Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

Dzieci diabła, czy źli policjanci..? DEMON FUZZ „Afreaka!” (1970)

Słodki Jezu! Wyskoczyłem z fotela już przy pierwszym utworze jaki wybrzmiał mi z głośników, gdy włączyłem płytę „Afreaka!” zespołu DEMON FUZZ. A potem było jeszcze lepiej! Powiem szczerze jak na spowiedzi: uważam, że jest to najlepsza rockowa płyta nagrana przez brytyjski Afro band – zdecydowanie bijąca na głowę Assagai, Noir i wczesne płyty Osibisa. Ten wyśmienity album łączył elementy klasycznego, soczystego rocka progresywnego z elementami zjadliwego, ostrego funku, soulu i dobrego jazzu. Fantastyczna, wybuchowa mieszanka stylów. Słyszałem, że z jakiś powodów jest to bardzo poszukiwany tytuł przez ludzi (zwanych DJ’ami) niszczących w klubach winylowe płyty… Mamy tu mnóstwo Hammondów, fajne partie saksofonu i fletu, niemal heavy rockowe bębnienie. No i to co tygryski lubią najbardziej – długie, rozbudowane kawałki! Album dla miłośników grup spod znaku Hannibal, czy mocniejszego If. Do tego jamowa jędrność  Funkadelic i Fela Kuti, gitary jak w Traffic, niemal metalowy garnitur przypominający Jamesa Browna i Sly & The Family Stone z muzyką latynoską – jakby zaprosili do tego stołu Santanę… Kwintesencja etno rocka. Jednym słowem: CZAD!

Demon Fuzz (1970)
Demon Fuzz (1970)

Grupa została założona przez siedmiu wspaniałych młodych muzyków w Londynie w 1968 roku. Byli dziećmi emigrantów, których rodzice przybyli do Wielkiej Brytanii  po 1948 roku. Rząd brytyjski zachęcał wówczas obywateli Wspólnoty do osiedlania się w Anglii oferując pracę, mieszkanie i lepsze zarobki mając nadzieję na uzupełnienie powojennego „deficytu ludnościowego”. Sytuacja wymknęła się nieco spod kontroli w 1958, kiedy to w okolicach Notting Hill w Londynie wybuchły zamieszki rasowe. Nie mniej pozytywnym aspektem całej tej napływowej fali emigrantów było to, że młodzi Brytyjczycy mogli odkryć i posłuchać nieznanej im do tej pory muzyki i rytmów. Także tych jamajskich, zwanych riddin, wykorzystanych w muzyce reggae. Wszystko to wypływało z małych klubów ukrytych w ciasnych uliczkach Londynu, Birmingham, Leeds i innych dużych miast. Tak jak i zapachy nowych egzotycznych potraw roznoszących się z niewielkich barów i knajpek na uboczu…

Paddy Corea po przybyciu do Londynu w 1963 roku zaczął grać na saksofonie tenorowym. I to wcale nie z miłości do tego instrumentu. Ta przyszła nieco później. To była broń na… irytujących go sąsiadów. Jak się okazało – skuteczna! Parę lat później trafił na ogłoszenie w New Musical Express, w którym bracia Sleepy Jack Joseph (bas) i Winston Raphael Joseph (gitara) oraz wokalista Blue Rivers poszukiwali saksofonisty do zespołu. Wkrótce pozyskali grającego na fortepianie i organach Raya Rhodena, który z kolei przyciągnął swego przyjaciela i puzonistę Clarence’a Crosdale’a.  Braciom zaimponował fakt, że Crosdale miał za sobą współpracę z Rico Rodriguezem, brytyjskim puzonistą urodzonym w Kingston na Jamajce grający muzykę ska, reggae i jazz. Gdy na pokładzie pojawił się  perkusista Steven John zaczęli występować jako Blue Rivers & Maroons. Dzieciaki przychodzące na ich występy były nieco zdezorientowane. Spodziewały się muzyki, którą słyszały w radiu BBC. Dla nich „czarny” wykonawca kojarzył się z muzyką soul. Tu zaś zetknęli się z reggae i ska. Rivers robił bowiem wszystko, by nie być jak cała reszta „kolorowych”. Regularne sobotnie występy w The Roaring TwentiesQ Club należące do zachodnioindyjskiego DJ’a Counta Suckle’a przyniosły im rozgłos. Efekt? Wydana w 1968 roku płyta „Blue Beat In My Soul”. Dwa lata po jej nagraniu nastąpił rozdźwięk między wokalistą, a saksofonistą co do przyszłości grupy. Rivers nie chciał nic zmieniać tym bardziej, że po ostatniej trasie w północnej Afryce zespół dostał propozycję stałych występów w legendarnym hamburskim Star Club. Paddy Corea dość miał jednak ska i reggae. To właśnie w Maroku narodził się w jego głowie pomysł na inny rodzaj zespołu, na inny rodzaj muzyki. Zaraził się czymś zupełnie nowym, czymś czego Zachodnia Europa jeszcze nie znała. Nauczył się Sufi – arabskiej skali i pentatoniki. Słuchał plemiennych bębnów, poznał brzmienie instrumentów robionych z trzciny, kory i z tykwy calabashu. Pomysł spodobał się wszystkim z wyjątkiem wokalisty, który został w Hamburgu. Pozostali, już jako DEMON FUZZ powrócili do Anglii…

DEMON FUZZ "Afreaka!" (1970)
DEMON FUZZ „Afreaka!” (1970)

Skąd nazwa grupy? ” To afrykański zwrot, który w wolnym tłumaczeniu oznaczadzieci diabła’ lub ’złych policjantów’ – wyjaśniał Crosdale.  „Spodobała nam się ta nazwa. I tyle…”  Trzy miesiące upłynęły Dzieciom Diabła na intensywnych ćwiczeniach w piwnicy sklepu muzycznego w zachodnim Londynie. Żadnych koncertów, występów, grania na żywo. Tylko próby, próby, próby… Rozglądali się też za kimś, kto zastąpiłby Blue Riversa. Okazało się, że był dosłownie w zasięgu ręki. Smokey Adams śpiewał w Shepherd’s Bush, w amatorskim zespole R&B i bardzo chętnie przyjął wakat wokalisty. To wówczas powstało kilka piosenek, w tym „Past, Present And Future” – zabójcza kompozycja, która wywaliła mnie z fotela. „Było to fantastyczne wyzwanie muzyczne” – wspominał dalej Crosdale. „Winston (Joseph) i Ray (Rhoden) dużo wtedy pisali, a wszystko to spajał w jedną całość Paddy. Myślę, że inspirował nas wtedy Blood Sweet & Tears, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy…”

W 1970 roku rasizm w przemyśle muzycznym w Wielkiej Brytanii oficjalnie nie istniał, ale – niestety – był obecny. Ukryty. Na mniejszą, niż większą skalę, ale był. W klubach czarne zespoły dostawały dużo mniejsze gaże za występy; za wynajem studia nagraniowego płaciły podwójną stawkę. „Czarni muzycy nie byli traktowani w Anglii poważnie.” – mówił po latach Corea„Chcieliśmy to zmienić. Chcieliśmy zmienić styl, dźwięk, wizerunek i postawę czarnej muzyki i czarnych wykonawców w Anglii.”… Na szczęście był John Peel, dalekowzroczny prezenter z BBC. Człowiek, który wywarł znaczący wpływ na scenę rockową Wielkiej Brytanii. Z jego zdaniem i opinią liczyła się cała branża muzyczna. Zresztą nie tylko ta na Wyspach. Oprócz audycji radiowych pisywał też artykuły i recenzje do Melody Maker. Po obejrzeniu występu DEMON FUZZ w jazzowym klubie u Ronnie’go Scotta zamieścił najkrótszą recenzję w swoim życiu, która brzmiała: „Wspaniałe, wspaniałe, wspaniałe!” Fakt. Zespół na scenie wytwarzał niepowtarzalny klimat, aurą i magią przykuwał uwagę publiczności jak rzadko który. Jego występy były absolutnym hitem nie tylko klubów z okolic Soho. Być może zachwyt szanowanego radiowca pozwolił im szybciej otworzyć drzwi do studia Pye Records, gdzie nagrali materiał na płytę. Album, pod wiele mówiącym tytułem „Afreaka!” wydał Dawn Records, pododdział Pye we wrześniu 1970 roku.

Label oryginalnego LP wytwórni Dawn Records.
Label  LP „Afreaka!” wytwórni Dawn Records.

Oryginalny krążek zawiera pięć wspaniale rozbudowanych kompozycji trwających w sumie czterdzieści pięć minut muzyki. Na początek dostajemy dziesięciominutową instrumentalną petardę, czyli „Past, Present And Future”. Początek intrygujący – ponure dźwięki gitary w duecie z talerzami budują tajemniczy i złowrogi klimat. A potem wszystko rozwija się w nieprawdopodobny ciąg. Wkraczają organy Hammonda, ciężkie sfuzzowane gitary, mocarne bębny, pełen energii dudniący bas i niesamowity saksofon. Wszystko to ciężkie jak toczący się walec. Hard rock z domieszką soulu, funku i odrobiny psychodelii. Połączenie Colosseum z Funkadelic. I jak tu nie kochać takich klimatów!? W „Disillusioned Man” Smokey Adams śpiewa o miłosnym rozczarowaniu, a saksofon sopranowy rozbraja mnie po raz kolejny niesamowitą solówką. Jeszcze jeden dowód na to, że solowe partie instrumentalne niekoniecznie muszą być  wykonywane przez gitarzystów… „Another Country” to cover amerykańskiej grupy Electric Flag zagrany tonę ciężej niż oryginał! Nigdy nie pomyślałbym, że pierwowzór jest w ogóle do przebicia. A jednak! Podoba mi się szczególnie sekcja rytmiczna, która bardzo ładnie tu łoi. No i ponownie ten niesamowity Paddy Corea na saksie. On jest boski! Acid rockową wycieczkę zespół zafundował nam w dość podniosłym, niemal epickim „Hymn To Mother Earth”. Przez osiem minut producent płyty, Barry Murray, dał przestrzeń na pokazanie talentu każdemu muzykowi nie tracąc przy tym z zespołowego, precyzyjnego grania. Pięknie płynący bas i organy, świetna partia fletu, wielogłosowy śpiew, delikatna gitara, w tle afrykańskie bębny, na których gościnnie zagrał Ayinde Folarin. Cudo! Całość spina klamrą instrumentalny „Mercy (Variation No. One)”  będący połączeniem jazz rocka z muzyką latynoską. Znalazło się też miejsce na odrobinę hiszpańskiego flamenco. Warto zwrócić uwagę na rozbudowaną formę instrumentów perkusyjnych. Ayinde Folarin gra na kongach jak prawdziwy wirtuoz. Całość brzmi oryginalnie i bardzo ciekawie.

Kompaktowa reedycja Esoteric Records z 2009 roku zawiera sporą gratkę dla miłośników zespołu. Dołączono bowiem do niej trzy nagrania z maxi singla wydanego w październiku 1970 roku. Są to: „I Put On Spell On You” kompozycja Screamin’ Jay Hawkinsa, którą pamiętamy z brawurowej interpretacji w wykonaniu Creedence Clearwater Revival z 1968 roku, oraz dwie własne: „Message To Mankind”„Fuzz Oriental Blues (ten ostatni powinien nazywać się „Fuzz Oriental Funk”). Radość tym większa, gdyż maxi singiel dziś jest praktycznie nie do zdobycia. Tak jak i nie do zdobycia jest też oryginalna płyta „Afreaka!” czarnoskórych muzyków, którzy wcale nie byli ani złymi policjantami, ani tym bardziej dziećmi diabła

 

SPRING „Spring” (1971).

Na obrzeżach Leicester nad rzeką Soar popełniono mord. Policjanci, których ściągnął w to miejsce anonimowy rozmówca telefoniczny, ujrzeli martwe ciało częściowo zanurzone w wodzie. Przybyły niemal w tym samym momencie inspektor Morse pochylił się nad zwłokami. Mężczyzna w mundurze Gwardzisty Królewskiego miał  roztrzaskaną głowę, z której zapewne mniej więcej godzinę temu sączyła się jeszcze krew. Leniwy nurt nie zdążył jej wypłukać; woda w tym miejscu wciąż miała lekko czerwoną barwę i uparcie krążyła wokół wystającego z rzeki dużego konara. Czekając na koronera inspektor pochylił się nad zwłokami. Gwardzista zamiast tradycyjnej Bermycy miał na głowie  policyjny hełm. „Dziwne. A głowa i tak rozwalona…” – skrzywił usta i spojrzał w bok. Ślady obuwia na resztkach topniejącego od słońca śniegu, który zapowiadał nadejście upragnionej wiosny, strużką spływały powoli do rzeki. „Cholera jasna! Gdzie ci technicy?” – zaklął pod nosem i westchnął. Ten pierwszy dzień wiosny, tak długo wyczekiwany, ciepły i słoneczny zaczął się niezbyt radośnie. Judith jak co roku upiecze jego ulubioną szarlotkę ze słodkich jabłek z odrobiną soku z cytryny i cynamonem.  On naleje nalewkę z aronii i czarnego bzu, za którą ona tak przepada. Nikt nie robi lepszej. Przepis dostał od starego Fergusona. Jeszcze nikomu nie ujawnił jak się ją przyrządza choć wielu o to pytało. Może kiedyś uchyli rąbka tajemnicy… Wyprostował bolące plecy zerkając na drugą stronę rzeki. Na jej brzegu siedziało pięciu mężczyzn wpatrujących się w inspektora i krzątających się policjantów. Z tej odległości Morse nie mógł dostrzec wyraźnie ani ich twarzy, ani usłyszeć o czym rozmawiają. Zanotował jedynie w swej pamięci, że mieli długie włosy, a na sobie dżinsowe ubrania. „Hm. Hippisi? Tutaj?” – przeleciało mu przez głowę. A zaraz potem następna myśl: „A może to świadkowie tego co tu się zdarzyło? Albo gorzej – sprawcy całego tragicznego zdarzenia..?” Zrobił kilka kroków w tamtą stronę dając znak ręką, że chce z nimi porozmawiać. Jeden z nich, gestykulujący rękami i śmiejący się w głos dostrzegł jego ruch. Zerwał się na równe nogi i szybko skrył się w cieniu rosnącego tuż za nimi drzewa. Niemal w tym samym momencie, za plecami inspektora Morse’a, rozległ się przeraźliwy krzyk…

Nie jest to bynajmniej początek powieści kryminalnej. Tym razem zadziałała tu moja wyobraźnia podczas „studiowania” rozkładanej na trzy części okładki jedynego albumu grupy SPRING, której autorem był Marcus Keef . Tak, ten sam Marcus Keef, twórca okładek płyt Black Sabbath (pierwszych czterech), Colossuem („Valentine Suite”, „Colosseum Live”), Affinity, Beggars Opera („Act One”), Hannibal, Cressida („Asylum”), Manfred Mann Chapter Three („Volume Two”) i wielu innych.

Front okładki LP. "Spring" (1971)
Front okładki LP. „Spring” (1971) autorstwa Marcusa Keefa.

Sam pomysł niby prosty, a jednak mający w sobie coś surrealistycznego, tajemniczego. Na pierwszym planie zwłoki mężczyzny, krew spływająca do rzeki, korzenie zwalonego drzewa wystające z wody i zespół, który stoi na przeciwległym brzegu. Mam wrażenie jakby ciało policjanta roztapiało się razem ze śniegiem spływającym do rzeki podgrzewane promieniami słonecznymi zwiastującymi nadejście wiosny. Wszystko razem przykryte dziwną mgiełką tajemnicy jest takie jakieś nierzeczywiste…  Jestem pełen podziwu dla geniuszu Marcusa Keefa, który doskonale oddał klimat muzyki zawartej na płycie „Spring”.

Druga część okładki
Krew zabarwiła wodę na czerwono (środkowa część okładki).

Kto wie, czy do jej nagrania w ogóle by doszło gdyby nie przypadek, a w zasadzie… zepsuty wskaźnik paliwa w furgonetce . Założony w 1970 roku przez pięciu młodych muzyków z Leicester zespół SPRING wracał właśnie z koncertu z Cardiff. W pewnym momencie wiozący ich van stanął w szczerym polu i ani myślał przemieszczać się dalej. Pusty zbiornik domagał się benzyny pomimo, że strzałka na wskaźniku paliwa wciąż pokazywała full. Na szczęście tą samą drogą przejeżdżał Kinglsey Ward, inżynier i producent, właściciel Rockfield Studios mieszczącego się w malowniczej, uroczej wiosce Rockfield niedaleko Monmouth w Walii. To tu nagrywali swe płyty m.in. Dave Edmunds, Budgie, Hawkwind a także, już znacznie później Oasis i The Charlatans… Ward ostatni weekend spędził na penetrowaniu Cardiff i okolic poszukując nowych talentów. Do domu zostało parę minut drogi, gdy na wąskiej drodze zobaczył stojącą furgonetkę. Zaoferował pomoc. „Jeden z nich otworzył bagażnik sięgając po lejek. Spośród całego zapakowanego sprzętu grającego moją uwagę przykuł melotron – wówczas rzadki i drogi instrument. To mnie zaintrygowało” – wspominał. Przypadkowe spotkanie zaowocowało zaproszeniem na próbną sesję. I tu ponownie pomógł przypadek (jakby mało ich było). W trakcie prób w studio pojawił się dość nieoczekiwanie producent Guy Dudgeon znany już wtedy ze współpracy z Davidem Bowie i Eltonem Johnem. Zainteresowały go grane przez zespół utwory. Pochwalił chłopaków i zaproponował współpracę! Na efekt nie trzeba było długo czekać. Sesje pod okiem Dudgeona odbyły się w Rockfield, oraz  w londyńskim Trident Studios. Płyta „Spring”, którą wydał Odeon (krótkotrwały oddział RCA), pojawiła się kilka miesięcy później, w 1971 roku.

Tył okładki
Tył okładki z zespołem w tle.

Cichym bohaterem tej uroczej płyty jest… melotron. Instrument, którym zachwycił się Rick Wright z Pink Floyd, gdy po raz pierwszy usłyszał jego brzmienie na koncercie King Crimson w 1969 roku. Żeby było ciekawiej, do nagrania albumu użyto trzech melotronów, które niezależnie od siebie obsługiwali wokalista Pat Morano, gitarzysta Ray Martinez i etatowy klawiszowiec Kips Brown. Co by nie mówić, to jego brzmienie zdecydowanie tutaj dominuje; muzyka dosłownie płynie na dźwiękach tego instrumentu niczym delikatny powiew wiosennego wiatru… Rzecz jasna obok rozbudowanej sekcji klawiszy znalazło się też miejsce dla gitary (Ray Martinez), basu (Adrian Maloney) i perkusji (Pique Withers). Nota bene ten ostatni, jako Pick Withers, znajdzie sławę i fortunę w Dire Straits (pierwsze cztery albumy).

„Spring” to moja pierwsza dziesiątka najlepszych (mało znanych) progresywnych albumów z Wielkiej Brytanii! Jeśli ktoś lubi Genesis z okresu „Nursery Cryme”, brzmienie The Moody Blues i  Barclay James Harvey w połączeniu z wczesnym King Crimson, to właśnie jest to, co znajdzie na tym krążku. Osiem znakomitych kompozycji, które rozgrywają się jakby na dwóch płaszczyznach. Jedną warstwę tworzy sekwencja czysto rockowa, a więc gitara prowadząca plus sekcja rytmiczna, zaś drugą budują klawisze i flet. Obie warstwy przenikają się wzajemnie budując intrygujące brzmienie. Piękno zagranych dźwięków wylewa się jak lawa z każdego zakamarka, a niektóre pasaże zostają w pamięci na zawsze. Niezwykły rozmach symfoniczny emanuje dynamiką i tendencją do dźwiękowych ekstrawagancji. Szczególnie w tych nieco dłuższych formach jak „Grail” czy „Golden Fleece” kwintet wznosi się na na najwyższy pułap możliwości demonstrując przy tym niezwykłą wszechstronność. Szczególnie wtedy, gdy dowodzenie przejmują hard rockowe gitary z kapitalnymi riffami i partiami solowymi – drapieżnymi i surowymi. W brzmieniu dominuje oczywiście koalicja analogowych instrumentów klawiszowych, ale gdy do głosu dochodzą majestatyczne partie smyczkowe i pełne romantyzmu dźwięki fletu wszystko to nadaje tej muzyce swoistego uroku.

Trudno wskazać na utwór najbliższy memu sercu. Każda z tych kompozycji jest na swój sposób wyjątkowa. Ot, choćby otwierający całość „The Prisoner (Eight By Ten)” z wysokimi dźwiękami melotronu, które w połączeniu z ilustracją na okładce tworzy dziwną, jakby nierealną atmosferę. Nienaganna praca sekcji rytmicznej. Krótkie energiczne wstawki organów. Perkusja, która momentami zachowuje się jak werbel. Im bliżej końca tym większa dynamika. Końcowe kilkadziesiąt sekund kierują moje myśli ku najlepszym wzorcom tamtej epoki, pierwszej „karmazynowej” płycie ze słynnym „Epitafium”… Na „Grail” śpiew Pata Morano przyprawia mnie o gęsią skórkę. Magiczny i zarazem hipnotyzujący; ma w sobie coś z Petera Gabriela, trochę z Richarda Ashcrofta z The Verve i z Davida Sinclaira z Caravan. No i ten podniosły refren… W Shipwrecked Soldier” mamy ostrą gitarę i wysuniętą na plan pierwszy perkusję. Za sprawą intensywnego brzmienia melotronu w części drugiej całość nabiera symfonicznego zabarwienia, by w finale powrócić do hard rockowego pulsu. Zdecydowanie rockowy i bardzo dynamiczny jest również „Inside Out” do którego dodano eteryczne dźwięki cymbałków, a w finale dostajemy kapitalny motyw z organami Hammonda w roli głównej. Z kolei solowe popisy grane na Hammondach i gitarze solowej znalazły się w „Golden Fleece”. Tutaj zwracam uwagę na pojawiającą się przepiękną impresję graną na melotronie podpartą dźwiękami gitary akustycznej. Cudeńko! Są też dwie ballady. Pierwsza, „Boats” to gitarowa, akustyczno-elektryczna miniatura z wokalem, w której pojawiają się elementy muzyki folk. Druga, „Song To Absent Friends (The Island)” jest delikatną opowieścią w intymnym duecie na głos i fortepian. Finałowy „Gazing” to już absolutny majstersztyk. Majestatyczny, niezwykle symfoniczny wstęp płynnie przechodzi w delikatną zwrotkę zaśpiewaną z gitarą akustyczną i perkusją. Przeszywające wejścia potężnego brzmienia melotronu w refrenie burzą ten spokój; w tle słychać oszczędne akordy organów Hammonda w które wtapia się autentycznie poruszające solo gitarowe.

Szkoda, że piątce muzyków nie było dane wykazać się kolejnymi płytami, tym bardziej, że debiut wypadł okazale i oryginalnie. Mimo upływu kilku dekad muzyka zespołu SPRING nic nie straciła z potencjału swojego uroku i nowoczesnego podejścia do rockowej materii. Symfoniczna elegancja, wyrafinowany art rock, inspiracje folkiem i akcenty hard rockowe pokazały, że grupa nie dała się zamknąć do szufladki z napisem „rock progresywny”. Raczej  wskazała kierunek dla wysmakowanego, wyrafinowanego art rocka. Nurtu kontynuowanego później z wielkim powodzeniem między innymi przez Camel.

SUNDAY „Sunday” (1971)

Z nieznanymi i zapomnianymi przez czas płytami jest jak z biżuterią. Jedne wpadają w oko (w ucho) powodując momentalny zachwyt, inne odkrywają swe piękno powoli, uwodząc szczegółami i drobnymi niuansami. Bywają cudownie lśniące wielkie diamenty i brylanty, pełne uroku perły i mieniące się w świetle dnia drobniutkie cyrkonie. Celem niedzielnego wypadu do centrum nie był jednak jubiler, ani jakikolwiek inny sklep, a po prostu spacer ulicami Oxfordu. Drzemie w człowieku nieraz taka potrzeba, by idąc znanymi sobie ulicami spojrzeć na nie z innej perspektywy, obejrzeć domy i kamienice, które mija się co dzień nie zwracając na ich piękno. Broad Street jak na oxfordzkie standardy jest dość szeroką arterią, przy której m.in. znajduje się jeden z najstarszych Uniwersytetów Balliol College założony w 1263 roku! Tuż za nim mieści się istniejąca od 1879 roku mała księgarnia Blackwell, do której jakaś niepojęta siła wepchnęła mnie w to niedzielne przedpołudnie do środka.

Księgarnia "Blackwell" na Broad Street (Oxford).
Księgarnia „Blackwell” na Broad Street (Oxford)

Jak się okazało znalazłem tam prawdziwy klejnot! Co prawda nie jubilerski, ale muzyczny – płytę szkockiej grupy nazywającej się (nomen omen) SUNDAY. Nazwa kapeli kompletnie nic mi nie mówiła. Dlaczego więc zwróciłem na nią uwagę? Okładka!  Od pierwszego spojrzenia ujęła mnie grafika płyty inspirowana obrazem amerykańskiego abstrakcjonisty (niemieckiego pochodzenia) z przełomu XIX i XX wieku – Lyonela Feiningera. Przykuła mą uwagę na tyle silnie, że nie wiedząc w którym momencie a już była w moich rękach na zawsze…

O zespole SUNDAY w zasadzie wiadomo niewiele. Prawie nic. Tworzyli go trzej muzycy: grający na klawiszach Jimmy Forest, gitarzysta John Barclay, oraz śpiewający basista Davy Patterson. Do nagrania płyty, która została zrealizowana w londyńskim studio Sound Techniques (Pink Floyd nagrali tam singiel „See Emily Play”, a Jethro Tull album „This Was”) panowie zaprosili perkusistę Pete’a Gavina z grupy Jody Grind. Ten znakomity materiał z niewiadomych powodów nie został jednak wydany na Wyspach. Album „Sunday” ukazał się tylko w Niemczech (tak jak niewydane w UK albumy grup Diabolus, Little Big Horn i Crazy Label) nakładem tamtejszej wytwórni Bellaphone w 1971 roku.

LP. "Sunday" (971)
LP. „Sunday” (1971).

Zespół grał dość ciężkawego ale wyrafinowanego, progresywnego rocka (z organami Hammonda) w stylistyce Atomic Rooster, Argent, Procol Harum, Beggars Opera, a nawet wczesnych Pink Floyd. To wszystko było doskonale przemyślane, precyzyjnie dopasowane. Aż wierzyć mi się nie chce, że nagrali ją nieznani debiutanci; całość sprawia wrażenie na dojrzały i skończenie doskonały produktu.

Płytę otwiera rozkołysany rocker „Love Is Life” z dynamiczną perkusją, gitarowymi riffami, elektrycznym fortepianem i potężnym brzmieniem Hammondów, które jeszcze nie raz dadzą o sobie znać! Dwuczęściowe „I Couldn’t Face You” to ballada z ciekawą bluesową melodią wygrywaną przez fortepian w stylu Procol Harum (część pierwsza) przechodząca w dynamicznie rozwijający się kawałek ze świetnym dialogiem organów i gitary solowej (część druga). John Barcley popisał się tutaj fantastyczną solówką! Całość napędzała kapitalnie grająca perkusja (ach te czynele!). Po tak szalonej dawce energii przychodzi czas na uspokojenie w postaci pięknego aż do bólu nagrania o wszystko mówiącym tytule „Blues Song”. Ach jak mu blisko do „Babe I’m Gonna Leave You” Led Zeppelin. Ciary!!!! Tuż po nim wybieramy się w magiczną podróż za sprawą  „Man In A Boat”. Psychodeliczna wyprawa w powolnym, majestatycznym rytmie mająca coś z tajemniczych klimatów pierwszych płyt Pink Floyd. Szkoda, że tak krótka… „Ain’t It Pity” ujmuje i zachowuje idealnie ducha tamtych czasów. Rockowy kawałek ze swobodnie płynącymi organami, fortepianem i partiami gitary z uwodzicielskim wokalem. Takich nagrań w tym czasie było setki, jeśli nie tysiące. A jednak  ma on w sobie pewną magię, która przykuwa uwagę od pierwszego taktu; słucham go zawsze z wielką uwagą i radością. I to samo mogę powiedzieć o kolejnym, niespełna czterominutowym nagraniu „Tree Of Life” w którym mój zachwyt budzi partia organów. Jimmy Forest to prawdziwy czarodziej biało-czarnych klawiszy. Najlepsze grupa zostawiła prawie na samym końcu. Blisko jedenastominutowy „Sad Man Reaching Utopia” to autentyczny klejnot progresywnego rocka. Epicki rozmach, liczne zmiany tempa i nastrojów, kapitalne partie instrumentalne całego zespołu układają się w rodzaj rockowej suity przed którą chylę czoło! Po jej wysłuchaniu nieodparcie ciśnie się pytanie: dlaczego tak wspaniały zespół nie przebił się wówczas na muzycznym rynku..? Całość kończy znakomity numer „Fussing And Fighting”, w którym na plan pierwszy wysuwa się John Barcley ze swoją gitarą. Po takim nagraniu mój muzyczny apetyt wzrasta, domaga się więcej i więcej. Cóż, NIEDZIELA jest tylko raz w tygodniu. A szkoda…

PS. Ten materiał wydany był w koszmarnej formie na bardzo trzeszczącym i głuchym CD w połowie lat 90-tych. Na szczęście nowa edycja szwedzkiej wytwórni płytowej Flawed Gems z 2011 roku brzmi perfekcyjnie!

THE ELECTRIC FLAG „A Long Time Comin’ ” (1968)

Inicjatorem amerykańskiego projektu THE ELECTRIC FLAG był urodzony w Chicago gitarzysta Mike Bloomfield pochodzący z rodziny mającej żydowskie korzenie. Jego ojciec, Harold, prowadził bardzo dobrze prosperującą restaurację i był wielce zdziwiony, że pierworodny syn zamiast zająć się familijnym interesem uganiał się z drewnianym pudłem strunowym po podejrzanych dzielnicach na południu i zachodzie miasta grając „szatańską” muzykę czarnych. Na szczęście Mike miał w rodzinie wpływowego sprzymierzeńca, któremu ojciec nie mógł podskoczyć. Dziadek Max, właściciel lombardu, w porę dostrzegł talent wnuka i to właśnie on na ósme urodziny podarował mu pierwszą gitarę. Leworęcznemu maluchowi przestawienie się na prawidłowe trzymanie i granie na ukochanym instrumencie początkowo nastręczało niemałe trudności. Stary Max dumny był jednak z chłopca, który nie poddał się i z uporem i wielką cierpliwością doskonalił swą grę. Mając niespełna dwadzieścia lat, na początku lat sześćdziesiątych, Bloomfield był już główną częścią sceny bluesowej w Chicago grywając z takimi wykonawcami jak Sleepy John Estes, Big Joe Williamson, Howlin’ Wolfe, Freddie King, Kokomo Arnold… Muddy Waters tak bardzo go polubił, że podczas jednego z występów nazwał go „swoim synem”. Nie kolegą, nie przyjacielem, ale synem, co u Muddy Watersa oznaczało bardzo bliską osobę, bratnią duszę. W jego ustach zabrzmieć to musiało bardzo wyjątkowo…

Mike Bloomfield (1963)
Mike Bloomfield (1963)

Lista bluesmanów z którymi grywał gitarzysta jest oczywiście dużo dłuższa. Warto przypomnieć też, że muzyk wziął udział m. in. w sesji nagraniowej płyty „Highway 61 Revisited” Boba Dylana (mojej ukochanej!) w 1965 roku. Na basie grał tam niejaki Harvey Brooks, którego dwa lata później Mike ściągnie do THE ELECTRIC FLAG. Praca z Dylanem to projekt poboczny. W tym czasie gitarzysta był już członkiem bluesowej formacji założonej przez wokalistę i mistrza harmonijki ustnej, Paula Butterfielda – The Paul Butterfield Blues Band. Prawdopodobnie obok grupy Franka Zappy z tego okresu były to pierwsze mieszane rasowo zespoły w USA. Po nagraniu dwóch płyt z Butterfieldem i odbyciu kilku wyczerpujących tras Mike Bloomfield znużony, a jednocześnie czujący niedosyt artystyczny wymyślił pomysł na zespół, który jak to określił „(…) obejmie całe spectrum amerykańskiej muzyki”. Mówiąc prościej, miał to być totalny eksperyment mający na celu połączeniu ze sobą wszelkich możliwych wpływów muzycznych z country, soulem i bluesem na czele. Nie powiem – idea całkiem śmiała…  Gitarzysta porzucił zespół Butterfielda, a swym nowym pomysłem zaraził klawiszowca Barry Goldberga i basistę Harveya Brooksa (tego od Dylana). Ten ostatni zasugerował, by z zespołu towarzyszącemu Wilsonowi Pickettowi podkraść młodego i obiecującego perkusistę Buddy Milesa. Jak głosi legenda, dziewiętnastolatka nakarmiono ciasteczkami Oreo za którymi muzyk wręcz przepadał i zawrócono głowę opowieściami o łatwych, pięknych i seksownych dziewczynach z San Francisco, gdzie zamierzono stworzyć bazę dla zespołu. Prawdopodobnie ten ostatni argument przeważył decyzję stałej współpracy z nowymi muzykami.

Bloomfield zaangażował też wokalistę Nicka Gravenitesa i zaprosił do składu dwóch innych muzyków: trębacza Marcusa Doubledaya i wszechstronnego saksofonistę tenorowego Petera Strazzę. W ten sposób w marcu 1967 roku powstał w USA pierwszy w historii skład rockowy z rozbudowaną sekcją dętą pod enigmatyczną nazwą An American Music Band zmienioną wkrótce na THE ELECTRIC FLAG.

Electric Flag (1968)
The Electric Flag (1968)

Miesiąc później przenieśli się z Nowego Jorku na Zachodnie Wybrzeże, gdzie w posiadłości Mill Valley w San Francisco przystąpili do realizacji pierwszego muzycznego zlecenia. Reżyser Roger Corman poprosił ich o napisanie ścieżki dźwiękowej do filmu „The Trip”, w którym główne role zagrali Peter Fonda i Dennis Hopper. Album został nagrany podczas dziesięciodniowej sesji i do dziś pozostaje arcydziełem amerykańskiej psychodelii. Trudno co prawda nazwać go oficjalnym debiutem płytowym, nie mniej Mike Bloomfield dał się tu poznać jako genialny kompozytor, aranżer i jeden z największych talentów gitarowych w Stanach. W tym samym czasie wschodził równolegle inny talent – Jimi Hendrix. Jak się wkrótce okaże, Hendrix sam stał się wielkim fanem zespołu grając z nimi liczne jamy na jednej scenie, nawiązując szczególnie dobrą komunikację z młodym perkusistą Buddy Milesem. Obaj, po rozpadzie The Jimi Hendrix Experience, założą w październiku 1969 roku formację o nazwie Band Of Gypsys…

THE ELECTRIC FLAG na scenie oficjalnie zadebiutowali w sobotę 17 czerwca 1967 roku i to nie byle gdzie – na legendarnym Monterey Pop Festival! Tego dnia rzuceni na głęboką wodę, w otoczeniu m.in. takich wykonawców jak Janis Joplin, Moby Grape, Quicksilver Messenger Service, Jefferson Airplane, czy Otis Redding wypadli znakomicie. Co prawda zagrali tylko cztery kawałki, ale 55-tysięczna publiczność doceniła ich muzykę, którą tak na prawdę usłyszeli po raz pierwszy!

Tuż po tym zespół rozpoczął pracę nad swoim właściwym, długo oczekiwanym pierwszym albumem, który nagrywany był pomiędzy lipcem 1967, a styczniem 1968 roku. Płytę, nomen omen zatytułowaną „A Long Time Comin’ „ wydała Columbia Records w marcu 1968.

Electric Flag "A Long Time Comin' " (1968)
The Electric Flag „A Long Time Comin’ ” (1968)

Oprócz stałego składu do jej nagrania Mike Bloomfield zaprosił dodatkowych gości. Wśród nich znalazł się m.in. Stemsy Hunter grający na sa ksofonie altowym, multiinstrumentalista Herb Rich i Michael Fonfara na klawiszach. Trudno ten album sklasyfikować wyłącznie w kategorii blues rock. Muzyka na nim zawarta to fantazyjna fuzja jazzu, chicagowskiego bluesa, soulu, psychodelii, country, gospel. Cała paleta barw wywodząca się z amerykańskiej tradycji muzycznej. No i ten genialny pomysł, aby brzmienie wzmocnić dętymi – to był pierwszy w historii skład rockowy z rozbudowaną sekcją dętą! Do tej pory niektóre zespoły surfowe i rock’n’rollowe wspomagały się saksofonem, ale nigdy całą sekcją. Ta różnorodność stylów pozwaliła na swobodę i eksperymentowanie z brzmieniem. Na przykład „Wine” to tradycyjny utwór rockabilly napromieniowany Billem Halleyem i soulową energią Jamesa Browna. Brzmi to świetnie! Niektóre kompozycje zaczynają się pozornie jako przewidywalne pop rockowe numery, ale wystarczy gitarowa zagrywka by całość przeistoczyła się w bluesa, lub za sprawą klawiszy w psychodelię. Kwintesencją stylu ELECTRIC FLAG wydaje się być „Groovin’ Is Easy”  gdzie sekcja dęta w idealnej synchronizacji z Buddy Milesem z dramatyczną intensywnością wbija głęboko w fotel! Nick Gravenites ze swoim jak jedwab głosem ustawiając frazy przed siebie i za beatem powoduje, że ciary przechodzą po plecach. W „Over-Lovin’ You” słyszymy śpiewającego perkusistę. Buddy ma dobry głos i tę soulową piosenkę śpiewa radosnym głosem. Prawdziwym klejnotem jest „Texas” – bluesowy numer, który określić mogę jednym słowem: boski! Czysty, wzorcowy teksański blues  stawiający zespół na równi z wielkimi mistrzami gatunku. Najdłuższy utwór na płycie, 9-minutowy epicki „Another Country” obejmuje różne style przekształcając się z psychodelicznej atmosfery z eksperymentalnym brzmieniem, poprzez gładki jazz na gitarze bluesowej kończąc. Słucham go z otwartymi ustami nie mogąc wyjść z podziwu nad jego wielkością. Po latach „Another Country” wejdzie do repertuaru brytyjskich zespołów rocka progresywnego takich jak Pesky Gee i Demon Fuzz.

Electric Flag. Od lewej: M. Bloomfield, B. Miles, H. Brooks.
Electric Flag. Od lewej: Mike Bloomfield, Buddy Miles, Harvey Brooks.

Ten fantazyjny album pełen niesamowitych pomysłów stał się inspiracją i drogowskazem dla całej masy innych grup  z The Jimi Hendrix Experience, The United States Of America, Chicago i Blood Sweet And Tears na czele. Sam Miles Davis był fanem tego albumu jak i zespołu. Szkoda, że wkrótce po jego nagraniu Mike Bloomfield opuścił kolegów. W głowie miał już inny projekt, który zrealizować chciał wspólnie z klawiszowcem Al Kooperem. Ale to już historia na inną okazję…

Czekając na MOBY GRAPE (część II) – LSD, siekierezada i schizofrenia paranoidalna…

MOBY GRAPE mieli w ręku wszystkie elementy niezbędne do tego, by odnieść sukces. Znaleźli się w idealnym miejscu (San Francisco), w idealnym dla muzyki czasie (lata 60-te) i z wielką, wspierającą ich wytwórnią płytową (Columbia Records). Do tego byli zgraną piątką znakomitych muzyków. Ten monolit zaczął się niestety wkrótce kruszyć. Duże ilości konsumowanych psychotropów odbiły się „czkawką” szczególnie u Skipa Spence’a, który niebezpieczne coraz bardziej się od nich uzależniał. Reszta grupy też nie była święta. Na szczęście nagrywanie drugiego albumu nie sprawiło zespołowi żadnych trudności, a wręcz przeciwnie – materiału było aż tyle, że postanowiono wydać go na dwóch płytach. Gotowy produkt ukazał się 3 kwietnia 1968 roku pod nazwą „Wow/Grape Jam”.

Frontowa okładka albumu "Wow/Grape Jam" (1968)
Front okładki albumu „Wow” (1968) zaprojektowanej przez Boba Cato.

Całość składała się z dwóch niezależnych krążków posiadających odmienne okładki, nie mniej zapakowane to było w jedno pudełko i sprzedawane w cenie pojedynczego longplaya. No dobra – dolara więcej… Od razu rzuca się w oczy (a raczej w uszy), że „Wow” ma mocniej wyprodukowane brzmienie, choć w dalszym ciągu był to klasyczny piosenkowy album. W kilku nagraniach dodano instrumenty smyczkowe i róg choć i bez nich muzyka broni się sama. Moją uwagę przykuły takie nagrania jak przebojowy „Bitter Mind”, bluesowy „Murder In My Heart For The Judge” (nagrany potem m.in. przez Chrissie Hynde  i Three Dog Night), czy gitarowy, kapitalnie galopujący „Can’t Be So Bad”. W zasadzie to mógłbym w tym miejscu wymienić także i pozostałe nagrania…

Drugi krążek, „Grape Jam”, zawiera dość luźne, głównie improwizowane granie na bardzo wysokim poziomie!

"Grape Jam" nagrany jeszcze w pełnym składzie
Płytę „Grape Jam” nagrano jeszcze w pełnym składzie (1968).

Zachwyca mnie muzyczny luz i swoboda z jaką zespół wykonuje swoje kompozycje. Najbardziej znanym utworem tego zestawu jest otwierający całość „Never”, często cytowany jako źródło inspiracji dla kompozycji „Since I’ve Been Loving You” Led Zeppelin. Warto zaznaczyć też, że w dwóch nagraniach na fortepianie gościnie zagrali znakomici muzycy: Al Kooper w „Black Current Jam” i Mike Bloomfield w „Marmalade”… To był jeden z tych albumów, który niewątpliwie stał się późniejszą inspiracją dla wielu innych wykonawców.

Album nie miał zbyt dobrych recenzji, a mimo to uplasował się na liście Bilboardu wyżej od swego poprzednika , osiągając miejsce 20 . Cóż, nie wszyscy jeszcze rozumieli istotę rockowej improwizacji, którą przedkładali nad krótkie piosenki o miłości. Ale tym tematem zespół w ogóle się nie przejmował. Delikatnie mówiąc miał to w jak najgłębszym poważaniu. Muzykom zaprzątało głowę zupełnie co innego. Może nie co, ale kto. Skip Spence niebezpiecznie pogrążał się w narkotykowym nałogu.

Muzyka i ruch hippisowski to dwa elementy brzmienia San Francisco do którego (niestety) dodać należy element trzeci – narkotyki. To właśnie one, a zwłaszcza kwas (ang. acid), czyli LSD był inspiracją dla wielu artystów. Jego psychodeliczne działanie w znaczny sposób oddziaływało na tworzoną przez nich muzykę do czego zresztą otwarcie się przyznawali. Skip, który w tamtym czasie przyjmował hurtowe ilości LSD zapadł na syndrom Barretta. Podobnie jak lider pierwszego składu Pink Floyd tracił kontakt z otoczeniem. Na scenie praktycznie nieobecny, apatyczny, nieruchomy. Potrafił przez cały występ grać jeden akord wpatrzony niewidzącym wzrokiem w jakiś punkt. Innym razem nadpobudliwy, pełen radości i rzucający milion genialnych pomysłów. Poza sceną zdarzało mu się być prawdziwym  i niebezpiecznym furiatem. Jeszcze podczas sesji nagraniowej w Nowym Jorku ubzdurał sobie, że ktoś z  najbliższego otoczenia czyha na jego życie. Z hotelowego holu wyrwał toporek strażacki i z pianą na ustach zaczął rozbijać drzwi do pokoju Jerry MilleraDona Stevensona grożąc im śmiercią. Zaalarmowana służba hotelowa nie mogła poradzić sobie z szaleńcem. Wezwano policję, oraz pogotowie ratunkowe, które nie bez trudu opanowały sytuację. Skip skuty w kajdankach został najpierw aresztowany, a następnie odwieziony w kaftanie bezpieczeństwa do szpitala psychiatrycznego, w którym spędził sześć miesięcy. Oficjalnie zdiagnozowano u niego schizofrenię…

Spence, co było do przewidzenie, został usunięty ze składu zespołu, zaś pozostała czwórka przystąpiła pod koniec 1968 roku do nagrywania kolejnego albumu. „Moby Grape’69” swą premierę miał dokładnie 30 stycznia 1969 roku.

Trzeci album nagrany w czwórkę (1969).
Album „Moby Grape’69” nagrany już w czwórkę (1969).

Pomimo, że Skipa nie było już w zespole, to w nagraniu „Seeing” (znanym również jako  Skip’s Song”) słyszymy jego głos. Skomponowany przez niego utwór pochodził z sesji do albumu „Wow/Grape Jam”. Niesamowite, ale ta niepokojąca melodia przepowiedziała dźwięki Nirvany Kurta Cobaina! Wówczas utwór został pominięty – tu w cudowny sposób zamyka płytę. Płytę tak dobrą jak „Wow” choć moim zdaniem bardziej wyluzowaną. Utwory MosleyaLewisa dominowały na płycie. Mimo to Peter Lewis (na okładce albumu stoi oparty o skałę na pierwszym planie) czuł pewien niedosyt. „Mogliśmy trochę dłużej popracować w studio i bardziej to wszystko dopieścić. Poza tym wierzyliśmy, że Skip do nas jednak wróci. Podświadomie czekaliśmy na niego”. Całkiem szczerze powiem, że cała czwórka doskonale poradziła sobie bez swego kontrowersyjnego kolegi. Utwory takie jak „It’s A Beautiful Day Today” czy ballada „Ain’t That A Shame” ujawniły pełną kreatywność pisania wspaniałych piosenek. W „If You Can’t Learn From My Mistakes” znakomicie współpracujący ze sobą gitarowy duet Lewis /Miller w mistrzowski sposób pokazał jak posługiwać się gitarami – elektrycznymi i akustycznymi. No i te ich cudowne harmonie wokalne – wówczas nie do podrobienia! Patent na nie przejmą po latach inni z Poco i The Eagles na czele…

W lutym 1969 roku MOBY GRAPE odbyli tournee po Wielkiej Brytanii (Beatlesi zadeklarowali, że są ich fanami), po którym niespodziewanie  Bob Mosley oświadczył, że opuszcza grupę. Powodem podjęcia takiej decyzji była chęć wstąpienia do piechoty morskiej. Dla wszystkich to był szok. Zespół szedł w rozsypkę! Jego kariera w Marines nie trwała jednak długo. Po kilku miesiącach służby postawiono mu zarzut napaści na innego żołnierza, a wojskowa komisja lekarska zdiagnozowała u niego schizofrenię paranoidalną. Drzwi do armii przed basistą zatrzasnęły się nieodwracalnie…

Uszczuplony do tria zespół udał się do Nashville, gdzie w ciągu zaledwie trzech dni (27-29 maja) nagrał swój czwarty album. „Truly Fine Citizen” ukazał się 30 lipca 1969 roku.

Album "Truly Fine Citizen" (1969) nagrany w trio.
Jako trio w ciągu trzech dni nagrali czwarty album „Truly Fine Citizen” (1969).

Podejrzewam, że trio MOBY GRAPE nagrało ten album, by wywiązać się z kontraktu płytowego z Columbią. Stąd być może ten pośpiech przy jego nagrywaniu. Wielu uważa go za najsłabszy w dyskografii. Ale czy na pewno? Daleki jestem od tej krzywdzącej opinii bowiem Lewis jest tu genialny,  gra Millera jest nadzwyczaj interesująca, a Stevenson na perkusji jest w wybornej formie. Ten jakże intrygujący album to zwrot ku muzyce folkowo-bluesowej i country, a więc powrót do korzeni. Nic w tym dziwnego skoro jego producentem był sam Bob Johnston, człowiek który współpracował wówczas z takimi artystami jak Bob Dylan, Johnny Cash, duetem Simon And Garfunkel i z Leonardem Cohenem. Mamy tu dwa prawdziwe klejnoty: „Changes, Circless Spinning”„Right Before Me Eyes”, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się na płycie Johnny Cash’a. Do tego dorzucam utwór tytułowy, oraz świetny rockowy „Looper”. Warto wiedzieć, że na basie (w zastępstwie nieobecnego Boba Mosleya) na płycie tej gościnnie zagrał słynny muzyk sesyjny z Nashville, Bob Moore, stały współpracownik Elvisa Presleya.

Po tym albumie MOBY GRAPE zawiesili działalność, chociaż MillerLewis jeszcze pod koniec roku założyli zespół The Rhythm Dukes. Dwa lata później doszło reaktywacji zespołu w pełnym pięcioosobowym składzie, a jego efektem była płyta „20 Granite Creek” wydana w 1971 roku. Tuż po tym grupa rozpadła się po raz drugi. W następnych latach dawali okazjonalne koncerty choć będąc w konflikcie z byłym menadżerem, Matthew Katz’em (prawnym właścicielem nazwy zespołu) występowali pod różnymi szyldami – jako Mosley Grape, czy Legendary Grape And The Melvilles.

Po tym rozpadzie muzycy kontynuowali swe artystyczne kariery w różnych formacjach wydając także swoje płyty solowe. Najmniej łaskawie ułożyły się losy Skipa Spence’a. W odróżnieniu od Mosleya nigdy do końca nie uporał się z problemami psychicznymi. Poza działalnością w macierzystej formacji wydał jedną solową płytę  „Oar” (1969). Zmarł na raka płuc w kwietniu 1999 roku – dwa dni przed swoimi 53 urodzinami.

A ja wciąż czekam na wznowienie pierwszych czterech albumów MOBY GRAPE. Gdyby nie pech te fantastyczne płyty byłyby ozdobą mojej kolekcji. Cóż, bywa i tak. Na pocieszenie włączam sobie kompilację zatytułowaną „Crosstalk – The Best Of Moby Grape” i delektuję się brzmieniem zwanym San Francisco Sound

Czekając na MOBY GRAPE (część I) – pech, nadgorliwość i środkowy palec…

Pech przychodzi niespodziewanie. Dopadł mnie w momencie, gdy szczęśliwy z zakupu pierwszych albumów MOBY GRAPE stanąłem przy kasie. Sięgam do kieszeni kurtki po portfel, a tam… pustka. Nie ma nic! Szukam w spodniach i plecaku – bez skutku. Wiadomo, jak jest dalej – setki kłębiących się myśli i panika. Gotówki było w nim niewiele, były za to karty kredytowe i dokumenty. Zdenerwowany całą sytuacją oddałem płyty mówiąc sympatycznej kasjerce, że wrócę po nie następnego dnia i popędziłem do domu. Portfel, śmiejąc się ze mnie w żywe oczy, leżał na kuchennym stole obok torby z zakupami zrobionymi wcześniej… Po płyty wróciłem tydzień później. Niestety już ich nie było. Mało tego – zniknęła z półki także przegródka z napisem „Moby Grape”! Co jest grane?! Pełen złych przeczuć pytam kierownika stoiska. „Kilka dni temu dostaliśmy pismo, że wszystkie płyty zespołu mamy natychmiast zwrócić dystrybutorowi”. Dlaczego? Tego ten pan już nie wiedział… Później wyczytałem w prasie muzycznej, że ” (…) z przyczyn natury prawnej wytwórnia Sony/BMG (naturalny sukcesor po Columbia Records – przyp. moja) wycofała z rynku trzy pierwsze albumy zespołu. Po kilku miesiącach kolejna notatka: „Ponownie ruszył proces sądowy pomiędzy menadżerem Matthew Katz’em a członkami zespołu o prawa autorskie do nagrań i nazwy grupy”. Wow! Nie wyglądało to najlepiej! Przecież ciągnący się przez blisko 40 lat(!) proces zakończył się ostatecznie 20 lipca 2005 roku pozytywnym werdyktem dla zespołu. A jednak Matthew Katz  nie odpuszczał. Pomimo upływu kolejnych lat końca sporu wciąż nie widać. Tak jak nie widać na sklepowych półkach owych pierwszych trzech płyt MOBY GRAPE. A przecież miałem je w swoich rękach..!

MOBY GRAPE należała do najważniejszych formacji z San Francisco końcówki lat 60-tych. To był prawdziwy fenomen często wrzucany do worka z napisem rock psychodeliczny, ale jej spektrum było znacznie szersze. Zahaczało o blues, country, rock’n’roll, folk, jazz…  I co ciekawe – byli jedną z niewielu grup, w której wszyscy członkowie śpiewali i wszyscy komponowali.

MOBY GRAPE (1967)
MOBY GRAPE (1967)

Grupa powstała pod koniec 1966 roku z inicjatywy Matthew Katz’a, menadżera Jefferson Airplane i gitarzysty Alexandra „Skip” Spence’a, który na debiutanckiej płycie „Jefferson Airplane Take Off” (jeszcze bez Grace Slick), grał na… perkusji. Warto może zaznaczyć, że Skip był także autorem dwóch piosenek dla tej formacji. Mowa o „Blues From An Airplane” (debiut) i „My Best Friend” (LP „Surrealistic Pillow” z 1967 r.)… Wkrótce do Spence’a doszli kolejni muzycy: Jerry Miller (g), Don Stevenson (dr), Bob Mosley (bg) i Peter Lewis (g). Ten ostatni był synem zjawiskowo pięknej hollywoodzkiej aktorki Loretty Young (płomienny romans z Clarkiem Gable, Oscar za rolę w „Córce farmera” w 1947)… Jak łatwo zauważyć, była to jedna z pierwszych formacji rockowych mająca aż trzech gitarzystów. Musieli (ba, posiadali!) w sobie to „coś”, co już po kilku zaledwie koncertach spowodowało, że podpisali kontrakt z Columbią na nagranie debiutanckiego albumu. Fakt, rok 1967 był szczytem amerykańskiej kontrkultury, a popularność sceny psychodelicznej Zachodniego Wybrzeża sprawiała, że producenci i menadżerowie dużych wytwórni chodzili po Haight-Ashbury i wyławiali każdego, kto choć tylko trochę „kwasił” na gitarze. Folk rock i psychodelia zaczynały się w tym czasie doskonale sprzedawać.

Debiutancka płyta, nagrana pomiędzy 11 marca a 25 kwietnia, zatytułowana po prostu „Moby Grape”, ukazała się 6 czerwca 1967 roku. Album zawierał trzynaście autorskich piosenek  wszystkich członków zespołu i pozostaje do dziś jednym z niewielu arcydzieł psychodelicznego rocka jakie kiedykolwiek nagrano!

Oryginalna "nicenzuralna" okładka LP "Moby Grape" (1967)
Oryginalna „niecenzuralna” okładka LP „Moby Grape” (1967)

Columbia zdając sobie sprawę jaką petardę ma w ręku, do promowania albumu wydała w bardzo krótkim czasie aż pięć singli, czyli dziesięć z pośród trzynastu kompozycji z pełnego krążka! Szybko one trafiły do radiowych didżejów, tyle że ci totalnie pogubili się w tym chaosie. Efekt był taki, że najbardziej dynamiczny utwór na płycie – „Omaha” praktycznie nie był puszczany! Nadgorliwość  w tym przypadku przyniosła jak widać skutek odwrotny od zamierzonego. W dniu premiery szefowie wytwórni wydali także bankiet w sali Avalon przyozdobionej na tę okazję 10 tysiącami fioletowych storczyków zwisających z sufitu, oraz byli sponsorami 700 butelek wina z etykietą Moby Grape. Złośliwi, którzy nie dostali się na ucztę rozpowiadali potem, że spadające z góry płatki kwiatów przeszkadzały w swobodnym poruszaniu się po parkiecie (nie obyło się bez potłuczeń), zaś do butelek z winem nie podano otwieraczy…

Spore zamieszanie wywołało też zdjęcie na okładce albumu zrobione przez Jima Marshalla, na którym Don Stevenson pokazuje środkowy palec! Ten niecenzuralny gest początkowo zasłaniano naklejkami, jednak ostatecznie okładkę wycofano z druku zastępując ją alternatywną, bez palca. Stojącą zaś za muzykami czerwoną flagę mogącą kojarzyć się z komunizmem „przemalowano” najpierw na kolor czarny, a następnie zastąpiono ją amerykańską flagą. Nie muszę dodawać, że oryginalne wydanie szybko stało się gratką dla kolekcjonerów.

Mimo tych nieprzewidzianych kłopotów album jak na debiut sprzedawał się bardzo dobrze osiągając ostatecznie 24 miejsce na prestiżowej liście Top Albums tygodnika Bilboard. Nie ma czemu się dziwić, gdyż bije z niego do dziś czysta „kwasowa” energia, która przepełnia wszystkie kompozycje. I nie ważne, czy są to dynamiczne rockery w stylu „Omaha”, czy nostalgiczne ballady autorskie w stylu „Sitting By The Window”. Album jest wspaniale nagrany, sekcja gitarowa zwarta jak nigdzie indziej, a do tego roznosi go wielka dynamika, której próżno szukać na innych psychodelicznych albumach tej ery. Ubawiła mnie kiedyś opinia, że MOBY GRAPE na tej płycie próbowali być amerykańskim Cream. Po pierwsze: nie ma tu krzty śladu kopii brytyjskiego blues rocka – styl wczesnego Erica Claptona w połączeniu z dzikim geniuszem Gingera Bakera był nie do podrobienia. Po drugie: ta płyta jest bardzo amerykańska i psychodeliczne kompozycje mocno zakorzenione są w rhythm and bluesie. Po trzecie: amerykańskim Cream byli The Electric Flag. Kapela w wielu kawałkach aranżacyjnie przerastała Cream siłą sekcji dętej. A po czwarte: muzyka MOBY GRAPE jest znacznie prostsza niż wydany w tym samym czasie „Disraeli Gears”, z dużym potencjałem przebojowym jak „Hey Grandma”, które wznoszą ten album ponad fale czasu.

W czerwcu zespół zagrał na słynnym Monterey Pop Festival. Publiczność przyjęła ich owacyjnie, a sam koncert był jednym z najjaśniejszych tego dnia (sobota, 17 czerwca 1967). Niestety, nie zachowały się żadne nagrania filmowe – Matthew Katz zażyczył sobie od ekipy telewizyjnej… milion dolarów za prawo nagrywania występu swych podopiecznych! Abstrahując od absurdalnej sumy, menadżer zrobił katastrofalny błąd. Zauważmy, że to Monterey przyczyniło się w dużym stopniu do zdobycia wielkiej popularności Janis Joplin i Jimi Hendrixa.

Będąc w trasie koncertowej chłopcy używali życia rock’n’rollowego pełnymi garściami niekoniecznie zgodnie z prawem. Na efekty nie trzeba było czekać zbyt długo. Trzech członków grupy zostało aresztowanych za uprawianie seksu z nieletnimi dziewczętami, a Millerowi dodatkowo postawiono zarzut posiadania marihuany… cóż, były to w końcu lata 60-te. Zarząd Columbia Records zareagował oficjalną naganą, ale zespół w ogóle  się tym przejął. Nikt nie przypuszczał, że gorsze miało dopiero nadejść…

Całą piątką  udali się do Nowego Jorku, by tam nagrać swój drugi album. Jak się wkrótce okaże – ostatni w pełnym składzie…

(koniec części I)

 

UNIVERSE „Universe” (1971)

Pomimo wczesnej popołudniowej pory dość szybko zrobiło się szaro. Tu, w północnej Norwegii, zima ma swoje prawa, a na dodatek znowu zaczął sypać gęsty śnieg. Samochodowe wycieraczki ledwo nadążają zgarniać wielkie białe płatki. No i ten dokuczliwy mróz, który wdziera się do środka auta jak zdrajca. Minus dwadzieścia to już nie przelewki! Van, zapakowany sprzętem grającym i piątką młodych Walijczyków, od kilku minut niebezpiecznie „kaszle” i „kicha”. Poza perkusistą, Steve’em Keeley’em, który prowadząc wóz wystukuje sobie na kole kierownicy rytm śpiewanej po cichu piosenki nikt na to nie zwraca uwagi. Do celu jeszcze ponad cztery godziny. W końcu jak cywilizowani ludzie położą się do łóżek, bo dwie ostatnie noce przekimali na twardych dworcowych ławkach kolejowych. Jakiś menel buchnął im wcześniej bagaże ze śpiworami i całym utargiem z występów…

Surowy, ale cudownie uroczy krajobraz leniwie przesuwał się za oknami. Po drodze prawie żadnych miasteczek, wiosek, osad; czasem gdzieś w oddali widać małe światełko pojedynczego i samotnego zabudowania. Nie ma czemu się dziwić. Norwegia to bardzo słabo zaludniony kraj – spośród 243 państw pod tym względem jest na 205 miejscu na świecie (14 osób na km. kw.)… Ich trasę koncertową trudno byłoby nazwać „europejskim tournee”; wybrali się na kilka występów do tego zimnego kraju, by zarobić trochę grosza i w końcu nagrać wymarzoną płytę. Norweski agent Regnar Hagen obiecał sypnąć groszem mimo, że nazwa zespołu – UNIVERSE – kompletnie nikomu nic tutaj nie mówiła. Cóż się dziwić skoro nie mówiła nawet w ich rodzinnej Walii… Zaczynali swą muzyczną karierę  w 1968 roku jako blues rockowa kapela pod nazwą Spoonful. Początkowo wykonywali amerykańskie standardy bluesowe. Z czasem zaczęli tworzyć własny repertuar będąc pod wrażeniem zespołów Jethro Tull, Man, Eyes Of Blue, czy Family. Wówczas to zmienili nazwę na UNIVERSE… Koncertowali głównie na kontynencie europejskim: w Amsterdamie, Kolonii, Monachium. W Hamburgu zaangażowali się w Top Ten Club. Tym samym, w którym dekadę wcześniej zaczynali Beatlesi. W Kopenhadze grali wspólnie z Johnny Winterem i Iron Butterfly. Na Wyspach pokazywali się sporadycznie choć w londyńskim klubie Marquee wspierali Fleetwood Mac, Chicken Shack, Black Sabbath, Rory Gallaghera. Do Cardiff zaglądali bardzo rzadko…

Pośród zapadniętej niemal nagle ciemności i wciąż padającego z nieba śniegu stary poczciwy Van w pewnym momencie odmówił dalszej jazdy. Nie pomogły próby uruchomienia go kluczykiem, nie pomogły też przekleństwa, groźby i prośby. Samochód stanął i ani myślał kontynuować dalszej podróży. W środku zrobiło się momentalnie bardzo zimno, a jednak nikt nie kwapił się, by wyjść i rzucić choćby okiem pod jego maskę. Brakowało w tym momencie tylko wyjących na zewnątrz wilków i sceneria – wypisz/wymaluj – jak z kiepskiego horroru klasy C. Pukanie w boczną szybę przestraszyło ich jednak nie na żarty. Przez na wpół otwarte okno brodata twarz Trolla zajrzała do środka i zagadała w niezrozumiałym dla nich języku Wikingów. „No to k… już po nas” jęknął pod nosem gitarzysta Mike Jones

Ta historia rzeczywiście wydarzyła się w marcu 1971 roku. Muzycy zespołu UNIVERSE mieli niebywałe szczęście, że ich furgonetka utknęła na totalnym odludziu akurat tuż przed samotnie stojącym domem. Nie mając szans na szybką naprawę auta, gospodarz domu zaprosił wszystkich do siebie na gorącą herbatę. Okazało się, że to miejscowy poeta, trochę malarz, rzeźbiarz i fotograf w jednym. „Pół nocy musieliśmy wysłuchiwać jego poezji, oglądać zdjęcia, podziwiać obrazy, ale w sumie fajny z niego był gość” – zwierzał się później basista John Healan. I dodaje: „A potem zaproponował nam abyśmy mu coś zagrali. Nikt z nas nie wiedział, że on to nagrywa…”

Taśmę z nocnego jam session uczynny Norweg zaniósł do swego przyjaciela, Nilsa Oybakkena, właściciela lokalnego studia nagraniowego Experience w pobliskim Mosjoen. Nils urządził je w piwnicy sklepu swego ojca, w którym nagrywali głównie lokalni artyści, zaś płyty rozprowadzane były na… stacjach benzynowych. Ucieszony, że trafił mu się kąsek w postaci walijskiego zespołu zaprosił muzyków do siebie. Steve Finn (śpiew, harmonijka) wspominał po latach: „Nils i jego rodzice byli fantastyczni. Nakarmili nas, udostępnili nam schronisko młodzieżowe zamknięte o tej porze roku, a my z Nilsem wykonaliśmy kilka nagrań z myślą o singlu. Wyszła nam z tego duża płyta”.

LP. "Universe" (1971)
LP. „Universe” (1971)

Album „Universe” uważany jest przez niektórych za najrzadszy, progresywny tytuł w historii brytyjskiego rocka. Wydany w nakładzie… 200 egz.(!) obecnie jest tak rzadki, że nie ma ceny. Stylistycznie jest to bardzo dobry, profesjonalnie brzmiący, gitarowy, momentami bluesujący rock z organami na których przygrywał Mike Blanche z progresywnymi elementami. Osiem nagrań utrzymanych w klimacie Wishbone Ash, Man, Hard Meat i  Thin Lizzy są ucztą dla uszu. Całość rozpoczyna siedmiominutowy „Twilight Winter” z mocnym wejściem sekcji rytmicznej (świetny „sabbathowski „bas!) i sfuzzowaną gitarą. Łagodne klawisze dają chwilowe wytchnienie, by za moment, jak ciężka maszyna parowa nabuzowana podciśnieniem, ruszyć do przodu . Blues rockowy killer! Zaraz po nim dostajemy prawie akustyczny i równie długi „Cocaine” (zbieżność tytułu z kompozycją J.J. Cale’a przypadkowa). W jej pierwszej części słychać bluesową gitarę akustyczną wspartą klaskaniem i wspólnym śpiewem. W połowie utworu wyłaniają się ciche dźwięki klasycznego tematu „Dla Elizy” Beethovena grane na organach, wokół których elektryczna gitara z mocną perkusją owija się niczym bluszcz na drzewie. Dopiero teraz zaczyna się szaleńcza, pełna improwizacji jazda… „Universe” przypomina mi (gdyby odjąć harmonijkę) Free, zaś czterominutowy „Rolling” to klimatyczny numer z południowych rejonów Stanów Zjednoczonych. Taka walijska odmiana The Allman Brothers Band. Czyżby sentyment do amerykańskich standardów bluesowych wciąż buzował we krwi muzyków? Niekoniecznie, bowiem najdłuższy na płycie (11 minut) „Spanish Feeling” jawi się już jako typowy progresywny rock. Z licznymi zmianami tempa i nastrojów, hiszpańskimi ozdobnikami muzycznymi i doskonałym zespołowym zgraniem. „The Annexe” ciągnie się jak magma, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Świetnie wypadają „łkające” solówki gitarowe, a także partie organowe momentami zbliżone a to do doorsowskich, a to znów do purplowskich klimatów… „Bleak House” jest muzycznym podziękowaniem dla Antona Solberga, który pomógł zespołowi przetrwać trudne chwile w Norwegii dając im gorące, darmowe posiłki i nocleg. Harmonie wokalne a la Simon & Garfunkel, akustyczna gitara i gitara slide mają w sobie magię ballad Pink Floyd. Piękny numer i piękne podziękowanie za okazaną pomoc. Całość zamyka jednominutowy żart muzyczny „Track Four”.

Ale to nie koniec uczty. Do kompaktowej reedycji z 2014 roku wytwórnia Flawed Gems dołączyła utwór „A Woman’s Shep”, którego nie było na dużym krążku. Nagranie pochodziło z tej samej sesji co album i  wydano go na singlu. Dodatkowo dołączono dwa nagrania z ultra rzadkiego (i bardzo dobrego) acetatu nagranego w 1970 roku: „Shadows Of The Sun”„Waiting For The Summer”. Szczególnie ten drugi, ośmiominutowy, przypominający „stary” Wishbone Ash zabija mnie kapitalnym progresywnym graniem godnym mistrzów gatunku. Grany na dwie gitary podparty cudowną sekcją rytmiczną, doskonałym wokalem i organową jazdą na najwyższym poziomie powoduje, że nie sposób oderwać się od głośnika! I tu rodzi się moje odwieczne pytanie – dlaczego ten zespół wówczas się nie przebił…!?

NIRVANA – cztery odsłony małego, słodkiego zespołu.

Gdyby nie przypadkowe spotkanie w londyńskiej kafejce La Gioconda na Denmark Street dwóch studentów – irlandzkiego muzyka Patricka Campbell-Lyons’a i greckiego kompozytora Alexa Syropoulosa prawdopodobnie nigdy nie powstałaby brytyjska (!) grupa NIRVANA. Zdarzenie to miało miejsce w 1965 roku; Kurt Cobain urodzi się dopiera za dwa lata, a jego Nirvana wykluje się dwie dekady później. Ich drogi skrzyżują się zresztą na moment. Sprawa o prawne używanie nazwy, którą założyli obaj muzycy Cobainowi skończyła się polubowną ugodą (podpartą czekiem na sumę 100 tys.$ !). Żadna ze stron nie miała potem do siebie pretensji, a panowie w pewnym stopniu nawet się zaprzyjaźnili… Na punkcie kapeli Cobaina świat oszalał. NIRVANA z Wysp nigdy nie doświadczyła ani sławy grunge’owców, ani innych brytyjskich grup psychodelicznych. Na listach przebojów gościła rzadko i szybko z nich spadała. Tuż po nagraniu swojego trzeciego albumu „To Markos III” szybko popadła w zapomnienie. Jednak dla wszystkich kolekcjonerów, którzy kochają dźwięki niszowych grup lat 60-tych do dziś pozostają kultową i zjawiskową kapelą. Są też tacy, którzy uważają ją za rodzaj Świętego Graala późnej brytyjskiej psychodelii…

Alex Spyropoulos i Patrick Campbell-Lyons
Alex Spyropoulos i Patrick Campbell-Lyons

Gdy przyjrzeć się opisowi pierwszej płyty NIRVANY, która pod tytułem „The Story Of Simon Simopath” ukazała się w październiku 1967 roku, od znanych nazwisk można dostać zawrotu głowy. Producentem krążka był Chris Blackwell, założyciel Island Records, „odkrywca” Boba Marleya, któremu w studio pomagał Tony Visconti znany potem ze współpracy z Davidem Bowie, grupami T.Rex, The Moody Blues i U2. Aranżacjami zajęli się Mike Vickers (pomagał grupie Manfred Mann) i Jimmy Miller (współpracował z The Rolling Stones), Swoje „trzy grosze” dołożył także producent filmowy Chris Thomas („od kuchni” sfilmował pracę Pink Floyd nad albumem „The Dark Side Of The Moon”) i inżynier dźwięku Brian Humphries nagrywający później płyty z Traffic, McDonald & Giles, Black Sabbath, Pink Floyd („Wish You Were Here” oraz „The Animals”) i wielu innych. Fakt – w tym czasie niemal wszyscy oni dopiero zaczynali swą zawodową przygodę, ale już wkrótce staną się najwybitniejszymi brytyjskimi producentami, aranżerami, inżynierami dźwięku. Warto więc pamiętać, że ich początki sięgały NIRVANY

Stworzony wspólnymi siłami longplay był chyba jednym z pierwszych, o ile nie pierwszym concept albumem. To po nim powstaną inne, równie ważne koncepcyjne płyty jak „Days Of The Future Passed” The Moody Blues (listopad’67), „FS Sorrow” The Pretty Things (grudzień’68), „Tommy” The Who (kwiecień’69), „Arthur” The Kinks (grudzień’69)…

NIRVANA "The Story Of Simon Simopath" (1967)
NIRVANA „The Story Of Simon Simopath” (1967)

„The Story Of Simon Simopath” to opowieść z życia tytułowego bohatera ukazana poprzez serię krótkich piosenek. Jako mały chłopiec marzy o skrzydłach i swobodnym lataniu. W szkole uważany za dziwaka i odludka separowany jest przez kolegów, a gdy staje się dorosłym mężczyzną (w 1999 roku!) praca w biurze przy komputerach nie daje satysfakcji. Odrzucany wciąż przez otoczenie przypłaca to załamaniem nerwowym, po którym trafia do szpitala psychiatrycznego. Tam dostaje się do kosmicznego statku i rusza w magiczną podróż. Poznaje centaura – jedynego i najwierniejszego przyjaciela, oraz śliczną boginię o imieniu Magdalena – pierwszą miłość, którą wkrótce poślubi… Realia mieszają się z  baśniową fantastyką podpartą jednolitymi, solidnymi i bogatymi melodiami. W bardzo oryginalny sposób połączono tu proste popowe piosenki z psychodelią i soft rockiem. Zwracam uwagę na piękne aranżacje orkiestrowe ozdobione barokowymi wstawkami, które skrzą się niczym cyrkonie na wytwornej biżuterii. By brzmienie było pełniejsze duet skorzystał z usług muzyków sesyjnych wzbogacając je m.in. o drugą gitarę, wiolonczelę i róg francuski.

Ci sami muzycy sesyjni wspomagali NIRVANĘ także na koncertach i występach telewizyjnych. Podczas programu we francuskiej telewizji spotkali się ze słynnym katalońskim malarzem surrealistą Salvadorem Dali. W trakcie wykonywanej przez zespół piosenki mistrz oblał ich czarną farbą! Gitarzysta Campbell-Lyons zdążył zasłonić się swoją dopiero co kupioną skórzaną kurtką. „Szkoda, że Dali tak szybko opuścił studio, bo po wyschnięciu farby mógłby złożyć na niej swój autograf.”  – skomentował z humorem całe zdarzenie muzyk. Nie mniej wytwórnia Island przysłała artyście rachunek  za czyszczenie wiolonczeli z farby…

Drugi album grupy „All Of Us” wydany rok później był czymś absolutnie magicznym i nawet dzisiaj sprawia, że pojawiają się u mnie ciarki na plecach. Okładka płyty to reprodukcja obrazu Pierre’a Fritela z 1892 roku przedstawiająca zwycięski pochód znanych postaci świata pośród szpaleru nagich martwych ciał.

LP "All Of Us" (1969)
LP „All Of Us” (1969)

Cała historia płyty zaczęła się od propozycji producenta filmowego, Johna Bryana, który zaproponował grupie NIRVANA napisanie piosenki do filmu „The Touchables” („Dotykalni”) w reżyserii Roberta Freemana. Nazwisko tego ostatniego nie powinno być obce fanom The Beatles. Freeman był bowiem oficjalnym fotografem słynnej czwórki z Liverpoolu i autorem niesamowitego zdjęcia z okładki „Rubber Soul”… Zespół przedstawił kilka propozycji z czego John Bryana wybrał piosenkę roboczo zatytułowaną „We’ve Got To Find A Place” przemianowaną wkrótce na „The Touchables (All Of Us)”. Ta blisko trzyminutowa kompozycja to bez wątpienia dzieło geniuszu. Usłyszeć w niej można klawesyn, któremu towarzyszą skrzypce, rożek i chór anielskich psychodelicznych głosów. Do tej pory takie perły potrafił tworzyć tylko Syd Barrett zażywając przed tym dość pokaźną dawkę LSD. Barrettowskich odnośników jest tu zresztą trochę więcej, ot choćby w „Girl In The Park” z prostym rytmem i chórkami, czy w kawałku „Frankie The Great”.

Tył okładki (reedycja CD Island Records 2003).
Tył okładki  – reedycja CD  z 4 bonusami (Island Records 2003).

Największym przebojem z tej płyty okazał się utwór, który ją otwierał, czyli „Rainbow Chaser”. Wydany na singlu stał się hitem w Anglii (nr 1 na listach przebojów), zaś w Norwegii przez dziesięć miesięcy nie schodził z tamtejszej Top 10! Ta przepiękna kompozycja ze swoją słodką wibracją jest jedną z najwspanialszych jakie można znaleźć na brytyjskich albumach psychodelicznych. Zastosowano w niej dość odważny i eksperymentalny efekt polegający na zwalnianiu i przyspieszaniu taśmy z muzyką, na którą nakładano inne dźwięki. Phasing, bo tak to się fachowo nazywa, użyli po raz pierwszy Beatlesi w „Norwegian Wood”…  Zachwyca mnie też bardzo urokliwa ballada „Melanie Blue”, a przy instrumentalnym „The Show Must Go On” z przepiękną partią fletu po prostu wymiękam.

Album „All Of Us” recenzenci określali różnie – jako psychodeliczny pop, barokową psychodelię, orkiestrowy pop rock… Wydaje mi się, że geniusz tych dźwięków, wspaniałe kompozycje i perfekcyjna produkcja sprawiają, że powinno się go traktować jako wykwintne danie brytyjskiej psychodelii. I tego się trzymajmy.

Materiał na trzeci studyjny krążek zatytułowany „Black Flower” został odrzucony przez Blackwella, który stwierdził, że nie pasuje on do wizerunku jego wytwórni. Dał muzykom wolną rękę, pozwolił zabrać taśmy i szukać szczęścia gdzie indziej. Szkoda, bowiem był to naprawdę piękny, orkiestrowy album, choć z drugiej strony nie trudno nie zgodzić się z szefem Island, który porównał go do muzyki Francis Lai z filmu „Kobieta i mężczyzna”. Ostatecznie płytę pod zmienionym tytułem „To Markos III” wydała w maju 1970 roku  Pye Records. Szkoda, że w nakładzie zaledwie… 250 sztuk!

LP "To Markos III" (1970)
LP „To Markos III” (1970)

Podrażniony takim obrotem sprawy pianista i główny kompozytor NIRVANYAlex Syropoulos dał sobie na pewien czas spokój z branżą muzyczną. Osamotniony Campbell-Lyons nie poddał się tak łatwo, zebrał nowych muzyków i nagrał z nimi totalnie odmienny stylistycznie album. Płyta „Local Anaesthetic” którą wydała spirala Vertigo w 1971 roku ozdobiona piękną okładką Keefa (tego od debiutu Black Sabbath i „Valentyne Suite” Colosseum) zawierała dwie długie, skomplikowane formalnie kompozycje z czego jedna miała formę 20-minutowej improwizacji.

Płyta "Local Anaesthetic" (1971) to już była inna bajka...
Płyta „Local Anaesthetic” (1971) to już była inna bajka…

Nowymi muzykami zaproszonymi do studia okazali się członkowie grupy Jade Warrior oraz znakomity saksofonista Mel Colins. I to oni rozdają tutaj karty. Gitara Tony 'ego Duhiga brzmi bardzo podobnie jak w Jade Warrior. Pojawiają się też pierwiastki muzyki Dalekiego Wschodu tak bardzo eksponowane na ich płytach. Obecność Mela Collinsa nadaje muzyce jazzowego kolorytu. Ciekawe, że wiodącym instrumentem klawiszowym wcale nie były tak bardzo popularne w tym czasie Hammondy, a zwyczajny fortepian i (okazjonalnie) klawesyn. Wokale – szczególnie w otwierającym płytę utworze  „Modus Operandi (Method Of Work)” – przypominają mi Johna Leesa z Barclay James Harvest i momentami brzmią dość awangardowo. To na pewno nie jest ta NIRVANA z pierwszych trzech płyt… Drugą stronę albumu wypełnia pełna improwizacji suita „Home” złożona z pięciu części. Jako całość robi wrażenie bardziej melodyjnej od „Modus Operandi”  z łagodniejszymi, bardziej harmonicznymi wokalami i mocniejszą strukturą. Zawiera też kilka przebojowych fragmentów, które śmiało mogły ukazać się na singlach.

Był to najbardziej nowatorski album zespołu, o którym jej główny twórca Campbell-Lyons powiedział: „Płyta „Local Anaesthetic” zwiastuje narodziny nowej NIRVANY. I trudno się z tym zdaniem nie zgodzić…

W 1985 roku duet ponownie się połączył i wydał pod swą magiczną nazwą kilka kolejnych płyt. Planowali też wydanie albumu z piosenkami Kurta Cobaina i jego Nirvany na znak przyjaźni między obu grupami. Nieoczekiwana i tragiczna śmierć Kurta zniweczyła te plany. Może do tego pomysłu powrócą? Mam taką nadzieję, bo mimo iż od ich debiutu minęło pół wieku do dziś wciąż są aktywnymi, pełnymi zapału muzykami.

POOBAH „Let Me In” (1972), czyli autostradą do góry kołami.

Dawno temu, jeszcze przed internetem i ogólną globalizacją świat rocka był czymś zgoła egzotycznym (jak Bałkany dla Amerykanina), tajemniczym i w pewnym sensie romantycznym. Oczywiście były gwiazdy i supergwiazdy, które jeździły po całym świecie, ale to mniejsze grupy rządziły barami i klubami w mieście. Niektóre z nich mogły poszczycić się występami w regionalnych telewizjach, inne nigdy nie wyjechały ze swego stanu, a zdecydowana większość mogła tylko pomarzyć o koncertowaniu poza granicami kraju. Podczas świetności hard rocka w pierwszej połowie lat 70-tych jednym z takich zespołów, było trio POOBAH pochodzące z Youngstown (Ohio)…

Pierwsze występy Poobah w lokalnym klubie w Youngstown (1972)
Pierwsze występy Poobah w lokalnym klubie w Youngstown (1972)

„Kiedy z moim przyjacielem Philem Jones’em  byliśmy na pierwszym roku w college’u starsi koledzy naopowiadali nam różnych banialuk o dziewczynie z ich klasy, która nosiła ksywkę Poobah (w slangu poobah oznacza ekscentryka, dziwaka – przyp. moja).  Podobno rzucała uroki i czary, a nawet była w stanie zadawać śmiertelne rany ratanowym grzebieniem. Fakt, nosiła się na czarno i wyglądała jak wiedźma i chyba trochę się jej baliśmy… Potem Phil ganiał za mną na przerwach i ku uciesze szkolnych kumpli krzyczał „Poobah, poobah!” Zakładając w 1972 roku wraz z Jones’em zespół rockowy postanowiłem nazwać go POOBAHSzkoda, że nie widzieliście jego miny, gdy mu o tym powiedziałem!  W ten oto sposób gitarzysta, wokalista i lider tria, Jim Gustafson, wyjaśniał w jednym z wywiadów znaczenie nazwy grupy, do której wkrótce dołączył grający na perkusji Glenn Wiseman.

Nie była to pierwsza kapela, w której Gustafson udzielał się jako muzyk i twórca piosenek. Jego kariera zaczęła się dużo wcześniej. Mając zaledwie 15 lat wraz z zespołem The Daze Endz w 1968 roku nagrał singla „What Can I Do?” a dwa lata później następnego, „Look Inside Yourself/I 'm A Woman”, ale już z formacją Biggy Rat.

Mała płytka trochę namieszała na rynku. Zainteresował się nią sam Billy Cox, były basista Jimi Hendrixa, który podjął się produkcji dużej płyty. Materiał został nagrany, lecz… nigdy nie wydany. Do dziś nie wiadomo, czy taśma z sesji nagraniowej jeszcze się  zachowała… Biggy Rat przetrwali do 1972 roku, a po jego rozpadzie Gustafson założył POOBAH. Szczęśliwie niedługo po tym fakcie gitarzysta dostał niespodziewany spadek po swej ukochanej babci (to ona zaszczepiła mu miłość do muzykowania i to ona opłacała jego pierwsze lekcje gry na gitarze). Nie było tego wiele, ale wystarczyło by pieniądze zainwestować w zespół, a konkretnie mówiąc – w sesję nagraniową w studio Peppermint w rodzinnym Youngstown. Spędzili w nim tydzień nagrywając utwory, które lider miał przygotowane dla swego poprzedniego zespołu, oraz nowy materiał szlifowany od kilku tygodni. Praca w studio posuwała się szybko i bardzo sprawnie. Album zatytułowany „Let Me In” ukazał się 25 czerwca 1972 roku nakładem maleńkiej wytwórni płytowej National Record Mart. Całą wytłoczona partia w ilości… 500 egzemplarzy(!) rozeszła się w ciągu jednego dnia! Dziś oryginalny winyl wart jest około 1000 $ (słownie: jeden tysiąc dolarów)!!!

POOBAH "Let Me In" (1972)
POOBAH „Let Me In” (1972)

Autorem komiksowej okładki był Jack Joyce, początkujący artysta, który tylko ten jeden jedyny raz dał się namówić na taki projekt. „Chciałem mu za ten pełen humoru rysunek zapłacić, ale tylko machnął ręką. Spotkaliśmy się ponownie po wielu latach. To wciąż skromny, bardzo fajny gość” – wspominał Gustafson przy okazji reedycji płyty w 2010 roku.

Płyta „Let Me In” zawiera sześć nagrań trwających trzydzieści minut gitarowej, hard rockowej muzyki w stylu Bang, Leaf Hound, Sir Lord Baltimore, Grand Funk tyle, że… granej ciężej! Słuchanie jej to jak szaleńcza jazda po autostradzie do góry kołami. Prawdziwy rockowy zawrót głowy! Otwierający całość „Mr. Destroyer” swoją mocą dosłownie zwala z nóg. Z pełnym powodzeniem mógłby znaleźć się na płytach Black Sabbath (oj, uśmiechną się radośnie wszyscy ci, którzy uwielbiają „Paranoid”), czy Motorhead. Jest tu wszystko, co tygrysy lubią najbardziej, czyli wściekle ostra gitara z efektami wah wah, fantastyczny bas, mocna precyzyjna jak szwajcarski zegarek perkusja, liczne zmiany tempa, plus fajny, rasowy wokal. Czy trzeba czegoś więcej do szczęścia? Gdy dopada mnie ponury nastrój, ten kawałek zawsze mi go poprawia! „Enjoy What You Have” przynosi zmianę tempa i nastroju. Pojawiają się ładne harmonie wokalne z fascynującą, leniwie i krystalicznie czysto grającą gitarą i świetnymi zagrywkami Wisemana na bębnach. Takie urocze skrzyżowanie Blind Faith z Bubble Puppy… „Let To Work” oparty jest wokół bluesowego pochodu basu i zawiera świetną solówkę Gustafsona. Mięsiste i momentami gęste brzmienie w „Bowleen” przeplata się z psychodelią spod znaku wczesnych Pink Floyd. Groźnie zaczynająca się melodia wprowadza klimat rodem z utworu „Set The Controls For The Heart Of The Sun” nabierając potem szaleńczego tempa. Gitarzysta gra klangiem stąd ten tak charakterystyczny i czysty dźwięk. Całość kończy efekt dźwiękowy w postaci wody spuszczanej w toalecie. Tak dla przypomnienia, że muzyka to też zabawa z lekkim przymrużeniem oka… Nie inaczej należy potraktować kolejne nagranie o wszystko mówiącym tytule: „Rock’N’Roll”. Niczym nieskrępowane szaleństwo, swoboda, spontan i luz. Poezji w tym nie ma za krzty, ale kto by się tym przejmował! Jak mawiał pewien samozwańczy król z bardzo popularnej kreskówki: „Wyginam swoje ciało. Śmiało!” Ważne, że głowa się kiwa i nogi same tańczą… Płytę kończy utwór tytułowy, w którym nie ma mowy o monotonii, czy nudzie. Prawdziwy rocker z dynamiczną jak petarda perkusją, mocnym dudnieniem basu, ciętą i ostrą jak brzytwa gitarą. Tekst piosenki jest chyba najsłabszy na tym albumie, ale jak w przypadku poprzedniej kompozycji nie ma to wielkiego znaczenia. W połowie utworu mamy solo na perkusji, tak chętnie w tamtych czasach nagrywane na płytach przez grupy rockowe. Przypomina mi ono Iron Butterfly i jest jednym z niewielu, przy którym się nie nudzę! Może dlatego, że jest krótkie i treściwe… Ale ostatnie słowo – w myśl starej zasady, że „wszystko kończy się zakończeniem” – i tak należy do gitarzysty grającego krótką solówkę!

Album „Let Me In” to absolutny kanon amerykańskiego (nieznanego) rocka. Próbowano zainteresować nim wytwórnię  Columbia Records, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Szkoda. Na szczęście dla współczesności 12 października 2010 roku wytwórnia Ripple Music wydała kompaktową reedycję płyty zawierającą oryginalny materiał plus dwanaście bonusów z lat 1972-1973 trwających 43 minuty – co ciekawe, w niczym nie ustępujących materiałowi z LP! Wkładka (osiem stron) oprócz tekstów zawiera archiwalne, nigdy wcześniej niepublikowane zdjęcia zespołu z okresu debiutu. Muzycy wyglądają dokładnie tak, jak można było oczekiwać: długowłosi, brodaci z gniewnymi spojrzeniami. Ale to tylko poza, bo jak napisał Gustafson„Dajemy światu miłość i pokój, więc nie ma czego się obawiać. Zaufaj nam.” Ja zaufałem!

Oprócz kompaktowej wersji Ripple Music wydała ten sam materiał na podwójnym, czarno-białym winylu. Oba wydawnictwa w Stanach Zjednoczonych uznano za „Reedycję płytową 2010 roku”. Ze swej strony dodam, że bez względu na wszystkie wyróżnienia dla mnie POOBAH z płytą „Let Me In” jest rzeczywiście wielki!

SEX „Sex”(1971); „The End Of My Life” (1972).

Grupa SEX, której początki istnienia datują się na rok 1969 powstała w Quebecu jako trio. Przypomnę, że Quebec był w tym czasie jedyną kanadyjską prowincją z francuskim językiem urzędowym. To tu powstał zespół DIONYSOS (nawiasem mówiąc muzycy obu formacji doskonale się znali), który jako pierwszy zaczął śpiewać rockowe teksty w języku Moliera i Voltaire’a. Całe szczęście, że tego pomysłu nie powielił główny wokalista i basista  Robert Trepanier, który do spółki z Yves Rousseau (gitara i chórki) i Serge’em Gratton’em (perkusja) założyli SEX. Z całym szacunkiem – jakoś nie pasuje mi ten język do rocka. I nawet nie przeszkadza mi, że ten świetny wokalista angielskie teksty śpiewa z twardym francuskim akcentem…

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Sex” wydała w 1971 roku  wytwórnia Trans Canada.

SEX "Sex" (1971)
LP Sex” (1971).

„Sex” zawierał bezkompromisowy, czadowy hard rock o bluesowym zabarwieniu podlany odrobiną psychodelii. Idąc skrótem myślowym powiem, że to skrzyżowanie Budgie z Black Sabbath. Z potężnym brzmieniem bębnów, wściekle sfuzzowanymi partiami gitarowymi i mocnym wokalem. Całość otwiera mocny i soczyście hard rockowy „Scratch My Back” z fantastycznie wyeksponowanymi bębnami, gitarą prowadzącą i zadziornym wokalem. „Not Yet” mknie niczym rozpędzony pociąg ekspresowy ze zmianami tempa, pochodami basu, ozdobiony świetną solówką gitarową, zaś „Doctor” to rasowy 12 taktowy blues. Najbardziej kontrowersyjnym utworem na płycie jest „I Had To Rape Her” („Musiałem ją zgwałcić”) z dość szokującym tekstem traktującym o seksie. Na dobrą sprawę niemal wszystkie one krążą wokół tego tematu (zgodnie zresztą z nazwą zespołu) i mogły co bardziej wrażliwsze osoby gorszyć. Muzycznie jest to kolejny mocny i wolno toczący się rocker.

Tył okładki LP "Sex"
Tył okładki LP „Sex”

Są też momenty spokojniejsze, w których pojawia się harmonijka ustna („Try”), czy też eteryczna partia fletu w bardzo przecież mocarnym „Come, Wake Up!”. Sfuzzowane gitary szaleją w „Night Symphony” i do spółki z sekcją rytmiczną napędzają całość. Płytę kończy „Love Is A Game” – wyśmienite, ciężkie blues rockowe granie. Jednego z ówczesnych recenzentów trochę poniosło i słowo ciężkie zamienił na brutalne (?!)…  Dodał jednak zaraz, że  „… jest to płyta tylko dla rockowych twardzieli z czym wypada mi się absolutnie zgodzić! Cały materiał został napisany przez zespół, a promował go singiel „Come, Wake Up!”/”I Had To Rape Her”. Oryginalny LP kosztuje 500$! Jak na album trwający trzydzieści dwie minuty cena baardzo wysoka…

Na drugiej płycie „The End Of My Life”, która ukazała się rok później, pojawił się Pierre (Pedro) Quellette, muzyk grający na saksofonie i flecie. Brzmienie wzbogacono też o organy, kompozycje stały się dłuższe, bardziej progresywne.

SEX "The End Of My Life" (1972)
SEX „The End Of My Life” (1972)

W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że jest to album koncepcyjny dotyczący młodego człowieka, jego „seksualnej pełnoletności” prowadzącej do wynaturzenia i rozwiązłości, groźnej choroby wenerycznej (o AIDS nikt jeszcze nie słyszał), upadku moralnego zakończonego dramatyczną walką o życie… Jak widać z pewną konsekwencją, żeby nie powiedzieć obsesją, kwartet drążył zapoczątkowany na debiucie temat seksu. I to niemal ze zdwojoną siłą. To tyle w kwestii tekstów…

Otwierający płytę „Born To Love” wnosi w muzykę więcej wolnej przestrzeni. Ten psychodeliczny blues z fletem i bardzo fajnym solem saksofonowym zdecydowanie podążył w kierunku  progresywnego rocka na najwyższym poziomie. Granie w stylu If i Colosseum z floydowskimi gitarami… Interesujący „I’m Starting My Life Today”  wybrany na singiel promujący płytę podążał w kierunku blues rocka. Dwuminutowy „Emotion” to muzyczna miniatura; sporo tu, niby chaotycznych, a jednak bardzo uporządkowanych dźwięków.

Tył okładki "The End Of My Life"
Tył okładki „The End Of My Life”

Dużo dłuższy „Pleasure” z szaleńczym intro saksofonu i ksylofonu przywodzi na myśl produkcje Franka Zappy i jego Mothers Of Invention. Zaczyna się jak prog rockowa kompozycja, która przechodzi nagle w blues rockowe granie. W „See” bardzo podoba mi się pulsujący bas współpracujący z saksofonem, do którego podłącza się gitara solowa; w drugiej części słyszymy krótkie, ale za to jakże kapitalne solo organowe. „Syphillissia” brzmi trochę egzotycznie; rozmarzony klarnet przywołuje skojarzenia z klimatem arabskich opowieści snutych przez  Szeherezadę z „Księgi tysiąca i jednej nocy” z którego w zakończeniu wybudza nas kapitalna gitarowa solówka do spółki z mocną sekcją rytmiczną. Płytę zamyka tytułowa, ośmiominutowa kompozycja „The End Of My Life” łamiąca schemat psychodeliczno- bluesowej konwencji całego albumu. Pierwsze dźwięki fletu przywołują skojarzenia z wczesnym Jethro Tull, zaś wokal momentami do złudzenia przypomina Grega Lake’a z pierwszych dwóch płyt King Crimson. Nawet gitary brzmią jak u Frippa. Epicki utwór na miarę „Epitaph”! Ale nie ma czemu się dziwić. Wszak już sam tytuł („Koniec mojego życia”) nie pozostawia złudzeń co do jego merytorycznej treści.

Podobnie jak debiut, tak i ten oryginalny krążek wart jest spory majątek (300$). Warto więc pokusić się o zdobycie dużo tańszej i bardziej „ekonomicznej” (2 w 1) reedycji kompaktowej wydanej przez firmę Progressive Line w 2002 roku. Ja przynajmniej tak zrobiłem…