CHRISTOPHER (1969) – święty Graal amerykańskiej acid psychodelii.

W drugiej połowie lat 60-tych w Teksasie kojarzącym się raczej z kowbojami, bydłem i wielkimi ranczami nie brakowało wspaniałych muzyków, którzy w tamtych burzliwych i pomysłowych czasach stworzyli jedne z najbardziej oryginalnych psychodelicznych grup jak 13th Floor Elevators, Lost & Found, Moving Sidewalks, czy The Golden Dawn… Do tych interesujących zespołów dopisałbym trio CHRISTOPHER, które powstało w 1968 roku w Houston w składzie Richard Avitts (gitara), Doug Walden (bas, wokal, fortepian, flet) i Doug Tull (perkusja).

Avitts i Tull  grający wcześniej w wielu grupach soulowych i rhythm and bluesowych poznali się dwa lata wcześniej. Początkowo Tull nie traktował muzyki tak poważnie jak jego kolega, co po jakimś czasie doprowadziło, że ich drogi się rozeszły. Rok później perkusista zaprzyjaźnił się Jormą Kaukonenem, gitarzystą Jefferson Airplane. Któregoś dnia wykonał jeden telefon i Avitts zjawił się na wspólne jam session. Muzyczna chemia pomiędzy dawnymi kolegami ożyła na nowo. Obaj stwierdzili, że mają zadatki by właśnie teraz stworzyć zespół. Zaczęli szukać śpiewającego basisty; trafili na Waldena i jako United Gas szybko zyskali fanów w Houston i jego okolicach grając w lokalnych klubach, w tym w Tangerine Forest. Jego właściciel, Nick Lee, tak się nimi zafascynował, że został ich menadżerem. Nagrane demo z własnymi utworami Lee rozesłał do Las Vegas i Los Angeles, którymi zainteresowała się wytwórnia Metromedia oferując im dwuletni kontrakt. Długo się nie zastanawiając spakowali sprzęt i czym prędzej udali się do Miasta Aniołów. Na miejscu szefowie wytwórni zasugerowali muzykom, by zmienili nazwę. Chodziło o to, by nie mylić ich z kalifornijskim zespołem Pacific Gas & Electric. Obaj gitarzyści uważali, że nazwa Christopher nawiązująca do świętego Krzysztofa, patrona podróżników i kierowców jest doskonała, tym bardzie, że kochali szybką jazdę i Harley-Davidsona. To tu, w Los Angeles, spotkali niezależnego producenta Rona Kramera (oczarowała go ballada „Beautiful Lady”), który wprowadził ich do prestiżowego klubu nocnego Gazzarri’s, jeden z głównych filarów muzycznej sceny w L.A. mieszczącego się na Sunset Strip gdzie podbili serca hippisowskiej społeczności. Zaczęli improwizować i rozwijać swoje brzmienie przy okazji grając jako support dla wielkich wykonawców takich jak Taj Mahal i Three Dog Night. Oprócz tego występowali na imprezach organizowanych przez Hells Angels i okolicznościowych zlotach lokalnego gangu motocyklowego The Barons Of Earth. Nawiasem mówiąc zdjęcie zespołu znajdujące się na okładce albumu zostało zrobione w ich kwaterze głównej. Samo pomieszczenie w kształcie okrągłego pokoju wykorzystano w kultowym filmie „The Trip” Rogera Cormana z 1967 roku z Peterem Fondą i Denisem Hopperem.

Front okładki płyty „Christopher” (1969)

Wiosną 1969 roku w połowie sesji nagraniowej w Sound City w Van Nuys  zaczęły się problemy z perkusistą. I nie chodziło tu o jego styl gry – ten był imponujący. Problemem był to, że Doug Tull powoli pogrążał się w narkotykowym nałogu tracąc nad sobą kontrolę. W studio, w trakcie nagrania podciął sobie żyły w nadgarstkach. Gdyby nie pomoc technicznych wykrwawiłby się na śmierć. Ponoć nie była to pierwsza taka próba samobójcza. Avitts i Warden z bólem serca postanowili usnąć go z zespołu. Na czas sesji zaangażowali dwóch innych perkusistów: Johna Simpsona i Terrance’a Handa. Gdy pytano dlaczego aż dwóch odpowiadali: „Ponieważ zawsze jednego nie ma…” Producentem płyty był (a jakże) sam Ron Kramer, który zrobił kawał doskonałej roboty. Krążek ukazał się pod koniec roku w bardzo mikroskopijnym jak na amerykański rynek nakładzie tysiąca egzemplarzy. Obecnie to jeden z najrzadszych albumów wydanych przez Metromedia, święty Graal amerykańskiego psychodelicznego acid rocka, obiekt westchnień wielu poważnych kolekcjonerów oryginalnych winyli na świecie.

W muzyce zespołu można doszukać się inspiracji Cream. Choć muzycy nie byli tak fenomenalni jak Bruce, Clapton i Baker, blues mieli we krwi. I podobnie jak brytyjska supergrupa, byli zespołem z ogromnymi umiejętnościami i możliwościami. Świetne kompozycje z mocną gitarą typu fuzz i wah-wah z elementami progresywnego rocka mającą tendencję do jamowego (improwizowanego) grania, hipnotyczny, momentami porażający wokal przywodzący na myśl Jacka Bruce’a i Jima Morrisona, a także zapadające głęboko w pamięć teksty i znakomita muzykalność – to były ich atuty. Przebywając w Kalifornii i patrząc przez pryzmat muzyki można powiedzieć, że wiele zawdzięczają temu stanowi. Utwory takie jak „Magic Cycles” i „In Your Time” czerpią inspirację z onirycznych cech brzmienia San Francisco spod znaku Jefferson Airplane i Grateful Dead. Na albumie pojawiają się także nawiązania do innych wykonawców z Los Angeles, szczególnie The Doors i Spirit i niemal wszystkie ich utwory brzmią na swój sposób rewolucyjnie i złowrogo. Jakby tuż pod powierzchnią czaiło się coś mrocznego.

Tył okładki.

Od otwierającego psychodelicznego bluesa „Dark Road” aż do ostatniego „Burns Decisions” trio pokazuje, jak silna może być psychodelia późnych lat 60-tych. Naprawdę mocny „Dark Road” to jeden z najfajniejszych krótkich jamów jaki znam. Rozpoczyna się powolnym, jazzowo bluesowym rytmem, po czym nabiera rozpędu zmieniając tempo za sprawą błyskotliwej grze perkusji. Tuż po nim „Magic Cycles”. I tu zaczyna się (nomen omen) prawdziwa magia. Senna muzyka, w której czuć dużo przestrzeni podkreślona została uduchowioną grą na gitarze akustycznej, ezoterycznymi dźwiękami fletu i delikatnie popylającymi talerzami perkusyjnymi. Płynie to wszystko bardzo leniwie wprowadzając słuchacza w chwilowy stan umysłowej i przyjemnej hibernacji. Owa magia powraca w „In Your Time” tym razem z gitarą elektryczną i solówką zagraną jakby od niechcenia, ale jakże dopieszczoną. Nie inaczej jest też „Beautiful Lady”, która tak zachwyciła Kramera. Można powiedzieć, że Christopher byli mistrzami w tworzeniu sennych klimatów. Ach, żeby wszystkie łagodne piosenki były tak piękne…  Wilbur Lite” opiera się z pozoru na prostych, ale ostrych gitarowych akordach. Potem otwarta melodia i progresja basu podnoszą utwór na wyższy poziom. Sprawy nabierają tempa w w dwóch następujących po sobie kompozycjach: „Lies”„Disaster” zdecydowanie podnosząc poziom adrenaliny, a bluesowe korzenie tria odzywają się w mocnym „The Wind”. No i jest jeszcze „Queen Mary” od początku i od końca zajefajny numer toczący się w rytm wzburzonych rytmów perkusji i basu z fenomenalnym, mrożącym krew w żyłach wokalem Waldena wznoszącym się ponad muzykę! Cały album jest przemyślany, bardzo spójny i starannie opracowany. Momentami przywołuje mi na myśl HP Lovercraft szczególnie w „Burns Decision”, utworze kończącym tę znakomitą, niestety dziś już nieco zapomnianą płytę. Płytę, na której wszystkie utwory są zwięzłe, nieprzekombinowane i ani krzty nudne. Płytę, która dostarcza nowych doznań z każdym kolejnym przesłuchaniem.

Po wydaniu płyty Richard Avitts wrócił do Houston gdzie do dziś prowadzi spokojne życie rodzinne. Doug Walden aż do śmierci (w 2007 roku) grał w różnych zespołach bluesowych… Po wyrzuceniu z zespołu Doug Tull dołączył w Houston do grupy Josefus, z którą nagrał znakomitą płytę „Dead Man” (pisałem o niej kilka lat temu). Niestety perkusista nie poradził sobie z osobistymi problemami; aresztowany za posiadanie i handel narkotykami w 1990 roku w więziennej celi popełnił samobójstwo.

Album „Christopher” był kilkakrotnie wznawiany głównie na winylu. Jedyna oficjalna wersja CD została wydana dość dawno temu, bo w 1997 roku przez amerykański Gear Fab Records i tę (oczyszczoną) wersję polecam szczególnie.

Faceci w rajtuzach. THE CHURLS: „The Churls”(1968), „Send Me No Flowers” (1969).

Czego można się spodziewać po facetach chodzących w rajtuzach i wyglądających jak banici z lasu Sherwood pod przywództwem Robin Hooda? Czego spodziewać się po kapeli, której nazwa wg. „Słownika Webstera” oznacza „członków najniższego rzędu ludzi wolnych„..? Raczej nie muzyki, a już na pewno nie TAKIEJ muzyki. A jednak…

Można powiedzieć, że na przestrzeni minionych kilku dziesięcioleci THE CHURLS znaleźli się na dnie olbrzymiego kufra wypełnionego stosem zapomnianych płyt pokrytych grubą warstwą kurzu. Trochę to dziwne, bo pod koniec 1967 roku w rodzinnym Toronto zespół cieszył się wielką popularnością. Piątka muzyków tworzących grupę, wokalista Robert O’Neill, gitarzyści Sam Hurrie i Harry Southworth Ames, basista John Barr i perkusista Brad Fowles była w tym czasie najgłośniejszą kapelą w wiosce mieszając piekielne akordy Cream i pirotechnikę Hendrixa z porcją prostego boogie The Rolling Stones. Potrafili przy tym zręcznie łączyć psychodeliczne brzmienie rockowych gitar ozdabiając je barokowymi dźwiękami. Poza tym w ich piosenkach prawie zawsze była lekka nuta popu. Raz większa, raz mniejsza… Utwory często miały nieoczekiwane zwroty akcji, więc nigdy nie brzmiało to nudno. Co więcej, muzycy pisali naprawdę dobre kawałki i doskonale wiedzieli jak je zaaranżować, by przykuwały uwagę.

Na swą popularność intensywnie pracowali przez cały rok. Zaczęli wczesną wiosną od grania w zadymionych, małych wiejskich pubach za dwa dolary na godzinę ze swą „stroboskopową” głośną muzyką pod gołą czerwoną żarówką (z „ryzykiem” mycia naczyń jeśli spowodowali zwarcie w instalacji elektrycznej), by już latem  stać się jednym z najgorętszych i najlepiej zapowiadających się młodych zespołów. Regularne występy w prestiżowym klubie The Penny Farthing w Yorkville (ekskluzywna dzielnica Toronto), a także w tak znanych miejscach jak The Strawberry Patch, The Rock Pile i Charlie Brown’s sprawiły, że sprawy potoczyły się szybko. Zaledwie kilka miesięcy od scenicznego debiutu zostali odkryci przez The Everly Brothers, którzy przypadkiem znaleźli się na ich występie ruszając tym samym lawinę zdarzeń. Jeszcze zimą podpisali kontrakt z ludźmi z Glotzer And Katz Management (pod ich skrzydłami był już Blood Sweet And Tears), którzy zachęcili ich do wyjazdu do USA, by tam się promować i nagrać płytę. Większą część pierwszej połowy 1968 roku spędzili w Nowym Jorku grając w klubie The Scene, który przyciągał takich artystów jak Buddy Miles, Van Morrison, Ronnie Wood, Rod Stewart, John Lennon, Paul McCartney… Któregoś wieczoru pojawił się Jimi Hendrix przyłączając się do występu; wspólny jam trwał ponad godzinę. Szkoda, że nikt tego nie zarejestrował… Z Nowego Jorku przenieśli się na Zachód występując w najgorętszych miejscach Hollywood: Whiskey A Go-Go, The Experience i The Electric Circus, gdzie przykuli uwagę Herba Alperta, współwłaściciela A&M Records. Wytwórnia była na początku infiltracji rynku rockowego i po podpisaniu kontraktu zespół pozostał w Kalifornii pracując nad swoim debiutanckim albumem, który ukazał się jesienią tego samego roku.

Front okładki płyty „The Churls” (1968)

Longplay „The Churls” został wydany mniej więcej w tym czasie, gdy eksperci i redakcyjni pedanci zaczęli rozróżniać rock’n’rolla od rocka. Kładąc nacisk na mocne gitarowe riffy i znakomite bluesowe solówki zespół zdecydowanie podąża w stronę tego drugiego. Mało kto wypuścił wówczas tak kapitalną płytę balansującą pomiędzy The Archies i Cream z elementami The Jimi Hendrix Experience. To wzorzec świetnego ciężkiego rocka z progresywnymi wpływami podlany psychodelicznym sosem z niewielkim dodatkiem garage rocka. Tu nie ma wypełniaczy. Nawet popowo-psychodeliczna piosenka „Princess Mary Margaret” z barokowym klawesynem będąca ukłonem w stronę Beatlesów ery „Yellow Submarine” na pozór odbiegająca od ciężkiego brzmienia wpasowuje się idealnie w całość. Wpadający w ucho „Eventual Love” ewidentnie wycelowany jest w stronę Bruce’a, Claptona i Gingera, zaś psychodeliczny „Think I Can’t Live Without You” z riffem z „Sunshine Of Your Love” w końcówce nagrania dosłownie poraża. Obok świetnego „Crystal Palace”, fenomenalnego „Gypsy Lee” i znakomitego „Fish On A Line” należy on do moich ulubionych kawałków. Absolutnie nie można też przegapić kapitalnego „Time Piece”. Ten klasyczny acid rock z ciężkimi metalowymi riffami powinien być odtwarzany w nieskończoność. Nie dziwię się, że grupa Bloodrock umieściła go na swojej debiutanckiej płycie w 1970 roku… W innym miejscu chłopaki pokazali swoje wesołe, imprezowe oblicze. Mam tu na myśli prosty, rockowy „The Weeks Go By”, czyli coś co śmiało mogło wyjść spod kapelusza autorskiej spółki Jagger/Richards. Największą popularność zdobyła piosenka „City Lights”. Inspirowana zespołem The Byrds wydana na singlu razem z „Where Will You Be Tomorrow?” wdarła się na kanadyjskie listy przebojów. Co prawda długo na niej nie była, ale zawsze to coś. Na zakończenie warto dodać, że do współpracy nad płytą muzycy zaprosili klawiszowca Newtona Garwooda z zaprzyjaźnionej grupy z Toronto, Leight Ashword i… Herba Alperta z orkiestrą The Tijuana Brass, która z wyjątkiem kilku dobrze umiejscowionych dętych na szczęście nie złagodziła ostrego brzmienia zaspołu.

Porywający debiut The Churls zebrał dobre recenzje choć nie sprzedał się w milionowym nakładzie. Nie pomogła w tym nawet trasa promocyjna odbyta wspólnie z Muddy Watersem i Blood Sweet And Tears. Nie powstrzymało to jednak Herba Alperta przed wydaniem im drugiej płyty „Send Me No Flowers”, która w Stanach ukazała się 4 września 1969 roku, zaś w Kanadzie i Europie w styczniu 1970.

Front okładki płyty „Send Me No Flowers” (1969)

Newton Garwood ponownie pojawił się na albumie, ale tym razem przyjął bardziej aktywną rolę będąc nie tylko współautorem części materiału, w tym mojego ulubionego i tak bardzo chwalonego przez krytyków „Trying To Get You Out Of My Mind”, ale też zaznaczył swą obecność większym wykorzystaniem klawiszy. Stary Herb Alpert niby chciał czegoś w stylu rockowego materiału, ale niezbyt ostrego. Z kolei The Churls mogący uchodzić za współczesny odpowiednik kanadyjskich Cream, czy Rolling Stones nie chciał słyszeć o złagodzeniu brzmienia. Konflikt między stronami zakończył się wotum nieufności dla zespołu co w konsekwencji oznaczało, że wytwórnia nie tylko zrezygnowała z wydania singla, ale też nie przedłużyła im kontraktu. Szkoda, bowiem to naprawdę świetny, bluesujący album udanie nawiązujący do debiutu. Wszystkie elementy blues rocka z końca lat sześćdziesiątych są tu ze sobą ściśle powiązane. Organy Hammonda i ogniste gitary wspierające zachwycająco mocny wokal Roberta O’Neila są dosłownie wszędzie, szczególnie w porywającym utworze tytułowym i równie mocnym „See My Way”. Podobnie jak w przypadku poprzednika nie ma tu wypełniaczy. Obojętne, czy będzie to „Long Long Time”, „I Can See Your Picture”, czy „Too Many Rivers” każde z ośmiu zamieszczonych tu nagrań robi wrażenie, każde słucham z ogromną przyjemnością i niekłamaną radością. Konsekwencja z jaką zespół podążał swoją drogą, oraz wysiłek włożony w tę płytę powinien zapewnić każdemu odbiorcy wysoki poziom satysfakcji podczas jej słuchania!

Pozostając bez kontraktu nagraniowego The Churls wrócili do Toronto. Koncertowali jeszcze do końca roku, a potem każdy zajął się swoimi projektami, albo całkowicie wycofał się z biznesu. Dobra wiadomość jest taka, że obie płyty zostały OFICJALNIE wznowione na jednym krążku CD w 2012 roku przez wytwórnię Pacemaker specjalizującą się głównie w kompaktowych reedycjach płyt kanadyjskich artystów z lat 60-tych i 70-tych.

Kanadyjski klasyk ciężkiego rocka. MOXY (1975)

Po blisko pięciu dekadach jakie minęły od wydania debiutanckiej  płyty kanadyjskiego zespołu MOXY jej słuchanie wciąż sprawia mi ogromną przyjemność. Nie ma się jednak czemu dziwić; w momencie, gdy wchodzili do studia mieli duże doświadczenie na rockowej scenie, a sposób w jaki grali „swojego” hard rocka kasował konkurencję. Grupę często porównywano do Led Zeppelin. To dobrze. Porównanie jest pochlebne, ale czasami zbyt zawężające talent Kanadyjczyków. Jeśli ci chłopcy z Toronto rzeczywiście byli pod wpływem zespołu Page’a i Planta (pokażcie mi, który rockowy band z lat 70-tych nie był pod wpływem Led Zep, Black Sabbath czy Deep Purple..?) mieli dość inteligencji, aby nie zżynać z prekursorów gatunku. Z drugiej strony jako jedni z pierwszych (podobnie jak brytyjskie grupy pokroju Judas Priest czy Motorhead) nie obciążali swoich utworów niekończącymi się solówkami gitarowymi, perkusyjnymi, czy brzmieniem syntezatorów zachowując w ten sposób swój styl i siłę. O ile trend do bardziej zwartych i skondensowanych utworów stał się powszechny w latach 80-tych, o tyle dekadę wcześniej „proceder” ów nie był jeszcze normą. To wyjaśnia, dlaczego ta płyta nic się nie zestarzała.

U góry B. Caine, B. Sherman, B. Wade. Na dole T. Jaric, E. Johnson.

Moxy powstał z pozostałości dwóch kanadyjskich grup rockowych Leigh Ashford i Outlaw Music. Wokalista Douglas „Buzz” Sherman wcześniej był frontmanem wielu zespołów. Jako nastolatek założył Sherman & Peabody; w 1969 roku dołączył do Flapping, ale odszedł, aby grać w Tranquility Base. Następnie przyłączył się do Leigh Ashford, kapeli z którą w 1971 roku nagrał album „Kinfolk”. Sytuacja wyglądała dobrze, wyjęty z niego singiel „Dickens” zyskał w Stanach sporą popularność. Potem wokalista nawiązał kontakt z gitarzystą Earlem Johnsonem (King Biscuit Boy), basistą Terry Jurićem i perkusistą Billem Wade’em (ex-Brutus i Outlaw Music). W tym składzie kwartet Leigh Ashford po raz pierwszy pojawił się w sławnym „The Knob Hill Hotel” – marzenie wielu młodych muzyków, by zagrać tam bodaj raz.  Gdy dołączył do nich gitarzysta rytmiczny Buddy Caine zmienili nazwę na Moxy i w mgnieniu oka zyskali reputację  porywającego zespołu rockowego. Pierwszy singiel wydany w listopadzie 1974 roku przez Yorkville Records, „Can’t You See I’m A Star”, okazał się sukcesem dzięki wsparciu radiowej stacji Chum AM z Toronto. To z kolei otworzyło im drogę do kontraktu z wytwórnią Polydor i nagranie pierwszej płyty. Rejestracji dokonano w ciągu dwóch tygodni pod okiem producenta Marka Smitha znanego ze współpracy z Buchman Turner Overdrive. Podczas jej nagrywania w Sound City w Van Nuys w Kalifornii doszło do ostrego spięcia między inżynierem dźwięku, a Earlem Johnsonem, który ostatecznie z hukiem został wyrzucony ze studia. Na szczęście, tuż za ścianą, swoją solową płytę nagrywał były gitarzysta James Gang, Tommy Bolin. Na prośbę właściciela studia Bolin zgodził się dograć gitarowe partie Johnsona ratując zespół i całą sesję. W sumie można usłyszeć go w pięciu utworach. Płyta „Moxy”, ze względu okładkę zwana także „czarnym albumem”, ukazała się w połowie 1975 roku.

Front okładki płyty „Moxy” (1975).

Zaczynający się w wielkim, odważnym, dość dramatycznym stylu epicki „Fantasy” przechodzi w wolno narastający hymn o utraconej miłości, którego kulminacją jest kapitalne gitarowe solo Bolina. „Sail On Sail Away” podąża podobnym schematem. Zaczyna się spokojnie od gitar akustycznych, po czym przechodzi w bardzo ciężki boogie rock w stylu Status Quo, czy Fogath w ich najlepszych wydaniach. Funk-metalowy atak na wzór „The Ocean” Zappy przychodzi znienacka i spada jak grom z jasnego nieba w trzecim nagraniu, „Can’t You See I’m A Star”, Ten miażdżący riff Johnsona idealnie pasowałby do albumów współczesnych kapel pokroju Soundgarden, czy Disturbed. I podobnie jak większość pozostałych numerów to tempo jest znacznie szybsze, niż w dwóch poprzednch. Trzy następujące po sobie utwory: „Moon Rider”„Time To Move On” i „Still I Wonder” uderzają z siłą dwóch ton krążka hokejowego mknącego z prędkością 175 km/h ozdobione gitarową maestrią Bolina. Tuż potem chwila wytchnienia. Ociężały blues rockowy „Train” pozwolił Johnsonowi i Shermanowi popisać się swoimi umiejętnościami. Całość kończy pełen pasji „Out Of The Darkness (Into The Fire)” wracający do tempa z początku albumu z riffem młota pneumatycznego, który brzmieniem przypomina pierwsze albumy Black Sabbath. Tak w największym skrócie wygląda ten album.

Tył okładki.

Nienaganna produkcja (świetne brzmienie perkusji), muzykalność na najwyższym poziomie, znakomite kompozycje, „złoty” głos Buzza Shearmana przypominający Geddy’ego Lee i Burke’a Shelleya sprawiają, że płytę „Moxy” śmiało można uznać za rockowy klasyk gatunku. To jeden z najlepszych debiutanckich albumów hard rockowego zespołu z Kanady tamtych lat. Album, który wybitnie dał do zrozumienia, że Kanada to nie tylko Rush, Bachman Turner Overdrive, Frank Marino. Docenili to też muzycy z AC/DC, którzy zaprosili zespół, by towarzyszył im w pierwszej trasie po USA. Mus dla fanów gatunku!

Nieznany kanon ciężkiego rocka. LIQUID SMOKE (1970)

Chyba nie ja jedyny mam taką prywatną „płytową listę życzeń” składającą  się głównie z albumów, które w epoce wydane na winylu nie mogą doczekać się kompaktowych wznowień. Bardzo długo przebywała na niej jedyna płyta amerykańskiego zespołu LIQUID SMOKE. Nie znałem jej wcześniej, ale krótka notatka w brytyjskim „Record Collector” zachęciła mnie, by w ciemno wpisać ją na „listę życzeń”. Życzenie się spełniło. No i cóż, po latach słuchania muzyki nie myślałem, że jest jeszcze coś, co może mnie mile zaskoczyć. Zaskoczyło. I to bardzo!

Historia zespołu jest bardzo krótka, tak jak krótka jego działalność. Zaczęło się od grupy Nyte założonej w 1968 roku przez wokalistę Sandy Pantaleo, studenta Uniwersytetu Wschodniej Karoliny (East Carolina University), w której na klawiszach grał również Benny Ninnman. Zdobyli sobie lokalną sławę grając covery Iron Butterfly i The Doors, oraz hity R&B. Wszak byli na Południu, więc musieli grać także taneczne utwory Otisa Reddinga (szczególną popularnością w ich wykonaniu cieszyło się „Hard To Handle”), Sam And Dave’a, Eddie’ego Floyda, Billy’ego Stewarta, The Temptations… Mieli konkurencję (w dobrym tego słowa znaczeniu) w postaci grupy Orange. Ostatecznie obie formacje za sprawą Pantaleo połączyły siły i rok później muzycy przenieśli się do Nowego Jorku na Long Island. Tak narodził się Liquid Smoke. Oprócz wspomnianych już muzyków twozryli go: Vince Fersak (g), Mike Archuleta (bg) i Chas Kimbrell (dr). To Sandy zaproponował nazwę zespołu. Będąc na stacji benzynowej jego uwagę przykuła półka z ziołowymi przyprawami. Jedno z nich nazywało się Liquid Smoke

Jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z wytwórnią Avco Embassy, która w styczniu 1970 wydała im dużą płytę. Album nagrano w Ulta-Sonic Studios w Hempstead w stanie Nowy Jork, tym samym, w którym nagrywało Vanilla Fudge, The Rascals, Iron Butterfly. Producentem krążka był Vinny Testa, producent płyt Frijid Pink i współproducent psychodelicznego arcydzieła z 1968 roku „Strange Night Voyager” grupy The Merchants Of Dream. Inżynierem dźwięku był John Bradley współpracujący m.in. z Vanilla Fudge, Illusion, Pookah, Bull Angus, Sir Lord Baltimore,… Można śmiało powiedzieć, że lepiej trafić nie mogli. Praca poszła szybko i sprawnie. Jedynie przy „Shelter Of Your Arms” posiedzieli nieco dłużej nad wokalami; efekt wyszedł znakomicie! A skoro o efektach, podoba mi się wirujący, kolorowy dym na okładce snujący się wokół muzyków.

Front okładki.

Na płycie dominuje ciężki psychodeliczny blues rock z domieszką soulu z niesamowicie mocnymi, solidnie brzmiącymi organami Hammonda, znakomitymi gitarami, „brudnym” mocnym wokalem z wykorzystaniem harmonii wokalnych. Dawno nie słyszałem takiej galopady. W epoce było to coś nowego, inna forma, inna skala, poziom, na który niewielu było w stanie wspiąć się aż tak wysoko. I uwaga, jest to płyta, której należy słuchać bardzo głośno.

Wśród dziewięciu utworów znalazły się własne, napisane głównie przez Fersaka kompozycje, oraz covery. Utwór,„I Who Have Nothing” otwierający płytę z pięknym akcentami dętymi, to pierwszy z nich; hit Bena E. Kinga, jednego z głównych wokalistów The Drifters, był z kolei przeróbką włoskiej piosenki „Uno dei Tanti”. Liquid Smoke zrobił to w swoim stylu – poszedł w stronę ciężkiej, wolno toczącej się jak walec drogowy blues rockowej ballady w stylu Vanilla Fudge. Uwielbiam takie otwarcia! Jeszcze bardziej poraża zabójczy „Looking For Tomorrow” (punkt kulminacyjny debiutanckiej płyty „Apocallypsis” peruwiańskiego zespołu Gerardo Manuela & El Humo) o gęstym, „tłustym” brzmieniu ubranym w drapieżne riffy i ogniste solówki z fantastyczną, proto-metalową melodią. Petarda! W środkowej części całość przeradza się w krótki bluesowy jam dając miejsce na gitarowy popis Vince’a Fersaka. Może trudno w to uwierzyć, ale dalej jest jeszcze lepiej! Pozostając przy coverach, „Hard To Handle” Otisa Reddinga i „It’s A Man’s World” Jamesa Browna są demonstracją siły i wściekłości. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy Black Crowes słyszeli ten pierwszy w wykonaniu Liquid Smoke, bo brzmi dość podobnie. Z kolei „It’s A Man World” został szybko zdjęty z radiowej anteny gdyż w tekście  dopatrzono się… przekleństwa. Owym „brzydkim” słowem było niewinne „damn” (cholera), a  powstałe z tego zamieszanie zakrawa na żart.

Tył okładki.

Covery coverami, ale na tym albumie to oryginały z kilkoma fajnymi, rozmytymi gitarami i mrocznymi partiami organów są jego atrakcją czego przykładem klimatyczny, ciężki i mulisty rocker „Reflection”. Orzeźwiający „Warm Touch”, będący opowieścią o dziewczynie z college’u, w której podkochiwał się Sandy Pantaleo oparty jest na szalonej, „skwierczącej” gitarze i organowym fuzzie. W quasi religijnym „Shelter Of Your Arms” zespół zapuszcza się w rejony muzyki soul nie odpuszczając przy tym nic ze swego znaku towarowego – ciężkiego brzmienia. Nowatorski jak na tamten czas stereofoniczny overdub z wokalnym pogłosem będący pomysłem producenta płyty robi wrażenie także i dziś. Blues rockowy „See Me Free” może pochwalić się oszczędną, ale wciąż  świetną gitarą. Lubię do niego wracać, bo ma w sobie tę „nieznośną lekkość bytu” rhythm and bluesa… Na zakończenie wszystkich tych pięknych lotów dostajemy „Let Me Down Easy”. Naznaczony folkiem fantastyczny, rozbujany i wielce zaraźliwy numer z jednej strony pokazuje ich najlepsze brzmienie, z drugiej kierunek, w którym mogliby podążać gdyby tylko dalej działali…

Szkoda, że ​​tej płyty nie słyszałem gdy zaczynałem przygodę z muzyką. Wszystko co w niej kocham jest tutaj, a więc jest polot i fantazja, jest melodyjnie i drapieżnie, romantycznie, nostalgicznie, momentami mrocznie. Idealnie zachowany balans między gitarą, a organami podkreślony doskonałą sekcją rytmiczną z nietuzinkowym wokalem klasyfikują „Liquid Smoke” do mojego „prywatnego kanonu rocka”. Z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąż mam dreszcze i na ten moment pewnie to ją zabrałbym na bezludną wyspę…

OFFENBACH „Tabarnac” (1975)

Pochodzący z Montrealu zespół OFFENBACH powstał w 1970 roku w wyniku transformacji różnych zespołów działających w drugiej połowie lat 60-tych, z których ostatnim był Les Gants  Blancs prowadzony przez braci Boulet, Gerry’ego (org, voc) i Denisa (dr), którzy w tym czasie inspirowali się psychodelią i zespołami takimi jak Deep Purple i Led Zeppelin. W pierwszym składzie znaleźli się także basista Michel Lamothe Jr (syn kanadyjskiego piosenkarza country Williego Lamothe’a) i gitarzysta Jean Gravel. Początkowa wizja Gerry’ego Bouleta chcącego połączyć rocka śpiewanego po francusku z muzyką operową ewoluowała w różne strony, tak jak i ewoluowała nazwa grupy zmieniająca się w ciągu roku kilka razy. Zaczynali jako La 7e Invention zmienione na Grandpa & Company, następnie firmowali się nazwą Offenbach Pop Opera i Offenbach Soap Opéra, by w końcu zostać przy krótkim Offenbach.

Mimo tylu zmian zostali zauważeni przez przedstawicieli Barclay Records, którzy w 1972 roku wydali im debiutancki album „Offenbach Soap Opéra”. Była to jedna z pierwszych rockowych płyt jaka ukazała się we francuskojęzycznej, kanadyjskiej prowincji Quebec niemal w całości zaśpiewana po francusku. Aby zadowolić szerszą publiczności muzycy zdecydowali, że dwie piosenki: „Buldozer” i „High but… low” będą miały angielski tekst. Szkoda, że nie zostały wydane na singlu, mogłyby pomóc w lepszej sprzedaży albumu. Niedługo po jego nagraniu młodszy z braci Boulet, Denis, opuścił zespół. Jego miejsce za zestawem perkusyjnym zajął Roger „Wezo” Belval. W tym samym roku spotykają muzyka, poetę i filmowca – Pierre Harel tak szybko się z nimi zintegrował, że został głównym wokalistą grupy.

Widząc, że zespół szuka sposobu na zwrócenie na siebie uwagi Harel podsunął kolegom dość niezwykły pomysł – w jednym z kościołów wykonać na żywo… żałobną mszę za zmarłych w wersji rockowej. O dziwo, projekt został zaakceptowany przez władze kościelne Quebecu. I tak 30 listopada 1972 roku w Oratoire Saint-Joseph-du-Mont-Royal w obecności trzech tysięcy osób grupa Offenbach wspólnie z chórem Les Chanteurs de la Gamme d’Or i organistą Pierre Yves Asselinem dała eklektyczny występ rockowy zmieszany z liturgicznymi śpiewami i gregoriańskimi chorałami. Całość była transmitowana przez montrealską stację radiową i została uwieczniona na płycie „Saint-Chrône-de-Néant w 1973 roku. Spektakl okazał się sukcesem, co pozwoliło zespołowi w spokoju pracować nad ścieżką dźwiękową do autorskiego filmu Pierre’a Halera, „Bulldozer” wydaną pod koniec tego samego roku.

Offenbach na schodach Oratoire Saint Joseph  tuż przed występem (1972).

Oprócz utworu tytułowego (przerobionego z pierwszego albumu) i „Hey Boss” znalazło się na nim wiele utworów śpiewanych po francusku, w tym „Magie Rouge”, „Solange Tabarnac” i singlowy „Caline de Doux Blues”. Na przestrzeni lat grane były one z wielkim powodzeniem na koncertach. A skoro już o tym mowa, wkrótce po wydaniu „Buldozera” grupa zawitała do  Europy, gdzie przez blisko dwa lata występowała głównie we Francji z wypadami do Belgii i Holandii. W trakcie tego tournée francuski reżyser Claude Feraldo zaproponował, że przez cały czas będzie towarzyszył im z kamerą. Powstał z tego dokumentalny film „Tabarnac” przedstawiający życie zespołu w podróży pełnym nadużywania alkoholu, nieprzespanych nocy, towarzystwem licznych kobiet. Słowem nic, co zapewniłoby grupie dobry wizerunek. We Francji  film swoją premierę miał jesienią 1975 roku. Co ciekawe, w Quebecu dostępny był tylko na kasacie VHS i to… dwadzieścia lat później!

Po powrocie do Montrealu muzycy zdecydowali się na wydanie ścieżki dźwiękowej, która ukazała się na podwójnym longplayu zatytułowanym tak jak dokumentalny obraz.

Front okładki płyty „Tabarnac” (1975)

Film okazał się klapą i szybko poszedł w zapomnienie. Nawiasem mówiąc dostępny jest na YouTube; obejrzałem go dwa razy i… nie polecam. Strata czasu. Inaczej ma się sprawa z płytą, która jest chyba jedną z trzech najlepszych jaką Offenbach wydał we wszystkich epokach swej działalności. Album zawiera mnóstwo hitów, w tym Promenade sur Mars”, „Ma Patrie est à terre” , „Teddy”, Québec rock”, Habitant d’chien blanc” i kilka  niesłusznie zapomnianych perełek takich jak Why j’t’icitte” iMarylin”. Niewiarygodne, że przez ponad 35 lat wciąż jest tak mało znany. Co prawda dźwięk jest surowy, niemal garażowy, któremu daleko do sterylnego nagrania studyjnego, ale to nie zarzut, gdyż jego interpretacja jest wściekła. Mówiąc dokładnie to prawdziwy, rozbuchany rock’n’roll z odrobiną bluesa i akcentami rocka progresywnego, z gorącymi jamami, potężnym Hammondem i bardzo „brudnymi” solówkami gitarowymi, które dosłownie rozrywają wszystko na strzępy. Oczywiście „Tabarnac” nie jest pozbawiony wad. Powiem więcej – to album pełen niedoskonałości. Ale patrząc obiektywnie jest to zapis grupy będącej wówczas na szczycie swojej sztuki, która po ekscytujących eksploracjach w końcu odnalazła swoją tożsamość.Poza tym jedno jest pewne – to tutaj Gerry Boulet dał się poznać jako wyjątkowy wokalista i frontman Offenbacha. Jego chropowaty, bardzo charakterystyczny głos jest niepowtarzalny.

Zdjęcie wewnątrz rozkładanej okładki.

Album zaczyna się od rockowego „Quoi quoi” z początkiem przypominającym francuski Ange przechodząc do organowej orgii w „Ether”, a następnie do „Dimanche blues”, długiego i ognistego bluesa, by zakończyć pierwszą stronę oryginalnej płyty rockowym kilerem z fantastycznym Hammondem w „Habitant D’chien Blanc”. Stronę B otwiera „Teddy” oferując 8-minutową improwizowaną kosmiczną bestię, zaś „Granby” to ukłon (hołd?) w stronę miasta w prowincji Quebec zagrany w stylu Deep Purple. Bardzo dobry, instrumentalny „Marylin” z pięknym fletem  i długą solową sekcją otwiera stronę C, by tuż po tym ustąpić miejsca „Wézo”,  perkusyjnemu solo (znak tamtych czasów), oraz  dwóm krótszym, całkiem przyjemnym utworom: „Ma patrie est à terre” i „Pourquoi j 't’icitte” dla mniej wymagających progresywnych słuchaczy. Ostatnia strona podwójnej płyty zaczyna się od wszystko mówiącego „Québec Rock „, po którym następuje kosmiczny, psychodeliczny „Jam” pokazujący, że Offenbach potrafił także nieźle improwizować. To podwójne i niesamowite wydawnictwo kończy powolny, niemal epicki „L’hymne à l’amour” – przesiąknięty bluesowymi organami hymn na cześć miłości i rocka.

Wewnętrzne zdjęcie w rozłożonej okładce.

Jeśli komuś mało tej szalonej muzyki polecam podwójną kompaktową reedycję albumu wytwórni ProgQuebec wydaną w czerwcu 2011 roku zawierającą pięć niewydanych wcześniej utworów udostępnione przez Gerry’ego Bouletaych trwających łącznie trzydzieści sześć minut. Wśród nich największe wrażenie wywarła na mnie koncertowa wersja „Moody Calvaire Moody”, oraz znakomity (naprawdę ZNAKOMITY) dwudziestominutowy jam „Marylin/Wézo/Rirolarma”, który powalił mnie na kolana!

Po wydaniu płyty z zespołem pożegnał się Pierre Harel, choć przez jakiś czas wciąż pisał im teksty. Z różnymi muzykami Offenbach przetrwał na rynku do 1985 roku wydając w tym czasie dziesięć albumów. Po jedenastu latach zreformował się kontynuując sceniczną działalność, która na dobrą sprawę trwa do dzisiaj.

OSMOSIS (1970) – amerykańscy pionierzy eklektycznego prog rocka.

W kotle muzycznej ekspresji i eksperymentów otaczającym Berklee College Of Music pod koniec lat 60-tych narodził się  OSMOSIS, siedmioosobowy zespół prowadzony przez grającego na saksofonie i flecie legendarnego jazzmana, Charliego Mariano. Karierę Mariano można podzielić na dwa etapy. Na początku regularnie występował w Bostonie razem ze swoim jazzowym combo, Na przełomie lat 50 i 60-tych współpracował ze znakomitymi muzykami jazzowymi: takimi jak Chico Hamilton, Stan Kenton, Elvin Jones, Charles Mingus, a także ze swoją pierwszą żoną, pianistką Toshiko Akiyoshi. Drugi etap jego kariery rozpoczął się po 1967 roku, gdy zafascynowany rockiem stworzył z dużo młodszymi muzykami bardziej zorientowanymi na rhythm and bluesa  Osmosis. Godne uwagi jest to, że, wszyscy bez wyjątku mieli równe prawa w tworzeniu muzyki, tekstów i aranżacji.

Charlie Mariano

W składzie zespołu znalazło się dwóch(!) perkusistów: Lou Peterson i Bobby Clark, wokalista Bobby Knox, gitarzysta Andy Steinborn, basista Danny Comfort  i grający na klawiszach Charlie Bechler. Łącząc różne gatunki muzyczne wyczarowali fascynujące, mroczne klimaty. Być może i byli oderwani od rzeczywistości, ale trzeba też przyznać, że brzmieli potężnie. Przed jednym z koncertów w Boston Tea Party w 1969 roku, gdzie wspólnie z Milesem Davisem otwierali trzydniową imprezę pewien natarczywy dziennikarz lokalnej prasy długo nagabywał lidera, by wyjaśnił mu jaką muzykę gra jego zespół. Mario, mający po dziurki w nosie namolnego pismaka, z lekką ironią w głosie w końcu odpowiedział: „Taką, która albo ci się spodoba, albo nie…”

W lutym 1970 roku nagrali materiał na płytę. Album „Osmosis” wytwórnia RCA wydała cztery miesiące później.

Front okładki płyty „Osmosis” (1970)

Tuzin utworów jakie się tu znalazło prezentuje eklektyczną gamę progresywnego jazz rocka wymieszanego z psychodelią i szczyptą muzyki klasycznej. Przy saksofonach altowym i sopranowym ściana dźwięku była niesamowita, zaś klimat wahał się od kosmicznego nastroju po ciężki, acidowy stoner rock. Oczywiście prochu nie wymyślili. W epoce istniały podobne zespoły, by wymienić tu Blood Sweat & Tears i Spirit odpowiednio ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża, kanadyjski Lighthouse, nie mówiąc o prężnej scenie Canterbury pod przywództwem Soft Machine. Osmosis nie wzorował się na żadnym z nich. Byli oryginalni i na swój sposób niepowtarzalni. Nie porównywałbym ich do Van Der Graaf Generator jak robi to wielu. Bardziej przypominają mi miks Johna Coltrane’a z grupą Frijid Pink, ewentualnie efemeryczny Arzachel w połączeniu z Marsupilami.

Utwór otwierający, Of War And Peace (In Part)”, rozpoczyna się biciem dzwonów i gongu nagrany w opuszczonej gotyckiej katedrze, w której Bobby Knox wygłasza kazanie śpiewając przyprawiającym o dreszcze złowieszczym głosem “Let us feed, You and I, Of life and death, Of war and of peace” (Karmmy się życiem i śmiercią, wojną i pokojem) kończąc słowami „Pick the fruit of the soul. Let the body die…” (Zbierz owoc duszy. Ciało niech umrze). W klimatycznym wstępie do Beezlebub” słychać gitarę wah wah i saksofon Mariano. Gitarowe riffy pomiędzy Andy Steinbornem, a basem Danny’ego Comforta tworzą w sekcji rytmicznej koszmarną dystopię dającą wokaliście dodatkową moc. Krótka część słodkiej dziecięcej piosenki „Mary Had A Little Lamb” (Mary miała małą owieczkę) daje sygnał, że prawdziwy koszmar dopiero się zaczyna…Do „Sunrise wprowadzają nas dwaj perkusiści, którzy ustawiają zespół tak, aby silniki były rozgrzane i gotowe do pracy. Steinborn wytwarza ze swojej gitary dudniącą falę przypływową, a powtarzane skandowanie „Your Love And My Love” podkręcają tempo płynnie przechodząc  w kolejne nagranie, Shadows”. Za sprawą nadaswaram (południowoindyjski instrument dęty, przypominający obój) z wibracjami w stylu Lolo Coxhilla free jazzowy styl wprowadza nas w pustynną scenerię. Za sprawą basu Comforta i organów Charliego Belchera utwór zmienia się w hipnotyczną, nastrojową sambę, sprawiającą wrażenie, jakby słońce tego dnia wschodziło dwa razy, po czym pogrąża się on w pełną polotu improwizację. Całość, pięknie wykonana, z kilkoma świetnymi fakturami łączy muzykę świata z jazzową awangardą. Dla mnie bomba!

Tył oryginalnej okładki.

Kiedy słucham Scorpio Rising” zaczynam się zastanawiać, czy brytyjski reżyser Michaele Winner nie zainspirował się tym nagraniem nakręcając w 1973 roku szpiegowski film „Scorpio” z Burtem Lancasterem i Alainem Delonem… No dobra, żartuję. Po raz pierwszy (i ostatni) rolę głównego wokalisty przejął tu Bobby Clark i zrobił to genialnie. Jego anielska wokaliza sprawia wrażenie kompletnie innego podejścia całego septetu do muzycznej materii zagłębiając się w psycho-jazz-popowe rewiry, zaś Mariano ze swoim uduchowionym brzmieniem fletu niczym fakir prowadzi nas przez różne tajemnicze korytarze i komnaty.

A potem dochodzimy do Of War And Peace (In Full)” gdzie zespół jednoczy się zataczając koło. To powtórka krótszej wersji, która pojawiła się na otwarciu płyty będąca skrzyżowaniem debiutu Black Sabbath, Marsupilami i Jefferson Airplane. Wyobraźnia podsuwa mi obraz czterech tych zespołów będących razem w studiu, którzy tworząc nową gigantyczną wersję tego nagrania podkręcają dźwięk do prędkości światła. Podczas gdy Steinborn kładzie cały swój kunszt na sześciu strunach, a Peterson i Clark pojedynkują się na perkusjach tworząc groźną burzę w tym samym czasie Mariano zawodzi na saksofonie wykonując niesamowite solówki, jakby składał ukłon Ianowi McDonaldowi i Melowi Collinsowi z King Crimson. A potem, w ostatniej niemal chwili czuję, że przenoszę się pod koniec lat 80-tych do dużego rodzinnego pokoju z telewizorem, w którym na tle końcowych napisów „Ulicy Sezamkowej” słyszę  „Funky Chimes” Joe Raposo. Zanim w kulminacyjnym momencie za gotycką katedrą zamkną się drzwi Knox zdąży skończyć kazanie, po którym nastąpi kłująca w uszy cisza…

Z tą płytą jest tak, że z każdym kolejnym przesłuchaniem wydaje mi się lepsza, ciekawsza i co ważne – wciąż wywołuje u mnie dreszcze. Szkoda, że ​​zespół nigdy nie zyskał uznania na jakie zasługiwał, że nie nagrał kolejnej płyty. Jej kompaktowa reedycja wydana w 2017 roku przez Esoteric zaopatrzona została w 16-stronicową książeczkę z esejem Sida Smitha i wywiadem z Andym Steinbornem na temat historii zespołu z wieloma nieznanymi szczegółami.

Po nagraniu płyty Mariano wyjechał do Niemiec gdzie dołączył do grupy Embryo, by ostatecznie połączyć siły z Colors Eberharda Webera. Steinborn po ukończeniu studiów w Berklee przeniósł się do Nevady gdzie do dziś gra w Hillside Street Band, zaś Bechler brał udział w kilku muzycznych projektach, ale w żadnym nie odniósł sukcesu. Co robili pozostali muzycy, tego nie udało mi się ustalić.

ELMER GANTRY’S VELVET OPERA: „Long Nights Of Summer. The Elmer Gantry’s Velvet Opera Antology” (1968-1969)

Los bywa przewrotny i niesprawiedliwy czego doskonałym przykładem jest zespół o bardzo długiej nazwie ELMER GANTRY’S VELVET OPERA (dla ułatwienia będę używał skrótu EGVO). Długo można by zastanawiać się dlaczego ci goście, pionierzy brytyjskiej psychodelii nie osiągnęli sukcesu na jaki zasługiwali? Osobiście bardzo mnie to boli tym bardziej, że w wielu brytyjskich miastach mają status zespołu kultowego, a na dwóch wydanych w epoce płytach znajduje się wiele wspaniałych utworów, których nie sposób przeoczyć. Tak więc bardzo ucieszyłem się kiedy 29 lipca 2022 roku wytwórnia Grapefruit Records wypuściła na rynek pierwszą w historii kompletną antologię ich nagrań zebranych na trzech płytach CD.

Front okładki 3-płytowego boxu wydanego przez Grapefruit Records (2022)

Zanim dobiorę się do zawartości boxu na początek kilka faktów z historii grupy, Powstali w połowie lat 60-tych jako The Five Proud Walkers w składzie: Richard „Hud” Hudson (perkusja), John Ford (bas), Colin Forster (gitara), Dave Terry (wokal, harmonika ustna), oraz Jimmy Horrocks (organy, flet). Przez jakiś czas koncertowali, grając materiał oparty na bluesie i soulu. The Five Proud Walkers doświadczyli muzycznego objawienia na koncercie w Eel Pie Island w marcu 1967 roku, kiedy byli suportem dla rodzącej się wówczas undergroundowej sensacji, Pink Floyd. Eksperymenty Floydów z wykorzystaniem świateł i elektroniki uświadomiły im, że przyszłość leży w psychodelii i diametralnie zmienili swój styl oraz nazwę na Velvet Opera. Każdy z muzyków wiedział jak obchodzić się ze swoim instrumentem, co w połączeniu z talentem dało eksplozję wzorowych psychodelicznych dźwięków. Któregoś dnia na próbę spóźnił się frontman zespołu, co raczej mu się nie zdarzało. Kiedy w końcu dotarł zamarli na jego widok; Dave pojawił się w długiej czarnej pelerynie, białej peruce i kapeluszu kaznodziei wyglądając jak Burt Lancaster grający rolę kaznodzieja, Elmera Gantry’ego (fikcyjny bohater powieści Sinclaira Lewisa) w filmie z 1960 roku. Żartom kolegów nie było końca, ale Terry nic sobie z tego nie robił. Mało tego – powiedział, że od teraz nazywać się będzie Elmer Gantry, a zespół Elmer Gantry’s Velvet Opera. Pod nowym szyldem zadebiutowali w The Electric Garden (później przemianowanym na Middle Earth) w Covent Garden w lipcu 1967 roku. To właśnie wtedy zespół opuścił Jimmy Horrocks niezadowolony z nowego kierunku, chociaż zdążył pojawić się na ich pierwszym singlu.

EGVO. Od lewej: Colin Foster, Richard Hudson, Elmer Gantry, John Ford (1968)

Grupa zaczęła zdobywać coraz większą rzeszę fanów występując w londyńskich klubach i na uniwersytetach w całej Wielkiej Brytanii. Od czasu do czasu grali w Speakeasy, gdzie jamował z nimi Jimi Hendrix, a także Jeff Beck i Eric Burdon. Dobre wieści rozchodzą się szybko, więc szefowie CBS Records nie tracąc czasu migiem podpisali z nimi kontrakt czego owocem był singiel „Flames” wydany w listopadzie 1967 roku. Płytka była dostępna w szafach grających w całej Wielkiej Brytanii i cieszyła się popularnością wśród niektórych DJ-ów z Johnem Peelem na czele. Piosenkę wykonywali też różni inni artyści, w tym Led Zeppelin w swoim wczesnym okresie (tak na marginesie – Robert Plant powrócił do niej podczas tourne w latach 2001-2002). Niestety, dla przeciętnego radiowego odbiorcy „Flames” wyprzedziło swoje czasy i pomimo dobrych recenzji udało się mu osiągnąć jedynie 30 miejsce na listach przebojów. Mimo to wytwórnia zaufała zespołowi i wydała im dwa kolejne single: „Mary Jane” (maj’68) i „Volcano”(styczeń’69). Ten pierwszy to pyszny kawałek angielskiej psychodelii porównywalny z takimi utworami jak „Arnold Layne”, Pink Floyd „Hole In My Shoe” Traffic, a nawet „Strawberry Fields Forever” The Beatles. Faceci od cenzury mieli na nich baczenie – zidentyfikowali w nim odniesienia do narkotyków i piosenka została usunięta z playlisty Radia BBC. Nie przeszkadzało to w niczym Johnowi Peelowi, który tak się nimi zachwycił, że EGVO pojawili się w jego radiowej audycji „Top Gear” jeszcze przed wydaniem debiutanckiego albumu. Ten ukazał się w lipcu 1968 roku.

Album składa się prawie w całości z oryginalnego materiału – jedynym wyjątkiem jest szalona wersja utworu „I Was Cool” Oscara Browna Jr. Każda z trzynastu piosenek ma genialne, wpadające w ucho chwytliwe wokale, ale kiedy zespół gra „Walter Sly Meets Bill Bailey” wymiękam. To jedyny instrumentalny utwór będący psychodelicznym, rockowym jamem, w którym chrupiące dźwięki gitary tworzą jedną imponującą melodię. Po intro, w którym Elmer przedstawia swoich kolegów album przechodzi w zaskakujące brzmienie kosmicznego freakbeat z hipnotyzującym „Mother Writes”. Piosenka chwyta ze wszystkich stron i w żaden sposób nie chce puścić. Ci geniusze wzięli kilka patentów z cięższych utworów  tamtych czasów, takich jak „Manic Depression” The Jimi Hendrix Experience, czy „Summertime Blues” Blue Cheer i stworzyli własne niepodrabialne brzmienie. Niezwykłe! Jeśli jednak ciężkie tony komuś nie pasują to  wirująca podróż w „What’s The Point Of Leaving” w barokowym stylu zadowoli najwybredniejszego słuchacza, a jego melodia utknie w pamięci na wiele dni. Obok „Flames” to prawdopodobnie dwa najbardziej chwytliwe utwory na tym albumie, przy czym „Flames” ma tak wspaniały refren, że znalazłby się wysoko na mojej liście ulubionych refrenów wszech czasów! Razem z My White Bicycle” grupy Tomorrow to jedne z najlepszych piosenek o jeździe na rowerze… Uwielbiam też lekki, makowy i porywający „Lookin’ For An Easy Life” i naładowany smyczkami „Long Nights Of Summer” na zawsze kojarzący się z latem i wakacjami. Obrazy w tekstach są wspaniałe, a sposób w jaki Elmer je wykonuje wywołują gęsią skórkę. Tyczy się to także bujnego Reaction Of A Young Man” – opowieścią Elmera o dylemacie młodego mężczyzny próbującego zakończyć romantyczny związek ze znacznie starszą, zamężną kobietą. W innym miejscu, w uroczej piosence „Air”, będącej połączeniem The Incredible String Band z The Beatles Richard Hudson gra na sitarze, zaś singlowe „Flames” i „Mary Jane” powracają raz jeszcze tym razem w nieco bardziej punkowej formie.

„Elmer Gantry’s Velvet Opera” to znakomity album, który powinien zostać klasykiem na miarę „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd. Krytycy go pokochali, ale publiczność była w większości apatyczna i album niestety sprzedał się marnie. W pudełkowym zestawie oryginalny album stereofoniczny znajduje się na płycie Nr. 1. z zachowaniem kolejności nagrań, podczas gdy nigdy wcześniej niepublikowana (z wyjątkiem formy promocyjnej w USA) wersja monofoniczna znajduje się na płycie Nr. 2. W przypadków takich wydań wisienką na torcie są bonusy tak bardzo przeze mnie kochane. Pierwsze trzy single zespołu: „Flames/Salisbury Plain”, „Mary Jane/Dreamy” i „Volcano/A Quick B” znalazły się na pierwszej płycie i są rewelacją. Wersja „Flames” jest bardziej wyważona i kontrolowana niż wersja, która promowała album i łatwo zrozumieć, dlaczego tak wiele ówczesnych zespołów, w tym podrywający się do lotu Led Zeppelin zdecydowało się włączyć ją do swojego repertuaru… „Salisbury Plain” jest marzycielski, psychodeliczny i niezwykle zaawansowany jak na swoje czasy, „Mary Jane” – chwytliwy, przyjemny i zgodnie z tradycją psychodelicznych singli pełen fragmentów, do których z wielką chęcią wraca się po kilku przesłuchaniach, zaś „Dreamy” to narkotyczny i zachwycający folk. Trzeci singiel, „Volcano”, ma ciekawą historię. Piosenka jest dziełem duetu Howard/Blaikley, który stworzył wiele muzycznych perełek wykonawcom takim jak The Tremeloes, Lulu i Petula Clark. Zespołowi nie podobało się nagranie tej piosenki, a komercyjna porażka singla była jednym z powodów, które przyspieszyły rozpad EGVO. Z perspektywy czasu „Volcano” wcale nie jest nieprzyjemny; jest hałaśliwy i rockowy chociaż szczerze powiedziawszy nie jest to numer na miarę „Flames” ani „Mary Jane”, a biorąc pod uwagę emisję na antenie i dużą dozę szczęścia, mógł to być przełomowy hit, na który EGVO tak bardzo zasłużyło.

Inne perełki wśród bonusowych utworów z pierwszej płyty to „Talk Of The Devil”, doskonały bluesowy numer, napisany przez Erica Woolfsona na potrzeby filmu z 1967 roku; pełen uczuć popowy „And I Remember” – pozostałość po Five Proud Walkers, a „The Painter” (piosenka, która była brana pod uwagę jako potencjalny solowy numer Elmera Gantry’ego) galopuje w sposób, który przypomina mi „Ride My Sea-Saw” The Moody Blues. Wszystkie dodatkowe utwory na płycie Nr.2. pochodzą z sesji Top Gear z listopada 1967 roku podczas której wykonano przedpremierowo kilka utworów z nadchodzącego debiutanckiego albumu, oraz z kwietnia i maja 1968. Ta ostatnia zasługuje na szczególną uwagę ze względu na wykonanie „I Feel Like I’m Fixing To Die Rag” Country Joe And The Fish, oraz dość oryginalną interpretację All Along The Watchtower” Boba Dylana..

Na chwilę wróćmy do historii zespołu, bo tu działy się nieciekawe rzeczy. Wśród muzyków wybuchły nieporozumienia skutkiem czego jako pierwszy grupę opuścił gitarzysta Colin Forster jeszcze zanim debiutancki album trafił do sklepów. Jego miejsce zajął były członek High Society, Paul Brett. Jakby tego było mało zdegustowany słabą sprzedażą singla „Volcano” Elmer na początku 1969 roku  ogłosił, że również odchodzi. To było jak zamach stanu. Po takich stratach do współpracy zaproszono folkowo-bluesowego gitarzystę Johnny’ego Joyce’a. Cała czwórka postanowiła też wrócić do swej pierwotnej nazwy – Velvet Opera.

Velvet Opera. Od lewej: Hudson, Joyce, Ford, Brett (1969)

Pojawienie się nowych muzyków spowodowało, że grupa zmieniła muzyczny styl mieszając ze sobą takie gatunki jak blues, folk, country/bluegrass i wczesny prog. Singiel „Anna Dance Square” zawarty również na płycie Nr. 3. antologii był pierwszym wydawnictwem Velvet Opery i zapowiedzią debiutanckiego albumu  Ride A Hustler’s Dream”, który ukazał się we wrześniu 1969 roku. I znów, podobnie jak w przypadku krążka EGVO, również i on został dobrze przyjęty przez krytykę tyle, że jego sprzedaż była kolejnym rozczarowaniem. Pod koniec 1969 roku grupa doświadczyła ostatecznej utraty dynamiki i na początku 1970 zespół opuścił basista John Ford, a wkrótce potem perkusista Richard Hudson. W maju 1970 obaj stali się pełnoprawnymi członkami The Strawbs.

Front okładki płyty „Ride A Hustler’s Dream” (1969)

Trzecia płyta antologii „Long Hot Nights Of Summer” skupia się na „Ride A Hustler’s Dream” i (co może być zaskakujące jak na zespół, który był bliski zapomnienia) jest to świetny album. Pojawiły się oznaki tętniącego życiem folk rocka z mnóstwem zaraźliwych melodii, które Hudson i Ford rozwinęli później w The Strawbs, To  dowód na to, że muzycy zespołu nigdy nie odcięli się od swoich korzeni, a bogata produkcja była wyraźnym krokiem naprzód w stosunku do brzmienia poprzednika. Do moich ulubionych zaliczam głośny dwunastotaktowy „Statesboro Blues” – najwyraźniej także ulubiony kawałek Johna Peela. „Black Jack Davy” jest fajną adaptacją tradycyjnej szkockiej ballady, zaś „Raga” z odrobiną psychodelii to ciekawe połączenie indyjskiego i zachodniego stylu pop z Hudsonem na sitarze. No i „Warm Day In July” – mój szczególny faworyt będący przyjemną i sielankową folkową piosenką z pięknymi solówkami na flecie i gitarze. Płytę zamyka bardzo interesująca wersja „Eleanor Rigby”. Klasyk McCartneya w wersji instrumentalnej to zarazem najbardziej progresywny utwór na płycie, z gitarą akustyczną i elektryczną i z mnóstwem dzikich solówek. A wszystko to na tle dudniącego basu i trzaskającej perkusji. Jednym słowem, majstersztyk!

Dodatkowe utwory z płyty Nr. 3. nie do końca odpowiadają standardom dwóch poprzednich, ale wciąż jest tu trochę dobrych rzeczy… Singiel „Anna Dance Square” wraz ze stroną „B” „Don’t You Realize” sprawił, że zacząłem się zastanawiać: gdyby okoliczności były tylko nieznacznie inne, czy zespół mógłby mieć w rękach hitową petardę? Wszak „Statesboro Blues” i „Water Wheel” nagrane w maju 1970 roku u Johna Peela dla BBC pokazały, że mimo bliskiej agonii Velvet Opera był potężnym zespołem. Z drugiej strony gdy dotrzemy do singla „She Keeps Giving Me These Feelings”„There’s A Hole In My Pocket” spółki Hudson/Ford wszelkie przeczucie zbliżającej się śmierci stają się oczywiste.

Zawartość boxu „Long Nights Of Summer” (2022)

Po upadku zespołu jego członkowie byli dość aktywni. Colin Forster i Colin Bass (zastępca Forda, który wskoczył na statek w 1970 roku) wraz z członkami Tintern Abbey utworzyli nową wersję Velvet Opera, ale nie trwało to długo…. Elmer założył Elmer Gantry Band, zanim dołączył do obsady musicalu „Hair”, a następnie nawiązał współpracę z Mickiem Fleetwoodem i The Alan Parsons Project. W 1974 roku wraz z gitarzystą Curved Air, Kirbym Gregorym, założył rockowy Strech, który z przerwami działa do dziś… W 1973 roku Ford i Hudson po odejściu z The Strawbs utworzyli własną grupę, Hudson-Ford, z Chrisem Parrenem na klawiszach, Mickey’em Keenem na gitarach i Gerrym Conwayem na perkusji działając na scenie pięć lat w czasie których nagrali sześć płyt. Na listach przebojów odnieśli sukces singlami „Pick Up The Pieces” (8 pozycja) i „Burn Baby Burn” (15 miejsce) wydanymi odpowiednio w 1973 i 1974 roku. Szkoda, że tego sukcesu zabrakło kilka lat wcześniej…

Jak zwykle Grapefruit/Cherry Red Records poszaleli na punkcie opakowań. Każda z trzech płyt znajduje się w osobnej okładce będącą repliką oryginalnego wydania. Mamy też wspaniałą książeczką zawierającą szczegółowe notatki Davida Wellsa z mnóstwem fascynujących zdjęć archiwalnych. Miło jest widzieć, że Elmer Gantry’s Velvet Opera w końcu zdobywa uznanie na jakie zasługiwała jego pionierska twórczość z przełomu lat 60 i70-tych. Wierzę, że kompilacja „Long Nights Of Summer” przypadnie do gustu każdemu, kto z tą grupą o tajemniczej nazwie zetknął się po raz pierwszy, a także wszystkim, którzy lubią dobrą jakość, angielską psychodelię i retro-pop, którego w tym przypadku trudno do końca zdefiniować.

MISTY „Here Again” (1969)

Każdy, kto zna wydawnictwo Grapefruit (oddział wytwórni Cherry Red) będzie świadomy, że są to specjaliści w penetrowaniu rzadko odwiedzanych muzycznych głębin przełomu lat 70-tych, do których ekipa z bardziej znanego Esoteric bez szczegółowej mapy i kompasu raczej nie odważy się zapuszczać. Za ich sprawą zszedłem z utartego szlaku, by po raz kolejny znaleźć się w krainie, gdzie na rockowym drzewie genealogicznym widnieje napis „Here Be Dragons”. Dziwni mężczyźni z rzadkimi brodami z pchlich targów machają do mnie płytami winylowymi, podczas gdy ja pochylamy się nad albumem „Here Again” nagrany przez zespół MISTY w 1969 roku. Mówię „nagrany”, a nie „wydany”, bo płyta w epoce nie wyszła poza fazę acetatu. A, jest jeszcze coś, co wydaje się niewiarygodne –  ci goście prawie nigdy nie grali na żywo! No dobra, dali dwa koncerty: pierwszy jako suport Roya Orbisona w Birmingham, drugi dla studentów w Banbury w tamtejszym  college’u. I wszystko w tym temacie. Jedyny oficjalny ślad jaki zostawili po sobie to singiel wydany przez Parlophone, który wiele obiecywał…

Strona „A” singla „Hot Cinnamon”

Pomimo, że nie koncertowali zostali zaproszeni do telewizji na dwa 15-minutowe programy muzyczno-rozrywkowe nakręcone w Carlisle i pokazane w lokalnej Border TV zasięgiem obejmująca angielsko-szkockie pogranicze. Niewiarygodne, że po tylu latach cudem udało się zlokalizować jeden z nich, który znajdował się w rękach prywatnego kolekcjonera i został dołączony do „Here Again”. Dla każdego, kto był ich fanem, jest on tak cenny jak zwoje znad Morza Martwego(*). Dla nas, muzycznych archeologów, to sensacyjny i zarazem fascynujący dokument zespołu zasługujący na dużo więcej, niż to, co przyniósł im los.

Misty :Od lewej: S. Bingham, M. Gelardi, B. Castle, B. McCann, T. Wootton

Grający na organach Hammonda Michael Gelardi i basista Steve Bingham poznali się latem 1968 roku odpowiadając na ogłoszenie londyńskiego zespołu soulowego w „Melody Maker” poszukującego muzyków.  Grupa, której nazwy nikt już nie pamięta, była przeciętna nie mniej klasycznie wykształcony Gelardi będący pod wpływem Händla i Scarlattiego błyskawicznie złapał nić porozumienia z Binghamem mającym obsesję na punkcie rhythm and bluesa. Wkrótce zaczęli pisać piosenki i komponować utwory. To były zalążki późniejszego materiału, nasionka, które rzucone na żyzną glebę przyniosły plon na dużej płycie.

Obaj muzycy w ciągu kilku miesięcy zwerbowali wokalistę Tony’ego Woottona i gitarzystę Freddie’ego Greena. Problemem okazał się perkusista, co do którego mieli pewne wymagania. Michael Gelardi: „W tym przypadku zdaliśmy sobie sprawę, że standardowy bębniarz nie poradzi sobie z niektórymi zawiłościami naszej muzyki i zdecydowaliśmy, że będziemy potrzebować perkusisty jazzowego, którego moglibyśmy namówić do grania rocka.” Po licznych ogłoszeniach i przesłuchaniach udało się znaleźć Johna Timmsa, „wytrawnego” muzyka jazzowego, który „kopiąc i wrzeszcząc” w końcu dał się wciągnąć w „budzący grozę świat rocka”. Nazwany na cześć kultowego standardu jazzowego Errolla Gomersa zespół Misty szybko stanął na nogi i zaczął rozwijać swoje niepowtarzalne brzmienie będące fuzją muzyki klasycznej, głównie barokowej (Bach, Händel, Scarlatti) i własnych kompozycji poruszających się w obrębie rocka, ambitnego popu i jazzu. Trzeba przyznać było to dość intrygujące jak na owe czasy połączenie.

Menadżerem grupy został Michael Grade, późniejszy dyrektor Telewizji BBC1, będący wówczas właścicielem agencji talentów London Management. Dwudziestoletni Michael uwierzył, że ich wyjątkowy tygiel brzmień i wpływów może być przyszłością rocka. To on zgodził się zapłacić za próby, sprzęt i nowiutką furgonetkę Bedford. On też załatwił kontrakt z wytwórnią Parlophone, opłacił studio, w którym nagrali singla i zaaranżował występy telewizyjne, o których już wspominałem. W październiku 1969 roku, a więc w tym samym czasie, gdy King Crimson wydał swój debiutancki krążek „In The Court Of The Crimson King”, Led Zeppelin drugi album, a Pink Floyd „Ummagummę” (listopad’69) Misty przebywali w londyńskim Regent Sound Studios, nagrywając album. Studio, uznawane za pierwsze, w którym nagrywali Rolling Stonesi miało wówczas jeden 4-ścieżkowy magnetofon. Trudno to sobie wyobrazić, szczególnie gdy dziś słucha się płyty „Here Again” i nie odczuwa, że została wyprodukowana ponad pół wieku temu. Zespół miał też cholerne szczęście, że pracował nad nią jeden z najlepszych ówczesnych inżynierów dźwięku w Wielkiej Brytanii. Adrian Ibbotson, człowiek-legenda pracujący niemal ze wszystkimi, choć sławę przyniosła mu praca przy albumie „Sgt. Pepper’s…”  The Beatles.

W lipcu 1970 roku, gdy ukazał się singiel „Hot Cinnamon” mający być zapowiedzią dużej płyty, Grade uwierzył w sukces zespołu. To wtedy padła z jego ust dość odważna zapowiedź: „Wczoraj byli The Beatles, The Rolling Stones, Cream”. Dziś Led Zeppelin, The Moody Blues, Deep Purple. Jutro należy do MISTY!” Gdyby to była surrealistyczna prognoza pogody nikt nie miałby mu za złe, że się nie sprawdziła. W kontekście tego, co wydarzyło się później wypowiedź ta została uznana za jedną z najbardziej beznadziejnych przepowiedni tamtych lat. Na początku rzeczywiście wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą i idzie w dobrym kierunku gdyż singiel dość często gościł na antenach radiowych. Niestety wyniki sprzedaży były kiepskie, co z kolei przełożyło się na listy przebojów, na których nigdy nie zagościł. Szkoda, bo moim zdaniem „Hot Cinnamon” to świetny, szybki utwór muzyczny, ale prawdopodobnie zbyt skomplikowany rytmicznie, aby mógł być hitem tanecznym. Na stronie „B” umieszczono równie ciekawy, klasycyzujący numer „Cascades”.

Niezadowoleni szefowie wytwórni Parlophone ostatecznie wycofali się z wydania dużej płyty i być może taśmy-matki wciąż leżą gdzieś w magazynowych zakamarkach przykryte grubą warstwą kurzu. Zawiedzeni muzycy rozeszli się w swoje strony i na tym mogłaby się ta historia zakończyć, gdyby nie to, że Geraldi natknął się na oryginalny acetat i zdecydował, że nadszedł czas, aby po „krótkiej” przerwie trwającej 52 lata album w końcu ujrzał światło dzienne. Stało się to dokładnie 16 września 2022 roku.

To historyczne pierwsze wydanie zawiera trzynaście utworów (cały album plus singiel) uzupełnione 15-minutowym, telewizyjnym występem grupy (wersja audio). Nie mniej interesująca jest także 20-stronicowa książeczka z unikalnymi zdjęciami, pamiątkami i cytatami muzyków zespołu.

A co dostajemy od strony muzycznej? Album na miarę swoich czasów – wczesny prog oparty na klasyce z psychodelicznymi akcentami i popowym blaskiem. Wyobraźmy sobie zmieszane ze sobą elementy The Nice i Procol Harum skrzyżowane z Pink Floyd z epoki Syda Barretta, trochę Arthura Browna, a nawet Moody Blues. Zacierając cienkie granice między rockiem, klasycznym jazzem i kameralny popem  „Here Again” to transcendentny kalejdoskop kolorów, których nie da się zdefiniować. I rzeczywiście bardzo miło się tego słucha. Gra Geraldiego na Hammondzie jest więcej niż znakomita; Steve Bingham wywija basem z godną podziwu szybkością i płynnością, zaś jazzowa perkusja Johna Timmsa to już czysta poezja. Co ciekawe, w porównaniu z długimi kompozycjami innych zespołów wczesnego rocka progresywnego utwory na tym albumie są stosunkowo krótkie choć mi to kompletnie nie przeszkadza. Na swój sposób każdy jest inny, każdy ma swoją specyficzną atmosferę i trudno wskazać tu faworytów. Klasycznie otwierający się psychodeliczny prog „Witness For The Resurrection”, znakomity „A Question Of Trust” i utwór tytułowy zostały zagrane z idealną mieszanką porywających eksperymentów i wirtuozowskiej muzykalności. W dużej części panuje tu silny klimat baroku, ale jest też sporo dobrej muzyki pop w „Harmonious Blacksmith”„John’s Song”, czy „Lazy Guy”. Do grona moich ulubionych dopisuję przeuroczy „Final Thougs”, a przede wszystkim „Animal Farm” będący zwięzłym, tekstowo inteligentnym proto-prog rockowym samorodkiem najwyższego rzędu. W tekstach zespół porusza porusza także „trudne” tematy, takie jak długotrwała choroba („Julie”), samobójstwo („Final Thoughts”), samotność („I Can See The Stars”), w których Ton Wootton prezentuje wspaniały wachlarz swoich wokalnych umiejętności.

Misty był prawdziwie oryginalnym, genialnym zespołem. Rzadkim ptakiem, który powinien był pozostawić niezatarty ślad, zamiast wpisać się na listę dawno zapomnianych „flotsamów i jetsamów” ery psychodelicznej. Album „Here Again” jest naprawdę ponadczasowy. To kawałek nieskazitelnej muzyki, która ucieleśnia postępowego ducha tamtych czasów unosząc się w powietrzu niczym mgła – na wpół zapomniany, przezroczysty sen, który powrócił do nas po pięćdziesięciu latach milczenia.

(*) Zwoje znad Morza Egejskiego – najstarsze rękopisy Biblii napisane po hebrajsku, aramejsku i grecku około 3 wieku p.n.e. wokół których narosło wiele legend i mitów.

Prawo do marzeń i żądza muzyki. PROGRESIVE TM „Dreptul De A Visa” (1976).

Timisoara leżąca w zachodniej części Rumunii niezmiennie kojarzy mi się ze wspaniałymi rockowymi grupami z lat 70-tych, które tam powstały. Był to m.in. fantastyczny Phoenix, świetny Pro Musica i doskonały PROGRESIVE TM, który w październiku 1972 roku tam się właśnie  narodził. Warto przypomnieć, że w tym czasie Rumunia była „średniowieczem” dla młodego pokolenia artystów jak i całego ruchu artystycznego, w szczególności dla tych, którzy chcieli grać szeroko pojętego rocka. Muzycy byli inwigilowani przez tamtejszą Służbę Bezpieczeństwa, nękani, zastraszani, bez prawa poruszania się po krajach Zachodnich. Pomimo długiego i bolesnego zakazu grania rocka żądza muzyki była dużo silniejsza i zespołom takim jak Progresive TM udało się dobić do brzegu z podniesioną głową,

Początkowo nazywali się Classic XX. Nazwę Progresive TM przyjęli w kwietniu 1973 roku ponoć zainspirowani węgierskim zespołem Locomotiv GT. Pierwszy skład to wokalista Harry Coradini (wł. Harald Kolbl), gitarzysta Ladislau Herdina, perkusista Helmuth (Hely) Moszbrucker, basista Zoltán Kovács i grający na klawiszach Ștefan Péntek. Dwaj ostatni zostali później zastąpieni przez Ilie Stepana (ex- Pro Musica) i Mihály Farkasa. Od czasu do czasu dołączał do nich flecista, Gheorghe Torz. I choć bardzo się z nim przyjaźnili nigdy nie był formalnym członkiem zespołu.

Jedno z nielicznych, zachowanych do dziś zdjęć grupy. (1976)

W swej muzyce połączyli ciężkie riffy w średnim tempie z mocnymi harmoniami wokalnymi i melodiami, które ciekawie wtapiały się w elementy rockowej progresji oparte na bluesie. Dominujące partie wokalne podkreślały wirtuozowskie solówki gitarowe i te grane na flecie. Progresywny charakter wynikał też ze złożoności struktur rytmicznych, a także ze spokojniejszych momentów, w których fortepian towarzyszył gitarom, a flet nabierał lirycznego odcienia. Nic dziwnego, że ta muzyka szybko uwiodła najpierw lokalną społeczność, a potem rozlała się po całym kraju.

W  listopadzie 1973 roku w Radio România nagrali zestaw pięciu utworów z czego „Amintiri” (Wspomnienie) i „Anotimpuri” (Pory roku) zostały rok później wydane na singlu. Pierwszy z utworów to ukłon w stronę progresywnego rocka z fletem, organami i bardzo fajną gitarą; drugi ciągnął w stronę balladowego folk rocka. Oba znakomite, a przy tym trwały łącznie ponad dziesięć minut.

Po wydaniu singla zostali zaangażowani do Węgierskiego Teatru Państwowego „Csiky Gergely” w Timisoarze, gdzie wystawili pop rockowe przedstawienie „Acest pâmînt” (Ta ziemia), z którym koncertowali po kraju. We wrześniu 1975 udaje im się w końcu wyprodukować dużą płytę. Album „Dreptul De A Visa” („Prawo do marzeń”), nie bez pewnych problemów, ukazał się ostatecznie w czerwcu następnego roku. Okładkę zaprojektował rumuński grafik Waleriu Sepi, nadworny artysta grupy Phoenix.

Front okładki

Mocarna gra, subtelne, doskonałe harmonie wokalne, kaskadowe partie fletu, wysoki profesjonalizm muzyków to najkrótsza reklama tego wspaniałego krążka. Już po pierwszym przesłuchaniu naszła mnie myśl, że Progresive TM to zdecydowanie jeden z najbardziej wpadających w ucho rumuńskich zespołów lat siedemdziesiątych, którego nie da się zbyt łatwo sklasyfikować. Uwielbiali wielkie melodie, pomieszany blues, folk, jazz i figlarnie pokręcone rockowe wzory. Gitara miała chropawe i rozmyte zniekształcenie blisko temu, co Tony Iommi zdzierał z gryfu na bardzo wczesnych albumach Black Sabbath nawet gdy kompozycja przypominała raczej zrelaksowaną i jazzową balladę. Produkcja jest niezwykle prosta, prawie nie używa się tu efektów studyjnych, co sprawia, że ​​album jest nieco „suchy” w brzmieniu, ale talent do nieoczekiwanych melodii, jak wyśmienita „Clepsidra”, (prawdziwie progresywne cudo), czy rozdzierająca serce ballada „Nimeni Nu E Singur” w pełni to rekompensuje. To co dostajemy to naprawdę urzekający, dobrze zagrany kawałek muzyki rockowej łączący wpływy wszystkiego, co było fajne w czasie, gdy zespół powstawał w 1972 roku, a więc  chwytliwy ciężki folk rock w stylu  Golden Earring i Jethro Tull, wschodnioeuropejski styl Omegi i Phoenixa, niesamowicie miażdżąca moc gitar wczesnego Black Sabbath i kilka progresywnych szaleństw z jazzowymi wtrętami. Mimo tych porównań album ma rumuńską tożsamość, którą dodatkowo podkreślają teksty śpiewane w języku ojczystym.

Płyta otwiera się ciężkim progresywnym utworem „Omul E Valul” (Człowiek jest jak fala) z ciekawym jazzowym intro przechodzącym w potężny riff. Wspaniała energia jaka rozlewa się do ostatniej nuty kończy się świetną gitarową solówką. Już po tych sześciu minutach słychać, że nie ma zmiłuj – ten zespół jeńców nie bierze. Po tak dynamicznym kawałku bardzo szybko dostajemy rockową balladę „Nimeni Nu E Singur” (Nikt nie jest sam). To tak na uspokojenie, albowiem w „Rusinea Soarelui” (Wstyd Słońca) muzycy ponownie nabierają ciężkiego szaleńczego tempa podkreślone już na samym początku fantastycznym fletem o specyficznym brzmieniu. Zwracam uwagę na świetną  jazzową sekcję w środku, co czyni ten utwór wielce kuszącym. W tekście pojawia się linijka „Wolność nie jest prawem do poddania się/ Jest obowiązkiem walki i nadziei”, którą cenzura nieopacznie przepuściła. Jak nic czyjaś głowa na pewno spadła… Czy rock progresywny polega li tylko na rozbudowanych, często zbyt nadętych kompozycjach? Absolutnie nie! Progresiv TM udowadnia, że w czterech i pół minutach można zawrzeć całą esencję gatunku, a dowodem jest wspomniana przeze mnie wyżej „Clepsidra”!

Tył okładki

Niektórzy zarzucają, że w „Odata Doar Vei Rasari” (Podniesiesz się tylko raz) zespół poszedł w komercyjną stronę. Bzdura! Chciałbym na każdej innej płycie tego gatunku słyszeć więcej takiej „komercji”. Uważam, że to fantastyczny numer z mówionym fragmentem tekstu wygłoszonym przez Harry’ego Coradiniego, który mógł stanąć twarzą w twarz z każdym wokalistą prog rockowego zespołu tamtej epoki. Tuż po nim kolejny kapitalny kawałek, „Va Cădea O Stea” (Spadająca gwiazda) z wciągającym gitarowym solem, które dorównuje każdej innej dzikiej, latającej solówce jaką kiedykolwiek słyszałem.  Zmiana tempa na bardziej  powolną płaszczyznę są jak delikatna podróż, która szybko zmienia się w wściekłą gonitwę. Ten kontrast pomiędzy słodkim fletem i żrącym dźwiękiem gitary jest zachwycający! Płytę kończy epicki, dziesięciominutowy utwór tytułowy, „Dreptul De A Visa/Poetul Deveniri Noastre” (Prawo do snu/Poeta naszego odrodzenia), będący kwintesencją rumuńskiego prog rocka. To jedna z takich kompozycji, która wydaje się trwać nie dziesięć, a trzy minuty. Do bólu spójna i ustrukturyzowana jest przecudownym zakończeniem naprawdę niesamowitego albumu.

Do tej płyty wracam bardzo chętnie co jakiś czas. I zawsze po jego wysłuchaniu nachodzi mnie refleksja ile wspaniałych rzeczy mogli stworzyć rumuńscy muzycy w latach 70-tych, gdyby nie byli stopowani przez najbardziej opętanego dyktatora Bloku Wschodniego…

Zespół jednej płyty. GENESIS „In The Beginning” (1968)

O tym jak można sparzyć się przy zamawianiu płyty przez internet nie będąc przy tym ekspertem konkretnego zespołu przekonał się mój znajomy Rzecz działa się dobrych kilka lat temu. Późnym popołudniem wpadł on do mnie mocno poddenerwowany. „Co jest?” – pytam łagodnie będąc świadom jego gwałtownego charakteru. „Moja Misia jutro ma urodziny. W prezencie zamówiłem płytę. Myślałem, że zamawiam Genesis z Gabrielem i Collinsem, a tu dostaję coś kompletnie nieznanego. Wiesz co tu jest grane..?” Wiedziałem! Po godzinie uszczęśliwiony wyszedł ode mnie z płytami z Peterem i Philem w składzie, ja zaś nieoczekiwanie stałem się właścicielem płytowego „białego kruka”, na którego polowałem długi czas! Znalezienie go w moich ulubionych sklepach z płytami było w owym czasie większym wyzwaniem niż studiowanie fizyki kwantowej.

Dla fanów psychodelicznego rocka z Zachodniego Wybrzeża końca lat 60-tych TEN Genesis nie jest zespołem nieznanym. Mam jednak świadomość, że sporo osób (podobnie jak mój znajomy) nie mieli pojęcia ani o istnieniu amerykańskiego Genesis, ani o ich płycie, „In The Beginning”, którą wydali w 1968 roku. Dziś, w dobie internetu łatwo do niej dotrzeć choćby poprzez YouTube’a. Z drugiej strony smutno mi gdy pomyślę, że spośród szerokiego grona przyjaciół i znajomych jestem chyba jednym, który posiadają ją fizycznie. A może mi się tak tylko wydaje..?

Nie tylko ich muzyka jest fantastyczna. Nie mniej fascynująca jest też geneza powstania grupy i lista zespołów, w których wcześniej występowali jej członkowie. Śledzenie korzeni przypominało mi próbę odtworzenia genealogii zespołu Hawkwind, do której kiedyś się przymierzałem, a to oznacza, że im głębiej drążyłem tym bardziej zastanawiałem się, czy na Zachodnim Wybrzeżu istniał zespół, z którym nie byli w jakiś sposób związani. Aby zbytnio nie mącić skupię się na kilku faktach. Wokalista i gitarzysta rytmiczny, Jac Ttanna był członkiem garażowej grupy Fender IV (grał pod swym prawdziwym nazwiskiem, Joe Kooken) później przemianowaną na The Sons Of Adam. Pod tą ostatnią nazwą w latach 1965-68 wydali trzy single. Pierwszy, „Take My Hand”, był mieszanką szorstkiego rytmu Stonesów z gładkim melodyjnym wokalem Beatlesów i The Byrds. Dużo ciekawsze były dwa kolejne: „Mister You’re A Better Man Than I” i „Feathered Fish” będące klasycznymi kawałkami mocnego garage rocka. Płytki dzisiaj brzmią świetnie, ale wtedy ani zespół, ani producent nie byli nimi zachwyceni. Ostatecznie zespół rozpadł się w czerwcu 1968 roku, a Jac mając więcej wolnego czasu zaczął tworzyć piosenki.

Sue Richman

Miesiąc później, mniej więcej w połowie lipca poznał 18-letnią wschodzącą piosenkarkę Susan Richman. Jako 15-latka Sue mogła pochwalić się kontraktem płytowym. „Moja płytka „I’m Sorry Baby” zespołu Canaries dla Bell Records, na której śpiewałam jako główna wokalistka, znajdowała się w szafie grającej niemal w każdym lokalu. Jac ją usłyszał i zapytał, czy chcę załóż z nim zespół. Od razu się zgodziłam!” Jac Ttanna: „Była piękna i naprawdę utalentowana. Opracowaliśmy kilka piosenek i zagraliśmy je Mike’owi Portowi (były basista The Sons Of Adam – przyp. moja), który natychmiast do nas się przyłączył”. W sierpniu dołączyło do nich dwóch kolejnych muzyków: perkusista Bob „Crusher” Metke i gitarzysta prowadzący Kent Henry (wł. Kent Henry Plischke). Zespół wydawał się gotowy, ale w ostatniej chwili ze składu wyłamał się Mike Port. Jego miejsce zajął Fred „Foxey” Rivera i nazwali się Spectrum. Po kilku próbach ściągnęli do siebie byłego menadżera The Sons Of Adam, Howarda Wolfa, żeby ich posłuchał. Kilka dni później Wolf oficjalnie został ich opiekunem i wymyślił dla nich nową nazwę – Genesis.

Od lewej: Jac Ttanna, B.ob Metke, Fred  Rivera, Sue Richman, K.ent Henry.

Od początku założyli sobie, że ich muzyka w kreatywny sposób powinna łączyć świetne melodyjne numery z doskonałymi wokalnymi harmoniami. I to im się udało. Jeden z pierwszych koncertów jaki załatwił dla nich Wolf (jeszcze jako Spectrum) odbył się jesienią 1967 roku w Klubie Troubadour mieszczącym się na słynnym Santa Monica Boulevard u Doga Westona, co doprowadziło do podpisania kontraktu z Mercury Records. Jac Ttanna: Nie pytajcie mnie jak było, ale myślę, że nadawaliśmy na tym samym poziomie co Carpenters.” Fred Rivera dodaje: „Pamiętam ten występ bardzo dobrze. Graliśmy tam później nie jeden raz. Troubadour to było najlepsze miejsce, w którym podpisywano kontrakty z nowymi artystami.”

Początek 1968 roku zaczęli od pracy w Amigo Studios mieszczące się w North Hollywood gdzie nagrywali swój pierwszy i jedyny album z producentem Stevem Douglasem i inżynierem dźwięku Hankiem „No Socks” Cicalo. „Zawarłem umowę z wytwórnią i wymyśliłem tytuł płyty, „In The Beginning” – wspomina Howard Wolf. „To pierwsze słowa Księgi Rodzaju w Biblii. Nie żebym był religijny. Przeciwnie. Po prostu pomyślałem, że jest to dość oryginalne i na swój sposób wyjątkowe.” O mały włos sesja mogła zostać nieukończona; podczas nagrywania Steve Douglas miał atak serca i nie było mowy by ją kontynuował. Dokończył ją Wolf. Kamień z serca spadł wszystkim zaangażowanym w tę pracę.

Genesis w Amigo Studios. Początek 1968 roku. Od lewej: Bob Metke, Fred Rivera, Kent Henry

Biuro i przestrzeń do prób Mercury Records znajdowały się na Hollywood Boulevard w budynku. Tam wykonali wszystkie prace przedprodukcyjne. Ta praca ich scaliła, dodała sił i wiary. Jako zespół stali się jednością. Koncertowali po całym stanie jak szaleni. Lista artystów z którymi występowali jest bardzo długa, niemal tak długa jak biblijna „Księga Rodzaju”. Tylko dla przykładu rzucę kilka nazw: The Yardbirds, Quick Silver Messenger Service, Pacific Gas And Electric, Albert King, Spirit, Mothers Of Invention, HP Lovecraft, Jefferson Airplane, Steppenwolf, Moby Grape…

„Czarnym dniem”. dla zespołu okazał się wtorek, 28 maja 1968 roku. Tego dnia Fred „Foxey” Rivera został powołany do armii i wysłany do Wietnamu. Zastąpił go nowym basista wypełniając tym samym warunki kontraktu dotyczący także występów. W czerwcu, w klubie Galaxy postanowili zagrać specjalny koncert dedykowany Fredowi, który nie doczekał się wydania albumu. A że sami go zorganizowali wytwórnia nie zgodziła się, by wystąpili jako Genesis, więc posłużyli się alternatywną nazwą, The Foxey Freddie Revue featuring The Lead Zeppelin. Jac Ttanna: „Wymyślił ją Bob i użyliśmy jej myśląc, że jest na tyle dziwna, że ​​ludzie połkną haczyk i przyjdą z ciekawości zobaczyć, co to jest. No i był tłum!” Ciekawe czy Jimmy Page, który był wówczas w The Yardbirds i często gościł w Galaxy nie zainspirował się ostatnim członem nazwy dla swego nowego zespołu nieznacznie ją modyfikując. Kto wie..?

Na początku września w sklepach muzycznych pojawia się tak wyczekiwany przez zespół album „In The Beginning”. Okładkę, przypominającą mi nieco debiut Fairport Convention, zaprojektował John Cabalka (pierwszą płytę grupy HP Lovercraft też). Z kolei pięknie wystylizowany napis z nazwą zespołu i tytułem był dziełem Stanleya Mouse’a, który zyskał sławę w latach 60-tych głównie swoimi genialnymi psychodelicznymi plakatami.

Front okładki.

Osiem nagrań zamieszczone na płycie tworzą niesamowitą mieszankę psychodelicznego rocka z elementami acid rocka, hard rocka, oraz folku z tendencjami progresywnymi. Do tego świetne gitary, flet, bogata orkiestracja i absolutnie bezbłędne harmonie wokalne  przywołują na myśl delikatnie śpiewane, czasem upiorne i sentymentalne harmonie The Mamas i The Papas z tekstami w dużej mierze przypominające standardowe obrazy dzieci kwiatów. Ktoś kiedyś porównał Sue Richman do Grace Slick z czym nie do końca się zgadzam. Panna Richman jest dużo spokojniejsza, pewna siebie, mniej neurotyczna, a poza tym śpiewa lekko, bez wysiłku.

Całość rozpoczyna się utworem „Angeline”, jednym z najcięższych na albumie zawierający ogniste sfuzzowane gitarowe riffy i zawodzące solówki Kenta Henry’ego. To jest ten rodzaj psycho/hard rocka, który Jefferson Airplane zawsze chciał nagrać, ale nigdy nie wytrzeźwiał na tyle długo, by to zrobić. Na tle owej ściany dźwięku wspaniale prezentują się głosy Sue i Jacka. Nie ma zmiłuj – roznieśli w pył Grace Slick i Marty’ego Balina! Chwała też wytwórni, że docenił ten utwór i szybko wydał go na singlu. Tuż potem mamy cover (jeden z trzech) i to jaki – słynną „Suzanne” Leonarda Cohena! Może komuś się narażę, ale moim zdaniem to jedna z najlepszych wersji (a są ich setki) na rynku podkreślająca przy tym silną grę zespołową i znakomity dialog  pomiędzy Richmann i Ttanną. Mam wrażenie, że pomiędzy tą parą coś iskrzyło. bo czuć to w ich ciepłych głosach… Pewnym zaskoczeniem jest wybór kolejnego coveru. „Gloomy Sunday” to piosenka z lat 30-tych napisana przez węgierskiego pianistę i kompozytora Rezső Seressa. Nie mam pojęcia skąd oni ją wygrzebali! Wokół utworu narosły legendy, które sugerowały, że utwór miał doprowadzać osoby nie do końca dające sobie radzić w życiu do samobójstw. Jego nieco złowieszczą popularność ilustruje fakt, że w krótkim w okresie (od 13 do 24 listopada 1935 roku) pojawiło się na temat tej piosenki 278 artykułów we francuskich, niemieckich, szwajcarskich i włoskich gazetach! Nawiasem mówiąc Seress odebrał sobie życie skacząc z balkonu; miał 76 lat. Wracając do tematu cover w ich wykonaniu jest zaskakująco dobry nawet jeśli porówna się go z wersjami Paula Robesona, lub Billie Holiday. Otoczenie dziewczęcego głosu za pomocą gitar akustycznych i gustownej aranżacji o barokowym zabarwieniu zmieniło utwór w zaskakująco nastrojowy kawałek pełen niepokoju i rozpaczy. Sue dała z siebie wszystko i jej występ wokalny naprawdę mnie tutaj powalił. Zastanawiające, czy Mercury kiedy wypuścił go na singlu zdawał sobie sprawę, że opowiada on o kontemplacji samobójstwa..? Mam słabość do długotrwałego i gęstego fuzzu, więc ’What’s It All About” mający bardziej bluesowy charakter przykuło moją uwagę od samego początku. Świetna melodia. A czy zastanawialiście się kiedyś jak jak brzmiałby folk rock z potężną dawką gitarowego fuzzu? Cóż, „Mary Mary”, ostatni z coverów napisany przez B. Benneta, jest idealną odpowiedzią na to pytanie… Skomponowany przez Kenta Henry’ego „Ten Second Song” posłużył mu jako platforma do zaprezentowania różnych stylów gitarowych. Szkoda, że w końcówce piosenka została wyciszona bo mam wrażenie jakby Kent dopiero zaczynał się rozgrzewać. Aha, pomimo tytułu, piosenka trwa trzy minuty.

Tył okładki.

Na drugiej stronie oryginalnej płyty znalazły się dwie kompozycje. Pierwsza, „Girl Who Never Was”, dziwnie przypomina brytyjski Genesis z okolic „From Genesis To Revelation” z Jackiem Ttanną brzmiącym prawie jak Peter Gabriel. Może nie wszystkim przypadnie ona do gustu, ale ja uważam, że to świetny kawałek. Pojawiające się smyczki są o wiele bardziej atrakcyjne niż to, co zrobił Arthur Greenslade (tata Dave’a Greenslade’a) we „From Genesis…” zaś partia fletu dodaje jakże miłego akcentu. Ostatnie, szesnastominutowe nagranie, „Would Without You” często porównywane do Quicksilver Messenger Service po spożyciu nielegalnych „materiałów rekreacyjnych” to opus magnum zespołu. Rozpoczyna się dość idyllicznie, gdy w idealnej harmonii wokaliści zadają pytanie „Would Without You?”, które jest następnie powtarzane, zanim nasze zmysły zostaną zaskoczone i wciągnięte w kapitalny, narkotyczny jam. Od razu zastrzegam – nie jest to zwykły gitarowy bełkot. Tutaj nastroje zmieniają się wraz z rytmem, pod który Fred Rivera kładzie nienaruszalne fundamenty swoim basem. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Kent był pierwszorzędnym gitarzystą, równie dobrym jak John Cipollina i cała rzesza innych znanych gitarzystów z Zachodniego Wybrzeża. I to nie przypadek, że po rozpadzie Genesis został zaangażowany do Steppenwolf.

Kiedy „In The Beginning” zostało wydane mieli mieć wsparcie marketingowe i koncertowe ze strony wytwórni. Pech chciał, że zmienił się prezes, nowy zaś powiedział, że „skoro żadnych obietnic nie ma na piśmie on nie będzie ich dotrzymywał.” Ostatnie koncerty zagrali pod koniec grudnia 1968 roku po czym zespół rozpadł się z powodu „wewnętrznych konfliktów”. Przynajmniej taką wersję podał Jac Ttanna. I choć album został wydany także w Kanadzie i rok później w Holandii bez odpowiedniej promocji przepadł tak jak i wiele innych perełek tamtych lat. Pierwsza kompaktowa reedycja albumu pojawiła się w Niemczech w 1999 roku; następne w 2007 i 2012 w Wielkiej Brytanii, obie z bonusem „The Long Road”, który został nagrany jeszcze tego samego 1968 roku w nieznanym lokalnym studiu z Jimmym Chappellem na basie i Hamiltonem Farleyem jako producentem. Utwór pierwotnie ukazał się w 1969 roku na kompilacji „First Vibration”, która powstała w ramach hollywoodzkiej fundacji wspierającą świadomość antynarkotykową. Na tym albumie Genesis znalazło się w doborowym towarzystwie The Beatles, Jimiego Hendrixa, Jefferson Airplane, Canned Heat, Donavona…

Po rozpadzie zespołu Kent Henry grał w The Blues Image, Charity i w Steppenwolf. W późniejszych latach cierpiał na Alzheimera, jego stan zdrowia ulegał pogorszeniu. Zmarł w 2009 roku… Po odbyciu służby wojskowej Fred Rivera związał się na jakiś czas z Delaneyem Bramblettem, podczas gdy Sue Richman śpiewał w wielu różnych formacjach, m.in. w Exile, Indigo, The Thieves, Savoy Brown, u Yima Bogarta i Suzie Quatro… Jac Ttanna w latach 70-tych pozostał w muzycznej branży pełniąc funkcję menadżera trasy w Canned Heat i pracując jako muzyk sesyjny dla producenta Richarda Perry’ego. Nagrał także kilka solowych materiałów. Zmarł w sierpniu 2022 roku w wieku 81 lat w swoim domu w Bangkoku z powodu zatrucia pokarmowego…

„In The Beginning” to płyta, która smakuje bardziej z każdym kolejnym przesłuchaniem. Dla mnie jest i będzie jedną z pereł psychodelicznego rocka tamtych czasów.