Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

Drzewo straceńców i TYBURN TALL (1972)

TYBURN TALL został założony w 1969 roku w Speyer (pol. Spira) uroczym miasteczku położonym nad Renem na południe od Mannheim w Nadrenii-Palatynie. Kwintet powstał na gruzach The Screamers, w którymtrzej nastolatkowie: Werner Gallo(g), Hanns Dechant (dr) i Stefan Kowa (bg) grali od 1965 r. Kowa pochodził z rodziny o muzycznych tradycjach – matka i babcia uczyły gry na fortepianie, dziadek grał na skrzypcach w orkiestrze symfonicznej. Jako jedyny miał klasyczne wyszkolenie muzyczne w klasie fortepianu, co nie przeszkadzało mu w graniu z The Screamers beatowych hitów. W 1970 roku do trójki muzyków dołączyli klawiszowiec Gunther Göttsche, oraz grający na flecie Hermann Damiantschitsch. Zespół wybrał swoją nazwę w taki sam sposób, jak Grateful Dead; przeglądając encyklopedię natknęli się na wpis o miejscu zwanym Tyburn Tree. Potężne, wysokie drzewo w londyńskim Tyburn w pobliżu Marble Arch było miejscem egzekucji skazańców przez powieszenie, otworzenie wnętrzności i poćwiartowanie (brrr!). Kary wymierzano za wykroczenia przeciw królowi Anglii, zdradzie stanu, niesubordynacji; było także miejscem straceń wielu setek katolickich męczenników. Wśród skazańców znalazł się m.in. przywódca wojny domowej, lord Oliver Cromwell, chociaż jego egzekucja była raczej symboliczna. Dokonano jej bowiem pośmiertnie na zwłokach, które wcześniej ekshumowano… Zespół zamienił nazwę Tyburn Tree na TYBURN TALL tylko dlatego, że brzmiała lepiej. Po prostu. Porzucając big beatowe rytmy na rzecz transformacji rocka z muzyką klasyczną planowali odkrywać nowe horyzonty. Zamiar, nie powiem, dość ambitny.

Pierwsze sukcesy przyszły już wiosną 1970 roku kiedy to TYBURN TALL koncertowali  w Speyer i okolicach wykonując wyłącznie autorski materiał. Entuzjastycznie reagująca na ich muzykę publiczność potwierdziła słuszność obranej drogi i stała się bodźcem do ukończenia trzyczęściowej, instrumentalnej kompozycji pod z grecka brzmiącym tytułem „Autagonia” nad którą pracowali całe lato. To monumentalne dzieło z wplecionymi cytatami III Koncertu Brandenburskiego” J.S. Bacha (w świecie rocka rozsławiony przez Keitha Emersona i The Nice), oraz motywami z „Aus der Neuen Welt” (IX Symfonia e-moll.  „Z Nowego Świata” op.95) Antonina Dvořáka zostało skomponowane przez genialną dwójkę muzyków –  Gunthera Göttsche i Stefana Kowa.

W. Gallo, H. Damiantchitsch, H. Dechant, S Kowa, G. Gotsche.

„Autagonia” , która swą premierę miała na koncercie w Speyer we wrześniu 1970 roku okazała się ogromnym sukcesem. Co ważne – występ został zarejestrowany na taśmie, która ponoć istnieje do dziś. Mam nadzieję, że po odpowiedniej obróbce technicznej pewnego dnia „Autagonia” zostanie w całości wydana na płycie… Do maja 1971 roku TYBURN TALL z powodzeniem koncertował po kraju wspierając Golden Earing, Space Odetty (który później zmienił się w Frumpy), Amon Duul, Renaissance… Wszystko układało się znakomicie aż do maja 1971 r. gdy Göttsche i Damiantschitsch poinformowali kolegów, że opuszczają zespół z powodów prywatnych. Szok i niedowierzanie trwało na szczęście krótko, bowiem już w czerwcu zastąpili ich Reinhard Magin na klawiszach, oraz (co było novum) wokalista Klaus Fresenius .

W nowym składzie wrócili do sali prób. Podążając za idolami pokroju The Nice, czy Colosseum zmienili kierunek łącząc tym razem klasyczne wzorce z brzmieniem ciężkiego rocka i elementami jazzu. Pierwsze koncerty na początku 1972 roku udowodniły, że zespół nic nie stracił ze swej popularności. Wiosną postanowili nagrać cztery utwory dobrze przećwiczone na koncertach, które miały znaleźć się  na debiutanckim albumie. Nagrań dokonano w małym prywatnym studiu nagraniowym Lutz & Kem w Bellheim. Krążek sygnowany nazwą zespołu ukazał się latem tego samego roku.

Reedycja CD  wytwórni Garden Of Delight z dwoma bonusami (2002)

Album został wydany przez muzyków  w prywatnym tłoczeniu w ilości… 200 egzemplarzy! O zgrozo, połowa z nich została zniszczona w pożarze jaki wybuchł w sklepie muzycznym Markus w Speyer, gdzie przechowywano cały nakład. Jakby tego było mało, nie zachowały się taśmy-matki. Nie dziwi więc, że dziś jest najdroższym kolekcjonerskim rarytasem z Niemiec osiągając niebotyczną cenę 5000 euro! Szczęśliwie wytwórnia Garden Of Delights w hamburskim Vorderpfaz Studio dokonała cudu remasterując dźwięk z oryginalnie zachowanego winylu. Kompaktowa reedycja z dwoma bonusami(!) ukazała się w 2002 roku. Z radości chce mi się wyć i krzyczeć: „Panie i Panowie, czapki z głów przed takimi wydawcami!”

Płyta zawiera bardzo masywne granie zdominowane przez ciężkie organy i ogniste solówki gitarowe o „ołowianym” brzmieniu. Tylko cztery nagrania z czego trzy trwają grubo ponad dziesięć minut!

Album rozpoczyna się naprawdę wspaniałym, epickim utworem „War Game”, który tutaj jest prawdziwą atrakcją. Pierwsze kilka minut zajmuje wspaniała wersja najsłynniejszej kompozycji Jana Sebastiana Bacha „Toccata i fuga d-mol” zagrana na organach bez sekcji rytmicznej. Wiem, niektórzy mogą kręcić nosem, gdyż wielu progresywnych wykonawców brało ją na tapetę, ale jak dla mnie to jedno z najlepszych (obok wersji Trikolon) wykonań „Toccaty…” jaką znam. W każdym bądź razie te trzy minuty to tylko wprowadzenie. Klausa Freseniusa swoim wysokim, momentami falsetowym głosem wyśpiewuje antywojenne przesłanie, po czym zaczyna się to co lubię najbardziej, czyli genialna sekcja rytmiczna i wyjątkowo ostry, ciężki jak diabli szalony Hammond, który  w rękach Reinharda Magina wyczynia istne cuda. Przyznam, że dawno nie słyszałem tylu tak szalonych solówek organowych w jednym miejscu! Prawdziwa uczta dla uszu. Po pierwszym przesłuchaniu padłem na kolana. Po następnych w ogóle z nich nie wstawałem… „In The Heart Of The Cities (Broken People)” totalnie kopie w tyłek, choć na początku wydaje się być popisem wokalisty momentami kojarzącym się z Davidem Byronem z Uriah Heep. Utwór tym razem nieco bardziej zorientowany na gitarę; w jego środkowej części słyszymy fantastyczne, długie psychodeliczne solówki Wernera Gallo, do których świetnie podłącza się Mogin z klawiszami (i już wiemy kto jest tutaj szefem)… Cudo! Najkrótszy na płycie (5:24) „I Am America Too” zaczyna się od rozpędzonych dźwięków organów i fortepianu, którym towarzyszy galopująca gitara. Po partii wokalnej przychodzi urocze, klasyczne i bardzo melodyjne solo organowe. Rany, jak ono mi się podoba! Triumvirat, Collegium Musicum, ELP –  wszystkie one przychodzą mi na myśl, gdy tego słucham… Ostatni i najdłuższy na płycie (17:09) „Strange Days Hiding” to rockowe zespołowe granie z najwyższej półki. Miło po raz kolejny posłuchać kapitalnie zagranej organowej solówki tym razem w stylu Jean-Jacquesa Kravetza (klawiszowca Frumpy). Z kolei nieokiełznany i wręcz dziki Werner Gallo wycina na gitarze energiczne sola, których pewnie nie powstydziłby się sam  Ritchie Blackmore w swej szczytowej formie. Nawiasem mówiąc na początku kariery Deep Purple też chętnie grali takie długie, dynamiczne instrumentalne jamy…

Dwa bonusy dołączone do kompaktowej reedycji to covery grupy Colosseum. Pierwszy z nich, „Lost Angeles” rozpoczyna się trzyminutowym intro prowadzonym przez szalone organy i psychodeliczną sekcję rytmiczną. Co prawda wokalista nie jest Chrisem Farlowem, ale daje radę. Uważam, że ta wersja jest lepsza niż oryginał. Serio! Drugi bonus „Bring Out Your Death” to świetna instrumentalna kompozycja wypełniona niezapomnianymi dźwiękami Hammonda przemykającymi ponad ciasną jazzową sekcją rytmiczną. Fantastyczny cover, który bez problemu można stawiać na równi z oryginałem.

Zespołowi udało się przetrwać jeszcze kilka lat przechodząc kolejne zmiany w składzie. Nie nagrali jednak żadnej płyty. Koncertowali po Niemczech i Europie z takimi zespołami jak Amon Düül II, Taste, East Of Eden, Ekseption, Kin Ping Meh, Nine Days Wonder… Ostatecznie TYBURN TALL rozpadł się pod koniec 1975 roku, kiedy Stefan Kowa przeprowadził się na stałe do Belgii.

2 października 1996 roku muzycy zjednoczyli się na jeden koncert, który ukazał się na płycie „Live… And Passion” wydanej rok później. Z przykrością stwierdzam, że nie jest tak dobry jak debiut, choć daleki też jestem od tezy, by ten muzyczny gniot (jak nazwał go jeden z recenzentów) powiesić na Drzewie Straceńców w Tyburn

TASTE „I’ll Remember” (1968/70) – muzyka z pudełka.

Jest rok 1970, konkretnie piątek, 28 sierpnia. Szalone lata sześćdziesiąte odeszły do historii a wraz z nimi dzieci kwiaty. Wyspa Wight gości światową czołówkę rockowych wykonawców. Właśnie trwa tam Muzyczny Festiwal zwany europejskim Woodstock’iem. Na scenie grupa TASTE zaczyna swój set od „What’s Going On”. Uwagę publiczności skupia na sobie młodziutki gitarzysta Rory Gallagher. Z burzą rozwianych włosów i intensywnym wyrazem twarzy przypomina rockowego boga upadłego na Ziemię. W miarę upływu czasu robi się coraz bardziej gorąco. Takiej atmosfery nie wyczarował do tej pory żaden wykonawca. Na tył sceny wpada roztrzęsiony z emocji Murray Lerner, producent filmowy, który dokumentuje całe wydarzenie skupiając się głównie na występach gwiazd: Hendrixie, The Who, Cohenie, The Doors… Kompletnie nie wiedział kim był TASTE; widząc spontaniczność zespołu, szalejącą publiczność i ich interakcję krzyknął do swojej ekipy, żeby nie szczędzili taśmy i nagrywali wszystko… Bisowali pięć razy! Nikt przed nimi, ani nikt po nich tego nie dokonał. Nikt też nie wiedział, że perkusista grał na pożyczonej perkusji – noc wcześniej ktoś ukradł mu cały zestaw… Jimi Hendrix po skończonym występie podszedł do Gallaghera uchylił kapelusz, skłonił głowę i odszedł bez słowa. W najgorszych snach nie przypuszczano, że kilka dni później (18 września) odejdzie naprawdę. Nikt też nie spodziewał się, że trio pomimo wielkiej popularności wkrótce przestanie istnieć.

Gdybym miał napisać biograficzną książkę o tym zespole, to kto wie, może tak by się zaczynała..? I choć historię grupy w (kilku zdaniach) przybliżam niżej, to głównym bohaterem opowieści pozostaje box „I’ll Remember” wydany przez Universal/Polydor dokładnie w piątek 25 sierpnia 2015 roku.

TASTE Od lewej: Richard McCraken (bg), John Wilson (dr), Rory Gallagher (g)

THE TASTE (tak pierwotnie się nazywali) powstał w sierpniu 1966 roku w Cork, rodzinnym irlandzkim miasteczku Gallaghera. Oprócz gitarzysty grupę tworzyli wówczas basista Eric Kitteringham i perkusista Norman Damery. Na początku trio koncertowało w Hamburgu i Irlandii do czasu, gdy udało im się uzyskać kontrakt na granie w rhythm’n’bluesowym klubie w hotelu „Maritime” w stolicy Irlandii Północnej, Belfaście. W 1968 roku zaczęli występować w Wielkiej Brytanii i… rozpadli się.

Gallagher z nowymi muzykami: Richardem McCrakenem (bg) i Johnem Wilsonem (dr) już jako TASTE przeniósł się na stałe do Londynu. 26 listopada 1968 roku w Royal Albert Hall otwierali pożegnalny koncerty Cream. Namaszczeni przez Bakera, Bruce’a i Claptona mieli przejąć pałeczkę najlepszej blues rockowej formacji na Wyspie. Fani i krytycy muzyczni widzieli w nich „nowy” Cream. Z tą niesłuszną moim zdaniem etykietką zespół walczył do końca swojej kariery. TASTE mieli własne pomysły i tchnęli dużo świeżości w już i tak ciężką scenę bluesową. Po podpisaniu kontraktu z Polydor wydali debiutancką płytę „Taste” (1 kwietnia’69). W lipcu odbyli wspólne, bardzo udane tournee z Blind Faith po USA i Kanadzie, a 1 stycznia 1970 roku na rynku ukazał się drugi i jak się okazało ostatni album „On The Boards”. Po fenomenalnym występie na Isle Of Wight ruszyli w europejską trasę. Ostatni raz zagrali w Sylwestra w Belfaście, po czym poinformowali, że grupa zostaje rozwiązana. Postrzegani jako potencjalni rywale Led Zeppelin i Erica Claptona zakończyli działalność zaledwie po dwóch latach wspólnego grania. Powody rozstania do dziś są niejasne. Powszechnie uznaje się, że wynikały one ze złego zarządzania przez menadżera. Mówiło się też o jego konflikcie z Gallagherem. Inni twierdzą, że muzycy mieli rozbieżne zdania co do kierunku w jaki zespół powinien podążać. W każdym bądź razie już w styczniu 1971 roku Wilson i McCraken wraz z gitarzystą Blossom Toes założyli heavy progresywny STUD, a Rory Gallagher po wygaśnięciu kontraktu z Polydorem rozpoczął swą niezwykłą karierę solową…

Myślę, że wszyscy fani tria od lat z utęsknieniem czekali na TAKIE wydawnictwo. „I’ll Remember” wydany w formie 40-stronicowej kolorowej książki zaprojektowanej przez Phila Smee, esejem Nigela Williamsona i licznymi archiwalnymi zdjęciami (większość pochodzi z prywatnego archiwum Daniela Gallaghera, brata Rory’ego) zawiera pięciogodzinny zestaw  pięćdziesięciu siedmiu utworów zebrany na czterech płytach CD!

Czteropłytowy box „I’ll Remember” (2015)

Pierwsze dwa dyski zawierają oficjalne longplaye zespołu uzupełnione dodatkowymi utworami. Znam te nagrania i mam obie płyty od wielu lat, ale tu, w tym zestawie ich brzmienie powaliło mnie na ziemię – zremasterowane przez Paschala Byrne’a brzmią genialnie! Byrne to wybitny fachowiec i zna się na swojej robocie, czego dowodem setki (dosłownie) oczyszczonych przez niego płyt z katalogu Polydor i Esoteric w ostatnim dziesięcioleciu. Tak czystego basu i perkusji jak choćby w hard rockowym „Blister On The Moon” otwierającym pierwszy album TASTE nigdy wcześniej nie słyszałem! Debiut, sygnowany nazwą tria, wypełniony jest blues rockowymi coverami i autorskimi kompozycjami Gallaghera z jego dominującą gitarą i kapitalną sekcją rytmiczną. Jamowy popis muzyków w „Sugar Mama” jest muzyczną perłą, ośmiominutowy ciężki blues „Catfish” pełen porywających zagrywek gitarowych diamentem. a technika slajd w „Leavin Blues” odbiera mowę..! Sześć dodatkowych bonusów to alternatywne wersje nagrań z płyty, z których interesująco wypada „Catfish” (skrócony o minutę) i instrumentalna wersja „Same Old Story”. Ogólnie longplay prezentuje blues rock w najlepszym wydaniu.

Druga płyta „On The Boards” to zupełnie inna bestia – o wiele bardziej wyrafinowana i wypełniona znacznie lepszymi utworami (wszystkie autorstwa Gallaghera). Producentem krążka ponownie był Tony Coton, a inżynierem dźwięku Eddie Offord, któremu sławę przyniosła współpraca z Yes. Zremasterowany dźwięk jest genialny i bardzo ożywa brzmienie. Jako nastolatek z długimi włosami szalałem przy „What’s Going On”, który tak na naprawdę był tylko przygrywką dla oszałamiającego bluesa „Railway And Gun” i jazz rockowego „It’s Happened Before, It’ll Happen Again” ze smakowitym  solem Gallaghera na… saksofonie altowym! Jednak to gitara lidera dominuje na albumie, szczególnie przy numerach takich jak „Morning Sun”, czy w niesamowitym „Eat My Words” zagranym techniką slajd w stylu Johnny Wintera. Z kolei sześciominutowy utwór tytułowy pokazuje wszechstronność tria, a gitara Rory’ego w końcówce zamieniona na saksofon kieruje słuchacza w krainę łagodności… Są też bonusy; jest ich sześć, wszystkie po raz pierwszy publikowane. Cztery z nich to zapis występu w popularnym niemieckim programie telewizyjnym „Beat Club”, a 11-minutowa wersja „It’s Happenned Before…” to jazzowo psychodeliczna jazda, która powala!

Wnętrze boxu. Po lewej: zdjęcia okładek singli wydanych w różnych krajach..

Śmietanką całego pakietu jest jednak dysk trzeci, który w całości zawiera materiał nagrany na żywo. Uwzględniono w nim koncerty z Londynu i Sztokholmu, które udowadniają jak naprawdę smakuje TASTE i (szczególnie) Gallagher. Słysząc z jaką swobodą Rory porusza się między bluesem, a jazzem łatwo jest zrozumieć dlaczego Rolling Stones poważnie traktowali go na zmiennika Micka Taylora w 1974 roku.

Szwedzki występ został zarejestrowany w sztokholmskiej Konserthuset 18 września 1970. Sześciominutowe „What’s Going On” jest zaproszeniem tłumu do zabawy, ale to fantastyczny riff blues rockowego „Sugar Mama” sprawia, że klaszczą i krzyczą. Rory też zaczyna się bawić grając elektrycznym slajdem „Gamblin Blues” Melvina Jackosona brzmiąc nieco jak Mike Bloomfield. Następnie dostajemy kawałki, których TASTE nigdy nie nagrali w studio – „Sinner Boy” ostatecznie pojawił się na solowym albumie Gallaghera w 1971 roku, zaś „At The Bottom” z uroczą harmonijką ustną na płycie „Against The Grain” cztery lata później. Dalej mamy bardzo fajną wersję„She’s Nineteen Years Old” Muddy Watersa, w której tłum klaszcze do lubieżnego rytmu (świetna integracja), a potem pojawia się fantastyczny samorodek z „On The Boards” – mocna, rockowa wersja „Morning Sun”. Ku uciesze publiki koncert kończy blues rockowy „Catfish” brzmiący równie potężnie jak na debiutanckim albumie. Szkoda, że ten profesjonalnie nagrany występ nigdy nie ukazał się w wersji oficjalnej. Obok „Live Taste” z 1971 i „Live At The Isle Of Wight” z 1972 byłby doskonałym uzupełnieniem płyt nagranych na żywo… Tydzień przed tym bardzo udanym koncercie dziennikarz „Melody Maker” sugerował, że zespół jest bliski rozpadu. Nikt mu wówczas nie wierzył, a i on sam pewnie nie wiedział jak blisko był tej prawdy…

Po takim koncercie apetyt rośnie, więc na deser dostajemy pięć utworów nagranych przez BBC w londyńskim ParisTheatre. Nie ma co strzelać focha i wybrzydzać na nie najlepszą jakość dźwięku. Liczą się emocje i przekaz, a pod względem wykonawczym TASTE był w wybornej formie. Dwukrotnie dłuższa wersja „I’ll Remember” z gitarą prowadzącą od początku do końca i dziewięciominutowe „Eat My Words” warte są grzechu! Pozostałym też nic nie brakuje. 78 minut muzyki mija jak z bicza strzelił.

Ostatnia płyta łączy rzadkie i wczesne nagrania. Pierwsze dziewięć utworów to najstarsze zachowane kawałki studyjne zarejestrowane w Belfaście w pierwszym składzie. Wśród nich oryginalne wersje „Blister On The Moon” i „Born On The Wrong Side Of Time” nieoficjalnie wydane na singlu przez Major Monior w 1967 roku i… natychmiast wycofane. Nie sposób zachwycić się instrumentalnym „Norman Invasion”, doskonale wykonanym „How Many More Years” Howlin’ Wolfa i rozciągniętym do siedmiu minut „Take It Easy Baby” Sony Boy Williamsona. I znów słowa pochwały dla Paschala Byrne’a  – wszystko brzmi rewelacyjnie! Całość kończą koncertowe nagrania (cztery) z Abbey Festival Woburn z lipca’68 dowodzące, że w tym składzie trio miało duży potencjał. Mimo braku obycia estradowego (po każdym numerze stremowany Rory kilka razy rzucał w kierunku publiczności „Thank you, thank you very much…”) dali energetyczny występ wykonując m.in. „I Go My Brand You” Muddy Watersa i fantastyczną wiązankę bluesowych klasyków „Rock Me Baby/By By Bird/ Baby Please Don’t Go/You Shook Me Baby”!

Wydaje się zbrodnicze, że TASTE istniał tylko trzy lata i że wydał zaledwie dwa albumy studyjne. I że w tamtym czasie niesłusznie znajdował się w cieniu Cream i The Jimi Hendrix Experience. Zespoły, które grały ich suporty, takie jak Black Sabbath, czy Deep Purple odniosły sukcesy i zgarniały wielkie pieniądze. TASTE nie dostawali nic. Okradani cały czas przez menadżera, który skutecznie skłócił ze sobą muzyków rozstali się w atmosferze niedomówień i pomówień skierowanych głównie pod adresem lidera. Warto więc mieć pod ręką ten fantastyczny box albowiem „I’ll Remember” to nie tylko jedna z najlepszych kompilacji wydanych w 2015 roku. Dla  entuzjastów blues rocka pozycja obowiązkowa, a muzyka zamknięta w tym „pudełku” to niezwykły dokument pierwszych nagrań Rory Gallaghera, którego wielbicielem był sam Jimi Hendrix…

HIGHWAY ROBBERY „For Love Or Money” (1972)

Pochłonięty zagubioną kulturą Indian z Równin, którzy niedawno zostali eksmitowani z tego kalifornijskiego krajobrazu Mike Stevens, jak wielu innych rockmanów z Zachodniego Wybrzeża, czuł pod bosymi stopami palące się wciąż węgły obozowego ogniska. Wszak w jego żyłach wciąż płynęła pół indiańska krew… Odkąd opuścił chłopaków z Boston Tea Party stał się samotnym wilkiem stepowym. Poza tym czuł, że nie ma nic do stracenia. Lata 60-te spędził na wpół koczowniczym życiu przemykając między szkołą średnią, boiskiem piłkarskim, a piwnicą kolegów z zespołu garażowego. Częste przenoszenie nie sprzyjało związaniu się na dłużej z jedną sceną rockową. Psychodeliczny Boston Tea Party też nie spełnił jego muzycznych ambicji. Epoka lat 60-tych zamykała swe drzwi, a on szukał czegoś nowego, ekscytującego. Czegoś z ostrym pazurem…
Michael „Mike” Stevens (g)
Wszystko zmieniło się pod koniec września 1969 roku, kiedy to do Detroit przybył trzyosobowy wówczas Grand Funk Railroad. Oto w samym sercu aglomeracji Michigan Motor City proste, brutalne wręcz dźwięki power tria przeciwstawiały się dehumanizacji największym fabrykom samochodów na świecie. Dla Mike’a Stevensa ekspresyjny gitarzysta Mark Farner z nagim torsem miotający się po scenie był ogromną i magiczną destylacją tego do czego podświadomie dążył. Stevens oczarowany grupą Farnera postanowił stworzyć własne hardrockowe trio, a teksty Farnera o współczesnym życiu, trudnej sytuacji rdzennych Amerykanów śpiewane w pięknych harmoniach podparte prostymi rytmami zainspirowały romantycznego Mike’a tak intensywnie, że uprościł własne piosenki. Problem polegał na tym, że Stevens nie był wielkim wokalistą…
Don Francisco (voc, dr)
Szczęśliwie szybko pozyskał śpiewającego(!) perkusistę, byłego członka kalifornijskich zespołów Atlee i Crowfoot Don Francisco (wł. Johnie Francisie).  Ten uroczy i pewny siebie chłopak swój sceniczny pseudonim wziął od XVII-wiecznego poety Don Francisco Placido, który wiele lat swego życia spędził wśród Azteków. Wytworna blond fryzura, a przede wszystkim niezwykły sposób śpiewania prostych piosenek ujął Mike’a Stevensa. Od początku obaj darzyli się wielkim szacunkiem i mieli do siebie bezgraniczne zaufanie.  Zaraz po tym dołączył do nich basista Jan Tunison wyglądający w nieskazitelnie modnych ciuchach jak arystokrata. Z uwagi na szwedzkie pochodzenie przedstawił się jako John Livingston Tunison IV. Rebelianci rocka, jak sami o sobie mówili, przyjęli nazwę HIGHWAY ROBERRY, która pasowała im jak ulał…
Power trio Stevensa przyciągnęło uwagę menadżerów Roberta Cavallo i Josepha Rufallo z wytwórni RCA Records, którzy wcześniej odkryli takie zespoły jak Little Feat i Weather Report. Po podpisaniu kontraktu dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Panowie menadżerowie z miejsca skontaktowali się z legendarnym producentem, Billem Halversonem (znanym ze  współpracy z Erikiem Claptonem, Delaney And Bonnie, Crosby Still Nash And Young) w sprawie wydania debiutanckiej płyty. Album nagrywano w iście wściekłym tempie, granym tak mocno jak na to pozwalały krwawiące ręce i zawsze przy odkręconych na full wzmacniaczach. Często kończyło się to komiczną ucieczką z pokoju kontrolnego inżyniera dźwięku Richie Schmitta, który twierdził, że fala głośności była tak duża iż nie obejmowała ją nawet skala Richtera mierzona podczas trzęsienia ziemi… Nie mniej praca nad płytą przebiegała sprawnie, która pod tytułem „For Love Or Money” ukazała się wiosną 1972 roku.
Front okładki płyty „For Love Or Money” (1972)
Kiedy pewnej letniej soboty włączyłem sobie po raz pierwszy tę płytę nikt z domowników nie przewidział, że nie oderwie mnie tego dnia od głośników. Tak więc jeśli macie wolny weekend zastanówcie się, czy naprawdę chcecie spędzić go z głową w kolumnach a nie na grillu z teściami…
To jeden z bardzo dobrych, acz mało znanych hard rockowych albumów początku lat 70-tych z heavy metalowymi(!) tendencjami; pojawiają się one co prawda w małych ilościach, ale przez to muzyka jest jeszcze bardziej szalona. Nie chcę też powiedzieć, że HIGHWAY ROBBERY należy zaliczyć do czołówki zespołów hard rockowych tamtych lat, gdyż jak wiemy takich kapel była cała masa. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka jest tu naprawdę wspaniała. Oparta na piosenkach, które mają melodię, mocny wokal i świetne teksty wznoszące się ponad przeciętny standard – rzecz raczej rzadko spotykana wśród ówczesnych długowłosych maniaków.
John Livingston Tunison IV (bg, voc)

Album otwierają dwa zabójcze kawałki. „Mystery Rider” rozpoczyna się chłodnym echem gitarowego riffu i szybującym, futurystycznym wokalem bardzo przypominającym Jefferson Starship. Ciekawe, ponieważ Jefferson Starship nie wydawał jeszcze albumów, kiedy ukazał się „For Love Or Money”. Bill Halversone zasugerował harmonie wokalne zbliżone do duetu Ike & Tina i ich hitu z 1966 roku „River Deep Mountain High”. Jego dość enigmatyczny tekst nadał utworowi rodzaj pewnego mistycyzmu. Taka podróż Stevensa do wnętrza samego siebie… „Fifteen” to zdecydowanie jeden z pięciu niesamowitych i niesprawiedliwie zapomnianych utworów hard rocka początku lat 70-tych. Zaczyna się od naprawdę ciężkiego ataku gitary, które poprzez potężny refren tną swą siłą do samego końca. Ten zespół nie bierze jeńców; śmiało stawiam tezę, że mamy tu protoplastę trash metalu. Tekst o kontemplowaniu własnego życia i pogubieniu się w miarę dorastania jest interesujący. O ile wiem, tylko „Eighteen” Alice Coopera opisuje podobną sytuację, tyle że „Fifteen” jest o niebo lepszy… Nieco lżejsze „All I Need (To Have is You)” i „Bells” są pewnym kompromisem jaki zespół musiał zawrzeć z wytwórnią RCA, która liczyła na singlowe hity (czyt. zyski). Stawiając na szalę reputację fana ciężkich brzmień nawet dość chętnie przyznam, że te dwa numery komercyjne były całkiem niezłe. Pierwszy, delikatnie zaśpiewany ma uroczą melodię wokalną, która przypomina mi klimaty płyty „Bang” (’73) James Gang z gościnnym udziałem Tony Bolina. Z kolei „Bells” ma uduchowione teksty zmieniające się w mocniejszą rockową stronę z dobrymi zmianami tempa… Fantastyczne „Lazy Woman” (zaśpiewany przez Tunisona) to jedno z cięższych nagrań w tym zestawie. Linie gitar pojawiające się pomiędzy wokalami kojarzą mi się ze „Stone Cold Fever” Humble Pie. Jest w tym nieokiełznana pasja i furia, czyżby głos wściekłości młodego, sfrustrowanego pokolenia z Detroit? Do tego doskonała sekcja rytmiczna z mocnym basem i wściekła solówka gitarowa jakiej nie powstydziłby się Page i Beck. Rany, jak on to zagrał! Pocałunek Hendrixa dla który Mountain dałby sobie żyły podciąć…

Tył okładki oryginalnego LP

„Ain’t Gonna Take No More” to kolejny monster z interesującą treścią liryczną na temat poznawania życia i miłości. Zaczyna się jak blues w stylu Joplin spotyka wujka Garnera by po chwili wybuchnąć kakofonią dźwięku młota pneumatycznego z niespokojnym agresywnym i ciętym rytmem… Bluesowy „I’ll Do It All Again” przy którym siedzący w studio za szybą Richie Schmitt mógłby sobie chwilę odetchnąć zawiera mistrzowskie niespodzianki. Mógłby, bo wbrew pozorom nie do końca jest to spokojny kawałek. Co prawda zaczyna się jak rasowy blues z plumkającym basem i ładnie łkającą gitarą, ale chwilę później Don Francisco wydaje tak rasowe okrzyki, że pewnie wyrzuciły go z fotela. Płytę zamyka „Promotion Man”. Ten absolutny majstersztyk ma całkiem fajny i chwytliwy gitarowy riff. Zagrany przez trio z desperacją… samobójców stojących na krawędzi przepaści ma dość dziwny tekst (błaganie o sławę? przestroga przed nią? – sam nie wiem…). Sporo zmian tempa i blues/metalowe gitary w drugiej części sprawiają, że nie żegnam się z ich muzyką. Jak maniak po raz kolejny wciskam na pilocie funkcję repeat… Nie wierzycie..? To posłuchajcie.

Szafran w gulaszu. PRUDENCE „Tomorrow May Be Vanished” (1972); „Drunk And Happy” (1973)

Nie da się ukryć, że PRUDENCE był pionierem norweskiego rocka zarówno pod względem muzycznym jak i instrumentalnym. Stworzyli własny charakterystyczny styl, w którym obok gitar i perkusji pojawiły się tak „egzotyczne” instrumenty jak mandolina i akordeon, do tej pory praktycznie nie wykorzystywane w tego rodzaju muzyki. W Norwegii mówi się, że kiedy Hendrix zaczął grać na gitarze w tym samym czasie Terje Tysland zawiesił ją na kołku (a ponoć był na niej diabłem) i sięgnął po akordeon. Dziś też wiemy, że to właśnie  PRUDENCE kładli podwaliny pod koncepcję drone rocka, a akordeon w rękach Tyslanda okazał się szafranem w gulaszu ówczesnej muzyki rockowej. Nie mniej to nie on był szefem tej załogi.

Prudence w 1972 roku od przodu…
i rok później ze swym menadżerem od tyłu…

Cała przygoda zaczęła się w 1967 roku, kiedy to w małym miasteczku Namsos leżącym w hrabstwie Nord-Trondelag w środkowej Norwegii powstał zespół The Tunes przemianowany później na Whoopee Choop. Obok Tyslanda od początku grali w nich perkusista Kaare Skevik Jr, oraz wokalista i flecista Per Erik Wallum. Problem z gitarzystami (a przewinęło się ich kilku) został rozwiązany w październiku 1968 z chwilą gdy do zespołu dołączył basista Kijell Ove Riseth i gitarzysta Age Aleksandersen. Ten ostatni w krótkim czasie stał się liderem grupy. To on zaproponował, by kapelę nazwać PRUDENCE (na cześć piosenki „Dear Prudence” The Beatles) i to pod jego wodzą w 1970 roku nagrali pierwszego singla. W nagraniu małej płytki, którą wydał norweski Experience Records znalazł się cover Deep Purple „Into The Fire” oraz całkiem udana kompozycja Per Walluma „Kom, Bli Med Til Kobenhavn”. Zabrakło tu Terje Tyslanda – w tym czasie zaciągnął się na statek i wypłynął w dłuższy rejs…

Na szczęście Terje po zejściu na stały ląd szybko dołączył do grupy, w której pod jego nieobecność pojawił się grający na mandolinie i kongach Johan Tangen. Obaj okazali się ważnymi postaciami w PRUDENCE współtworząc owe niepowtarzalne i zupełnie nowe brzmienie muzyczne będące konglomeratem rocka progresywnego z norweskim folkiem. Co by nie mówić, początki lat 70-tych sprzyjały eksperymentowaniu z różnymi gatunkami muzycznymi…

Wszystko opierało się na muzycznych fascynacjach muzyków. Aleksandersen słuchał głównie Boba Dylana i amerykańskiego rocka z Południa, Tysland miał silne związki z jazzem i był pod wpływem muzyki Jimi Hendrixa, podczas gdy Wallum miał obsesję na punkcie Jethro Tull i brytyjskich zespołów folk rockowych. Wsłuchując się w muzykę PRUDENCE odnajdziemy tu echa The Beatles, Black Sabbath, Blodwyn Pig, King Crimson, Deep Purple. Ten miks sprawił, że ich dźwięk był wyjątkowy, coś czego wcześniej nie słyszano w Norwegii. I poza nią pewnie też…

Po wydaniu dwóch kolejnych singli Polydor podpisał z grupą kontrakt płytowy. Album zatytułowany „Tomorrow May Be Vanished” ukazał się w czerwcu 1972 rok. Tydzień wcześniej (6 czerwca) PRUDENCE wystąpili na muzycznym festiwalu w Kalvoya nieopodal Oslo. Po ich koncercie Paul Karlsen, twórca festiwalu, powiedział: „Wyszli na scenę zupełnie nieznani, a opuszczali jako najpopularniejszy norweski band.”

Prudence „Tomorrow May Be Vanished” (1972)

Producentem płyty był Johnny Sareussen, który ze swej roli spisał się wyśmienicie. Idealnie wyczuł intencje muzyków i poprowadził  ich jak wytrawny sternik po meandrach studyjnej produkcji. Dziś już wiemy, że „Tomorrow May Be Vanished” z tajemniczym podtytułem „Victoria sa baerre pas dae!” (cokolwiek znaczy wydaje mi się całkiem intrygujący) okazał się kamieniem milowym w norweskim rocku. Genialne jest to, że muzyka płynie tu bez żadnego wysiłku.

Album wypełniony jest dziesięcioma krótkimi, nie przekraczającymi czterech minut ognistymi utworami, w których ludowa muzyka przeplata się z ostrymi gitarami Aleksandersena, potężną sekcją rytmiczną połączoną z intensywnym użyciem tradycyjnych instrumentów. Z tych ostatnich najbardziej przebija się flet (jeśli powiem, że w stylu Iana Andersona z Jethro Tull zabrzmi to pewnie jak ograny banał) w wykonaniu wokalisty Per Erika Walluma, który potrafi też dmuchać w harmonijkę ustną wyczarowując przy tym sielskie pejzaże. Do tego Per Wallum, śpiewający wszystkie teksty po angielsku, ma bardzo przyjemny głos; w balladowym numerze „14 Pages” brzmi jak stary dobry Donovan, zaś w „Going Through This Life” potrafi zaryczeć jak rasowy hard rockowy wokalista. Zwracam też uwagę na świetne partie mandoliny Johana Tangena choćby w otwierającym płytę „North In The Country” czy utworze tytułowym gdzie w szalonym nastroju zadziornie „walczy” z fletem i organami i wcale tej „walki” nie przegrywa. No i ten Terje Tyslanda. Jego gra na akordeonie w takich kawałkach jak „What Man Has Made Of Man” czy „14 Pages” rozwala mnie na łopatki. To wirtuoz, który jednak nie wysuwa się przed szereg. Mam wrażenie, że czasem celowo schodzi na drugi plan nadając kompozycjom oryginalne tło, od którego skóra cierpnie. Cóż, szafran dozuje się w maleńkich dawkach. Na potrawę wystarczą zaledwie dwa, trzy piórka, by poczuć niebo w gębie… Kapitalny puls basu czuć na piersiach w „Lost In The Forest” (groźny początek jak z floydowskiego „Careful With That Axe Eugene”) – miniaturowej opowieści trwającej zaledwie 2:15, ale jakże świeżej, czysto progresywnej. I ta cudna mandolina będąca w opozycji do gitary basowej. Perła, której nie da się opisać; trzeba tego koniecznie posłuchać. Tak jak i całego albumu!

W 1973 roku wydali drugi longplay „Drunk And Happy”. Jego tytuł podkreślał dobry humor zespołu. Zostało to zresztą spointowane ostatnim nagraniem na płycie żartobliwie zatytułowanym „I Hope We Never Get Too Serious About The Music So This Is Just A Joke” („Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy poważnie traktować muzyki, więc potraktujcie to jako żart”). Z tym utworem wiąże się jeszcze jedna ciekawostka, ale o tym za chwilę.

Prudence „Drunk And Happy” (1973)

Produkcji krążka podjął się ponownie Sareussen, a PRUDENCE jako pierwsi na świecie połączyli ostrego rocka z joikiem. Rzecz jasna mam tu na myśli ową cykliczną budowę tekstów bez wyraźnego początku i końca, gdzie krótka fraza powtarzana jest (z niewielkimi zmianami) wielokrotnie, a nie o rodzaj starego, ludowego śpiewu Lapończyków w wykonaniu PRUDENCE. A tak nawiasem mówiąc współcześnie joiki nagrywa m.in. uwielbiana przeze mnie norwesko-saamska piosenkarka Mari Boine, którą gorąco wszystkim polecam… Podobnie jak na debiucie mamy tu dziesięć kompozycji głównie autorstwa Aleksandersena, choć tytułową, bardzo skoczną z ciężką sekcją rytmiczną i kapitalnym fletem stworzył Terje Tysland. Zresztą cała płyta w swym brzmieniu jest cięższa od debiutu i zaczyna się od naprawdę mocnego kopa. „Elsie Olivia” to kapitalny hard rockowy numer ze świetną solówką gitarową, solidną pracą sekcji rytmicznej z (może trudno w to uwierzyć) poutykanymi ozdobnikami… lirycznej mandoliny. Jak oni to wykombinowali, że to się ze sobą nie gryzie?! Mocnych kompozycji jest tu więcej, by wspomnieć o drapieżnym „Stones”, okraszonym kapitalną solówką gitarową „Bandwaggon”, czy mającym nieco połamane rytmy „Days Before”. Dla przeciwwagi dostajemy folk rockowe diamenciki w postaci nagrań takich jak  „Sitting Bull”, instrumentalny „Undeveloped Country Rag”, czy madrygałowy „Poor Annabelle” autorstwa Per Walluma. Co by nie mówić album zachwyca genialnym połączenie wszelkich odmian rocka z norweskim folkiem w jedyny i niepowtarzalny sposób.

I obiecana ciekawostka. Zespół pojawił się w krótkometrażowym filmie paradokumentalnym Terje Mosnesa „Yello Gampo And Small Sweet Tornado”, który miał swoją premierę 26 listopada 1973 roku. Obrazu nie widziałem, więc nie mam pojęcia o czym opowiada. Nie ważne. Mniej więcej w jego połowie PRUDENCE mają swoje „pięć minut”. Muzycy stojąc na skalistej wysepce otoczonej wzburzonym morzem zagrali ostatni utwór z płyty „Drunk And Happy”, czyli „I Hope We Never Get Too…” Nie muszę chyba dodawać, jaki to dziś rarytas i wielka to gratka dla fanów grupy…

Album otworzył drzwi kariery w sąsiedniej Danii, gdzie przy okazji grupa odniosła sukces na festiwalu w Roskilde w 1973 roku. Dużo się wówczas mówiło o europejskiej trasie zespołu. Ba! Były plany podboju Ameryki. Muzycy zainwestowali duże pieniądze w sprzęt i estradowe nagłośnienie. Niestety, przeliczyli się. Zamiast stać się sławnymi i bogatymi popadli w poważne tarapaty finansowe. Wydawało się, że wydany rok później trzeci album zatytułowany po prostu „3” uratuje sytuację. Krążek, będący według recenzentów „odpowiedzią Norwegii na amerykański The Band” sprzedawał się w Skandynawii znakomicie. Grupa ruszyła w trasę koncertową, a gdy okazało się, że to wciąż za mało muzycy podejmowali dodatkowe prace zarobkowe. Skończyło się to tragicznie dla basisty. Kijell Riseth, który zatrudnił się w tartaku w Namsos stracił trzy palce prawej ręki i poważnie uszkodził jeden w lewej. Bez Risetha w składzie zespół stracił dużo iskry i część swojej tożsamości…

Trudne życie w drodze, kłopoty finansowe, tragedia basisty i fakt, że wytwórnia nie zamierzała promować ich w Europie przyczyniły się do decyzji o rozwiązaniu zespołu. Najpierw jednak chcieli nagrać ostatni album, tym razem z norweskimi tekstami. Wydany w 1975 roku „Takk Te Tokk” poparty dużą trasą koncertową przyniósł im ogromny sukces i ugruntował popularność. Tyle, że PRUDENCE nie byli już tym zainteresowani. Muzycy rozeszli się, każdy poszedł w inną stronę. W późniejszych latach łączyli się kilkakrotnie z różnych okazji dając pojedyncze koncerty. Po jednym z ostatnich występów, który miał miejsce 11 listopada 2011 roku przy okazji otwarcia budynku Krajowego Centrum Muzyki „Rock City Namsons” norweski minister kultury powiedział: „Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę jaki muzyczny klejnot straciliśmy dla naszej kultury w 1975 r.”

PULSE feat. Carlo Mastrangelo (1972)

Carlo Mastrangelo, znakomity perkusista, a także wokalista to człowiek, który dwa razy odmówił Buddy Holly’emu by przyłączył się do jego ansamblu i wziął udział w trasie koncertowej. Ostatni raz zrobił to w styczniu 1959 roku; kilka dni później (w nocy z 2 na 3 lutego) Buddy Holly, Ritchie Valens i Jiles Perry Richardson zginęli w wypadku lotniczym. Ten tragiczny dzień przeszedł do historii jako The Day the Music DiedCarlo, urodzony i wychowany w nowojorskim Bronxie, uczęszczał do Roosevelt High School z Dionem DiMucci i Fredem Milano. Pod wpływem popularnego w latach 50-tych muzycznego gatunku zwanym doo-wop założył z Fredem Milano i Angelo D’Aleo zespół The Belmonts. Śpiewające trio w 1957 roku podpisało umowę z wytwórnią Mohawk. Wkrótce dołączył do nich Dion  DiMucci i jako kwartet rok później wydali debiutancki album „Presenting Dion and the Belmonts”. Szybko zyskali popularność, a kolejne hity nagrane pod nazwą Dion And The Belmonts tylko ją ugruntowały.

The Belmonts. Pierwszy z lewej Carlo Mastrangelo.

Po odejściu Diona w 1960 r. Carlo przejął obowiązki głównego wokalisty po czym dwa lata później rozpoczął karierę na własny rachunek. Solowa działalność nie przyniosła mu sukcesów na miarę oczekiwań. Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka. Pod koniec dekady gdy boom na rock’n’rolla minął związał się z nowojorską formacją The Endless Pulse, w której był perkusistą i głównym wokalistą nagrywając dla Laurie Records trzy single. Najbardziej przypadł mi do gustu ten ostatni „Nowhere Chick/Wake Me Shake Me” z 1969 roku zapowiadający zmianę stylu w karierze muzyka.

A zmiana była diametralna: hard rockowy dźwięk był daleki od ballad doo-wop The Belmonts. Perkusista zafascynowany fuzją rocka z jazzem tworzył własne, bardziej progresywne kompozycje stając się liderem i głównym dostarczycielem repertuaru grupy, która skróciła nazwę na PULSE. Oprócz Mastrangelo formację tworzyli: gitarzysta Richie Goggin, basista Kenny Sambolin oraz grający na organach Chris Gentile. Pod koniec 1971 roku cała czwórka weszła do studia i nagrała materiał na dużą płytę. Jej producentem został legendarny Orrin Keepnews znany ze współpracy z ikonami jazzu takimi jak Wes Montgomery, Bill Evans, Thelonious Monk… Album „PULSE feat. Carlo Mastrangelo” wydany przez niewielką wytwórnię Thimble Records i ukazał się wiosną 1972 roku.

Front okładki

Cóż my tu mamy? Mamy tu soczysty, ciężki rock progresywny z elementami bluesa, psychodelii i jazzu oparty na brzmieniu gitar, organów, gęstej grze perkusji i fajnym, mocnym wokalu lidera. Nagranie otwierające całość, „Understanding”, rozpoczyna się od pulsującego basu i klawiszy. Uwodzicielski głęboki głos wokalisty wraz z chórkiem staje się ucztą dla uszu. Muzyka nabiera tempa, pięknie „chodzą” organy, gitara i mocna perkusja. Po dwóch minutach następuje uspokojenie i wyciszenie po czym muzycy ponownie częstują nas ciężkimi dźwiękami w stylu „Iron Butterfly spotyka Vanilla Fudge”. Pod koniec pojawia się krótkie i dość zaskakujące solo zagrane na… kazoo, instrumencie bardzo rzadko wykorzystywanym w muzyce rockowej (jego dźwięk przypomina grę na grzebieniu). Kazoo pojawi się raz jeszcze w kompozycji „I’ll Cry Tomorrow” w dalszej części płyty… Klasycyzująca miniatura „Peace „ w barokowo sakralnym klimacie została zagrana na Hammondzie. Szkoda, że została „pocięta” na trzy oddzielne jednominutowe kawałki, które wciśnięto pomiędzy dłuższe nagrania. Pełnią rolę klamer spinających całość choć wolałbym ją wysłuchać w jednym kawałku. Z kolei „I Want To Live” brzmi (nawet dziś) niezwykle nowocześnie. Możliwe, że inspirowały się nim współczesne neo-progresywne kapele spod znaku Siena Root lub Mondo Drag. Kto wie..? Po pierwszym przesłuchaniu moje myśli powędrowały w stronę King Crimson z tego okresu choć nagranie pasuje też do stylu ówczesnych amerykańskich grup takich jak Child, Sugarloaf, czy The Masters Of Deceit… Psychodeliczny „I’ll Cry Tomorrow” na wstępie ma surrealistyczne wejście kazoo w stylu „John Coltrane przygrywa klaunom w cyrku” (żart). Mówiąc poważnie późna psychodelia taka była; łączyła się z innymi gatunkami i nie bała się eksperymentów. The 13th Floor Elevators użyli jako instrumentu botijo (tradycyjne hiszpańskie naczynie gliniane do przechowywania wody) i… przeszli do historii! Co by jednak nie powiedzieć „I’ll Cry Tomorrow” to kawał fantastycznego progresywnego grania z dramatycznym wokalem i fajnymi chórkami w tle, ciężką sekcją rytmiczną, cudownymi zagrywkami i solami gitarowymi. Jak dla mnie to właśnie Richie Goggin jest bohaterem tego utworu.

Tył okładki oryginalnego LP (o wiele ciekawszy niż na płycie CD!).

„Why Can’t She See Me?” to kolejny klejnot tej płyty. Tym razem na plan pierwszy wybija się Chris Gentile i jego organy dając popis swej wirtuozerii (sam Mark Stein z Vanilla Fudge nie zrobiłby tego lepiej). Szalejący na perkusji Carlo i kolejna niesamowita solówka gitarowa  Goggina powodują (rockowy) zawrót głowy. Szkoda, że wszystko trwa niecałe cztery minuty, które tu wydają się sekundami – tak to wszystko pędzi…  Gdyby ballada „She’s Coming Home” utrzymana w hippisowskim stylu została wydana na singlu trzy, cztery lata wcześniej mogłaby w San Francisco zyskać sporym hitem. Miło się tego słucha, tym bardziej że kolejne nagranie „Break Of Day” szybko sprowadza nas na ziemię. To jak najbardziej czysty, mięsisty hard rock wściekle atakujący głośniki; miód na uszy dla fanów Vanilla Fudge i Deep Purple z okresu „Fireball”! Z kolei plastrem na zbolałe serce wydaje się być kompozycja „Long Ago”. Przepiękny, by nie powiedzieć liryczny, progresywny kawałek w stylu wczesnych Uriah Heep z zapadającą w pamięć linią melodyczną i soczystą solówką gitarową (dlaczego wyciszoną w końcówce?!). Taki samograj, który doskonale sprawdza się na wieczornych prywatkach przy świecach z czerwonym winem..! Minutowa miniaturka „Peace III” z sakralnym Hammondem zamyka album zachęcając jednocześnie do włączenia klawisza repeat w odtwarzaczu. Czynię to z wielką przyjemnością niemal za każdym razem, a fakt, że jest to prawdopodobnie jedyny album na którym pojawiło się kazoo dodaje mu tylko smaczku.

Po rozwiązaniu PULSE Carlo Mastrangelo wraz z basistą Kenny Sambolinem założył The Midnite Sun, zespół który zyskał dużą popularność w klubach nocnych w Nowym Jorku. Po nagraniu jazz rockowej płyty ponownie połączył się z D’Aleo, Milani i DiMuccim reaktywując The Belmonts. Występowali na scenie do późnych lat 80-tych XX wieku. Tak oto historia niezwykle utalentowanego artysty, którego grę na perkusji podziwiał Budy Holly zatoczyła koło.

Jak grot indiańskiej włóczni… LINCOLN ST. EXIT „Drive It” (1970)

Muzyczna scena w amerykańskim Albuquerque w stanie Nowy Meksyk w latach 60-tych to przede wszystkim muzyka meksykańskich rancheros i mariachi, która podzielona była na dwie strefy. Na wschodzie działały zespoły „białych”, na zachodzie, w samej dolinie gdzie Rio Grande wyznaczało linię podziału grali Latynosi, rdzenni mieszkańców Ameryki i Afroamerykanie. Za sprawą rock’n’rolla zmieniło się niemal wszystko. Na scenicznych deskach, w światłach reflektorów przy żywo reagującej publiczności wszelkie podziały znikały jak bańka mydlana. Zespół LINCOLN ST. EXIT założony w czerwcu 1964 roku przez Indian z plemienia Siuksów wywodził się właśnie stąd, z Albuquerque. Jego liderem był śpiewający gitarzysta Michael Martinez, który muzyką zaraził się w dzieciństwie. Przygłuchy sąsiad wystawiał w oknie radio rozkręcone na full dzięki czemu sześciolatek poznał i polubił Elvisa, Little Richarda, Fats Domino, Chucka Berry’ego… Przez zespół przewinęła się spora ilość muzyków. W latch 1966-1969 grając w rozbudowanym, sześcioosobowym składzie wydali sześć singli zyskując jednocześnie reputację „najbardziej dzikiego zespołu scenicznego”. Ich muzyka była pod silnym wpływem kultury Indian amerykańskich z tamtego rejonu, co szczególnie uwidacznia się to w mocnym, hipnotycznym, by nie powiedzieć plemiennym rytmie. Na scenie przypominali późniejszych punkowych buntowników choć jeśli chodzi o strój ubrani byli tradycyjnie: jeansowe spodnie, koszule z długimi frędzlami, kamizelki futrzane i orle pióra, które zdobiły długie czarne włosy. Reakcje widowni były zazwyczaj pozytywne, chociaż… W El Paso podczas koncertu grożono im ogoleniem głów; w parku Love-In zostali pobici, a wymalowany w psychodeliczne kolory van, którym podróżowali został obrzucony kamieniami. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Podczas koncertu promocyjnego dla lokalnej rozgłośni radiowej w trakcie finałowego psychodelicznego numeru z kapitalną grą kolorowych świateł muzycy oblewali się farbą fluorescencyjną i posypywali mąką. Efekt był niesamowity! Pech chciał, że farba z mąką poleciała także w stronę stojącego pod sceną właściciela stacji niszcząc mu elegancki dwurzędowy garnitur. Występ przerwano, zjawiła się policja. Zespół posądzono o posiadanie i rozsypywanie kokainy(!) w stronę publiczności i mimo, że sprawa została szybko wyjaśniona dostali miesięczny zakaz publicznych występów. Jakby tego mało szef stacji wydał dożywotni zakazał puszczania ich nagrań na radiowej antenie…

Lincoln St. Exit (1969)

Na początku 1969 roku LINCOLN ST. EXIT stał się kwartetem. Obok lidera w zespole pozostali R.C. Gariss (g), Mac Suazo (bg) i Lee Herrera (dr). W takim też składzie w sierpniu nagrali singla „Soulful Drifter” zaś jesienią podpisali kontrakt płytowy z wytwórnią Boba Shada Mainstream Records z Detroit. Muzycy byli zadowoleni tym bardziej, że to właśnie Bob Shad i jego firma wydała pierwsze płyty wykonawców takich jak Janis Joplin i Amboy Dukes z Tedem Nugentem, którzy niedługo po tym osiągnęli rozgłos i sławę.  Album „Drive It” ukazał się wiosną 1970 roku. Okładkę zaprojektował 15-letni wówczas Ross Ward, późniejszy basista świetnej australijskiej grupy rockowej Blackfeather. Wśród stojących w ulicznym korku pojazdach na jednym z nich odczytujemy wymowny napis „Return Indian lands to Indians” (Zwróć ziemie Indian Indianom). Superman, który jest wcieleniem basisty na piersi wypisane ma „Kick out the Jams”, zaś generał Lee zwraca się do perkusisty „Hey Herrera, I need you” na co ten odpowiada „Później dziecino”. To jedyne „polityczne” nawiązania zespołu na tym albumie bowiem wokalista wyśpiewuje teksty o wojnie, miłości, narkotykach, wierze nie poruszając drażliwych tematów. O tych ważnych sprawach, o prawach Indian śpiewać będzie w formacji XIT, która powstanie na bazie LINCOLN ST. EXIT kilka miesięcy później. Na razie topór wojenny był jeszcze zakopany, a tomahawki tkwiły za pasem spodni. Jedynie muzyka jak grot indiańskiej włóczni kłuła sumienie „bladych twarzy”…

Front okładki albumu „Drive It”  autorstwa Rossa Warda (1970).

Muszę przyznać, że już po pierwszym przesłuchaniu zawarta tutaj muzyka wywróciła do góry nogami moją dziesiątkę najlepszych płyt z USA w kategorii ciężki psychodeliczny album, którą to kategorię rozszerzyć mógłbym o acid rocka i naprawdę ciężkiego bluesa! Jak w przypadku większości zespołów z tamtej epoki najmocniejszą stroną były ich występy na żywo, dlatego zdaję sobie sprawę, że ten zapis to jedynie wierzchołek góry lodowej prawdziwych możliwości czwórki muzyków. A te nie były wcale takie małe! Lee Herrera był jednym z najbardziej utalentowanych młodych perkusistów. Mike Martinez miał własny styl wokalny, chociaż wczesne nagrania pokazują, że był pod wrażeniem śpiewu Keitha Relfa z The Yardbirds. Mac Suazo ze swoim obniżonym basem wraz z perkusistą tworzyli zabójczą sekcję rytmiczną, a gitarowy duet R.C. Garris/Martinez wymiatają takie numery, że ciary chodzą mi po plecach do dziś. I nie spodziewajcie się tu słodkiego popu Zachodniego Wybrzeża, ani orkiestrowej muzyki. Ci panowie jeńców nie brali, więc uważajcie na swoje skalpy!

Tył oryginalnej płyty z pełną nazwą zespołu (1970).

Oryginalny album to dziewięć kompozycji trwających łącznie niewiele ponad pół godziny. Mało!!! Za to koniecznie trzeba odsłuchać go w wyższych rejestrach głośności (pal licho sąsiadów!) bo tylko wtedy doceni się jego wyjątkową wartość. Otwierający całość „Man Machine” poświęcony chłopakom walczącym w Wietnamie atakuje nasze uszy ognistym gitarowy nalotem podkreślonym gęstą sekcją rytmiczną. To znak rozpoznawczy grupy, który przewija się przez cały krążek wypełniony oszałamiającymi solówkami obu gitarzystów i ową niesamowitą sekcją rytmiczną. Tak jest w kapitalnym, mocarnie ciężkim „Dirty Mother Blues” opowiadającym historię chłopaka, który po śmierci ojca znalazł się na ulicy. Tam próbował zarabiać na życie, lecz wpadł w sidła narkotyku zwanym „brudna matka”. Dramatyczna historia wyśpiewana zbolałym głosem wokalisty podkreślona została pełną gitarowego żaru grą C.R. Garrisa z użyciem fuzzu. Po takim numerze ciężko jest się otrząsnąć. Na szczęście energetyczny, hard rockowy „Got You Baby” zmienia atmosferę. Powróciliśmy do żywych! Żałuję, że blues rockowy „Teacher Teacher” trwa jedynie 2:50. Zbyt krótko. Przypuszczam, że na koncertach rozwijał się w jamowe granie rozrastając się nawet do kilkunastu minut. Pewnym zaskoczeniem jest za to „Soulful Drifter” brzmieniem nawiązujący do Creedance Clearwater Revival. Sympatyczny kawałek w stylu country, w którym Martinez posłużył się gitarą slide ukazał się wcześniej na singlu i był chyba najbardziej komercyjnym nagraniem w całej karierze grupy… Ponury „Time Has Come, Gonna Die” to moim zdaniem najmocniejszy punkt płyty wypełniony mrocznym tekstem i niesamowitymi, oszałamiającymi gitarowymi riffami. Jest do bólu prosty, a jednocześnie tak genialny! Z kolei „Straight Shootin’ Man” jest jedną z najstarszych kompozycji zespołu. Ten intensywny acid rock napędzany jest silną partią basu Suazo i bliźniaczymi partiami gitar Martineza i Garrisy. Trwa ledwie trzy minuty, a ileż tu energii i mocy! Całość zamyka mocarny „Phantom Child” z ciężkim basem i ostrymi, „chropowatymi” jak skała solówkami. Cóż za kapitalne zakończenie niesamowitej płyty!

Pół godziny z hakiem to dla mnie niewiele jak na tak mocną rzecz. Na szczęście kompaktowa reedycja Flawed Games z 2010 roku zawiera aż piętnaście(!) kapitalnych bonusów. Pierwsze osiem to świetnie brzmiące, ultra rzadkie monofoniczne single z lat 1966-1969, w tym „Soulful Drifter” (od wersji albumowej dłuższy o minutę), bluesujący 6-minutowy(!) „Whatever Happened To Baby Jesus” i dwa kapitalne garażowe kilery „The Bummer” i „Sunny Sunday Dream”. Pozostałe nagrania to autentyczne rarytasy z lat 1966-1967 pochodzące z różnych, dziś już niedostępnych winylowych kompilacji. Całość, ku mojej radości, trwa dokładnie 80 minut!

Po serii koncertów między innym z Joe Cockerem i jego Mad Dogs And Englishman, Red Bone i Savage Resurrection grupą na serio zainteresował się Motown. Pod kierownictwem Toma Bee zespół wrócił do swych muzycznych korzeni, zaś muzycy zmienili nazwę na XIT, który był akronimem dla Xing Of Indian Tribes. Narodziło się nowe brzmienie zwane American Indian Rock, a XIT rozpoczął walkę o szacunek dla pierwotnych mieszkańców Ameryki. Ale to już inna opowieść…

PS. Alternatywna wersja nazwy XIT odnosi się do szyldu nad jednym z przydrożnych barów do którego grupa wpadła na małą przekąskę. Nad jego wejściem świecił napis EXIT, w którym litera „E” była przepalona. Spodobało się to Martinezowi, który zaproponował by tak nazwać nową formację. Przy okazji zrobili sobie fotkę, która zdobi tylną stronę okładki płyty „Drive It” z pełną nazwą zespołu, czyli LINCOLN STREET EXIT.

Fucha po godzinach. FIREBIRDS „Light My Fire” (1968)/THE 31 FLAVORS „Hair”(1969)

Uwielbiam tropić historię zespołów okrytych tajemnicą. Takich, które jak iskierka w popielniku pojawiały się na mgnienie oka, błysnęły i tyle je widziano. Zazwyczaj jest tak, że udaje mi się dotrzeć i odsłonić rąbek historii tej czy innej grupy, a jednak tym razem poległem! Mimo przekopania wszystkiego co możliwe nigdzie nie znalazłem informacji na temat tych dwóch (a może jednej, lecz pod dwiema różnymi nazwami?) formacji THE 31 FLAVORS i FIREBIRDS. Nie udało się, bo tak naprawdę takich formacji nie było. Tyle, że do tego doszedłem później…

Wszystko wskazuje, że mam tu do czynienia z grupą sesyjnych muzyków, którzy po godzinach pracy nagrywali różne kawałki. Takie „sesje” (szczególnie w małych, niskobudżetowych  wytwórniach) były często praktykowane. Interesujące jest to, że wydawano je potem w mikroskopijnych nakładach i sprzedawano za 44 centy jako… podkładki pod śmieciowe jedzenie (ang. junk food)! Przy okazji była to jedna z form promocji studia nagraniowego. Praktykowała to m.in. wytwórnia Crown Records, której interes szedł tak świetnie, że nadano jej wątpliwie chwalebny przydomek „King Of Junk”. To ona opublikowała pod koniec lat 60-tych albumy THE 31 FLAVORS „Hair” i  FIREBIRDS „Light My Fire” będące kompletną anomalią w morzu wydawniczych bzdur. Kompaktowa reedycja obu płyt (na jednym CD) ukazała się w 2013 roku nakładem Gear Fab Records w dość ubogiej limitowanej edycji w papierowej kopercie bez grzbietu, z luźną karteczką w środku(!) zawierającą tytuły utworów (dobre i to) plus kilka nieistotnych, „śmieciowych” informacji. Płyta zaczyna się od nagrań z albumu:

FIREBIRDS „Light My Fire” (1968).

Biorąc pod uwagę fakt, że większość nagrań to instrumentalne kawałki skłaniam się ku tezie, że mamy do czynienia z klasycznym power trio, w którym jeden z muzyków jest również wokalistą. Stawiam tu na gitarzystę; gdy pojawia się wokal gra z mniejszą intensywnością, gdy tylko skończy ostatnie słowo wersetu wznawia grę jak szaleniec… FIREBIRDS brzmi ostro i surowo, a „Light My Fire” to mój pretendent do miana jednego z najcięższych psycho-garażowych albumów tamtej epoki będący pod ogromnym wpływem Hendrixa (któż w tym czasie nie był pod wrażeniem gry Mistrza), Cream i Blue Cheer ze wskazaniem na album „Vincebus Eruptum”. Niesamowite brzmienie gitary np. w „No Tomorrows” nie jest tak dalekie od albumu „My War” Black Flag (czyżby Greg Ginn słuchał wcześniej tej płyty?), a wściekły gitarowy fuzz mógł inspirować samego Thurstona Moore’a z Sonic Youth.

Tytułowy utwór, jak łatwo się domyślić  jest instrumentalną wersją hitu The Doors i brzmi jak podkład do karaoke. Na tle całego albumu ta wersja rozczarowała mnie. Za to potem nie ma zmiłuj się! Co prawda „Delusion” sprawia wrażenie nie do końca dopracowanego numeru, ale ciężka gitara z mega fuzzem zaciera niedociągnięcia. Początek „Reflections” kojarzy mi się z otwarciem „Child Of The Moon” Stones’ów szybko zamieniając się w alternatywną, magiczną wersję „Voodoo Chile”. Po chwili zdaję sobie sprawę, że to jeden z najgorętszych płomieni Ognistego Ptaka. Dziki, wysokooktanowy acid rock, który równie dobrze mógłby być wykonywany przez Savage Resurrection. Są tu teksty, tyle że nie rozumiem co śpiewa wokalista gdyż nad wokalem góruje spadająca lawina bębnów i szalona jazda gitarowym roller coasterem…. „Bye, Bye, Baby” to prosty, ale intensywny blues rock ze wspaniałą sekcją rytmiczną i nieustająco atakującą gitarą…  Wpływ Hendrixa najbardziej widoczny jest w „Gypsy Fire” gdzie funk bluesowy riff próbuje stworzyć więź z całkowicie szaloną gitarą. Gra gitarzysty jest prosta i swobodna; kiedy perkusista zatrzymuje się w połowie drogi czuję, że sufit wali mi się na głowę. Przez sekundę myślę „Aha, teraz gość wystartuje ze swoja wersją The Star Spangled Banner„. Nie robi tego – byłoby to zbyt oczywiste… „Free Bass” czyli krótkie solo na basie w rzeczywistości jest częścią instrumentalnego utworu, który w całości pojawi się w dalszej części albumu „Hair”… Szalony „No Tomorrows” zaczyna się jak naćpany Sonic Youth z podniebnym fuzzem, a potem muzycy włączają piąty bieg zaczynając proto-metalowy speed, który rozwala bębenki w uszach tak jak kabaretowy śmiech Kasi Pakosińskiej. Pasja z jaką muzycy wykonują swoją muzykę jest niesamowita, co skłania mnie do refleksji i budzi wątpliwość, czy aby na pewno mamy tu do czynienia li tylko z muzykami sesyjnymi? Może był to legalny zespół, a nie przypadkowe trio muzyków? Są zgrani, świetnie się rozumieją, a ich kompozycje (czasem nie do końca dopracowane) bronią się znakomicie! A tak na marginesie – szkoda, że do TAKIEJ muzyki nie dobrano odpowiedniej grafiki. Dziewczyna z okładki idealnie pasuje do reklamy klubu Go Go i nijak ma się do zawartości albumu. Podobnie rzecz ma się z kolejną płytą, którą zdobi półnaga modelka z burzą ciemnych włosów…

THE 31 FLAVORS „Hair” (1969).

Z jakiegoś powodu ten album wydaje się być ciągle przyćmiony przez „Light My Fire”. Może w trudno w to uwierzyć, ale „Hair” jest znacznie cięższy. Problem w tym, że brak mu spójności poprzednika. Utwory pojawiają się w parach, z czego pierwsza to piosenki znane z musicalu „Hair” umieszczone zapewne dla niezbyt wymagających odbiorców szukających przebojów (chciałbym widzieć ich miny po wysłuchaniu całości!). Piosenka „Hair” zaśpiewana została przez wokalistę naśladującego pijanego i wkurzonego Boba Dylana. Nieco gorzej wypada to w  „Aquarius/Let The Sunshine In” z repertuaru Fifth Dimension. Młoda wokalistka (stawiam na laureatkę konkursu śpiewu w szkole średniej) otrzymuje główny wokal, w którym (delikatnie mówiąc) gubi się. Mam sentyment do tych piosenek. Tym razem ze złości drapałem paznokciami po ścianie! Podejrzewam, że oba nagrania zostały „wypożyczone” od innych wykonawców… Kolejna para i dopiero teraz docieramy do konkretnego grania. „Protest” ma mniej przesterów i zniekształceń. Gdyby nad nim odrobinę popracować wyszedłby z niego niezły monster… „Free Fuzz” jest częścią „trylogii free”, którą zapoczątkował „Free Bass” na poprzedniej płycie, a zakończy „Free Drums”. Cała seria free była wspólną improwizacją, a wszystkie jej części zostały nagrane podczas jednej sesji. Najlepiej słucha się ich jednym ciągiem począwszy od solówki basowej, co w przypadku płyty CD nie jest problemem… W „One-Two-Three-Four” drzemie ogromny potencjał i już choćby po tym kawałku można poznać, że zespół naprawdę dojrzał. Śpiew brzmi o wiele lepiej i sprawia wrażenie jakby wokalista załapał własny styl. Teksty w końcu nie są kalką hendrixowskiej „poezji”. Teraz brzmią poważnie, a ulepszony styl wokalisty sprawia wrażenie szczerości. Perkusista okrzepł i brzmi profesjonalnie, basista obniżył dźwięk o oktawę nadając instrumentowi cięższe brzmienie. W porównaniu z poprzednim albumem gitarzysta używa przystawek tylko w tedy, gdy nadaje swoim riffom chłodne, mroczne brzmienie. Pod koniec utwór ma ładne bluesowe solo, które nie przypomina żadnej z wcześniejszych „brudnych” solówek. Nie jestem ekspertem w strojeniu gitar, ale brzmi to tak jakby gitarzysta wraz z basistą poluzowali swoje struny nadając brzmieniu „ołowianego” koloru. I ma to sens, gdy słucham ostatniej pary. „Real For Out” i „Distortions Of Darknes” to instrumentalne arcydzieła ciężkiego rocka, w których gitarzysta w końcu wykorzystuje swój fuzz-box z nieco większą dbałością o szczegóły. Pierwszy z nich zaczyna się od rozmytego ciężkiego bluesa, który zagłębia się w jakąś koszmarno-narkotyczną muzyczną dziurę. Mocna rzecz! Ale to jeszcze nic. Lepszego zakończenia niż „Distortions Of Darknes” nie mogli wymyślić. I to począwszy od tytułu, a kończąc na muzyce. To prawdziwa mega bomba! Blue Cheer na ich tle jawi się jak ukwiecona łąka. Ciężki bas, mocarna perkusja i przybrudzona gitara brzmią jak Black Sabbath zanim Black Sabbath powstał. Ten utwór uznać można za instrumentalną wersję „Reflections”. I pomyśleć, że wszystko to nagrane było „po godzinach” w ramach tzw. fuchy zrobione dla czystej przyjemności…

 

BOLDER DAMN „Mourning” (1971)

Amerykański zespół BOLDER DAMN powstał w Fort Lauderdale na Florydzie pod koniec lat 60-tych. Bracia Glen (g) i Bob (dr) Eaton zaprzyjaźnili się z mieszkającym po sąsiedzku Johnem Andersonem, całkiem dobrze zapowiadającym się wokalistą. Gdy na horyzoncie pojawił się Dean Noel (bg) założyli Souls Image, a że wszyscy uwielbiali hard rocka starali się robić hałas, który brzmiał jak ich ulubieńcy tamtych czasów. Matka braci widząc pasję synów oddała im garaż do dyspozycji, w którym urządzili salę prób. Pierwszy występ dali na lodowisku w Pompano Beach. Repertuar oparli głównie na mocnych numerach Hendrixa: „Purple Haze”, „Fire”, „Manic Depression”… Chcąc zadowolić jak najwięcej ludzi z bardziej łagodniejszych piosenek zagrali jedynie „Every Since You’ve Been Away” z repertuaru The Dave Clark Five. Panienki piszczały i domagały się kolejnych przebojów w tym stylu. Muzycy, którzy uważali takie numery za niegodne ich uwagi tym razem w duchu dziękowali Opatrzności, że natchnęła ich choć jednym takim kawałkiem.

Niedługo po tym spotkali Marka Gasparda grającego na klawiszach, z którym zrobili rozbudowane, całkiem udane covery The Doors: „When The Music’s Over” i „The End”, oraz beatlesowski „A Day In The Life”. Mark Gaspard nadał muzyce nowego brzmienia i kiedy wydawało się, że skład ten wykrystalizował się na dobre pewnej nocy na horyzoncie pojawił się Ron Reffett. Jego gra na basie powaliła wszystkich z nóg. Dean Noel zdając sobie sprawę, że nie dorównuje talentowi Reffettowi poświęcił się dla dobra grupy – dyskretnie, bez żalu ustąpił nowemu muzykowi miejsce będąc do samego końca w doskonałych stosunkach z całym zespołem. Tak narodził się BOLDER DAMN, któremu od początku przyświecało jedno podstawowe hasło Hard Rock And Loud As Hell!

Grając regularnie w „Code One” i innych klubach zaczęli zdobywać uznanie i lokalną popularność. Jednak to weekendowe (zazwyczaj darmowe) występy w Grynolds Park w pobliżu Miami przyniosły im największy rozgłos. Otwierając koncerty tak znanym wykonawcom jak  Foghat, Blue Cheer, MC5, Ted Nugent, Amboy Dukes zwrócili na siebie uwagę nie tylko publiczności, ale i przedstawicieli branży muzycznej. Zaczęli być zapraszani i chętnie widziani daleko poza Lauderdale stając się wkrótce jednym z najpopularniejszych zespołów na Florydzie. Przełom nastąpił gdy przed wielotysięczną publicznością przybyłą na koncert Alice Coopera dali czadu, jakiego Floryda nigdy wcześniej nie słyszała.  Nie wiem co pomyślał o nich Alice Cooper, ale „Star Spangled Banner” zagrane na zakończenie seta powaliła publikę na kolana!Pełen sukces aczkolwiek dziennikarze ganili ich za brak oryginalnego materiału pytając ironicznie „Jak długo można grać obce numery?” John Anderson: „Ten koncert zmienił nasze spojrzenie na to, co robimy. Do tej pory odgrywaliśmy kawałki gwiazd rocka, aż w końcu przyszła refleksja i pytanie „Czy tylko po to istniejemy?” Mieliśmy trochę własnego materiału, ale na tym koncercie jeszcze nie odważyliśmy się go zagrać.” 

W 1971 roku klawiszowiec Marc Gaspard opuścił kolegów skupiając się na muzyce klasycznej co spowodowało, że grupa zdecydowała się na bardziej gitarowe brzmienie, a repertuar oparli głównie na własnych kompozycjach w stylu Iron Butterfly, Grand Funk Railroad, Blue Cheer. Największe wrażenie robił epicki, ponad 15-minutowy temat zatytułowany „Dead Meat”, który mówił o wojnie w Wietnamie, nadużyciach władzy i przemocy wobec hippisowskiej młodzieży. Stał się on centralnym punktem każdego koncertu, podczas którego  grupa robiła fascynujące i zarazem makabryczne przedstawienie. Na scenie pojawiały się ubrane w czarne togi postacie, które w finale zabijały frontmana patrosząc wnętrzności, rzucały nimi w publiczność, a następnie wypijały jego krew. Ciało wkładali do trumny, z której „martwy” wokalista krzyczał: „Spójrz co mi zrobili! I to tylko dlatego, że myślę inaczej!”

Na prośby i naciski fanów jeszcze tego samego roku BOLDER DAMN weszli do Hyperbolic Studios w Oakland Park gdzie w przeciągu zaledwie czterech godzin(!) nagrali materiał na dużą płytę. Krążek „Mourning” ukazał się w środku lata wydany przez malutką wytwórnię HIT Records w nakładzie… 200 kopii. Za jego wytłoczenie zapłacili sami muzycy, którzy rozprowadzali go podczas koncertów. Nie muszę dodawać, że oryginalny winyl wart jest dziś fortunę.

Jak tłumaczył John Anderson tytuł płyty nawiązywał do nastroju tamtej epoki. „Straciłem 21-letniego brata, który był w Marines i nie wrócił z Wietnamu. Tak więc „Żałoba” (ang. mourning) odnosi się nie tylko do młodych długowłosych hipisów, ale też i do uczuć po stracie bliskiej osoby. Ręce złożone do modlitwy idealnie pasują do tytułu naszego albumu.”

„Mourning” to baaardzo ciężki granie łączące furię Grand Funk z James Gang i przewijającą się psychodelią spod znaku ciężkiego Iron Butterfly. Niektórzy porównują tę muzykę do Black Sabbath z czym nie do końca się zgadzam. BOLDER DAMN należał do nielicznego bractwa tamtejszego hard rocka, który znalazł swe inspiracje na amerykańskiej ziemi u tych samych źródeł co Grand Funk, Blue Cheer, czy Creedence Clearwater Revival. Jeśli już doszukiwać się podobieństw to jedynie poprzez mroczne elementy Sabbath’owej muzyki („Dead Meat”). Zwracam też uwagę na bardzo ciekawe teksty będące rodzajem radykalnego protestu skierowanego przeciw ówczesnemu establishmentowi; wyobrażam sobie jak bardzo emocjonalnie odbierali je młodzi ludzie w tamtym czasie. Ze względu na surową produkcję album brzmi jakby został nagrany pod koniec lat 60-tych. Nie jest to jakiś zarzut, raczej potwierdzenie skromnego budżetu jakim dysponował zespół.

Na repertuar płyty składa się siedem czadowych kompozycji bez słabych momentów, co udowadnia otwierający ją pełen mocy, przyjemnie niechlujny garażowy rock „BRTCD” w stylu MC5. Świetny początek. Potem przychodzi „Got That Feeling” w klimacie boogie, który dobrze współgra z demonami szybkości. W połowie nagrania krótka zfuzzowana solówka gitarowa podsyca żar do pieca i robi się bardzo gorąco… Ileż trzeba mieć wyobraźni, żeby z na pozór lekkiego i melodyjnego kawałka jakim jest „Monday Mourning” wyciągnąć rockowy sznyt? Pewnie dużo. I oni tego dokonali. Do tego mamy tu najbardziej optymistyczny tekst, w którym padają rady pokroju: „Zostaw za sobą wszystkie kłopoty i żyj po swojemu”. Ultranowoczesny  „Rock On” z proto-punkową atmosferą zawiera chwytliwy motyw i sporo gitarowego fetyszyzmu (wliczając w to naćpane solówki), które w tego rodzaju muzyce po prostu uwielbiam. Jamowe granie z fantastyczną sekcją rytmiczną pewnie doskonale sprawdzały się na koncertach grupy. Że też nikt jeszcze nie wymyślił wehikułu czasu…

Surowy „Find A Way” z bardzo chwytliwym tematem przypominać może  brzmienie Kalifornijczyków z Highway Robbery, tyle że oni swą jedyną płytę („For Love Or Money”) wydali rok później. Ponownie  pochwalić trzeba „gęstą” sekcję rytmiczną, oraz świetną solówkę gitarową zagraną tym razem bez użycia fuzzu i wah wah. No i ma najlepsze harmonie wokalne – Ron Reffett z powodzeniem mógłby śpiewać więcej solowych partii… Przedostatni „Breakthrough” pokazuje przygnębiająco mroczną i pesymistyczną stronę grupy. Zaczyna się od strzałów z karabinu maszynowego, ryku silników samolotu i wybuchów bomb. Czuć w powietrzu zapach napalmu. Bardzo dojrzały antywojenny tekst jest świadomym protestem przeciw polityce rządu podparty esencją psychodelicznego hard rockowego  grania z drapieżnymi „narkotykowymi” solówkami gitarowymi. Doskonałe wprowadzenie do finałowego numeru! „Dead Meat” słuchać powinno się bardzo głośno. więc podkręćcie gałki swojego wzmacniacza na full lub kreskę dalej (tak by totalnie wkurzyć sąsiada). Ok. Żarty na bok, bowiem to prawdziwy rockowy killer, jeden z najbardziej makabrycznych i mrocznych utworów tamtego okresu jaki znam. Oparty na ciężkich gitarowych riffach i mięsistych solówkach osadzonych na bardzo mocnej grze sekcji rytmicznej. Momentami brutalny, ale z progresywnymi inklinacjami jest absolutnym rockowym majstersztykiem. Na początku toczy się to wszystko jak wulkaniczna magma – ciężko, ospale z brzmieniem przypominającym Black Sabbath. W dalszej części mamy liczne zmiany tempa, opowieść staje się coraz bardziej dramatyczna, czuć zbliżającą się śmierć. Po wielkim finale gdy dym opada pozostaje martwa cisza i apokaliptyczna pustka…

Po wydaniu albumu zespół gotów był na podbój Ameryki, ale… John Anderson i Ron Reffett dostali powołanie do armii i wysłani do Wietnamu. Spełnił się ich najgorszy z możliwych snów. Po powrocie do Stanów nic już nie było takie samo. Muzycy nadal przyjaźnili się, ale nigdy nie podjęli próby reaktywacji BOLDER DAMN, choć każdy z osobna aktywnie udzielał się w branży muzycznej.

Flamandzki art rock – ISOPODA „Acrostichon” (1978)

Historia belgijskiej grupy ISOPODA zaczęła się tak naprawdę od przyjaźni dwóch nastolatków. 16-letni Walter de Berlangeer i dwa lata młodszy Arnold de Schepper porzucili kopanie piłki gdy odkryli muzykę rockową i zasmakowali w Deep Purple, Uriah Heep, CCR, The Beatles, Cream, Free. Dwa lata później założyli zespół Tarantula grając covery ulubionych zespołów. Swój pierwszy koncert zagrali w małej wiosce niedaleko rodzinnego Aalst 3 marca 1973 roku. Latem tego samego roku zmienili nazwę na Orchid gdy okazało się, że w Belgii działała już grupa o nazwie Tarantula. Na przestrzeni kilku kolejnych lat skład zmieniał się dość często, ale Arnold (voc, bg) i Walter (g) niezmiennie byli jego liderami. Kiedy w zespole pojawili się Guido Rubrecht (org), Marc Van der Schueren (dr), oraz brat Arnolda –  Dirk de Schepper (voc)  zmienili kierunek muzyczny podążając ścieżką wytyczoną przez brytyjskie zespoły takie jak Yes, Camel, Pink Floyd. Walter zasugerował też, by odtąd nazywali się ISOPODA. Spodobało mu się brzmienie tego słowa, które znalazł w encyklopedii nie wyjaśniając kolegom jego znaczenia. Bo i po co..?

Zrezygnowali z grania coverów na rzecz własnych, rozbudowanych kompozycji, w których duży nacisk położono na klawisze tym bardziej, że Guido chwalił się wszystkim swoim Hammondem. Organy wcześniej należały do Paula Lambrechta, byłego członka Irish Coffee (Lambrecht zginął w wypadku drogowym, gdy po koncercie wracał z muzykami do domu; dwóch innych członków Irish Coffee odniosło „jedynie” groźne obrażenia). Pierwsze cztery autorskie kompozycje były bardzo ciężkie, ale z przyjemnymi melodiami, wieloma zmianami tempa, harmoniami wokalnymi i solówkami. Zadbano też o stronę wizualną koncertów. Jedna z piosenek nosiła tytuł „Wintermaker” symbolizując „nadejście ciężkich czasów”. Specjalnie do tego utworu Dirk de Schepper pojawił się na scenie ubrany w czarny garnitur, białą czapkę i czarno-białym makijażem na twarzy. Zapowiadał piosenkę głęboko zniżając głos i kiedy w końcu tajemniczo wypowiedział tytuł z góry zaczął padać fałszywy śnieg wydmuchiwany przez kilka starych i bardzo głośnych odkurzaczy. Wokalista był tym efektem bardzo podekscytowany. Z zadartą głową zrobił kilka kroków do przodu i… spadł ze sceny. Cóż, było to bardzo amatorskie, ale jednak zadziałało!

Z czasem wizualne efekty doprowadzili do perfekcji, które szybko zyskały aprobatę publiczności, podobały się też prasie. Nie dziwi zatem, że wkrótce zespół nie mógł opędzić się od koncertowych propozycji, a pojawienie się utworu „Male And Female” na albumie „Raarlst” wydanym pod koniec 1976 roku będący kompilacją nagrań rockowych zespołów pochodzących z Aalst przysporzyło im nowych fanów. Rok później w zespole pojawił się dodatkowy muzyk, Geert Amant, utalentowany i świetnie zapowiadający się pianista muzyki klasycznej. Koncerty z jego udziałem były demonstracją nowego wymiaru, który pianista przyniósł do zespołu i dał muzykom jeszcze jedną ważną rzecz – pewność siebie. Dał też impuls, by w końcu grupa nagrała dużą płytę!

Sesje rozpoczęły się w listopadzie 1977 roku. Początkowo muzycy z trudem dostosowywali się do warunków panujących w małym studio nagraniowym. Ich muzyka, z wieloma zmianami tempa i nastroju wymagała muzycznego perfekcjonizmu, szczególnie w sekcji rytmicznej. Najwięcej kłopotów sprawiał im utwór „Don’t Do It The Easy Way”. Po kilkunastu podejściach zdecydowali się na ostatnią wersję chociaż tak do końca nie byli z niej zadowoleni. Liczne przerwy, w tym majowo-czerwcowe sesje egzaminacyjne (wiąż byli studentami) powodowały, że nagrywanie przeciągało się w nieskończoność. Na dodatek w trakcie pracy nad albumem Guido ogłosił, że odchodzi od zespołu. Siłą rzeczy część jego partii przejąć musiał Geert Amant co z kolei znowu przesunęło termin o kolejne tygodnie. W sierpniu raz jeszcze podeszli do nagrania „Don’t Do It The Easy Way”. Tym razem grupa gładko uporała się z doborem dobrego brzmienia perkusji, a efekt finalny przeszedł ich najśmielsze oczekiwania. To było to, o co im chodziło! We wrześniu dograli kilka podkładów wokalnych i partii perkusyjnych i weszli w końcowy etap miksowania. Album zatytułowany „Acrostichon” ostatecznie ukazał się w listopadzie 1978 roku nakładem wytwórni Twinkle Records.

Oryginalna okładka pierwszego wydania płyty (1978)

Pierwotne wydanie opatrzone było czarno-białą, rozkładaną okładką z maszerującym tłumem i czerwonymi napisami zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu Rene Van Gyseghema. Wewnątrz znalazła się wkładka ze znakomitymi tekstami napisanymi głównie przez Arnolda de Scheppera. Tytuł płyty to flamandzka odmiana angielskiego słowa acrostic (po naszemu akrostych), czyli wiersz/poemat, w którym pierwsze litery wersów czytane poziomo lub pionowo tworzą wyraz lub zdanie. I faktycznie – pierwsze litery pierwszych siedmiu linijek tekstu utworu tytułowego tworzą słowo ISOPODA… Kompaktowa reedycja wytwórni Musea z 1995 roku w zmienionej i jakże uroczej okładce zawiera dodatkowo nagranie „Male And Female”.

Kompaktowa reedycja  płyty z „nową” okładką (Musea 1995)

Muzyka ISOPODY to połączenie progresywnego rocka i folkowych stylizacji. Zespół kładzie duży nacisk na piękne, wyrafinowane melodie, a w wielu fragmentach zauważalna jest ich romantyczna dusza. Zwracam uwagę na doskonałą równowagę między elementami symfonicznymi i akustycznymi przeplatającymi się ze  sferyczną gitarą elektryczną, romantycznym fletem, przyjemną gitarą akustyczną, fortepianem i dudniącym basem (Andy Schepper wykonał tu kapitalną pracę). Blisko tej muzyce do wspaniałych klasycznych płyt Genesis z tego okresu. Tak blisko, że w Belgii ISOPODĘ nazwano flamandzkim Genesis! Chodzi tu jednak o inspiracje, a nie o kopiowanie. Uważam, że korzystanie ze środków stylistycznych, które są doskonałym wzorcem do naśladowania nie jest wstydem, więc nawet jeśli ktoś nie dopatrzy się tu oryginalności to i tak jest to bez znaczenia. Muzycy potrafili bowiem komponować znakomite utwory, a te na „Acrostichon” są wspaniałe. Warto przy tym pamiętać, że chłopcy mieli zaledwie po 20 i 22 lata, a mimo to grali jak wytrawni wirtuozi. Słowo uznania należą się też wokaliście. Dirk Schepper wszystkie teksty śpiewa po angielsku, wykonuje godną szacunku pracę jako frontman, a jego ciepły głos momentami przypomina mi Grega Lake’a i Haralda Baretha z Anyone’s Daughter.

Nie chcę narzucać swoich opinii o poszczególnych utworach (jest ich w sumie pięć); całą przyjemności ich odkrywania i przeżywania zostawiam potencjalnym słuchaczom. Powiem jedynie, że najkrótszy z nich, „Watch The Daylight Shine” trwa ponad pięć minut. Dwa najdłuższe: tytułowy „Acrostichon” (9:23) i „Don’t Do It The Easy Way” (13:35) to imponujące, niemal epickie kompozycje, aranżacje w „Considering” i „The Muse” (tu zawsze mam ciary!) ocierają się o neo prog rocka, choć korzeniami sięgają klasycznych zespołów progresywnych z początku dekady. Jeśli ktoś lubi „A Trick Of The Tail” lub „Wind And Wuthering” (a sądzę, że trudno znaleźć prawdziwego fana prog rocka, który by ich nie lubił) płyta „Acrostichon” jest na tym samym poziomie, co oba albumy Genesis. Serio!

Cóż, teraz pozwólcie że skończę pisać o zespole ISOPODA. Sięgam po album, zakładam słuchawki i z wielką przyjemnością wyruszam w podróż do starych dobrych czasów progresywnego rocka zanurzając się w dźwięki muzyki z „Acrostichon”. Was też zapraszam!

…i stworzył RUMPLESTILTSKIN (1970)

Przeglądając swoją półkę z płytami na literę „R” łapię się na tym, że niemal za każdym razem wyciągam płytę grupy RUMPLESTILTSKIN z jej komiksową okładką. Uśmiecham się przy tym nieco przekornie. Oto światowej klasy zespół; paradoksem jest to, że niektórzy o nim słyszeli, ale niewielu słyszało ich muzykę. Zespół nigdy nie miał na koncie hitu, wydał dwie duże płyty, kilka singli. Sporo jak na grupę, której tak naprawdę… nie było!

Pomysł na kwintet powstał w głowie słynnego amerykańskiego producenta, aranżera i autora piosenek Shela Talmy’ego. Tego samego, który współpracował m.in. z The Kinks (producent hitu „You Really Got Me”), tria The Bachelors i The Who (producent jednego z najbardziej rozpoznawalnego utworu epoki modsów, jednocześnie hymn zbuntowanych dzieciaków „My Generation”). Otaczając się w studio znakomitymi (a jak twierdzą niektórzy, najlepszymi w owym czasie) muzykami sesyjnymi postanowił sformować z nich kapelę, która śmiało mogłaby konkurować ze Status Quo, czy Led Zeppelin. „Oni wcale nie są gorsi od tych, którzy mają dziś znane nazwiska” zwykł mawiać podczas studyjnych sesji. Trzeba przyznać, że było to dość ambitne, ale też i ryzykowne przedsięwzięcie. Shel Talmy był jednak pewny swego i… stworzył RUMPLESTILTSKIN.

Słuchając płyty „Rumplestiltskin” wydanej w 1970 roku należą się słowa pochwały producentowi i pomysłodawcy projektu. Dobór muzyków był strzałem w dziesiątkę. Wokal Petera Stirlinga jest równie dobry jak wielu „imiennych” wokalistów tamtej epoki – lekko piaskowy, solidny i mocny. Alan Parker czaruje swoją gitarą „ołowianym” brzmieniem, choć gdy wymaga tego kompozycja jego gra staje się łagodna i subtelna. Pamiętacie utwór Donovana „Hurdy Gurdy Man” ? To właśnie w nim na gitarze zagrał Alan Parker (a nie jak sądzono Jimmy Page)… Z kolei Alan Hawkshaw potęgą swych klawiszy kruszy mury, a w razie potrzeby maluje nimi ciepłe pastelowe kolory. Nie muszę dodawać, że sekcja rytmiczna, którą tworzą Herbie Flowers (bg) i Clem Cattini (dr) jest solidną podstawą dla reszty zespołu. Po raz pierwszy muzycy wyszli z cienia i ujawnili swą tożsamość. Zrobili to jednak nie dla chwały, a z przyczyn czysto praktycznych – żadna stacja radiowa w tym kraju nie zagrałaby singla bezimiennego, sesyjnego zespołu. Druga sprawa, że ze względów prawnych (kontrakty) ukryli się pod pseudonimami: wokalista nazywa się tutaj Peter Charles Green, klawiszowiec to Jeremy Eagles, gitarzysta Andrew Balmain, basista Jackson Primrose, a perkusista to Rupert Baer

Komiksowa okładka płyty „Rumplestiltskin” (1970)

Wystarczył mi jeden odsłuch tego absolutnego klejnotu i z miejsca zostałem uzależniony. Na płycie znajduje się osiem kompozycji trwających w sumie niecałe czterdzieści minut i każda z nich jest naprawdę świetna. A dostajemy tu wszystko, co każdy fan ciężkich brzmień kocha najbardziej: soczyste gitarowe solówki i doskonałe zagrywki, poruszający ziemię niesamowity bas, rozgrzany do białości Hammond i górujący nad wszystkim bardzo dobry wokal.

Label oryginalnego LP wytwórni Bell Records

Wydawać by się mogło, że o sile albumu stanowią cztery dłuższe nagrania trwające od pięciu do ośmiu minut. Fakt. Hard rockowy „Make Me Make You” chylący się ku progresji w swej środkowej części już na otwarcie płyty zawiesza wysoko poprzeczkę. Kapitalny bas i elektryczna gitara brzmieniowo lądują w okolicach ciężkiego Zeppelina. Przez moment basowy riff przypomina „Whole Lotta Love”. Znajomi, którym puszczałem to nagranie byli absolutnie przekonani, że słyszą tu John Paul Jonesa i Jimmy Page’a do których dołączył… Keith Emerson! Klasyczne zagrywki, fajne przejścia, świetne klawisze, zabawa dźwiękiem, „ciemny” wokal –  z ogromną przyjemnością wracam do tego nagrania… Pojawiający się tuż po tym rockowy blues „Poor Billy Brown” leniwie sączy się przez osiem minut i ani przez sekundę nie nóży; wybitny „Mr. Joe (Witness For The Defence)” oparty jest w dużej mierze na Hammondzie i kąśliwej gitarze z perfekcyjną sekcją rytmiczną, zaś zamykający „Squadron Leader Johnson” to czysty hard rockowy killer z fenomenalnym basem, kipiącymi organami i buzującą gitarą. Gram go zawsze w wyższych rejestrach głośności kontrolując jednym okiem membrany kolumnowych głośników. Czad!

Tył okładki.

Pozostałe kompozycje pomimo, że są krótsze wcale nie odbiegają poziomem od wyżej wspomnianych. Nieco ponad dwuminutowy „Knock On My Door” ma bardzo miłą melodię zagraną na gitarze przez Alana Parkera w stylu amerykańskiego southern rocka. Dłuższy o minutę „No One To Turn To” kojarzy mi się z „Babe I’m Gonna Leave You” z pierwszej płyty Led Zeppelin (klawisze!) stąd żartobliwie określam go „latającym dronem wokół sterowca”. Z kolei gdyby w „Pate De Foie Gras” dodano dęte byłby z niego kapitalny numer funkowy, którym nie pogardziłby pewnie sam James Brown. Zresztą wokalista bardzo dobrze czuje się także i w tym stylu. Jak zwykle muszę pochwalić gitarę basową, która nadaje ton całości prowadząc główną linię melodyczną do spółki z lekkim podkładem organów Hammonda. Prawdziwy popis gry na basie Herbie Flowers daje jednak w instrumentalnym nagraniu tytułowym. Absolutny majstersztyk, który powinien znaleźć się w podręcznikach do nauki gry na tym instrumencie. I niech nie zwiedzie nikogo sam początek nagrania, w którym Alan Hawkshaw wystukuje na klawiszach fragment przypominający „Marsz Radeckiego”. To naprawdę cudowny i hipnotyczny kawałek, który wgniata w fotel. Dosłownie!

Grupa RUMPLESTILTSKIN tak jak wiele innych podobnych im grup w owym czasie miała (niestety) pecha trafiając na tak małą i niezbyt doświadczoną wytwórnię płytową. Inna sprawa, że londyński Bell Records totalnie olał promocję i dystrybucję krążka, który trafił do bardzo wąskiego grona odbiorców. Shel Talmy i muzycy nie poddali się jednak. Weszli do studia i nagrali drugi album „Black Magician” który w 1972 roku wydał niemiecki Bellaphone (Alana Parkera zastąpił Alan Parisher). Krążek nie był tak dobry jak debiut; grupa na dobrą sprawę chyba nie bardzo wiedziała w jakim kierunku chce podążyć. Album okazał się rozdarty pomiędzy ambitnym popem, a prog rockiem, choć po latach wciąż ma swój niepowtarzalny urok. Po zagraniu jednego(!) koncertu promocyjnego muzycy postanowili rozwiązać zespół. Zespół, który tak naprawdę nigdy nim nie był, choć trudno w to uwierzyć słuchając jego nagrań…