Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

ALQUIN „Marks” (1972); „The Mountain Queen” (1973)

Holenderski progresywny zespół ALQUIN pochodził z Delft – jednego z najstarszych niderlandzkich miast, którego początki sięgają 1075 roku. Niegdyś słynące z przemysłu skórzanego, metalowego, oraz produkcji fajansów i porcelany, dziś szczyci się jedną z największych i najbardziej prestiżowych holenderskich wyższych uczelni technicznych. Poprzecinane siecią szerokich kanałów, okolone sędziwymi drzewami i licznymi starymi budowlami zachowało swój wiekowy, piękny wizerunek. W latach  60-tych powstało tu sporo pubów i klubów, w których królowała grana na „żywo” muzyka do tańca, głównie rock’n’roll. Z biegiem lat coraz częściej gościł w nich także rock, blues, jazz. W jednym z nich, w przykościelnym klubie Alkuin, regularnie spotykała się paczka przyjaciół-studentów, którym marzyła się kariera. I to wcale nie kariera inżynierów…

Prapoczątki zespołu sięgają wczesnych lat 50-tych w dalekiej, egzotycznej Nowej Gwinei, będącej w owym czasie holenderską kolonią. To właśnie w tym odległym dla Europejczyka regionie świata siedmioletni Job Tarenskeen (saksofon tenorowy, śpiew) zasiadł po raz pierwszy w szkolnej ławie. Chwilę później przysiadł się do niego syn nauczycielki i wychowawczyni klasy Ron Ottenhoff (saksofony, flet). Obaj nie wiedzieli, że ich losy w tym momencie splotą się na wiele lat. Będąc w piątej klasie odkrywają w sobie pasję do muzyki, wspólnie pobierają też lekcje gry na flecie (najbardziej popularny w tym czasie instrument muzyczny w Indonezji). Mając czternaście lat założyli pierwszy zespół muzyczny Kroepock Trio.  W 1963 roku, po odzyskaniu niepodległości przez Papuasów rodziny chłopców wróciły do Holandii.  Drogi młodzieńców chwilowo się rozeszły. Na szczęście nie na długo. Ponownie spotkali się na Uniwersytecie Technicznym w Delft, a wolny od nauki czas spędzali muzykując w klubie Alkuin.

Grupa ALQUIN (1972 r.)
Grupa ALQUIN (1972 r.). Od lewej: Dick Franssen, Ferdinand Bakker, Hein Mars, Paul Weststrate, Job Tarenskeen i Ronald Ottenhoff.

Tam też spotykają Dicka Franssena (instrumenty klawiszowe), z którym zawiązują grupę o nazwie Threshold Fear. Jak wspomina Job Tarenskeen ze śmiechem „…Graliśmy głównie rhythm’n’bluesa i  boogie. Łatwe kawałki, bez prawdziwych ambicji. Brzmiało to bardzo surowo i amatorsko”. Dopiero pojawienie się Ferdinanda Bakkera (śpiew i gitara) spowodowało, że grupa stała się bardziej „poważna”. Bakker miał solidne podstawy muzyczne. Bez problemu grał nie tylko na gitarze elektrycznej i akustycznej, ale także radził sobie doskonale z fortepianem i skrzypcami. Do klubu przynosił płyty Soft Machine, Caravan, Pink Floyd, Carlosa Santany, Curved Air i słuchał ich godzinami z resztą chłopaków. On też zaczął przynosić na próby własne kompozycje, więc wiadomo było, kto będzie głównym kompozytorem grupy. Kiedy dołączyli do nich Hein Mars (bas) i Paul Weststrate (perkusja) gotowy zespół przystąpił do ostrej pracy. Jej efektem był wydany w 1971 roku singiel „Sally Saddlepain/Ask Me Not” wyprodukowany przez Petera Vinka znanego ze współpracy z legendarnymi dziś niderlandzkimi zespołami Q65 i Finch. On też skontaktował muzyków z szefostwem holenderskiego oddziału Polydor, którzy szybko podpisali z nimi kontrakt płytowy. Przy okazji chłopcy postanowili  zmienić swą nazwę. Zamieniając jedną literę z nazwy klubu, w którym narodził się zespół, już jako ALQUIN w sierpniu 1972 roku wchodzą do Phonogram Studios rejestrując pod okiem producenta Hansa Van Oosterhouta (tego od Supersister) materiał na debiutancki album. Płyta zatytułowana „Marks” z koszmarną moim zdaniem okładką wychodzi jeszcze tego samego roku.

Alquin "Marks" (1972)
Alquin „Marks” (1972)

Czepiam się tej okładki, bo dowodzi ona (delikatnie rzecz ujmując) o braku dobrego smaku i wyczucia u osób, które doprowadziły do jej zatwierdzenia. Ponoć jej projekt został zespołowi narzucony przez wytwórnię wbrew jego woli. Kartoflane stempelki z wydłubanymi literkami tworzące nazwę grupy, obierki i nożyk do strugania ziemniaków stały się obiektem żartów w prasie muzycznej. Nijak ma się to do muzyki zawartej na płycie. A ta jest wyborna. Osiem nagrań trwających łącznie 40 minut, w których dominują przede wszystkim utwory instrumentalne. Wokal pojawia się okazjonalnie, choć szkoda, bo ciepła barwa głosu przypomina mi momentami Richarda Wrighta z Pink Floyd. Dużo jest na tej płycie saksofonów, ale nie ma czemu się dziwić, wszak mamy tu dwóch wirtuozów tego instrumentu. To oni nadają albumowi to specyficzne jazz rockowe brzmienie bliskie klimatom, które znamy z płyt If, Caravan, czy Colosseum. Połamane rytmy, przejścia, częste zmiany tempa i melodii jak w otwierającym utworze „Oriental Journey” czy też w następnym „The Least You Could Do Is Send Me Some Flowers (Morgen Zie Je Weer)” przywołują na myśl scenę Cantenbury. Piękną jazzową atmosferę ma „Soft Royce”. Taka niby bossa nova z uroczą gitarową solówką przemieniająca się pod koniec  w klimat rodem z pierwszych płyt Santany. Odrobinę psychodelicznie robi się w „Mr. Barnum Jr’s Magnificient & Fabulous City”, ale kiedy do głosu dochodzą pędzące jak szalona lokomotywa skrzypce robi się bardzo rockowo! Ach, gdyby Kansas nagrywał takie kawałki… Zaraz po nim mój zdecydowany faworyt. Progresywny „I Wish I Could” w którym słychać fascynację albumem „Meddle” Pink Floyd. Przepięknie brzmiąca gitara z okazjonalnym fletem, organami w tle, cudownym wokalem i świetnie grającą sekcją rytmiczną. Za każdym razem słuchając tej kompozycji mam ciary! Nawiasem mówiąc oczarowany jestem grą perkusisty, który potrafi nie tylko przyłoić, czy zagrać bardzo skomplikowane łamańce, ale też z wielkim wyczuciem delikatnie „popieścić” swój perkusyjny zestaw. Na płycie jest ona wysunięta do przodu i brzmi doskonale. Oczywiście Holendrzy nie byliby sobą, gdyby nie zafundowali nam czegoś z przymrużeniem oka, czegoś żartobliwego. Tak jest właśnie w „You Always Can Change” piosence w stylu Davida Bowie z  odrobiną pastiszu starego Genesis, gdzie muzycy figlarnie puszczają do nas oko. Odgłos pomrukujących grzmotów i nadciągającej burzy otwiera kompozycję „Marc’s Occasional Shower’s”. Co my tu mamy? Szaleńczą grę bębnów do spółki z saksofonem. Orkiestrową aranżacją z wielogłosowym chórem. Delikatną grę gitary i partię fletu. Toż to Camel w czystej postaci, który pojawia się niczym fatamorgana na gorącej pustyni, po czym znika nagle po zaledwie trzech minutach. Na zakończenie pełen energii, rozpędzony „Catharine’s Wig” który rozpoczyna się sekcją smyczkową w stylu „Fruupp gra covery Gryphon”! To właśnie skrzypce są tym razem wiodącym instrumentem muzycznym. W połączeniu z fortepianem i perkusją przywołują mi na myśl Gentle Giant. Piękny moment na zakończenie albumu.

Po wydaniu „Marks” grupa ALQUIN ruszyła w promocyjną trasę koncertową zaliczając występ na słynnym festiwalu Pinkpop u boku m.in. Caravan, Focus i Golden Earring, gdzie zaprezentowała nową 20-minutową kompozycję „The Dance” owacyjnie przyjętą przez wielotysięczną publiczność. Album w Holandii sprzedawał się znakomicie, zespół stawał się coraz bardziej popularny stąd szybka decyzja, by muzycy udali się, tym razem do Londynu, na nagranie kolejnego krążka. Pod okiem producenta Dereka Lawrenca (produkował trzy pierwsze albumy Deep Purple!) w ciągu jednego sierpniowego tygodnia 1973 roku w słynnym studio De Lane Lea nagrywają album „The Mountain Queen”.

Alquin "Mountain Queen" (1973)
Alquin „The Mountain Queen” (1973)

Jest on logiczną kontynuacją debiutanckiego albumu. Zdominowały go jednak trzy długie (spośród sześciu) kompozycje trwające odpowiednio 13, 15 i 8 minut. Pozostałe są dużo krótsze. Zespół brzmi bardziej profesjonalnie, dojrzale. Muzyka poszła w kierunku eklektycznego, nieco rozbujanego rocka progresywnego, choć wciąż o lekkim jazzowym zabarwieniu z jak zwykle doskonałymi partiami fletu i saksofonu. Tym razem zacznę od tych krótszych utworów. I tak bluesujący „Soft-Eyed Woman” ma coś z klimatu Albatrosa”  Petera Greena z czasów Fleetwood Mac. „Convicts Of The Air” zbudowany został na fajnie powtarzalnym riffie gitarowym wspomaganym partiami  fletu. W skocznym „Don And Dewey” rolę wiodącą grają zaś skrzypce, które nadają utworowi lekkość i niewymuszoną swobodę. Te krótkie przystawki są jednak muzycznymi przerywnikami przed daniami głównymi. Początek płyty to świetny, zniewalający „The Dance” który holenderska publiczność poznała kilka miesięcy wcześniej. Studyjna wersja została skrócona o siedem minut improwizowanej muzyki, co w sumie wyszło jej na dobre. Utwór jest bardziej zwarty, nie nuży i ma moc. Grzmiące akordy organowe poparte są mocnym rytmem i doprawione soczystymi solówkami gitarowymi w stylu Andy Latimera. Do tego dochodzą podwójne saksofony, które dają dodatkowej energii całości. Uważam go  za jeden z pięciu najlepszych jakie wyszły z holenderskiej sceny progresywnej! Tytułowy „The Mountain Queen” to także jazda na najwyższym światowym poziomie. ALQUIN wyciąga w nim to, co ma najlepsze w swym muzycznym katalogu. Rytm staje się bardziej porywający, saksofony brzmią jak sekcja dęta, a Ferdinand Bakker czyni cuda na swej gitarze rytmicznej. Jest wszechobecny, wszędzie go pełno i jest tu najjaśniejszym punktem. Jego gra przypomina mi wspomnianego wyżej Andy Latimera, ale także Pye’a Hastingsa z Caravan. Gorący i nieokiełznany finał kończą solówki połączonych sił saksofonów i łkającej gitary. Coś niebywałego. Ileż w tym jest pasji i mocy! Album kończy 8-minutowy „Mr. Barnum Jr’s Magnificent And Fabulous City”. Łączy on w idealnych proporcjach folk (flet, skrzypce), jazz (saksofon, fortepian) i rock (gitara, perkusja). Znaki szczególne dla zespołu i dla tej jakże wspaniałej płyty.

Na koniec słów kilka na temat okładki albumu „The Mountain Queen”. O ile front nie budził zastrzeżeń (miniaturowe zdjęcia słodkich, anielskich twarzyczek na czarnym tle), to już jej tył wzbudził w Holandii sporą kontrowersję. Przywiązany do pala starszy mężczyzna zostaje bity przez młodego człowieka ku wielkiej radości stojących obok osób. Niektóre sklepy zagroziły odmową przyjęcia i wystawiania w swych witrynach płyty, by nie być posądzanych o propagowanie agresji. W związku z tym pierwsze tłoczenia Polydor pakowała w dodatkowe koperty z foliową szybką, które pokazywało tylko frontową jej stronę.

"Mountaun Queen". Tył okładki.
Album „The Mountaun Queen” i jego kontrowersyjny tył okładki.

Grupa ALQUIN oficjalnie działała do 1977 roku. Zmieniając składy wydała w tym czasie jeden koncertowy i dwa studyjne albumy. Nie odniosły one jednak tak znaczącego sukcesu jak dwa pierwsze, Zresztą wkrótce przewijająca się fala punk rocka wymiotła ze scen zespoły grające taką muzykę jaką wykonywała grupa  z Delft. Na szczęście ich muzyka nie zaginęła w pamięci słuchaczy, czego dowodem wciąż pojawiające się coraz to nowe reedycje płyt grupy na srebrnych krążkach.

FANNY ADAMS „Fanny Adams” (1971)

Australijski kwartet FANNY ADAMS w momencie wydania swojej pierwszej i (niestety) jedynej płyty w czerwcu 1971 roku z miejsca został okrzyknięty największą nadzieją rocka piątego kontynentu. Tamtejsi krytycy muzyczni jednym wielkim chórem piali z zachwytu twierdząc, że (i tu autentyczny cytat z tamtych lat) „Za trzy tygodnie podbiją cały świat! Wkrótce będą więksi od Led Zeppelin!”

Zespół założył gitarzysta Vince Maloney (wł. Vincent Melouney), były członek The Vibratones, a także współzałożyciel bardzo popularnej australijskiej grupy Billy Thorpe And The Aztecs, z którą rozstał się w 1965 roku po trzech latach wspólnego grania. Przyleciał do Wlk. Brytanii mając nadzieję, że szybko założy tutaj nowy zespół. Zespołu co prawda nie założył, ale przebywając w Londynie dostał propozycję od braci Gibb. Od 1966 roku stał się pełnoprawnym członkiem Bee Gees, z którą to grupą nagrał cztery albumy. Jedna z jego kompozycji, „Such A Shame” znalazła się nawet na ich płycie „Idea” (1969). Ambicje gitarzysty były jednak dużo większe niż stanie za plecami śpiewających braci. Chciał też grać więcej bluesa i nie do końca przekonywało go to, co pisał Barry Gibb.  Podczas tournee promujące tę właśnie płytę gitarzysta zdecydował się odejść z Bee Gees. Warto w tym miejscu wspomnieć, że wkrótce zastąpił go Alan Kendall, były muzyk fajnego Toe Fat, w którym grali też Hensley i Kerslake – późniejsze filary Uriah Heep. Maloney na krótko podjął jeszcze współpracę z triem Ashton, Gardner & Dyke (znani przede wszystkim z przeboju „Resurection Shuffle”), ale w głowie zapadła już decyzja, by w końcu zacząć pracować na własny rachunek. W czerwcu 1970 roku, Vince lądując w rodzinnym Sydney wiedział, że powstanie nowego zespołu to kwestia najbliższych kilku dni. Tym bardziej, że był już po wstępnej, telefonicznej rozmowie z dawnym kolegą z Aztecs.

BEE GEES Vince Maloney z tyłu za braćmi Gibb
BEE GEES  na scenie telewizyjnego show (1967). Z przodu bracia Gibb  – od lewej Barry, Robin i Maurice. Z tyłu Vince Maloney i perkusista Colin Petersen.

Ten kolega, znany jeszcze ze szkolnych lat, to bardzo ceniony basista Teddy Toi, były członek grup Sonny Day & The Sundowners i drugiego wcielenia Aztecs. O Teddym można powiedzieć, że to weteran rock’n’rollowy, który przybył do Australii z Nowej Zelandii pod koniec lat 50-tych. On też polecił Vince’owi swego ziomka, perkusistę Johnny’ego Dick’a, którego „podkradł” Billy’emu Thorpe i jego Aztekom. Ostatnim, który przyszedł do grupy był Doug Parkinson, uważany wówczas za najlepszego australijskiego wokalistę. Są tacy, którzy do dziś tego zdania nie zmienili (np. ja!). Szkoda tylko, że po rozwiązaniu grupy, wokalista zagubił się muzycznie. Wydał co prawda sporą ilość singli i kilka solowych albumów, ale głównie z banalną (niestety) muzyką pop. W takim to składzie zespół przystąpił do wspólnego pisania materiału na płytę. I trzeba im uczciwie przyznać, że zrobili to w iście ekspresowym tempie.

Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Vince Maloney (g). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Teddy Toi (bg)
Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Teddy Toi (bg). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Vince Maloney (g)

Gotowym materiałem zainteresowała się stosunkowo młoda, bo działająca dopiero od 1967 roku, amerykańska wytwórnia płytowa MCA Records. Będąc pod ich opieką, z hasłem „Największe odkrycie australijskiego rocka” grupa ruszyła w trasę koncertową zaliczając m in. prestiżowy The Myponga Festival w styczniu 1971 roku. W tym samym miesiącu MCA wydaje singla „Got To Get A Message To You” będący zapowiedzią dużej płyty. Fani z ogromną niecierpliwością czekali na ten krążek, choć nie wiedząc czemu wytwórnia zwlekała dobrych kilka miesięcy z jego wydaniem. W końcu, w czerwcu 1971 roku, album zatytułowany „Fanny Adams” ukazuje się jednocześnie w Australii, Wlk. Brytanii i  USA. Recenzenci, szczególnie ci z Antypodów, rozpływają się w zachwytach i wystawiają albumowi maksymalne noty.

Album "Fanny Adams" (1971)
Album „Fanny Adams” (1971)

Na płycie dominuje wolne, ciężkie bluesrockowe granie, z elementami progresji przeplatane akustycznymi fragmentami. Takie połączenie klimatów Led Zeppelin z Sir Lord Baltimore. Siedem utworów i czterdzieści minut naprawdę solidnej porcji muzyki. Przede wszystkim zwraca uwagę doskonała produkcja i brzmienie płyty. Na pierwszy plan wybija się świetna gra basisty i kapitalny, mocny, charakterystyczny wokal. Płyta obfituje w wiele muzycznych smaczków, które odkrywam z każdym kolejnym przesłuchaniem, choć na pierwszy rzut wydaje się, że to proste i nieskomplikowane granie. Zaczyna się od „Ain’t No Loving Left”. Kilka sekund akustycznej gitary, a za chwilę bas i perkusja wbijają w fotel. Toczy się to wszystko powoli, bez pośpiechu, niczym walec drogowy. W trzeciej minucie wchodzi gitara z soczystą, pełną werwy solówką  napędzając tę ciężką maszynę do szybszej jazdy,  Fantastyczne otwarcie albumu. Po tak doskonałym wstępie wydawać się mogło, że grupa pójdzie za ciosem serwując nam kolejnego kilera. Tymczasem dostajemy pełną przestrzeni i wolności balladę „Sitting On Top Of The Room”. Dziesięć minut akustycznego, pięknego, progresywnego grania z przejmująco smutnym wokalem Douga Parkinsona, delikatną linią basu i „popylającą” jakby od niechcenia perkusją. No i ta niesamowita gitara. Czysta poezja. Następne nagrania utrzymane są już w konwencji mocnego, solidnego bluesrocka. W „Yesterday Was Today” doszukać się można podobieństwa do stylu grupy Atomic Rooster, zaś „Got To Get A Message To You” zahacza gdzieś o stylistykę Free. Ciężki, prosty riff i szalejącego Maloneya słychać w Mid Morning Madness”, zaś cały album zamyka świetny, dynamicznie zagrany bluesowy numer „They’re All Losers Honey”. Z cudowną solówką na zakończenie i tym hipnotycznym, uroczym wokalem. Trudno się od niego uwolnić – tak bardzo uzależnia! I kiedy milkną ostatnie dźwięki z tej płyty czuję niedosyt. Niedosyt, że to już wszystko, że płyta już się skończyła. Czterdzieści minut, które mijają jak pstryknięcie palcami.

Tył okładki"Fanny Adams" (reedycja CD 2005)
Tył okładki”Fanny Adams” (reedycja CD 2005)

Największą zaletą albumu „Fanny Adams” jest jego prostota. Skromnymi środkami wyrazu, bez silenia się na skomplikowane i zawiłe aranżacje muzycy nagrali płytę ciekawą, solidną i co ważne – na wysokim poziomie. Jak wiemy nie zagrozili nią Ołowianemu Sterowcowi, jak przewidywali australijscy recenzenci, ale śmiało zaliczyć ją można do szeroko pojętego kanonu rocka. Szkoda, że tuż po jej wydaniu drogi muzyków definitywnie rozeszły się i nie było ciągu dalszego. Kto wie, jak potoczyłyby się ich losy i dalsza kariera? Może jednak sen Australijczyków o wielkim zespole rockowym na miarę Led Zeppelin sprawdziłby się już wtedy..?

BACHDENKEL – największy z zapomnianych zespołów.

Amerykański magazyn „Rolling Stone „ powszechnie uważany za jedno z najbardziej kultowych czasopism świata, dyktujący trendy i wyznaczający nowe kierunki muzyczne poświęcił kilka lat temu na swych łamach sporo uwagi brytyjskiemu rockowi progresywnemu z pierwszej połowy lat 70-tych.  I żeby było ciekawiej autorzy tego ciekawego opracowania wzięli pod lupę zespoły, które mimo wysokiego poziomu artystycznego nie odniosły sukcesu na jaki zasługiwały, a wiele z nich przepadło w mrokach niepamięci. O pochodzącej z Birmingham grupie BACHDENKEL szacowny „Rolling Stone” napisał, że „…jest to największy z zapomnianych zespołów z Wysp Brytyjskich tamtych lat!”. I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić…

Początki istnienia zespołu sięgają magicznego dla muzyki rockowej roku 1968 kiedy to śpiewający gitarzysta Colin Swinburne, wokalista i basista Peter Kimberley, oraz perkusista Brian Smith zakładają grupę o nazwie U Know Who. Idealnie wpasowali się w nurt psychodelicznego rocka i w krótkim czasie zyskali rozgłos w rodzinnym mieście, a także poza jego granicami. Nawiasem mówiąc ich koncerty często otwierała raczkująca dopiero  na lokalnej scenie grupa… Black Sabbath. Trio związało się szybko z tzw. Birmingham Arts Lab, czyli z kręgiem artystów poszukujących nowych brzmień. Jako jedni z pierwszych na tamtejszej scenie podczas koncertów zaczęli eksperymentować z dźwiękiem zsynchronizowanym z pokazami świetlnymi. Tak jak to robił już zespół Pink Floyd, choć prawdę powiedziawszy ich pokazy były dużo skromniejsze. Wtedy też zmienili nazwę na BACHDENKEL, którą wygenerował im… komputer. W tamtych czasach było to absolutnym novum i taka informacja robiła wrażenie.

Grupa BACHDENKEL
Grupa BACHDENKEL. Po lewej Colin Swinburne (g.,voc), Peter Kimberley (voc, bg), Brian Smith (dr).

Mając status kultowego zespołu, pełni nadziei i wiary w sukces na chwilę opuszczają rodzinne miasto. Pomiędzy 1 czerwca, a 15 lipca 1970 roku w paryskim Sonor Studios   nagrywają materiał na swą pierwszą płytę. Jej producentem był Karel Beer, który gościnnie zagrał na organach w utworze „Come All Ye Faceless”. I w momencie, gdy wszystko wydaje się być pod kontrolą na grupę spada jakieś niewidzialne fatum. Pomimo dobrej promocji, udanych sesji zdjęciowych, pochlebnych recenzji prasowych z występów, gotowego materiału nikt na Wyspach nie chce wydać! Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się stało i dlaczego tak doskonały album przepadł zanim ujrzał światło dzienne. Nic dziwnego, że wściekli na to wszystko muzycy postanowili opuścić kraj i przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche. Konkretnie do Paryża, który po majowej rewolucji w 1968 roku bardzo chętnie przyjmował niepokornych artystów otwartych na nowe pomysły i nową muzykę. Minąć musiało kilka lat, aż w końcu francuski oddział Philipsa zdecydował się na jego wydanie. Stało się  to dokładnie 29 maja 1973 roku. Płyta wyszła w USA i całej Europie Zachodniej poza… Wlk. Brytanią! Na Wyspach wznowiono ją dopiero w 1978 roku, gdy zespół już nie istniał.

Bachdenkel "Lemmings" (1973)
Bachdenkel „Lemmings” (1973)

Płyta „Lemmings” to klasyczna pozycja z roku 1970. Bardzo piękna, melancholijna, może i smutna, ale pełna nadziei. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, nastrój, nawet tamto lato. To cudowne połączenie rocka z psychodelią i wczesnym rockiem progresywnym z wysokiej półki. Ma ta płyta coś z klimatów T2, Arcadium, późnych The Beatles i wczesnych Floydów. Już otwierający całość melancholijny, czterominutowy „Translation” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Początkowo ta spokojna ballada z narkotycznym wokalem za sprawą świetnego riffowego przejścia przeradza się w kawał mięsistego rocka. Fantastyczną, rozbujaną sekcję rytmiczną z doskonałymi partiami gitary usłyszymy w nagraniu „An Appointment With The Master”. Jest w tym nagraniu coś z klimatu ostatnich płyt słynnej czwórki z Liverpoolu. A zaraz po nim następuje najbardziej progresywny utwór na tej płycie, pełen zmian nastroju i narastającego napięcia „The Settlement Song”. Jedenaście minut świetnego progresywnego grania! Ale nie koniec na tym – jazda bez trzymanki trwa nadal. Poprzedzony dla oddechu króciutką balladową perełką „Long Time Living” kolejny utwór, osadzony w monotonnym rytmie, pełen jest dramatycznych gitarowych wstawek z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu.  Mowa o „Stranger Still” przywodzący na myśl psychodelicznych Pink Floyd i Love Sculpture (z okresu drugiej płyty). Całość kończy mocno zagęszczony „Come All Ye Faceless”, który kojarzy mi się z pierwszą częścią „Hey Joe” w wersji Deep Purple. Świetna kwintesencja całego albumu. Albumu, o którym ktoś kiedyś pięknie powiedział, że to brakujące ogniwo pomiędzy The Beatles, a King Crimson.

Drugi album  BACHDENKEL  nagrany jesienią, pomiędzy wrześniem a listopadem 1975 roku w paryskim Damiens Studios  pod okiem tego samego producenta został wydany… dwa lata później. No cóż, jak pech to pech.

Bachdenkel "Stalingrad" (1977)
Bachdenkel „Stalingrad” (1977)

Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka BACHDENKEL. Album „Stalingrad” (na okładce pisany cyrylicą) różnił się zdecydowanie od swego poprzednika. Mariaż psychodelii z hard rockiem i rockiem progresywnym w połowie lat 70-tych to już zamierzchła przeszłość. Przede wszystkim muzyka złagodniała, poszła w kierunku gitarowego grania z „miękką” odmianą melodyjnego prog-rocka. Takie skrzyżowanie Barclay James Harvest z jednej strony, z Wishbone Ash (ale z jedną gitarą) z drugiej. Osiem dość krótkich nagrań – żadne nie przekracza pięciu minut. Na uwagę zasługuje tytułowa bardzo ambitna dwuczęściowa kompozycja, która moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tym albumie. Partie gitary bardzo ładnie współbrzmią z delikatnymi rozmytymi klawiszami. Jest w tym dostojność, powaga, ale bez zbytniego epatowania emocjami. Część pierwsza otwierająca płytę jest instrumentalna. Druga, z cudownym, rozmarzonym wokalem zamyka album. Gitarowy i refleksyjny jest także „The Whole World”. Idealny do słuchania we dwoje w późną jesienną noc. Gdyby utwór ten zaśpiewał Jon Anderson, można by go uznać za perełkę starego Yes. „The Tournament” to z kolei niespokojny, trochę połamany rytmicznie kawałek, który burzy kruchy, atmosferyczny klimat całej płyty. Czuję w nim pazur King Crimson. Szkoda, że jest tak krótki, trwa bowiem niecałe trzy minuty. Muszę też pochwalić mocno rozkołysany, niemal hardrockowym (It’s Always) Easy To Be Hard” z jak zawsze świetną partią gitary i doskonałą sekcją rytmiczną.

Szkoda, że wielki potencjał zespołu BACHDENKEL pozostał do samego końca nieodkryty. Obie płyty grupy śmiało można dziś postawić na półce obok klasycznych albumów Yes, Genesis, czy ELP. Być może nie są to pozycje, które uderzają i powalają od pierwszego przesłuchania, ale też nie pozostawiają obojętnym. Niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się płytowej kolekcji.

Z drugiej zaś strony, patrząc na to humorystycznie i z lekkim przymrużeniem oka, to BACHDENKEL tak na zdrowy rozum nie mógł osiągnąć w epoce sukcesu. Bo proszę sobie pomyśleć: angielski zespół, niemiecka nazwa, nagrywali we Francji, pierwszy album wychodzi po trzech latach od nagrania w studio, drugi zaś po dwóch! Cóż, ci to dopiero mieli zezowate szczęście…

GRANICUS „Granicus” (1973)

W maju roku 334 p.n.e. Aleksander Wielki stoczył swą pierwszą wielką i zwycięską bitwę rozbijając w pył wojska perskie nad rzeką Granikos. Ta wygrana bitwa zapoczątkowała pasmo sukcesów Aleksandra Wielkiego w Azji, przynosząc mu też ogromną sławę, tytuł wybitnego stratega i jednego z największych zdobywców w historii ludzkości.

Wiele stuleci później, w 1969 roku w amerykańskim Cleveland w Stanie Ohio powstaje muzyczna grupa rockowa, która przyjmuje nazwę GRANICUS (angielska nazwa rzeki Granikos).  Założył ją grający na bębnach Joe Battaglia, miłośnik starożytnej historii, oraz wielki fan… Johna Bonhama. „Próby odbywaliśmy  u mnie w domu na poddaszu. Do dziś nie wiem jak my się tam pomieściliśmy? Kilka metrów wolnej przestrzeni, my i nasz sprzęt. Masakra! Słuchaliśmy wtedy dużo różnej muzyki. Szczególnie kapel takich jak Blue Cher, Cream, The Jimi Hendrix Experience. Ale wszystkich nas najbardziej kręcił Led Zeppelin”. Pięciu młodych muzyków tworzących zespół miało nadzieję, że nazwa GRANICUS przyniesie im szczęście, sławę, a ich muzyka podbije świat. Tak jak przed wiekami zrobił to Aleksander Wielki..

Na początku podbili rodzinne Cleveland, które w tym czasie opanowane było przez barwną i kolorową młodzież, pacyfistów i hippisów. Królował rock’n’roll, szybki seks i narkotyki. Ambicje podbicia szerszego grona odbiorców zaprowadziło ich  dwa lata później do Nowego Jorku. W Grafton wynajęli prywatną rezydencję Cedar House. Jak na światowego wielkomiejskiego molocha trafiła im się tam oaza ciszy i spokoju. Rezydencja położona była bowiem  na działce sąsiadującej z… 200-letnim cmentarzem. „Wychodząc nocą na podwórze czułem się jakbym trafił na plan filmowy rodem z horroru. Wiesz, pełnia księżyca, snująca się po ziemi mgła, a wokół wiekowe płyty nagrobkowe. Brakowało tylko upiorów, zombi i nawiedzonych duchów” – z rozbawieniem wspominał po latach wokalista zespołu Woody Leffel.

Granicus (1973)
Granicus (1973)

W Nowym Jorku oprócz licznych koncertów wzięli także udział w dość nietypowym przesłuchaniu dla przedstawicieli firm płytowych. Panowie z branży szukający nowych talentów oddzieleni byli od sceny kotarą – taka nowa forma przesłuchania w „ciemno”. Każdy wykonawca dostał dwadzieścia minut na przedstawienie swojej muzyki. GRANICUS już po dziesięciu otrzymali od zgromadzonej tam publiczności owację na stojąco. Pierwszy przebił się do nich przedstawiciel słynnej wytwórni RCA Records (tej od płyt Elvisa) proponując podpisanie kontraktu niemal „od ręki”. Ostatecznie stało się to parę tygodni później, dokładnie 15 marca 1973 r. Wkrótce zespół wszedł do studia nagraniowego RCA, gdzie pod okiem producenta Martina Lasta w ciągu zaledwie dziesięciu dni nagrał materiał na swój debiutancki album. Płyta, z uroczą okładką zaprojektowaną przez Gusa Moslera, ukazała się dwa miesiące później pod prostym i niezbyt wyszukanym  tytułem „Granicus”.

GRANICUS "Granicus" (1973)
GRANICUS „Granicus” (1973)

Myślę, że miłośnicy wczesnych Rush, Pavlov’s Dog (debiut!), czy Blue Cher będą zachwyceni. Na tej świetnej płycie mamy dużą dawkę ostrej gitary, inteligentne aranżacje, doskonałe kompozycje i kapitalny śpiew wokalisty. Woody Leffel jednym kojarzy się z Robertem Plantem, innym z Glennem Hughesem (szczególnie w „When You’re Movin”), czy Ianem Gillanem. Mnie, z uwagi na wysoki głos, bardziej przypomina Geddy’ego Lee z Rush, o czym przekonać się można już na samym początku płyty słuchając utworu „You’re  In America”. Trzeba przyznać, że umiejętności wokalnych nie można mu odmówić. Zresztą tak jak i pozostałym członkom zespołu. Ten energetyczny, czterominutowy kawałek napędzany jest solidną sekcją rytmiczną , którą tworzy Joe Battaglia (dr) i Dale Bedford (bg) i z ostrą, tnącą jak brzytwa gitarą Wayne’a Andersona. Duża dawka szalonej energii płynie także z następnego nagrania, a to za sprawą świetnego riffu. Kiedy „Bad Talk” zaprezentowałem jednemu z moich przyjaciół, ten spojrzał na mnie i zapytał: „Czy to jest jakieś nieznane , stare nagranie Budgie? A może Rush?”. Niecałe trzy minuty, ale jakże  gęstego, solidnego grania. A zaraz po nim przychodzą kojące dźwięki akustycznej gitary i snującego się melotronu. Ten jedyny instrumentalny utwór na płycie zatytułowany „Twilight” to siedem minut cudownego i urokliwie marzycielskiego klimatu. Ten klimat przewija się w następnym utworze, a przynajmniej w jego pierwszej części – epickim, wzniosłym, jedenastominutowym arcydziele „Prayer”. Ktoś nawet kiedyś powiedział, że mogłaby to być swoista odpowiedź na „Stairway To Heaven”! No cóż, śmiała teza. Choć z drugiej strony, czemuż by nie..? Wszak kompozycja jest naprawdę znakomita,  a gra na gitarze Andersona przyprawia o gęsią skórkę. Muzyczny klejnot! Po takim rarytasie wydawać by się mogło, że reszta będzie już słabsza. Ależ gdzie tam! „Cleveland, Ohio” to znowu czadowe granie ze świetną melodyjną linią basu na pierwszym planie. Fajnie pulsujący bas słychać  także w nagraniu „Nightmare” z bardzo ładnymi balladowymi fragmentami i przejmującym śpiewem Leffela. Całość okraszona gitarowymi solówkami kojarzy się z Wishbone Ash. „When You’re Movin” to intensywny, ostry kawałek z trochę soulowym, ale jednocześnie bardzo agresywnym śpiewem. I na zakończenie „Paradise” . Rozpoczyna się perkusyjnym wstępem, po którym wchodzi wspaniały riff gitary uzupełniony solówką drugiego gitarzysty All Pinel’a, która zresztą ciągnie się przez pierwsze zwrotki. Potem zespół zaczyna kombinować. Pojawiają się nowe motywy – raz ostrzejsze, kiedy indziej wolniejsze. Cudowne zakończenie płyty!

Austriacka reedycja płyty CD z 2009 roku zawiera cztery bonusy. Są to fragmenty występu „na żywo” w Radio Show z listopada 1973 roku, w tym niepublikowany na albumie świetny „Hollywood Star”.

Tył okładki "Granicus" (reedycja CD z 2009)
Tył okładki „Granicus” (Austriacka reedycja CD z 2009)

Zespół GRANICUS  tuż po wydaniu płyty wkrótce się rozpadł. Zdążyli jeszcze zagrać kilka koncertów. Między innymi z Bobem Segerem, grupami Cactus i Spirit. I choć publiczności przyjmowała ich entuzjastycznie, to płyta sprzedawała się marnie. Nic dziwnego skoro wytwórnia RCA pokpiła (nie po raz pierwszy zresztą) sprawę wycofując się z obiecanej promocji albumu. Słuchając dziś płyty „Granicus” żałuję, że zespołowi nie udało się w epoce osiągnąć sukcesu. Był potencjał, była muzyczna wyobraźnia, był talent. Zabrakło jedynie szczęścia. Choćby odrobiny tej, jaką miał Aleksander Macedoński zwany też Aleksandrem Wielkim w 334 roku p.n.e. nad rzeką Granikos pokonując Persów…

BLODWYN PIG. Blues z jazzem i świnka z petem.

Okładkę płyty „Ahead Rings Out” grupy BLODWYN PIG zaliczam do najbardziej sympatycznych w historii muzyki rockowej. Świnka w słonecznych okularach, słuchawkach na uszach i petem w ryjku za każdym razem rozbrajała moich kolegów, którzy wpadali do mnie, by posłuchać muzyki z płyt, które w tamtych czasach były w naszym kraju ogólnie niedostępne. Zawsze była to jedna wielka salwa śmiechu. Jednak gdy przyszło do słuchania zawartości albumu jakoś tak szybciutko się ulatniali… No cóż – kiedy ja odkrywałem kolejne blues rockowe perełki, moich przyjaciół fascynowała muzyka disco i nagrania Abby, Boney M, Bee Gees, Donny Summer… Takie to były czasy. Wiedziałem jednak, że moda na kolorowe disco prędzej czy później minie, zaś blues trwać będzie wiecznie.

Założycielem grupy i jej niekwestionowanym liderem był doskonały gitarzysta Mick Abrahams, który po spektakularnym sukcesie debiutanckiego albumu Jethro Tull „This Was” (1968) opuścił Iana Andersona i spółkę. Gitarzysta chciał, by Tull szli w kierunku jazz rocka i bluesa, Andersonowi zaś nie było to po drodze. On miał swoją wizję i swój pomysł na muzykę. Chciał pociągnąć zespół w rejony folku, muzyki klasycznej i rocka progresywnego. Jak to wszystko się skończyło – wszyscy wiemy. Jethro Tull stała się jedną z tych wielkich, najważniejszych i niepowtarzalnych grup progresywnych XX wieku. BLODWYN PIG do dziś zaś uchodzi „tylko”(?!) za jedną z najlepszy grup w historii brytyjskiego undergroundu. Mick Abrahams wraz z Jackiem Lancasterem (saksofony, flety, skrzypce), Andy Pylem (gitara basowa), oraz Ronem Bergiem (perkusja) – później zastąpił go znany także z Jethro Tull, Clive Bunker – nagrali dwie płyty, w których idealnie połączyli soczystego rocka z bluesem, jazzem i odrobiną folku. Dodam, że obie są wręcz doskonałe!

W maju 1969 zespół zadebiutował wydaną przez Island małą płytką „Dear Jill/Sweet Caroline”. Szkoda, że strona B singla nigdy nie ukazała się na żadnym albumie, bo to fajny dynamiczny i mocno riffujący numer. Duży album, nagrany w londyńskim Morgan Studios, którego producentem był Andy Johns (młodszy brat Glyn’a Johnsa tego od The Rolling Stones, The Who i Led Zeppelin) ukazał się w sierpniu. „Pamiętam, że wszyscy byliśmy bardzo zachwyceni z końcowego wyniku, zaś „Dear Jill” ze świetną partią Jacka na saksofonie sopranowym do dziś należy do moich ulubionych kawałków” – wspominał po latach Mick Abrahams w jednym z wywiadów.

Blodwyn Pig "Ahead Rings Out" (1969)
Blodwyn Pig „Ahead Rings Out” (1969)

Na płycie dominuje blues i jazz. Pierwszy to domena gitarzysty o oryginalnym, rozpoznawalnym stylu . Druga to zasługa niezwykle utalentowanego Jacka Lancastera, który swą grą na saksofonach i flecie zachwyca nie mniej niż Dick Heckstall-Smith z Colosseum. Niemal wszystkie kawałki to wulkan niczym nieskrępowanej energii. Wszystko wręcz pływa w gęstej muzycznej lawie ugotowanej w rockowych riffach i pełnych pasji instrumentalnych pasażach. Zaczyna się od kapitalnego „It’s Only Love”  – energetycznego dialogu gitarowo-saksofonowego przypominającego nieco „Walking In The Park” Colosseum. Szybkie tempo powtórzy się w instrumentalnym, bardzo ekspresyjnym „The Modern Alchemist” i mocno rozbujanym „Leave  For Me” potwierdzającym wielką klasę Lancastera. Podoba mi się także masywny „Up And Coming”, oraz chwalony przez gitarzystę i zagrany na gitarze slide „Dear Jill”. Płytę zamyka rewelacyjny „Ain’t Ya Commin’Home, Babe?”. Kapitalny wstęp grających unisono gitary i saksofonu, krótki tekst i świetna czterominutowa improwizacja gitarzysty i saksofonisty na tle zabójczej wręcz, miażdżącej uszy sekcji rytmicznej. Jeden z najlepszych, najbardziej porywających rockowych utworów końca dekady! Nie żartuję!

Warto też wiedzieć, że amerykańskie wydanie LP zawierało nieco inny zestaw nagrań, oraz trochę zmienioną okładkę. Kompaktowa reedycja wydana przez EMI (2006 r.) zawiera zaś siedem bonusów (sześć autorstwa Micka Abrahamsa) w tym wydany we wrześniu ’69 bardzo intensywny singiel „Walk On Water/Summer Day” .

Na kolejne wydawnictwo BLODWYN PIG nie trzeba było zbyt długo czekać. Album „Getting To This” ukazał się osiem miesięcy później, w kwietniu 1970 roku, który tym razem wydał słynny Chrysalis (ten od płyt „starego” Genesis).

Blodwyn Pig "Getting To This" (1970)
Blodwyn Pig „Getting To This” (1970)

Drugi album i to samo kapitalne, intensywne, progresywne granie, w których luźno krzyżują się style wczesnych Jethro Tull, Ten Years After i Colosseum. Nagrania są bardziej dopracowane, by nie powiedzieć –  dopieszczone. Wynika z tego, że grupa więcej czasu poświęciła pracy w studio nagraniowym, a w zasadzie w dwóch: w Olympic (rok później powstanie tu słynny „Electric Warrior” T.Rex)  i w Trident (tutaj zaś The Jimi Hendrix Experience nagrali swe trzy, a więc wszystkie, studyjne albumy). Już po pierwszym przesłuchaniu moją szczególną uwagę zwróciły dwa numery. Pierwszy, to składający się z czterech części, ośmiominutowy „San Francisco Sketches” z wokalnymi harmoniami w stylu… The Moody Blues, z jazzowymi wstawkami i oczywiście z mocnym „grzaniem” na gitarę i dęciaki. Bardzo progresywna kompozycja. Drugi to „See Me Way”. Ma on w sobie potężną dynamikę, mnóstwo riffów, nagłe zmiany tempa i nastroju. Obok sztandarowego „Ain’t Ya Coming Home, Babe?” z „jedynki” jest to chyba najlepszy i najbardziej chwytliwy utwór grupy. Oczywiście nie mogę odmówić reszcie nagrań bardzo wysokiego poziomu. Zwłaszcza powala mnie rozimprowizowany, a przy tym zagrany z impetem „Send Your Son To Die”. Jest też niemal hardrockowy, oparty na świetnym gitarowym riffie „Worry”, czy też galopujący, instrumentalny „The Squirelling Must Go On”. Niebo w gębie! A są jeszcze tak smakowite kąski jak otwierający całość „Drive Me” czy akustyczny „Toys”.  Album okazał się sporym sukcesem komercyjnym ostatecznie plasując się na ósmym miejscu brytyjskich list przebojów, a więc jedną pozycję wyżej, niż poprzednik. Swoją doskonałą dyspozycję zespół potwierdził na licznych koncertach. Mimo to Mick Abrahams opuścił grupę. Powód? „Ogólne rozczarowanie stroną muzycznego biznesu” jak enigmatycznie wówczas stwierdził. Zastąpił go, co prawda na moment, Tony Banks, gitarzysta z pierwszego składu Yes, ale niedługo potem grupa zawiesiła działalność.

Muzycy wznowili ją w 1974 roku prawie w oryginalnym składzie (jedynie chorego Rona Berga za perkusją zastąpił Clive Bunker) rejestrując dla radia BBC dwie sesje nagraniowe – po czym dali sobie spokój. Część tych nagrań ukazała się po latach na CD pt. „The Modern Alchemist” (Indigo, 1997) i „The Basement Tapes” (Hux, 2000). Nie udało mi się dotrzeć do tych płyt, więc daruję sobie ich opis i zawartość.

W 1971 roku gitarzysta założył Mick Abrahams Band, zaś Andy Pale i Ron Berger grali potem w Juicy Lucy i Savoy Brown. Jack Lancaster występował w Mick Abrahams Band (LP „At Last„), był też producentem muzycznym, oraz uczestniczył w kilku jazz-rockowych projektach. Panowie AbrahamsLancaster w połowie lat 90-tych wskrzesili raz jeszcze BLODWYN PIG i wraz z nowymi muzykami nagrali nawet dwa albumy. Niestety przeszły one bez echa. No cóż – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że dwie pierwsze płyty BLODWYN PIG to ozdoba każdej szanującej się domowej płytoteki. Nawet jeśli w przeszłości słuchało się tylko prostej muzyki disco. Warto mieć je pod ręką także i z innego, bardzo prozaicznego powodu. Gdy nasze spotkanie towarzyskie zacznie robić się smętne, dobry humor przywróci wszystkim widok okładki z różową świnką z petem w ryjku…

Ashkan „In From The Cold” (1970)

Grupa ASHKAN działała na muzycznej scenie zaledwie kilka miesięcy. Pozostawiła po sobie jeden jedyny album zatytułowany „In From The Cold” zrealizowany w grudniu 1969 roku, a wydany miesiąc później przez specjalizującą się w promowaniu nowych, undergoundowych zespołów firmę Decca Nova – oddziału znanego koncernu płytowego Decca.  Album z czarującą jak dla mnie okładką, która nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z teledyskiem do piosenki „Gdybyś kochał, hej!” naszej grupy Breakout. Pewnie przez ten wiatrak stojący za muzykami…

ASHKAN "In From The Cold" (1970)
ASHKAN „In From The Cold” (1970)

Płyta zawiera osiem nagrań, trwających łącznie aż pięćdziesiąt dwie minuty muzyki. Jak na rok siedemdziesiąty można powiedzieć, że był to chyba jeden z najdłuższych pojedynczych albumów w tym czasie. Rok później zespół UFO wyda swoją słynną „dwójkę” o osiem minut dłuższą przyprawiając tym samym swych techników i inżynierów dźwięku o totalny ból głowy. Przypomnę, że ze względów technicznych płyty analogowe standardowo zawierały maksymalnie do 45 minut muzyki i nie lada wyzwaniem dla inżynierów dźwięku było upchnięcie na czarnym krążku dodatkowych kilkunastu minut! Słuchając „In From The Cold” mam wrażenie, że te 52 minuty mijają szybko. Zbyt szybko. Tę opinie podzielą zapewne wszyscy fani ciężkiego bluesującego prog-rocka po wysłuchaniu tej jakże klasycznej, z dzisiejszego punktu widzenia, płyty.

W skład grupy ASHKAN wchodzili: wokalista Steve Bailey nota bene przypominający barwą głosu młodego Joe Cockera, basista Ron Bending, perkusista Terry Sims, oraz lider zespołu, kompozytor i gitarzysta Bob Weston. Warto wiedzieć, że Weston grał wcześniej (choć krótko) w blues rockowej kapeli Black Cat Bones, tuż po tym gdy odeszli z niej Paul Kossoff i Simone Kirk – obaj powołali wkrótce do życia grupę Free. Kilka lat później Boba Westona usłyszeć mogliśmy na dwóch albumach Fleetwood Mac: „Penguin” (1973) i „Mystery To Me” (1974).

Płyta zaczyna się od „Going Home”, ciężkiego blues rocka toczącego się powoli jak walec. Sześć i pół minuty w którym Steve Marriott i jego Small Faces spotykają Free. Dech w piersiach zapiera. Dużo żywszy „Take These Chainse” ma bardzo fajną partię gitary z efektem wah-wah, zaś „Stop (Wait & Listen)”, oraz „Slighty Country” to psychodeliczno-folkowe nagrania, które traktuję jako przystawki przed daniami głównymi. Pierwsze z nich to blisko ośmiominutowy, doskonały „Backlash Blues” z bardzo dynamiczną, pełną inwencji grą na gitarze Boba Westona. Bardzo po drodze było w tym kawałku grupie ASHKAN do wspomnianego wyżej Black Cat Bones. Świetny numer!Jednak prawdziwą perłą tego albumu jest moim zdaniem utwór, który zamyka całość. Dwunastominutowy  „Darknes” to prawdziwy majstersztyk rockowego grania, który można postawić w jednym szeregu pomiędzy „Man Of The World” Fleetwood Mac, a suitą „Morning” rewelacyjnego tria T2! Zaczyna się leniwie, by nie powiedzieć sennie. Potem mamy nagłe przyspieszenia, zmiany nastroju i pod koniec ta cudowna improwizacja na dwie gitary! Kiedy utwór się kończy ze zdziwieniem i niedowierzaniem stwierdzam, że to najszybsze 12 minut jakie mi upłynęły! I łapię się na tym, że ponownie wciskam przycisk repeat na pilocie odtwarzacza CD. A przecież nie wypada nie wspomnieć, że oprócz tego są tu jeszcze tak świetne kawałki jak energetyczny „One Of Us Two” i mocno rozkołysany, niemal hipnotyczny „Practically Never Happens”.

Album „In From The Cold” może i nie należy do ścisłej klasyki gatunku jak np. płyty Andromedy i T2, ale niewątpliwie wart jest poznania. Zresztą zaczyna on być pomału doceniany przez fanów starego rocka o czym świadczą wciąż rosnące ceny za oryginalny longplay (zwłaszcza w Ebayu). Dodam, że winyl ukazał się także w znacznie rzadszej, monofonicznej wersji. Rarytas i prawdziwy obiekt westchnień wielu poważnych kolekcjonerów czarnego krążka. Ja pozostaję jednak przy swojej wersji kompaktowej, którą wydała bardzo ceniona przeze mnie wytwórnia Grapefruit w 2010 roku.

IRIS „Crossing The Desert” (1996)

Słuchając po raz pierwszy płyty „Crossing The Desert” pomyślałem sobie jak wielka to strata dla muzyki, że tak świetny gitarzysta jakim jest Sylvain Gouvernaire tak rzadko nagrywa płyty. Dociekliwym fanom art rocka nazwisko tego muzyka powinno być znane. Szczególnie tym, którzy śledzili francuską scenę progresywną na początku lat 90-tych. Sylvain Gouvernaire uznawany za najlepszego gitarzystę młodego pokolenia nad Sekwaną był wówczas liderem grupy Arrakeen, która – i tu ciekawostka – towarzyszyła zespołowi Marillion w trasie promującą płytę „Seasons End”. Ich debiutancki mini album „Patchwork” (1991) cieszył się sporą popularnością, a zespół uznano wówczas za największą nadzieję francuskiego art rocka. Niezadowolony ze słabej promocji płyty Sylvain opuszcza Francję i przenosi się na drugą stronę Kanału La Manche. Wkrótce bierze udział w projekcie muzycznym Casino, który stworzyli klawiszowiec Clive Nolan z Pendragon i nieodżałowany wokalista Geoff Mann z Twelfth Night (zmarł dwa lata później). Nota bene płyta „Casino” w hermetycznych kręgach sympatyków nowego progresywnego rocka do dnia dzisiejszego ma status kultowy. Do historii gatunku na trwałe wpisały się też gitarowe fajerwerki właśnie w wykonaniu Sylvaina Gouvernaire’a szczególnie w epickim finałowym utworze tego wydawnictwa „Beyond That Door”. Potem słuch o gitarzyście zaginął na kilka lat.

Sylvain Gouvernaire nie próżnował jednak. Okazało się, że w tym czasie francuski gitarzysta pracował nad swym solowym projektem poszukując jednocześnie muzyków, z którymi mógłby go zrealizować. Jego wybór padł na zachęcająco zacne towarzystwo, bowiem Ian Mosley (dr) i Pete Trewavas (bg) to muzycy grupy Marillion. Przy tak wspaniałej sekcji rytmicznej można naprawdę pokazać pełnię swoich umiejętności i zrealizować ciekawy pomysł. Projekt muzyczny – bowiem w takiej kategorii należy traktować współpracę całej trójki artystów – przyjął nazwę IRIS, który w postaci płyty „Crossing The Desert” ukazał się w 1996 roku.

IRIS "Crossing The Desert"
IRIS „Crossing The Desert”

Okładka przedstawiająca postać ciągnącą na łańcuchu telewizor przez pustynię autorstwa samego gitarzysty to zapewne metafora bezgranicznego uwiązania człowieka do kultury masowej i jej narzędzi (w tym wypadku telewizora). Nie powiem – jest bardzo interesująca. Tak jak i muzyka zawarta na płycie. Album zawiera osiem instrumentalnych kompozycji o intrygującym klimacie i pełnym pasji muzycznym zaangażowaniu. Utwory nie są długie i płynnie przechodzą jeden w drugi. Pięćdziesiąt minut muzyki mocno zakorzenionej w jazzrockowej tradycji adresowanej bardziej do jazzowej publiczności niż do ortodoksyjnych fanów rocka symfonicznego. Uprzedzam, że nie ma tu klimatów z twórczości Marillion (no może poza jednym wyjątkiem), choć z łatwością rozpoznamy charakterystyczne pierwiastki dla gry MosleyaTrewavasa. Nie da się jednakże nie zauważyć, że na „Crossing The Desert” zdecydowanie dominującym instrumentem jest gitara Gouvernaire’a.

Tył okładki.
Tył okładki.

Już w otwierającym płytę „Indian Dream” mamy wspaniałe sola gitarowe, a cały utwór zadziwia nas niezwykłą muzyczną przestrzenią. Jazzrockowy „Train De Vie”, znów z niesamowitą partią gitary solowej, podparty jest  wspaniałymi basowymi pulsacjami. Równie zachwycające i przepiękne partie gitary basowej w wykonaniu Trewavasa słyszymy w „Memory Of Eagle”. Zaczyna się gitarą akustyczną i dźwiękiem fortepianowych klawiszy, ale takich basowych motywów nie usłyszymy chyba na żadnej płycie Marillion! Ma ciekawy klimat, choć nie zaliczyłbym jej do ballady. Raczej to mroczny, instrumentalny song w duchu grupy Camel z okresu „Stationary Traveller”. Swoje wirtuozerskie mistrzostwo z kaskadą porywających solówek Gouvernaire pokazuje w „Tap On Top”W jego kulminacyjnym punkcie staje się zuchwalszy niż niejedna solówka Steve’a Vaia. Ale jak dla mnie najjaśniejszym punktem płyty jest kompozycja „War”. Na tle syntezatorowego tła słyszymy  złowieszczo brzmiące bębny, a potem nadciąga, niczym wojenna flota, gitara Sylvaine’a. To jedyny raz, gdy gra gitarzysty przypomina mi styl Steve’a Rothery’ego przez co utwór ma taki marillionowy klimat. Nie ukrywam, że słuchając jego solówek w tym nagraniu ciary przechodzą mi przez całe ciało. Perła! Po takim daniu głównym chwila wytchnienia w krótkim, zaledwie dwuminutowym „Obsesion”  a zaraz po nim tytułowy i najdłuższy „Crossing The Desert”. I znowu muszę pochwalić gitarzystę grającego przepiękne kanonady solówek, któremu wtórują porywające motywy gitary basowej i soczysta perkusja. Pojawiający się na początku fortepian spina ten utwór klamrą kończąc go fortepianowymi dźwiękami. Cudo! Na zakończenie dostajemy „Ocean Song” .  Wyciszający i relaksujący po gitarowych, pełnych emocji uniesieniach. Delikatne i czułe pożegnanie twórcy projektu i całego materiału muzycznego –Sylvaine’a Gouvernaire’a.

Zespół IRIS.
Zespół IRIS. Od lewej: Pete Trewavas (bg),  Sylvaine Gouvernaire (g) i Ian Mosley (dr).

Płyty „Crossing The Desert” słucha się z zapartym tchem. Jest ona niezwykle relaksująca i działająca na wyobraźnię. Idealna pozycja na długie jesienno-zimowe wieczory. Czy jest ona próbą pokazania jeszcze jednego oblicza muzyki progresywnej? Z uwagi na to, że projekt pod nazwą IRIS nagrał tylko jedną płytę sądzę, że były to tylko muzyczne wakacje trzech znakomitych muzyków. Muzyków  którzy przez chwilę zapragnęli zagrać coś zupełnie innego. Tak dla odpoczynku i relaksu. A wkrótce po tym wrócili do swoich zajęć…

ARABSKI DIAMENT: OSIRIS „Myths And Legends” (1984)

Nie od dziś wiadomo, że muzyka rockowa nie zna granic i gra się ją z wielkim powodzeniem na całym świecie. Cieszę się bardzo, gdy do mojej płytowej kolekcji dołączają płyty z Ameryki Łacińskiej, Azji, Australii, Afryki. Niektóre z nich gościły już w ROCKOWYM ZAWROCIE GŁOWY. Słucham je zawsze z wielką i niekłamaną przyjemnością, Poziomem wykonawczym, wyobraźnią muzyczną, czy produkcją wiele z nich nie ustępuje krążkom nagranym przez europejskie i amerykańskie zespoły. Ba! częstokroć biją na głowę pozycje, które uważamy powszechnie za podstawowy kanon rocka. A jeśli trafi się perełka art rocka z całkiem malutkiego i bardzo odległego kraju moja radość jest wówczas podwójna.

Rock progresywny tak naprawdę umarł śmiercią naturalną w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku, kiedy na Wyspach rozszalała się era punk rocka. Ale, że nic na tym świecie nie jest wieczne, umarł wkrótce także i ten gatunek, a po  jego erze powstała nihilistyczna dziura. Do głosu doszła muzyka disco, plastikowy new romantic, syntezatorowy koszmarny pop. Iskierka nadziei zaświtała w momencie pojawienia się debiutu Marillion „Script For A Jester’s Tear” (1983), która przywróciła moją wiarę, że jednak rock progresywny się odrodzi. Czekaliśmy na ten moment dość długo. Co prawda jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale… Sukces kolejnych płyt Marillion pociągnął za sobą inne zespoły: IQ, Pendragon, Pallas, Jadis, Twelfth Night…  Powoli odradzała się nowa fala tzw.  neoprogresywnego rocka która dotarła nawet do tak egzotycznego jak dla nas miejsca na Ziemi jakim jest  Bahrajn!

BAHRAJN to mały, mega bogaty w ropę emirat arabski w Zatoce Perskiej. Próżno jednak szukać tu pięknej flory i fauny. Cały Bahrajn to tak naprawdę pustynia i słone bagna. Prawie żadnej roślinności poza sucholubnymi palmami i prawie żadnych zwierząt. W stolicy (Manama) mieszka 120 tys. Arabów, najwyższy szczyt ma wysokość połowy Pałacu Kultury, a w całym kraju nie ma ani jednej rzeki. Kultura arabska wciąż jest nam obca. Widok kompletnie  pozasłanianych kobiet w czarnych szatach nawet na głowie przy temperaturze +42 jest lekko szokująca dla przybyłego Europejczyka przyzwyczajonego do nagich pępków i biustów w letnie gorące miesiące. Uzyskana niepodległość w 1971 roku spowodowała, że zyski ze sprzedaży ropy naftowej są inwestowane na miejscu. Bogactwo i architektoniczny przepych bije w oczy na dużą odległość.

Fragment widoku na Zatokę Bahraińską od strony lądu.
Fragment widoku na Zatokę Bahrajską od strony lądu.

Pochodzący z dalekiego i egzotycznego Bahrajnu zespół OSIRIS powstał w 1979 roku z inicjatywy braci Al-Sadeqi zafascynowanych muzyką grupy Camel i Genesis. Najstarszy z nich, gitarzysta i wokalista Mohamed, perkusista Nabil i wokalista Sabah namówili swych przyjaciół: basistę Ali Konhji, oraz dwóch klawiszowców Abdul Razzak ArianaNader Sharifa do wspólnego muzykowania. Nazwę zaczerpnęli z egipskiej mitologi. Miała ona symbolicznie nawiązywać do niedawno odzyskanej wolności. Przypomnę, że  Ozyrys to bóg śmierci, ale też i odrodzonego życia. To także Wielki Sędzia zmarłych.

Osiris (1980)
Osiris (1980)

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Osiris” nagrali w 1981 roku. Z braku profesjonalnego studia cały materiał został zarejestrowany w… Malezji! Trzy lata później stworzyli „Myths And Legends”, który szczęśliwym zrządzeniem losu trafił w moje ręce. Niestety z braku dystrybucji nagrania te przeleżały kilka lat w „szufladzie”. Odkryła je dopiero niezawodna, mała francuska wytwórnia płytowa Musea specjalizująca się w wyszukiwaniu i wydawaniu płyt młodych, nieznanych zespołów progresywnych. Czapki z głów przed ludźmi z Musea!

Osiris "Myths And Legends" (1984)
Osiris „Myths And Legends” (1984)

Album „Myths And Legends” to kawał autentycznego art rocka, tyle że późno wydany. Sześć spośród siedmiu utworów, które znajdują się na płycie nagrano w lipcu 1984 roku w nowiutkim Eagle Studio Bahrain. Prace pod okiem inżyniera dźwięku Grahama Carter-Dimmocka trwały pięć dni. Pośpiech był tak wielki, że ostatnie nagranie,  „The Power”, dokończone zostało już w domowym prywatnym studio braci Al-Sadeqi w styczniu roku następnego. Pomimo pośpiechu, pomimo złożoności muzyki zespołowi udało się nagrać album wysokiej jakości. Całość wydała Musea w grudniu 1995. Taki gwiazdkowy prezent pod choinkę dla wszystkich miłośników muzyki tego gatunku.

Tył okładki
Tył okładki

„Myths And Legends” to czysty, piękny progres. Coś pomiędzy starym dobrym Camel i Genesis z małą domieszką Caravan. Rozbudowane, gęste, soczyste (podwójne) klawisze przywodzą też momentami na myśl nagrania ELP – ot choćby wstęp do pięknego, najdłuższego dziewięciominutowego „Wasted”. Nie mniej temu akurat utworowi najbliżej jest moim zdaniem do klasycznej płyty „Moonmadnes” Camel i odrobiny „Black Noise” kanadyjskiego FM choć nie brak tu ostrej gitary rytmicznej wymieszanej z całą paletą organowo – syntezatarowych dźwięków. Cała płyta skrzy się zresztą od tych fantastycznych solówek klawiszowych, które współgrają z nie mniej cudownymi, solowymi partiami gitary prowadzącej. Ktoś tu naprawdę kochał brzmienie i styl Andy Latimera! Już tytułowy utwór potwierdza, że mamy tu wiele znakomitych melodii na gitarę i syntezator. „Free Like The Wind” ociera się o symfoniczne niemal brzmienie grupy Yes. Z kolei „Voyage” to jeden z najlepszych utworów. Zaczyna się delikatnie, a potem kilka razy zmienia się nastrój. Nie ma tu wirtuozerii na pokaz, jedynie entuzjazm, romantyzm w dobrym tego słowa znaczeniu i instynkt harmonii.  Nikt tu nie kombinuje, nikt też nie sili się by jego instrument był tym pierwszoplanowym. Jestem pełen podziwu za to kapitalne zespołowe zgranie, Do tego dobra sekcja rytmiczna, świetna melodyka i żywiołowe granie przywodzą na myśl najlepsze okresy starego dobrego art rocka. Myślę, że ta płyta, choć nie wnosi wiele do historii progresywnego gatunku zadowoli każdego jej fana. Doskonała pozycja na jesienną szarugę, lub długie zimowe wieczory.

OSIRIS jest chyba jedynym znanym prog rockowym zespołem pochodzącym z krajów arabskich. Dyskografia grupy to w sumie sześć albumów. z których ostatni „Tales Of The Divers” ukazał się w 2010 roku. Sądzę, że warto poznać bliżej twórczość tego ciekawego i interesującego zespołu z Bahrajnu. Nie dajmy zatem „umrzeć” tej muzyce skoro teraz dużo łatwiej jest ją zdobyć niż dwadzieścia lat temu.

TWINK „Think Pink” (1970)

Lata świetlne temu, nie znając jeszcze zawartości płyty, nie wiedząc nawet czy TWINK to zespół, czy może pseudonim artystyczny, zafascynowała mnie od pierwszego spojrzenia okładka tego albumu. Przepiękne zdjęcie parkowej  alei z niesamowicie wysokimi, strzelistymi starymi drzewami, z grubym dywanem opadłych suchych już liści. W głębi, w dalekim planie samotna, jakże drobna i niepozornie wyglądająca postać. Jest w tym i nostalgia i melancholia i jakiś magiczny poetycki klimat. Aż chce mi się wejść w tę aleję, poczuć zapach odchodzącej już jesieni, pooddychać jej wilgotnym powietrzem, dotknąć ręką chropowatej kory drzew. I spotkać się z osobą, która zmierza w naszą stronę…

TWINK "Think Pink" (1970)
TWINK „Think Pink” (1970)

Pod pseudonimem Twink krył się były perkusista Tomorrow, The Pretty Things i Pink Fairies, który był centralną postacią brytyjskiej sceny psychodelicznej. W rzeczywistości nazywał się John Charles Alder. Mając niespełna dziewiętnaście lat w rodzinnym Colchester zadebiutował w rhythm and bluesowym zespole Fairies. Grupa zyskała tylko lokalną sławę, nie mniej w 1964 roku nagrała singla „Don’t Think Twice It’s Alright” który wydała Decca Records.To wówczas narodził się jego pseudonim. Natura obdarzyła go burzą długich, gęstych, kręconych włosów. Do ich pielęgnacji zużywał po kilka butelek popularnej wówczas odżywki marki Twink. Nawiasem mówiąc używał jej też Eric Clapton, o czym wspomina w swojej „Autobiografii” (Wydawnictwo Dolnośląskie 2008r.), a kosztowała ona wtedy 37 pensów. To właśnie od tego pielęgnacyjnego balsamu wzięła się „ksywka” muzyka.  Wkrótce potem perkusista przeniósł się do stolicy, stając się prominentnym członkiem wyjątkowej sceny muzycznej, która powstała z hippiesowskiej enklawy Notting Hill.

John Charles Alder jakoTwink (1967)
John Alder jakoTwink (1967)

Ściśle związany z psychodelicznym podziemiem, z całą tą londyńską bohemą, mieszkając w wielokulturowej dzielnicy Ladbroke Grove i nieustannie koncertując w różnych, dziś już legendarnych klubach otarł się o historyczne dziś postaci, A może to legendy muzyczne krzyżowały z nim swe drogi..? „Z grupą Tomorrow graliśmy kilka koncertów w UFO”  – wspomina Twink.„Któregoś dnia zawitał tam menadżer Hendrixa, przyprowadzając go ze sobą. Gitarzysta, o ile pamiętam pierwszy raz był w Londynie. Nasz basista na moment zszedł ze sceny, by udać się do WC. Naraz patrzę, a tu Jimi wdrapuje się do nas, bierze do ręki bas i… zaczyna grać! Po latach dotarło do mnie, że tego dnia miałem obok siebie dwóch wybitnych muzyków: po lewej ręce Hendrixa, a po prawej Steve’a Howe’a!”

Wybiegając nieco w przód, chciałbym zaznaczyć, że Twink to człowiek niezwykle inteligentny, wielki erudyta, filozof i… aktor. Grał m.in, w serialu „Allo, Allo!” (sezon pierwszy) zrealizowanym przez brytyjską  stację telewizyjną BBC1. Serial był zresztą bardzo popularny także w naszym kraju. Po tym jak przeszedł na islam i zmienił imię na Mohammed Abdullah, razem z żoną i 5-cio letnią dziś córeczką Sarą zamieszkał w Marakeszu (Maroko), aby „…lepiej praktykować swoją nową drogę życia. Nie używam słowa 'religia’. Preferuję wyrażenie 'sposób życia'” – powiedział w jednym z wywiadów udzielonym w 2013 roku. Tym samym, w którym ukazała się kompaktowa reedycja jego solowego albumu pt. „Think Pink”.

Twink jako Mohammed Abdullah z 18-miesięczną córeczką Sarą (2013)
John Alder jako Mohammed Abdullah z 18-miesięczną córeczką Sarą (2013)

Wydawać by się mogło, że skoro perkusista wydaje swoją solową płytę, to właśnie jego instrument będzie tym wiodącym i dominującym w większości nagrań. Tymczasem na płycie „Think Pink” nawet przez moment perkusja nie wysuwa się na plan pierwszy. Traktowana jest na równi z innymi instrumentami. O dziwo – nie ma tu nawet tak modnego wówczas sola perkusji! Jest to po prostu typowe zespołowe granie. Do studia nagraniowego Twink zaprosił kolegów z zespołów, z którymi współpracował wcześniej. Byli to: gitarzysta Paul Rudolph z Deviants, basista John Wood z Tomorrow, pianista Wally Allen, grający na sitarze i melotronie John Povey obaj z The Pretty Things, oraz gitarzysta prowadzący Steve Peregrin Took z Tyrannosaurus Rex. Producentem albumu był Mick Farren wokalista Deviants, który kilka miesięcy wcześniej został z niej usunięty, Album nagrano w cztery lipcowe dni 1969 roku. Muzycy, jak potem wyliczył Twink,  w studiu spędzili w sumie dwadzieścia dość intensywnych i „odlotowych” godzin. W takich okolicznościach i w takiej konfiguracji trudno było stworzyć „normalną” i przewidywalną płytę.

Tył okładki.
Tył okładki. Reedycja kompaktowa Sunbean Records (2013)

Z jednej strony bowiem jest to totalny odlot, wręcz obłąkana muzyka niczym z koszmarnego, narkotycznego snu. Zniekształcone, złowieszcze dźwięki. Kolaże dźwiękowe. Powolne rytmy i bardzo mroczny klimat całości. Pojawiający się sitar dodaje mistyczną aurę. Czasami ma się wrażenie, że jest to materiał niemuzyczny. Ale jeśli już, to zdecydowanie CUDOWNIE niemuzyczny. Boże jak ja kocham takie obłędne granie! Z drugiej zaś strony jest tu masa doskonałego zdecydowanie ciężkiego grania z kapitalnie czadowymi partiami gitar na pierwszym planie. No i brzmienie jest wręcz zniewalające!

Zaczyna się od „Coming On Of The One” – apokaliptycznej introdukcji nawiązującej do przepowiedni Nostrodamusa „1999 Seven Months” doskonale określająca charakter całego albumu. Kakofonia dźwięków, recytacje, krzyki, wrzaski i jęki potępionych. To najbardziej posępny fragment tej płyty. Totalny odlot. Mój znajomy opowiedział mi kiedyś, że jego przyjaciel nie mogąc poradzić sobie z uspokojeniem trójki rozbrykanych urwisów puścił to nagranie w wyższych rejestrach głośności. Ponoć efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwanie – do końca dnia w domu panowała cisza jak makiem zasiał. Podobny, choć może mniej groźny klimat jest w ciężkim, psychodelicznym „Dawn Of The Magic” któremu blisko do nagrań z pierwszej płyty Pink Floyd z Sydem Barrettem. Akurat wcale mnie to nie dziwi. bowiem Twink jeszcze z grupą Tomorrow często występował na jednej scenie z Floydami. Był nie tylko fanem grupy, ale także bardzo bliskim przyjacielem Syda.

Już przy pierwszym przesłuchaniu z fotela wyrzucił mnie „10 000 Words In A Cardboard Box”, Być może najbardziej przebojowy utwór na płycie, w którym uwypuklono ponure, mocarne brzmienie. Zaczyna się od fenomenalnego, prostego gitarowego motywu, by w finale przerodzić się w dość długą gitarową improwizację. Na szczególną uwagę zasługuje także bardzo atmosferyczny „Tiptoe On The Highest Hill” zaśpiewany bardzo natchnionym głosem. Słychać tu echa dokonań Jimi Hendrixa i (znowu) Pink Floyd. Kawał naprawdę świetnego rockowego grania. W „Suicide” instrumentem wiodącym jest gitara akustyczna, choć pojawiają się delikatne dźwięki  melotronu i wibrafonu, oraz odrealnione przerywniki nawiązujące do nagrań The Pretty Things z okresu „S.F. Sorrow”Z kolei w „Mexican Grass War” zestawiono marszowy rytm z czymś, co kojarzy się z plemiennymi obrzędami zaś zniekształcona gitara robi „szum” w tle. Dość intrygujące. Całość kończy dwu i pół minutowy „The Sparrow Is A Sign”. Muzyczna miniaturka zaczynająca się leniwie i balladowo, która wkrótce przeistacza się w drapieżne gitarowe granie. Takie skrzyżowanie wczesnych Pink Floyd z grupą Gong.

Oryginalny album wydał wczesną wiosną 1970 r. Polydor. Za Oceanem ukazał się on nakładem amerykańskiej wytwórni Sire Records. Pierwsza kompaktowa reedycja Sunbean z 2013 roku zawiera osiem bonusów z czego sześć to alternatywne wersje z podstawowego zestawu, zaś pozostałe dwa, których producentem był Mark Wirtz pochodzą z lutego 1968 r!

Wyspiarscy dziennikarze, krytycy muzyczni i fani psychodelicznego rocka płytę „Think Pink” określają diamentem, brylantem, a co najbardziej zapalczywi Świętym Graalem brytyjskiej psychodelii. Oczywiście Twink prochu nie wymyślił, nowych kierunków swą solową płytą nie wyznaczył. Nie mniej tę intrygującą, enigmatyczną i świetnie zagraną płytę z całym szacunkiem śmiało stawiam obok wielkich albumów tego gatunku: „S.F. Sorrow” The Pretty Thinks i „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd…

PS.   Autorem intrygującej okładki, od której zacząłem swą opowieść był sam Aubrey Powell współwłaściciel firmy Hypgnosis (tej od okładek Pink Floyd!). Zdjęcie zostało zrobione w londyńskim Holland Park późną jesienią 1969 roku.

HARSH REALITY „Heaven And Hell” (1969)

Choć są grupą mało znaną i niemal zapomnianą, to uważa się ich za protoplastów rocka progresywnego. Paradoks? Być może. Zresztą chyba nie pierwszy i nie ostatni w historii muzyki rockowej. A może to po prostu zwyczajna, czasem jednak  brutalna rzeczywistość..?

Oficjalna kompaktowa reedycja jedynego (niestety!) albumu HARSH REALITY „Heaven And Hell” ukazała się, dzięki ludziom dobrej woli z firmy wydawniczej Esoteric, dopiero we wrześniu 2011 roku! Późno! Co prawda wcześniej dwukrotnie pojawiła się ona na rynku, ale te pożal się Boże wydania szczerze radzę omijać bardzo szerokim łukiem. Nawet odradzam ich ewentualne oglądanie! No, chyba że ktoś gustuje w zbieraniu płyt z koszmarnymi, nieoryginalnymi okładkami, z „bujającym” przesterowanym, trzeszczącym zazwyczaj dźwiękiem i niepełnymi lub – o zgrozo! – pourywanymi utworami. Oryginalny winyl dziś jest bardzo cenionym rarytasem – w idealnym stanie jego cena nie schodzi poniżej 1000 funtów!

Grupa HARSH REALITY pochodziła ze  Stevenage, dziś 80-tys. miasta oddalonego ok. 30 mil na północ od Londynu. Fani Queen pamiętają zapewne, że to właśnie tutaj 9 sierpnia 1986 r. ta legendarna grupa dała swój ostatni koncert w oryginalnym składzie. To także rodzinne miasto Lewisa Hamiltona słynnego kierowcy wyścigowego F1. To tyle o Stevenage. Przejdźmy do zespołu.

Powstali na gruzach lokalnego zespołu Freightliner Blues Band (wcześniej Revolution) w połowie 1968 r. r w składzie: Mark GriffitsDave Jenkins gitary, Alan Greed organy i wokal, Roger Swallow perkusja i Steve Miller bas. 19 sierpnia tego samego roku podpisali kontrakt ze znaną wytwórnią płytową Philips Records, która w październiku wydała ich pierwszy singiel „Tobacco Ash Sunday/How Do You Feel”. Następny „Heaven And Hell/Praying For Reprieve” był już zapowiedzią dużej płyty. Oba te wydawnictwa – singiel i longplay ukazały się w maju 1969 roku. Dodam, że do kompaktowej reedycji Esoteric dołączono te dwa rzadkie już dziś single w wersji mono.

Harsh Reality "Heaven And Hell" (1969)
Harsh Reality „Heaven And Hell” (1969)

Ten rewelacyjny album jest klasycznym przykładem, że rock progresywny był naturalnym sukcesorem psychodelii. Na płycie dominuje tajemniczy, ponury wręcz nastrój. Gdyby porównać go do pory roku, to kojarzy mi się on bardzo z późnojesiennym klimatem. Zresztą wystarczy spojrzeć na tył okładki, który doskonale pokazuje czego możemy spodziewać się  po muzyce tego kwintetu. Nawiasem mówiąc pod względem graficznym podoba mi się on bardziej niż front. Z drugiej strony myślę jednak, że ci bardzo inteligentni muzycy, którzy w otoczeniu zielonych smoków (bazyliszków?), w dziwacznych i nienaturalnych pozach, umazani krwią straszą tak na niby. W rzeczywistości puszczają do nas oko mówiąc: Hej! Przyjmijcie naszą muzykę z odrobiną humoru i dystansu! A tych dwóch składników, oraz polotu i wyobraźni, czyli tego co w progresywnej muzyce jest najważniejsze grupie HARSH REALITY nie brakuje.

Tył okładki
Tył okładki

Muzycznie jest to połączenie wczesnych Traffic, Procol Harum, oraz mniej znanych Eyes Of Blue i Czar. Instrumentarium to oczywiście wszechobecne w tamtym czasie ciężkie dźwięki moich ukochanych organów Hammonda i gitary. Do tego solidny rytm, no i głos wokalisty kojarzący się trochę z Gary Brookerem i Steve’em Winwoodem. Zabieg większego wyeksponowania dwóch gitar sprawił, że brzmienie jest zdecydowanie bardziej dynamiczne i ostrzejsze niż innych zespołów z tamtego okresu. Utwory są stosunkowo krótkie, dość zróżnicowane, a jednak tworzą jednolitą całość. Jest ich w sumie dwanaście. Spowija je bardzo specyficzna, tajemnicza aura. Obok melancholijnego nastroju, niemal cmentarnej atmosfery czasem granie staje się ciężkie, ołowiane. Te cudowne, jakby zupełnie niewymuszone kompozycje  odznaczające się nieopisanym wręcz pięknem zespół zagrał tak, że aż ciarki chodzą po plecach. Uwielbiam takie klimaty, tym bardziej, że zostały one wykonane w najlepszy z możliwych sposobów. Mnie ta muzyka zahipnotyzowała. Już po pierwszym przesłuchaniu zakochałem się w tej płycie na zabój!

Mówiąc o progresywnym graniu mam tu na myśli także swobodne mieszanie stylów i gatunków muzycznych. W dwóch pierwszych nagraniach „When I Move”„Tobacco Ash Sunday” słychać pewne wpływy bluesa. Tytułowy „Heaven And Hell” to mroczna i zdecydowanie psychodeliczna odmiana muzyki pop. Ale jakże piękna i urocza to odmiana. Gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki ręka sama sięga po pilota by usłyszeć go raz jeszcze, natychmiast! Utwór „Melancholy Lady” nomen omen jest wręcz do bólu melancholijny. Do tego przepiękny i poruszający. Jak zresztą i cała płyta. Mamy tu jeszcze kapitalny rhythm and bluesowy „Don’t Shoot Me Down”. A także „Devil’s Daughter” gdzie Procol Harum spotyka Led Zeppelin. Zaczyna się spokojnie, prawie folkowo-bluesowo, ale w dalszej instrumentalnej części rozgrzane do czerwoności dwie gitary i organy Hammonda prowadzą ze sobą zaciętą rywalizację. Albo taki „Praying For Reprievie” który zaczyna się powoli, niemal leniwie, by mniej więcej w połowie nabrać tempa i przeistoczyć się w pełne desperacji i narastających emocji granie. Psychodeliczna miniatura „Mary Roberta” podzielona na trzy osobne części została wpleciona pomiędzy inne kompozycje. Zawiera akustyczne granie, przechodzące potem w kobiecy monolog z towarzyszeniem fortepianu i różnych niepokojących odgłosów, by na koniec okrasić to wszystko jedną wielką kakofonią dźwięków z rozmowami, krzykiem, żeńską wokalizą i szarpaniem strun na czele. Mocno nawiedzony fragment. Wstawiony jednak w odpowiednie miejsca robi piorunujące wrażenie. Klimat jak z koszmarnego snu, lub horroru.

To tylko część nagrań z płyty, która po każdym kolejnym przesłuchaniu zawsze zaskakuje czymś nowym. Zapewniam, że po wysłuchaniu „Heaven And Hell” trudno potem przejść do słuchania czegokolwiek innego. Ta płyta po prostu uzależnia! A smakuje wybornie szczególnie w długie jesienne wieczory. Gdy za oknem porywisty wiatr czesze mokre gałęzie drzew strzepując z nich ostatnie liście. Gdy w okienne szyby bębni rzęsisty deszcz…