nastolatki. To jego twarz widnieje na okładce albumu. Oni też nalegali, by na płycie znalazły się ckliwe ballady; miały utrwalić romantyczny wizerunek Rusha i spowodować lepszą sprzedaż albumu. Absurdalny pomysł nie do końca spodobał się muzykom, na szczęście dogadano się i w tej kwestii. Debiutancki album ukazał się dokładnie 21 lipca 1971 roku gorąco przyjęty przez japońskich fanów i tamtejszych krytyków.

Front okładki „Too Much” (1971).

Longplay „Too Much” zawiera siedem kompozycji, w których dominuje ciężkie, nieco bluesujące granie z chwytliwymi gitarowymi riffami przeplatane spokojniejszymi momentami zahaczające o prog rockowe klimaty. Całość rozpoczyna się monstrualnym „Grease It Out” z typowym dla Black Sabbath riffem i świetnym wokalem – może nie na miarę Roberta Planta, ale… Gitara prowadząca doskonale współpracuje z ciężką sekcją rytmiczną nadając całości ciemnego, „ołowianego” brzmienia. Mile zaskakuje czysta, klarowna produkcja, za którą stali sami muzycy. Szacun! Przejrzyste granie gdzie doskonale słychać każdy dźwięk, każdy instrument – ja to uwielbiam… Pierwsze dźwięki drugiego nagrania „Love That Binds Me” są dziwnie znajome. Tak przecież zaczyna się nieśmiertelne „Since I’ve Been Lovin’ You” Led Zeppelin! Nie jest to jednak ich cover. Tuż po słowach “Working from early in the morning till late at night everyday…” („ Codziennie pracuję od samego rana do późnych godzin nocnych… ”) grupa zaczyna grać swojego autorskiego, klimatycznego bluesa. Pięknego i do bólu przejmującego. Bluesa,  który nigdy nie powinien się kończyć lecz trwać i trwać… Nawiasem mówiąc podobny klimat wyczarowali Teksańczycy z ZZ Top cztery lata później w „Blue Jean Blues” na płycie „Fandango”. Choćby dla tego nagrania warto mieć tę płytę! A to jeszcze nie wszystko… „Love Is You” łączy ze sobą ciężkie, mroczne brzmienie sabbathowego „Evil Woman” z melodyką „Don’t Play Me With Me Games” zespołu… Smokie. Gdyby numer ten nagrali Spooky Tooth, lub Led Zeppelin byłby to absolutny kanon hard rocka! Pierwszą stronę oryginalnej płyty zamyka ballada „Reminiscence”. Jedna z najpiękniejszych jaka powstała w 1971 roku! Autentyczny łamacz serc (nie tylko tych niewieścich) zaśpiewana dramatycznie zbolałym głosem przez wokalistę i z wielkim uczuciem zagrana unisono na gitarze przez Junio Nakaharę w stylu starego, dobrego Wishbone Ash. Mimo, że płytę mam od lat, dreszcze przechodzą po mnie jak przy pierwszym przesłuchaniu. To największa rekomendacja jaką mogę wystawić.

Tył okładki kompaktowej reedycji Black Rose Records (2000)

Pewną niespodzianką w tym zestawie wydawać się może nagranie „I Shall Be Released” oryginalnie skomponowane przez… Boba Dylana w 1967 roku, choć wydane dopiero w listopadzie 1971 (album „Bob Dylan’s Greatest Hits Vol. II”).  Cała piosenka to alegoria. Jej treścią są marzenia senne bohatera-więźnia, który śni o uwolnieniu przez akt łaski, amnestię lub nawet ucieczkę. Podejrzewam, że była ona z góry narzucona przez szefów  Atlantic i to jeden z kompromisów na jakie zespół musiał się zgodzić podczas sesji nagraniowej. Choć klimat muzyki country przewija się tu za sprawą fortepianu, akustycznej gitary i gitary slide, aborcja na muzykę z Nashville została zażegnana. Tym samym próba stworzenia stylu Nipponashville spaliła (na szczęście!) na panewce. I choć uwielbiam Dylana jako artystę, wersję w wykonaniu TOO MUCH uważam za jedną z najlepszych jaką udało mi się w życiu usłyszeć… Za sprawą kolejnego nagrania, „Gonna Take You” wszystko wraca na właściwe tory. Wysunięty do przodu pulsujący bas, punktująca perkusja i gitarowe zagrywki oparte na prostych, nieskomplikowanych riffach pchają do przodu lokomotywę z napisem „ciężki rock”. Pod taką „ciuchcię” od zawsze podczepiam się i to z ogromną radością… Prawdziwe magnum opus zespół zostawił na sam koniec. „Song For My Lady (No I Found)” to jedna z tych wielkich muzycznych rzeczy powstałych w latach 70-tych! Epicki, ponadczasowy utwór na miarę „Epitaph” i „In The Wake Of Poseidon”. Nutki utkane fletem, przeplatane akustyczną gitarą i melotronem, z cudownie kojącym wokalem Rusha opowiadającym przepiękną historię.  Z orkiestrowymi aranżacjami i smyczkami, z mega-partiami fortepianowymi a la Michel Legrand zrealizowanymi przez samego  Isao Tomitę, Dwanaście minut muzyki, a zostaje w sercu na lata..!

Po tak niesamowitym debiucie płytowym wydawało się, że zespół pójdzie za ciosem, ruszy w trasę, nagra kolejną płytę. Niestety, tuż po wydaniu albumu TOO MUCH został rozwiązany…

Rok po rozpadzie grupy Juni Rush wydał singla „Together/ She’s My Lady” z Allanem Merrillem (bg) i Yuji Haradą (dr) wyprodukowanym przez Miki Curtisa (wszyscy z zespołu Samurai).  Jest to wyjątkowo rzadki singiel wydany przez nowo powstałą, dziś już legendarną wytwórnię Mushroom osiągający cenę ponad 100 $. Jak na małą płytkę  kwota wcale nie mała.  Dodam, że oryginalny winyl „Too Much” jest dużo droższy, wyceniany przez kolekcjonerów na 2000 (słownie: dwa tysiące) dolarów! Cóż, tak kosztują rarytasy… Po wydaniu singla, który przeszedł bez echa Juni stoczył się w otchłań alkoholu i narkotyków, co ostatecznie doprowadziło go do życia w nędzy w slumsach na obrzeżach Kobe. Co stało się z pozostałymi muzykami, tego nie udało mi się ustalić…

GOLEM „Orion Awakes” (1976?)

Wokół zespołu GOLEM i płyty „Orion Awakes” narosło ostatnio wiele nieprawdopodobnych historii i jeszcze więcej plotek, które na dobre rozgrzały fanów starego rocka kwestionujących oryginalność albumu. Fakt, historia powstania płyty zawiera sporo luk i „czarnych dziur”, więc proszę się nie dziwić jeśli w niniejszym opisie kilka razy pojawią słowa typu „być może”, „prawdopodobnie”.  Nie mniej jedno jest pewne. Tajemnica wokół „Orion Awakes” zwiększa jej muzyczną fascynację. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości!

Wspomnienia z tamtych czasów są mgliste, ale wszystkie dowody prowadzą do przekonania, że cały muzyczny materiał został nagrany w latach 1972-1973 przez znanych niemieckich muzyków z kręgu krautrocka, którzy ukryli się pod pseudonimami. Alan Freeman, autor encyklopedii krautrocka „The Crack In The Cosmic Egg ” spekuluje, że członkowie Dzyan, Birth Control, Baba Yaga i Twenty Sixty Six And Then mogli być w to zamieszani. Czy była to fucha po godzinach robiona dla zabawy, czy też chęć wydania albumu z niekomercyjną muzyką – tego już się pewnie nie dowiemy. Jest też wielce prawdopodobne, że ci sami muzycy nagrywali pod innymi nazwami: Pyramid, The Nazgul, Temple, Galactic Explores, Cozmic Corridors, które w mikroskopijnych nakładach 20-25 sztuk(!) wydawała  enigmatyczna wytwórnia Pyramid Records. Żadne z tych płyt nigdy nie znalazły się w ogólnych punktach sprzedaży. Wszystkie trafiały do galerii artystycznych w Kolonii, gdzie były odtwarzane podczas wystaw i wernisaży, a potem rozdawane jako gadżety dla przyjaciół i znajomych.

Producentem nagrań był Toby Robinson (na płycie pojawia się pod ksywką Genius P. Orridge), który w tym czasie pracował jako drugi inżynier w słynnym studiu Dietera Dierksa w Kolonii. Czarne krążki  GOLEM zapakowane w srebrne foliowe koperty z labelem wytwórni Pyramid trafiły do kolońskich galerii prawdopodobnie w 1976 roku. Dwadzieścia lat później oryginalne taśmy-matki Robinson przywiózł do Londynu, gdzie w Moat Studios zostały poddane remasteringowi. Oczyszczone nagrania z nową okładką zaprojektowaną przez Sandrę Glenwright zostały wydane pod tytułem „Orion Awakes” przez wytwórnię Toby Robinsona Psi-Fi w 1996 roku.

Golem „Orion Awakes”.

Album „Orion Awakes” zawiera pięć absolutnie fantastycznych, w pełni instrumentalnych, improwizowanych kompozycji spod znaku ciężkiego kosmicznego rocka opartych na brzmieniu syntezatorów, organów, ostrych gitar a la Hendrix i potężnej sekcji rytmicznej. Ta porywająca muzyka w stylu Hawkwind, psychodelicznych Pink Floyd i niemieckich tuzów krautrocka jak Ash Ra Temple, Neu!, Agitation Free, Gila, potrafi całkowicie przenieść zmysły w niezwykłą podróż. Siedząc wygodnie w fotelu możemy zbliżyć się do gwiazd, lewitować, poczuć otchłań Kosmosu. Ale możemy też ten 5-częściowy album potraktować jako metaforę duchowego i psychologicznego rozwoju mitycznego bohatera (Golema?). Nagrania zasadniczo reprezentują jego podróż, czyli coś co amerykański mitolog Joseph Campbell nazwał „monomitem”. Campbell argumentował, że mityczne wzorce przenosiły się na współczesne życie, a jego monomitowy schemat samoregresji zawiera etapy Odejścia, Wtajemniczenia, spotkania z Boskością (lub Wszechwiedzącą Obecnością) i Powrotu. Pobieżne spojrzenie na tytuły utworów potwierdza, że ​​„Orion Awakes” reprezentuje podobne psychodeliczne lub duchowe doświadczenie.

Wewnętrzna strona okładki

Utwór tytułowy, „Orion Awakes” rozpoczyna tę mroczną podróż niepewnie i złowieszczo z opóźnionymi, rozdygotanymi dźwiękami gitary, a następnie powoli rozkwita w lśniące barwy, pełne gęstych, psychodelicznych, wirujących jak galaktyki pasaży organowych wspomagane efektownym bębnieniem. Ta muzyka nie potrzebuje wokalu. Wgniata w fotel, wsysa w środek jądra czasoprzestrzeni Kosmosu. Tak też wyobrażam sobie instrumentalną wersję mojej ukochanej płyty Hawkwind z 1975 roku, „Warior On The Edge Of Time”. Odleciałem… Podobne odczucia mam przy „Stellar Launch”. Kontemplacyjna przestrzeń meandruje z groźną, subtelną gitarą z użyciem wah wah i delikatnym westchnieniem Melotronu. Stopniowo wszystko napędza się jak pod działaniem potężnej siły grawitacyjnej i wznosi sięgając w kulminacyjnym momencie wyżyn kosmicznego chaosu… Trafnie zatytułowany „Godhead Dance” ma chwytliwą melodię, która sprawia, że nie mogę się opanować. Nogami wybijam rytm, zaś palce wściekle bębnią po stole. I to wszystko w czasie, gdy piszę te słowa. Ten oszałamiający i nie do zatrzymania kawałek trwający sześć i pół minuty napędza karkołomna jazda kapitalnej,  hendrixowskiej gitary wyczarowując przed oczami absurdalne kształty jak w Matrixie. Przestrzegam przed słuchaniem w czasie spożywania mocnych trunków tudzież innych używek- robi spustoszenie. Nie tylko w mózgu… Z kolei 14-minutowy „Jupiter & Beyond” to potężne jamowe granie, w którym psychodelię wymieszano z jazzem, funkiem i bluesem. Bardzo dużo tu przestrzeni, swobody i muzycznej wolności z użyciem syntezatorowych efektów. W tej jeździe szalenie podobają mi się gitary. Są naprawdę fajne. To tak, jakby powoli wbijać gwóźdź w drewnianą belkę i zwiększać siłę z każdym kolejnym uderzeniem, aż całkowicie zanurzy się w drewnie… Niesamowity „The Returning” kroczy jak, nomen omen, Golem na swych ciężkich i ogromnych nogach zmierzając nieuchronnie do finału. Potężne bębny z gderliwymi gitarami i mocnym basem brzmią nieziemsko i tak jakoś… zimno, wręcz lodowato. Gdyby to była brytyjska formacja, a nie krautrockowy zespół powiedziałbym, że „The Returning” jest zapowiedzią nadejścia ery Joy Division z okresu „Closer”. W tym miejscu zawsze mam dreszcze.

Bez wątpienia GOLEM ze swą płytą „Orion Awakes” jest czymś wyjątkowym w historii niemieckiego prog rocka ukazując jego najlepsze wzorce. Nawet gdyby okazało się, że była to mistyfikacja (w co nie wierzę, bo po co i komu miałaby służyć?) muzyka jest tu najważniejsza. A ta jest po prostu WSPANIAŁA! I jako taka obroni się po wsze czasy!

Z kronikarskiego obowiązku podam, że w nagraniu płyty udział wzięli: Willi Berghoff (gitary), Manfred Hof (organy i melotron), Mungo (bas), Joachim Bohne (perkusja) i gościnnie Rolf Föller (gitara). Wszystkie personalia to pseudonimy, więc traktujmy je z przymrużeniem oka…

 

BOKAJ RETSIEM „Psychodelic Underground” (1969)

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą BOKAJ RETSIEM brzmiało mi to bardzo po bałkańsku. Byłem święcie przekonany, że mam do czynienia z jakąś zapomnianą kapelą z byłej Jugosławii. Tymczasem okazało się, że grupa pochodziła z Niemiec, a jej nazwa czytana wspak (Meister Jakob) okazuje się być tytułem tradycyjnej niemieckiej piosenki dziecięcej (znamy ją pod tytułem „Panie Janie”).

Rainer Degner, gitarzysta grający w latach 60-tych w popularnych grupach rytmicznych The Rattles i German Bonds od dzieciństwa kochał tę prostą piosenkę. Nie dziwi więc pomysł na nazwę zespołu, który utworzył pod koniec 1967 roku. Zresztą trudno mówić tu o zespole – w założeniu miał to być studyjny projekt realizowany z anonimowymi muzykami sesyjnymi.

Jego historia jest dość niejasna i dziś już raczej nie do odtworzenia. Wiadomo na pewno, że do tego przedsięwzięcia nieoczekiwanie w 1968 roku zaangażowali się dawni znajomi Degnera z czasów German Bonds – klawiszowiec Peter Hecht i basista Dieter Horn (późniejsi członkowie formacji Lucifer’s Friend). Kto zaś zasiadł za perkusją, tego na sto procent nie wiemy. Jedne źródła podają, że był nim młody, utalentowany perkusista sesyjny Noam Hazeid Halevi. Inne optują za byłym muzykiem The Rattles, Peterem Beckerem, którego Degner ponoć ściągnął do studia w ostatniej chwili. Może być i tak, że obaj panowie uczestniczyli w sesjach nagraniowych,… Kwestii tej nie wyjaśnia też jedyna kompaktowa reedycja albumu z 2000 roku amerykańskiej wytwórni Gear Fab (wydawca w ogóle nie pokusił się o podanie składu zespołu). Pewne natomiast jest, że duża płyta zatytułowana „Psychodelic Underground” ukazała się w styczniu 1969 roku, wydana przez małą niezależną firmę Fass.

Front okładki „Psychodelic Undreground” (1969).

Ten krótki album trwający zaledwie 32 minuty i 47 sekund zawiera jedenaście nagrań; pięć z nich pełniąc funkcję łączników pomiędzy utworami nie przekracza minuty, z czego cztery mają w swym tytule słowo „Bokaj”. Można powiedzieć, że są one muzycznymi wariacjami na temat wspomnianej wyżej dziecięcej piosenki. Najbardziej zbliżona do oryginału jest „Bokaj Clasic” zagrana na akustycznej gitarze.

Całość zaczyna się od kapitalnego „So Bad” będący luźną przeróbką znanego hitu The Animals „Don’t Let Me Be Misunderstood”. Nie jest to jednak typowy cover. Główna melodia buduje szkielet dla znakomitej improwizacji zespołu zdominowanej przez ciężką, opartą na przesterach gitarze Degnera w stylu Iron Butterfly i Hendrixa, oraz fantastycznych wirujących organach. Biorąc pod uwagę fakt, że nagranie zostało zrealizowane w 1968 roku do dziś robi piorunujące wrażenie..! Przepiękna, psychodeliczna ballada „It’s Over” brzmi jak kawałek z Zachodniego Wybrzeża. Dramatyczny śpiew lidera, wokalne harmonie podparte łkającą gitarą i wyrazistą sekcją rytmiczną powodują u mnie ciary na plecach. A przecież podobnych kawałków z tamtej epoki znam dziesiątki… Jak bardzo kontrastuje z nim „Only A Child”. Nie ma tu ani jednej nuty, jest za to upiorny warkot broni maszynowej, która wypruwa z siebie pociski, słyszymy huk bomb i dramatyczny krzyk dziecka wołający „Mama, mama!” po czym wszystko nagle cichnie. Nie dziwi, że następujący tuż po nim instrumentalny „Sad Bokaj” jest bardzo nostalgiczną, smutną wersją piosenki „Panie Janie”… Z kolei „I’m So Afraid” sięga po zupełnie inne klimaty. Na czoło wysuwa się gitarowy fuzz w stylu Hendrixa, choć Degner swobodnie i z wielką łatwością przechodzi w krainę bluesa, jazz fusion i rhythm’n’bluesa. Warto podążać za jego długą, rozmytą gitarową solówką albowiem muzyk ukrył tu wiele smaczków, a ich odkrywanie to cała przyjemność. Ważną rolę odgrywają tu bajeczne organy Hammonda nadając  kompozycji ciężkiego i mocarnego brzmienia.

Tył okładki.

„Bokaj Retsiem” to wzorcowy przykład mariażu psychodelii i rodzącego wówczas krautrocka. Pierwsze 40 sekund muzyki zapowiada improwizowane granie. Atakujący Hammond  daje kopa i zmienia brzmienie, a zniekształcony wokal okazał się niezwykle trafnym, choć jak na tamte czasy dość ryzykownym pomysłem. Wszystko to. w połączeniu z „pływającą” sekcją przyniosło rewelacyjny efekt. Śmiem twierdzić, że to autentyczny i raczej mało znany klejnot pokazujący jak hartował się niemiecki prog rock… Zaraz potem mamy półminutowy przerywnik w rytmie bossa novy („Bossa Bokaj”)  Lekki, orientalny akcent, oraz gitara z użyciem efektu wah wah przewija się się przez „Pill”. Tytuł utworu nie jest hołdem dla tabletek antykoncepcyjnej (birth control pills), a przestrogą przed zupełnie innym zagrożeniem. „Tylko mała pigułka i to wszystko, czego potrzebujesz, aby zabić swoje życie” –  śpiewa wokalista. Chodzi rzecz jasna o narkotyki, które wcale nie przyspieszają rozwój umysłu, jak myśleli młodzi ludzie. Ich zażywanie kończy się fatalnymi skutkami…  Płytę zamyka świetny pod względem kompozycji blues „Drifting” ze świetnym Hammondem jako instrumentem dominującym. Pod sam koniec nagrania pojawia się recytatyw przypominający kanclerza Niemiec z okresu II Wojny Światowej, który filozofuje na temat wyższości rasy niemieckich… krów. Szkoda, że tak piękny blues został wyciszony, bo mógłby trwać i trwać…

Label oryginalnego longplaya wytwórni Fass.

„Psychedelic Underground” to album ukazujący  historyczne przejście z psychodelii do rodzącego się krautrocka prezentujący nadchodzące czasy eksperymentów z dźwiękiem i brzmieniem. Tych ostatnich jest tu co prawda jeszcze mało, ale wrota muzycznej percepcji zostały uchylone. Dziś uznaje się, że to jeden z najlepszych niemieckich albumów późnych lat 60-tych XX wieku. Doskonała uczta dla miłośników muzyki spod znaku Iron Butterfly, Hendrixa, Vanilla Fudge… W epoce wytłoczony w ilości 500 sztuk dziś jest absolutnym „białym krukiem” czarnego krążka osiągając na giełdach płytowych astronomiczne ceny. Polecam!

Znani i lubiani: Jimi Hendrix, Hawkwind, Greg Lake.

Wracam kolejny raz do pomysłu, by w jednym poście zamieścić opis kilku płyt bardziej znanych i lubianych wykonawców, które być może w czasie gdy się ukazały, co niektórym umknęły uwadze. Nie są to co prawda muzyczne rarytasy na miarę archeologicznych skarbów, ale trzymają wysoki poziom i mają nieocenioną wartość. Co ważne – opisane tu pozycje wciąż dostępne są w sprzedaży, warto więc przyjrzeć się im także pod kątem ewentualnego zakupu.

Żaden artysta rockowy nie ma tylu pośmiertnych albumów co Jimi Hendrix. Liczone już nie w dziesiątkach, ale w setkach tytułach. Czy warto więc rzucić się na to kolejne..?

THE JIMI HENDRIX EXPERIENCE „Purple Box” (2000)

To czteropłytowe wydawnictwo w formie książki z uwagi na swą aksamitno-fioletową oprawę nieoficjalnie nosi nazwę „Purple Box”. Tuż po wydaniu magazyn Rolling Stone na swych łamach ogłosił, że to (cytuję): „Rolls Royce wśród pośmiertnych zestawów Hendrixa…” Faktycznie – pudełko zawierające 56 nagrań w większości publikowanych po raz pierwszy robi wielkie wrażenie! To pozycja wręcz obowiązkowa dla każdego fana starego rocka (przyjmuję, że wielbiciele Mistrza mają ją na bank!). Po pierwsze – zachowano chronologię poczynając od pierwszych nagrań The Jimi Hendrix Experience z października 1966 roku, poprzez jego przełomowe albumy studyjne (w tym różne transcendentalne występy), kończąc na ostatniej sesji artysty w nowojorskim Electric Lady Studios w sierpniu 1970 roku. Można więc dokładnie prześledzić rozwój gitarzysty, który w swej krótkiej, bo zaledwie czteroletniej karierze łączył pop i blues, psychodelię, jazz i soul. I po trzecie – „Purple Box” zawiera także 80-stronicową broszurę wypełnioną rzadkimi, nigdy wcześniej niepublikowanymi  zdjęciami, esejami, ręcznie pisanymi notatkami i tekstami Jimiego. Jest więc na co popatrzeć, poczytać, a przede wszystkim posłuchać..

Do najwspanialszych perełek muzycznych należą zachwycające interpretacje „Killing Floor” Howlina Wolfa i „Catfish Blues” Roberta Petwaya z paryskiej Olimpii (obie z października: pierwsza z 1966, druga z 1967 roku), świetna instrumentalna kompozycja „Title No.3” z kwietnia’67, uroczy żart „Taking Care Of Business”, wczesna wersja „Angel”. Jest też do tej pory niedostępne, pełne czadu wykonanie „Glorii” Vana Morrisona, za którą biegałem całymi latami i straciłem nadzieję, że kiedykolwiek będę ją miał. Koniecznie muszę tu też wymienić imponującą wersję „Like A Rolling Stone” Boba Dylana z koncertu w Winterland w San Francisco z października 1968 roku, przejmujący blues „It’s Too Bad”, oraz nagrany z cudownym luzem „Country Blues” ze stycznia 1969 roku… Tak szczerze, to trzeba by  wymienić całą zawartość boksu – wszystko jest tu kapitalne! Na zakończenie dodam, że wydana została także wersja skrócona boksu (dwie płyty CD), ale szczęście musi być pełne.

Spośród wszystkich wykonawców na świecie grupa Hawkwind może poszczycić się największą dyskografią w historii rocka. Anegdota krążąca wokół zespołu głosi, że sami muzycy pogubili się w tej masie płyt i na dobrą sprawę nie wiedzą ile ich w końcu wydali… Gdyby ten materiał ukazał się w tym samym roku, w którym został nagrany, byłoby to ich drugie w karierze koncertowe wydawnictwo. Mowa o:
HAWKWIND „The '1999′ Party” (1997)

Ta podwójna płyta kompaktowa to zapis występu z 21 marca 1974 roku z Chicago Auditorium. Podczas gdy pierwszy koncertowy album „Space Ritual” (1973) opierał się głównie na utworach z płyt studyjnych („Doremi Faso Latido” i „In Search of Space”), ten koncentruje się na przygotowywanej właśnie płycie „Hall of the Mountain Grill”, która jak dla mnie jest NAJWIĘKSZYM albumem studyjnym Hawkwind za czasów Lemmy’ego! Materiał „Hall Of The Mountain Grill” był tak potężnie emocjonalny, że wykonywany na żywo nadawał muzyce inny wymiar. Spośród dziewięciu nagrań, które znalazły się na studyjnym albumie, w Chicago grupa wykonała  cztery: „Paradox”,D-Rider”, „You’d Better Believe It” i „Psychodelic Warlords”. Do koncertowego repertuaru włączono rzadkie utwory singlowe: „Brainbox Pallution” i „It So Easy”, co już w dużym stopniu podnosi wartość tego wydawnictwa, oraz melorecytacje: „Standing On The Edge” (znalazła się potem na płycie „Warrior On The Edge Of Time”) i „Veterans Of A Thousand Psychic Wars”. Reasumując, mamy tu ponad półtorej godziny oszałamiającej, kosmicznej i odurzającej muzyki spod znaku Jastrzębich Skrzydeł. Zespól Hawkwind w najlepszej formie i w najlepszym wydaniu. Innymi słowy  – obowiązkowa pozycja w zbiorach każdego rock fana. Żal serce ściska, że aż tyle lat czekaliśmy na jego premierę…

Greg Lake jako współzałożyciel King Crimson i lider Emerson Lake And Palmer był bez wątpienia jednym z architektów progresywnego rocka. Jego jedwabiście czysty głos na zawsze kojarzyć się będzie z niezapomnianym utworem jakim jest „In The Court Of The Crimson King” i równie doskonałą, prześliczną i liryczną perełką „C’est La Vie”. Jeszcze za życia artysty ukazał się album podsumowujący jego ówczesny dorobek artystyczny zatytułowany:                                          THE GREG LAKE RETROSPECTIVE „From The Beggining” (1997).

Podwójny kompakt zawiera dwie i pół godziny muzyki z różnych okresów działalności artysty, choć lwia część przypadła nagraniom z okresu ELP. Jak łatwo się domyślić zestaw ten otwiera „In The Court Of The Crimson King”, a zamyka „Heart On Ice” z wydanego w 1994 roku albumu „In The Hot Seat” reaktywowanego tria ELP.

Po dwóch piosenkach King Crimson, ten retrospektywny zestaw zabiera nas w okres ELP. Piosenki takie jak „Lucky Man” i „From the Beginning” przywołują wiele wspomnień… „C’est La Vie” to piękna piosenka Grega wykonana z orkiestrą, która pojawiła się na „Works Vol I”. Z tomu „Works Vol II” mamy „I Believe In Father Christmas” i „Watching Over You”.  Pierwsza z nich nie jest tą wersją z dodanymi dzwoneczkami na końcu. Dla tych, którzy nie wiedzą „I Believe…” nie jest standardową kolędą. Piosenka uderza obuchem między oczy i jest idealnym uzupełnieniem hitu „Silent Night/7 O’Clock News” duetu Simon And Garfunkel…  Oprócz nagrań King Crimson i ELP (w tym bardzo rzadkich, jak koncertowa wersja „Take A Pebble” ELP z festiwalu w Mar Y Sol w Puerto Rico z 1972 r.) znalazło się miejsce na wiele solowych dokonań Lake’a. Mam tu na myśli płyty „Greg Lake” i „Manoeuvres” z początku lat 80-tych. Są tu też jego nowe, do tej pory  niepublikowane rzeczy jak  „Love Under Fire” i „Money Talks”. Jest wreszcie niesamowita, koncertowa  wersja „21st Century Schizoid Man” nagrana w 1981 roku w Hammersmith Odeon z własnym zespołem z wyborną solówką Gary Moore’a dotychczas dostępna tylko na rzadkiej, niskonakładowej płycie „Greg Lake In Concert”. Ta retrospekcja pokazuje też jak na przestrzeni lat zmieniał się głos artyście. Jego „niebiański”, aczkolwiek mocny i rockowy z początku kariery staje się później bardziej dojrzały i głębszy, stworzony do śpiewania bluesa i jazzu. Mimo to „ziemski” Greg  Lake wciąż skutecznie wykorzystuje swój głos, co dobitnie potwierdzają „Black Moon” i „Paper Blood”. Zwracam też uwagę na utwór „Daddy”. To smutna piosenka o ojcu, który traci dziecko. Głęboki, jazzowy głos Grega robi cuda w tej melodii. Czuć w nim ból i cierpienie rodzica, który stracił dziecko z rąk szalonego zabójcy…

Greg Lake, który zmarł 7 grudnia 2016 roku w wieku 69 lat, był (jest!) jednym z najważniejszych i najbardziej znanych wokalistów w świecie progresywnego rocka. Ta świetna kompilacja tezę tę tylko potwierdza.

W poszukiwaniu (nie)straconego czasu. RAW MATERIAL „Time Is…” (1971).

Podstawę brytyjskiej formacji RAW MATERIAL stworzyli Colin Catt (org, voc) i Phil Gunn (bg). Chłopaki poznali się w 1965 roku i grali w amatorskim zespole studenckim. Dopiero po czterech latach duet dojrzał na tyle, aby rozpocząć samodzielną działalność. W projekt  zaangażowali się także Mike Fletcher (sax, voc), Paul Young (dr) i  Dave Greene (g). Młoda wytwórnia Evolution, która wprowadziło już w muzyczną stratosferę zespół Arzachel, z wielką przyjemnością wzięła pod swe skrzydła młodą obiecującą grupę.

Jesienią 1969 roku nagrali singla „Time & Illusion / Bobo’s Party” opartego na bluesie w konwencji rozmytej psychodelii. Kolejne dwa ukazały się wiosną następnego roku. Ciekawostką jest, że ostatni z nich, „Traveller Man (Part 1+2)”, został wydany także w Niemczech z alternatywną i (co tu dużo mówić) ładniejszą okładką. Mała płytka Arioli ze zdjęciem zespołu jest dziś sporym rarytasem.

Rzadkie, niemieckie wydanie trzeciego singla zespołu (1970)

Po okresie fascynacji psychodelią i bluesem zespół poszedł w stronę złożonego rocka progresywnego o jazzowym zabarwieniu. Ich pierwszy album „Raw Material”, który ukazał się w grudniu 1970 roku był co prawda jeszcze mieszanką psychodelii i folku, ale miał też kilka świetnych (szczególnie tych dłuższych) fragmentów prog rockowej muzyki. Myślę tu o genialnym, ponad siedmiominutowym „Time And Illusion” i niewiele mu ustępującym „Traveller Man”. Co prawda debiut w stosunku do następnej płyty był niespójny i lekko chaotyczny, ale ma swój urok i chętnie do niego wracam.

Debiutancki album „Raw Material” (1970)

Nie mniej to „Time Is…” wydany w listopadzie następnego roku przez Neon Records (oddział RCA) skradł mi serce. Gustowna pomarańczowa okładka z klepsydrami symbolizuje upływający czas. Czas jest głównym bohaterem tekstów, choć nie znajdziemy w nich definicji czym on jest. Tym niech zajmują się inni. Zespół porusza też tematy samotności, miłości (czasem jej braku) i religii… Ich muzykę porównuje się z wczesnym Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Szkoda, że w trakcie trzyletniej działalności w rodzinnej Wielkiej Brytanii muzycy nie zostali należycie docenieni.

Front okładki „Time Is…” (1971)

Album składa się z sześciu misternie utkanych kompozycji z mnóstwem wolnej przestrzeni dla poszczególnych instrumentów.  Nie są one łatwe w odbiorze – przynajmniej za pierwszym razem. Aby w pełni docenić ich wartość całość wymaga skupienia, uwagi i (być może) kilku przesłuchań. Nie będzie to jednak czas stracony…

Arktyczny powiew wiatru niczym płaszcz Królowej Zimy podszyty kryształkami lodu i płatkami śniegu omiata pierwsze dźwięki płyty. Tak zaczyna się „Ice Queen” – nagranie wprowadzające nas w świat niezwykłych dźwięków. Ta złożona konstrukcja utworu sklejona jest z kilku tematycznych pomysłów umiejętnie zaaranżowanych na saksofon, gitarę, klawisze, bas i perkusję. Niezwykle intrygujące, instrumentalne odcinki przywołują na myśl wczesny King Crimson. Co prawda otwierający je saksofonowy riff jest niemal identyczny jak w kawałku „Killer” Van Der Graaf Generator, ale ogólnie całość jest zbyt oryginalna i wyklucza poza wszelką wątpliwość myśl o plagiacie. Poza tym nigdy nie słyszałem, żeby David Jackson z VDGG zgłaszał co do tego jakiekolwiek pretensje… Dominujący wokal Colina Catta i jego zwiewne klawisze, dryfujący flet Micka Fletchera, warcząca gitara Dave’a Greena, do spółki z perkusją Paula Younga napędzają jazz rockowy rozkład jazdy. Podoba mi się jak Phil Gunn sprytnie wplata nietypowe odcienia swojego basu urozmaicając nim kolorową paletę ciężkiego prog rocka. W końcówce budzące grozę psychodeliczne chmury rozjaśnia iskrzący flet, luźna sekcja rytmiczna, organy i saksofon barytonowy Fletchera. Gra tego ostatniego bardziej przypomina Iana McDonalda niż wspomnianego już Davida Jacksona… Powolny gitarowy riff otwiera Empty Houses”, drugi utwór na albumie. Pierwszą część (wokalną) można byłoby porównać do jam session żywiołowego Rush z pedantyczną i precyzyjną Beggar’s Operą gdyby takie spotkanie miało miejsce w przeszłości. Ciężki, asertywny dźwięk załamuje pretensjonalność melodii wokalnej, a następnie tonie w akustycznie czystej sonatinie. Nie na długo. Tuż po niej następuje sekwencja instrumentalna, w której odnajduje się Colin Catt ze swoimi organowymi akordami. Do gry wchodzi Mike Fletcher i jak zaklinacz węży, tka cudowne pasmo dźwięków saksofonem sopranowym wabiąc z kosza wciąż uśpioną, jadowitą kobrę. Po kilku minutach przepysznego wyczekiwania okazuje się, że gad wcale nie jest taki groźny – bardziej przypomina gekona niż groźnego węża. Z gitarową mocą muzyka powraca do ciężkiego prog rocka… Dziewięciominutowe „Insolet Lady” składa się z trzech części. Prolog („By The Way”) z piękną linią melodyczną ma klimat i melancholię Cressidy, ale czuć tu też ducha średniowiecznej ballady granej przez samotnego trubadura. Delikatny głos, akustyczna gitara, romantyczny fortepian, ulotny flet… Cudna jest ta miniatura. Potem robi się bardziej agresywnie („Liitle Thief”). Muzyka nabiera wigoru i mocy z licznymi zmianami tempa, aż do końcowego crescendo. Trwa to chwilę, ale ma kopa! Ostatnia część („Insolet Lady”) to po mistrzowsku zagrany rocka progresywny. Ciepły wokal, gwiezdny kryształ perkusji, astralne klawisze, pastelowa gitara akustyczna… Chwilę potem pełna rozmachu orkiestrowa aranżacja z wokalnymi harmoniami wieńczy całość. Ależ to jest niesamowite!

Tył okładki. Reedycja CD (Repertoire 2011).

W „Miracle Worker” muzycy uruchamiają jazzowe koło zamachowe, w którym jak zwykle fantastycznie wykorzystano saksofon, świetne gitarowe zagrywki i ogniste riffy. Organy Hammonda uzależniają, a  solo fortepianu rozbija perkusję… Rany, ile tu się dzieje! Zmiana tempa i dynamiki prowadzi do kapitalnej części instrumentalnej (pozdrowienia dla Dave’a Brubecka!) z organowymi i gitarowymi solówkami. Słuchanie tego nagrania to czysta przyjemność! W „Religion” jeden akord grany w kółko z przybrudzonym, nerwowym pulsem saksofonu, prostym, mocnym bębnieniem krzyżuje się z partiami gitary elektrycznej i organami. Ależ jazda! Brzmi jak progresywny punk rock z mroczną i hipnotyzującą atmosferą… Ostatni, 11-minutowy „Sun God” podobnie jak „Insonet Lady” składa się z trzech części. Ta doskonała mieszanka bajecznych motywów balladowych i dramatycznych chwil ilustruje wieczną dychotomię Światła i Ciemności. Pierwsza część („Awakening”) jest naprawdę poruszająca. Zaczyna się delikatnymi dźwiękami gitary akustycznej, fletu i talerzy perkusyjnych. Senny syntezator i piękna gitara slide rozkwitają ezoterycznymi nutkami. Niespiesznie, leniwie. W podobnym stylu zrobił to Pink Floyd w „Echoes”... Czas zwalnia, a jedwabisty wokal wprowadza w kojący trans. Przebudzenie jest gwałtowne i hałaśliwe („Realization”). Tym razem z dzikim wokalem, łoskotem perkusji, kąśliwymi akordami Hammonda i „mruczącym” basem. Po takim szaleństwie zespół ponownie wraca do podniosłych tonów zatapiając się w refleksyjnym oceanie łagodnych dźwięków syntezatora i magicznej gitary („Worship”). Gdy poruszające dźwięki saksofonu ustępują miejsca niebiańskiemu chórowi muzyka sięga absolutu…

Pomimo, że zespół RAW MATERIAL na początku lat 70-tych nie zyskał uznania na Wyspach (w przeciwieństwie do kontynentalnej Europy) to wpisał się w historię rocka. „Time Is…” to jeden z najwspanialszych (nieznanych) progresywnych tytułów nagranych wówczas w Anglii mający równorzędne miejsce na półce z płytami obok albumów Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Warto o tym pamiętać…