SEX „Sex”(1971); „The End Of My Life” (1972).

Grupa SEX, której początki istnienia datują się na rok 1969 powstała w Quebecu jako trio. Przypomnę, że Quebec był w tym czasie jedyną kanadyjską prowincją z francuskim językiem urzędowym. To tu powstał zespół DIONYSOS (nawiasem mówiąc muzycy obu formacji doskonale się znali), który jako pierwszy zaczął śpiewać rockowe teksty w języku Moliera i Voltaire’a. Całe szczęście, że tego pomysłu nie powielił główny wokalista i basista  Robert Trepanier, który do spółki z Yves Rousseau (gitara i chórki) i Serge’em Gratton’em (perkusja) założyli SEX. Z całym szacunkiem – jakoś nie pasuje mi ten język do rocka. I nawet nie przeszkadza mi, że ten świetny wokalista angielskie teksty śpiewa z twardym francuskim akcentem…

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Sex” wydała w 1971 roku  wytwórnia Trans Canada.

SEX "Sex" (1971)
LP Sex” (1971).

„Sex” zawierał bezkompromisowy, czadowy hard rock o bluesowym zabarwieniu podlany odrobiną psychodelii. Idąc skrótem myślowym powiem, że to skrzyżowanie Budgie z Black Sabbath. Z potężnym brzmieniem bębnów, wściekle sfuzzowanymi partiami gitarowymi i mocnym wokalem. Całość otwiera mocny i soczyście hard rockowy „Scratch My Back” z fantastycznie wyeksponowanymi bębnami, gitarą prowadzącą i zadziornym wokalem. „Not Yet” mknie niczym rozpędzony pociąg ekspresowy ze zmianami tempa, pochodami basu, ozdobiony świetną solówką gitarową, zaś „Doctor” to rasowy 12 taktowy blues. Najbardziej kontrowersyjnym utworem na płycie jest „I Had To Rape Her” („Musiałem ją zgwałcić”) z dość szokującym tekstem traktującym o seksie. Na dobrą sprawę niemal wszystkie one krążą wokół tego tematu (zgodnie zresztą z nazwą zespołu) i mogły co bardziej wrażliwsze osoby gorszyć. Muzycznie jest to kolejny mocny i wolno toczący się rocker.

Tył okładki LP "Sex"
Tył okładki LP „Sex”

Są też momenty spokojniejsze, w których pojawia się harmonijka ustna („Try”), czy też eteryczna partia fletu w bardzo przecież mocarnym „Come, Wake Up!”. Sfuzzowane gitary szaleją w „Night Symphony” i do spółki z sekcją rytmiczną napędzają całość. Płytę kończy „Love Is A Game” – wyśmienite, ciężkie blues rockowe granie. Jednego z ówczesnych recenzentów trochę poniosło i słowo ciężkie zamienił na brutalne (?!)…  Dodał jednak zaraz, że  „… jest to płyta tylko dla rockowych twardzieli z czym wypada mi się absolutnie zgodzić! Cały materiał został napisany przez zespół, a promował go singiel „Come, Wake Up!”/”I Had To Rape Her”. Oryginalny LP kosztuje 500$! Jak na album trwający trzydzieści dwie minuty cena baardzo wysoka…

Na drugiej płycie „The End Of My Life”, która ukazała się rok później, pojawił się Pierre (Pedro) Quellette, muzyk grający na saksofonie i flecie. Brzmienie wzbogacono też o organy, kompozycje stały się dłuższe, bardziej progresywne.

SEX "The End Of My Life" (1972)
SEX „The End Of My Life” (1972)

W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że jest to album koncepcyjny dotyczący młodego człowieka, jego „seksualnej pełnoletności” prowadzącej do wynaturzenia i rozwiązłości, groźnej choroby wenerycznej (o AIDS nikt jeszcze nie słyszał), upadku moralnego zakończonego dramatyczną walką o życie… Jak widać z pewną konsekwencją, żeby nie powiedzieć obsesją, kwartet drążył zapoczątkowany na debiucie temat seksu. I to niemal ze zdwojoną siłą. To tyle w kwestii tekstów…

Otwierający płytę „Born To Love” wnosi w muzykę więcej wolnej przestrzeni. Ten psychodeliczny blues z fletem i bardzo fajnym solem saksofonowym zdecydowanie podążył w kierunku  progresywnego rocka na najwyższym poziomie. Granie w stylu If i Colosseum z floydowskimi gitarami… Interesujący „I’m Starting My Life Today”  wybrany na singiel promujący płytę podążał w kierunku blues rocka. Dwuminutowy „Emotion” to muzyczna miniatura; sporo tu, niby chaotycznych, a jednak bardzo uporządkowanych dźwięków.

Tył okładki "The End Of My Life"
Tył okładki „The End Of My Life”

Dużo dłuższy „Pleasure” z szaleńczym intro saksofonu i ksylofonu przywodzi na myśl produkcje Franka Zappy i jego Mothers Of Invention. Zaczyna się jak prog rockowa kompozycja, która przechodzi nagle w blues rockowe granie. W „See” bardzo podoba mi się pulsujący bas współpracujący z saksofonem, do którego podłącza się gitara solowa; w drugiej części słyszymy krótkie, ale za to jakże kapitalne solo organowe. „Syphillissia” brzmi trochę egzotycznie; rozmarzony klarnet przywołuje skojarzenia z klimatem arabskich opowieści snutych przez  Szeherezadę z „Księgi tysiąca i jednej nocy” z którego w zakończeniu wybudza nas kapitalna gitarowa solówka do spółki z mocną sekcją rytmiczną. Płytę zamyka tytułowa, ośmiominutowa kompozycja „The End Of My Life” łamiąca schemat psychodeliczno- bluesowej konwencji całego albumu. Pierwsze dźwięki fletu przywołują skojarzenia z wczesnym Jethro Tull, zaś wokal momentami do złudzenia przypomina Grega Lake’a z pierwszych dwóch płyt King Crimson. Nawet gitary brzmią jak u Frippa. Epicki utwór na miarę „Epitaph”! Ale nie ma czemu się dziwić. Wszak już sam tytuł („Koniec mojego życia”) nie pozostawia złudzeń co do jego merytorycznej treści.

Podobnie jak debiut, tak i ten oryginalny krążek wart jest spory majątek (300$). Warto więc pokusić się o zdobycie dużo tańszej i bardziej „ekonomicznej” (2 w 1) reedycji kompaktowej wydanej przez firmę Progressive Line w 2002 roku. Ja przynajmniej tak zrobiłem…

FLOATING BRIDGE „Floating Bridge” (1969)

Gitarzysta Rich Dangel jako szesnastolatek był członkiem grupy The Wailers, o których dziś mówi się, że w 1960 roku „… byli Beatlesami z Seattle przed samymi Beatlesami”. Ich największy przebój „Tall Cool One” wydany w 1959 roku to rock’n’roll w stylu Chucka Berry’ego napędzany rhythm’n’bluesowymi saksofonami. Przebojowych singli było zresztą więcej; warto wspomnieć tu o instrumentalnym „Mau Mau”, gorącym i ostrym jak brzytwa „Dirty Robber”, czy słynnej piosence „Louie Louie” spopularyzowanej w 1963 roku przez The Kingsmen. Moim zdanie lekko „zmiękczonej” w stosunku do wersji The Wailers  Grające w owym czasie bardzo mocno, ostro i niemalże rockowo The Wailers uznaje się obecnie za jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy amerykański zespół garażowy! Dla młodego chłopaka w dużych rogowych okularach pochodzącego z przedmieścia Seattle, Tacomy, zapewne była to (jak do tej pory) największa życiowa przygoda…

The Wailers. W okularach Rich Dangel
The Wailers. Ten w okularach to Rich Dangel.

Po rozwiązaniu The Wailers gitarzysta na krótko związał się z mniej znanym zespołem The Rooks i późnym wcieleniem Time Machine. W następstwie upadku tego ostatniego w 1967 roku wraz z basistą Joe Johnsonem założyli The Unknown Factor, do którego przyłączyli się perkusista Michael Marinelli i drugi gitarzysta Joe Johansen. Zaczęli jako zespół akompaniujący towarzysząc na scenie lokalnym artystom takim jak Patti Allen i Ron Holden.  Jednak, gdy w 1968 roku dołączył do nich wokalista Pat Gossan sytuacja zmieniła się i pod nową nazwą, jako FLOATING BRIDGE, zaczynali zdobywać coraz większą popularność stając się wkrótce czołowym, żeby nie powiedzieć „flagowym” zespołem z Seattle. Jako jedni z pierwszych mogli pochwalić się umową na występy w legendarnym Seattle’s Eagle Auditorium. Tym samym, w którym grali tacy wielcy jak Grateful Dead, The Doors, Cream, Iron Butterfly, Vanilla Fudge, Pink Floyd, MC 5, Stepenwolf i wielu innych…

Floating Bridge na scenie Seattle Pop Festival (1969)
Floating Bridge na scenie Seattle Pop Festival (1969)

W tym samy roku dali kapitalny koncert na festiwalu Sky River Rock. Swoim występem i muzyką przypominającą mocniejszą wersję Cream i Mountain z elementami The Allman Brothers Band dosłownie zmiażdżyli innych artystów i wykonawców! Wytwórnia Vault Records błyskawicznie podpisała z nimi kontrakt. Na efekt nie trzeba było długo czekać; wydany wkrótce singiel „Brought Up Wrong/Watch Your Step” odniósł co prawda umiarkowany sukces, ale dał impuls do nagraniu dużej płyty. Album „Floating Bridge” ukazał się wiosną 1969 roku, a jego producentem był Jackie Mills, który świetnie poradził sobie z całą muzyczną materią.

LP "Floating Bridge" (1969)
LP „Floating Bridge” (1969)

Płyta zawiera osiem nagrań, z których aż sześć to kompozycje własne zespołu, a w zasadzie spółki kompozytorskiej Dangel/Johnson/Gossan. Dwa pozostałe to świetne, instrumentalne wersje „Hey Jude” The Beatles, oraz połączonych ze sobą „Eight Miles High” The Byrds i „Paint In Black” Rolling Stones. Co ważne – krążek nie ma żadnych słabszych momentów! Dużo tu tak lubianych przeze mnie gitarowych improwizacji o wyraźnym psychodelicznym odcieniu. Jak w otwierającym „Crackshot” zagranym z mocą i pełną pasji furią. Kapitalna sekcja rytmiczna, świetny wokal i cudowne hendrixowskie solówki obu gitarzystów. Siedem minut epickiego, fantastycznie psychodelicznego blues rocka! Po takim początku, aż strach pomyśleć, co będzie dalej. A dalej, co wydaje się wielce nieprawdopodobne, jest tylko lepiej… Instrumentalna wersja znanego przeboju Beatlesów w wykonaniu chłopaków z FLOATING BRIDGE rozwaliła mnie na łopatki. To jedna z najciekawszych przeróbek „Hey Jude” jaką słyszałem i do której nie mam (jako fan czwórki z Liverpoolu) żadnych zastrzeżeń! Wykonana przez muzyków delikatnie, z wyczuciem i czułością, na dwie gitary prowadzące. Tyle, że ta druga lekko schowana na drugim planie wyczynia takie harce, że aż dreszcze przebiegają. Całość brzmi jak nieznane nagranie The Allman Brothers Band! Kolejny mocarny akcent, tym razem usadowiony gdzieś w stylu Cream z domieszką Grand Funk znajduję w „Watch Your Step. Znany ze strony „B” singla naładowany jest bardzo ciężkimi sfuzzowanymi gitarami i prującą do przodu perkusją. Ma w sobie tyle energii, że polecam go na wszelkiego rodzaju dolegliwości typu chandra, czy wisielczy humor. Serio! Jest tylko jeden warunek – musi być odtwarzany w wysokich rejestrach głośności. Efekt murowany… Pierwszą stronę płyty zamyka blues rockowy „Three Minute & Ten Second Blues”. Na początku w umiarkowanym, w połowie zdecydowanie już przyspieszonym tempie ozdobiony ładnymi partiami gitar. Szkoda, że to tylko trzy minuty i dziesięć sekund…

Label oryginalnego LP.
Label oryginalnego LP.

Na drugiej stronie mamy dwa typowo rockowe i ciężkie utwory: „Brought Up Wrong”„You’ve Got The Power” dowodzące, że jak grupa potrafi „przyłoić” jak mało kto w tym czasie. Oba nagrania przedziela „Medley:  Eight Miles High/Paint In Black” dwa covery z repertuaru The Byrds i The Rolling Stones połączone w jedną całość. Słucha się tego naprawdę z wielką przyjemnością! Płytę kończy kapitalny „Gonna’ Lay Down 'N’ Die”,  ponad 7-minutowy, powolny i ciągnący się jak magma blues. Cudo! I tylko pozostaje  żal, że grupa przetrwała jedynie do początku 1970 roku.

„Okularnik” Rich Dangel grywał później w różnych i raczej mniej ważnych zespołach. Nie opuścił swej rodzinnej Tacomy. Pod koniec lat 90-tych powołał do życia Rich Dangel Big Band. Zmarł 2 grudnia 2002 roku, dzień po swoich 60-tych urodzinach… Joe Johansen zasilił Little Bill And The Blue Notes. Niewiele później przeszedł pontonowym mostem na drugą stronę życia, by grać w „Największej Orkiestrze Świata” zabierając ze sobą Joe Johnsona

NAZARETH – sześć płyt, których czas się nie ima.

Kiedy szkocka grupa NAZARETH po raz pierwszy odwiedziła nasz kraj (oj, było to wiele lat temu, przed laptopami, komórkami, internetem), zespół przyszedł do radiowej „Trójki”, by podzielić się wrażeniami z Polski i opowiedzieć o nowej płycie. Gospodarzem spotkania był Piotr Kaczkowski, który po krótkiej prezentacji spytał wokalistę Dana McCafferty’ego czy podoba mu się Warszawa i jak się tu czuje. McCafferty zaczął swoją opowieść. Mówił i mówił…  jeden wielki potok słów. Siedzę przy głośniku i denerwuję się, bowiem pan Piotr nic nie tłumaczył. A ten jak nakręcony – jak woda na młyn nie przerywał. Trwało to dobre kilka minut(!), po czym… cisza. W eterze rzecz absolutnie niedopuszczalna. Pomyślałem, że radio mi wysiadło. W końcu, lekko spanikowanym  głosem Piotr Kaczkowski zwrócił się do zespołu: „Ok. A teraz proszę was, przetłumaczcie mi, co on mi tu naopowiadał, bo ja nic z tego nie zrozumiałem!” Reszta zespołu buchnęła gromkim śmiechem, po czym gitarzysta Manny Charlton powiedział: „My też, bo mówił szkockim dialektem, którego nikt z nas nie zna. A ty byłeś w niego tak wpatrzony i tak zasłuchany, że myśleliśmy, że go rozumiesz. I że powiesz nam, co on ci tu nagadał.”

Zespół powstał w 1968r. w szkockim Dunfermline (nota bene także rodzinne miasto Iana Andersona z Jethro Tull) jako Shadettes, ale zaraz zmienił nazwę na NAZARETH. Ponoć stało się to pod wpływem grupy The Band i utworu „The Weight”, który został wykorzystany w kultowym filmie Dennisa Hoppera „Easy Rider”. Debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Nazareth” ukazała się w listopadzie 1971 roku. I choć furory na rynku nie zrobiła, to moim zdaniem jest to debiut bardzo udany, momentami rewelacyjny.

NAZARETH "Nazareth" (1971)
Front okładki płyty „Nazareth” (1971)

Już sam początek płyty wydaje się być jednoznaczną deklaracją gatunku. w którym zmierzał zespół: ostre brzmienie gitar, kąśliwe zagrywki i ekspresyjny śpiew wokalisty przywodzą na myśl skojarzenia z muzyką mistrzów ciężkiego grania – Led Zeppelin i Deep Purple. „Witchdoctor Woman” o którym mowa jest naprawdę świetny, aż dziw, że nie stał się klasyką zespołu. Z kolei „Empty Arms, Empty Hand” za sprawą dudniącego basu  i partii gitarowych kojarzy się ze starym, dobrym Black Sabbath. Za opus magnum płyty można uznać cover utworu Bonnie Dobsona „Morning Dew”, który brali na warsztat wcześniej Tim Rose, Episode Six, czy Jeff Beck. Wersja NAZARETH jest wyśmienita – doskonałe połączenie galopującego rytmu z psychodelią. Zwracam uwagę na kapitalną pracę gitar fantastycznie ozdabiające szaleńczą sekcję rytmiczną i na tajemniczy, spokojny śpiew McCafferty’ego, który pod koniec daje próbkę charakterystycznej dla siebie ekspresji.

Wydany rok później dość nietypowy i nieco folkujący „Exerciser” wymaga co prawda kilku przesłuchań, ale z drugiej strony trudno mu cokolwiek zarzucić.

LP "Exercises" (1972)
Płyta „Exercises” (1972)

Ten album wcale nie jest zły, a poprzez swoją odmienność stanowi ciekawą pozycję w dyskografii zespołu. Ciężkiego rocka jest tu co prawda jak na lekarstwo, ale jeśli ktoś lubi jego fuzję z folkiem, to po tę płytę musi sięgnąć. Największe wrażenie robi na mnie nagranie „1692 (Glencoe Massacre)” oparte na marszowym rytmie werbla i akompaniamencie granym na kobzie opowiadające o rzezi angielskiego wojska na szkockich patriotach w Glencoe. Dla wielbicieli celtyckich brzmień prawdziwa perełka! Ciekawie wypada „I Will Not Be Led”, gdzie muzyka orkiestrowa łączy się z folkowym brzmieniem, zaś całość wieńczy mocna porcja brudnego gitarowego czadu. Kolejny mój ulubiony numer to blues rockowy „Woke Up This Morning” , którego ostrzejsza wersja znajdzie się na nastęnej płycie, oraz żwawe folkujące „In My Time”„Called Her Name”. Dla wielbicieli ballad rockowych, za którymi osobiście nie przepadam  (poza pewnymi wyjątkami) zespół przygotował trzy spokojne nagrania: wciągającą i klimatyczną ” Madelaine”, króciutkie „Sad Song” ozdobione smyczkowymi aranżacjami,  oraz „Love Now You’re Gone” z leniwym syntezatorowym motywem.

Po nagraniu dwóch pierwszych płyt wszyscy przenieśli się do Londynu, gdzie zauważyli ich członkowie grupy Deep Purple. Wkrótce Szkoci otwierali występy Głębokiej Purpury. Mało tego – kolejne trzy albumy : „Razamanaz” (1973), „Loud’N’Proud” (1973) i „Rampant” (1974) wyprodukował basista Deep Purple, Roger Glover.

„Razamanaz” był pierwszym albumem NAZARETH, który sobie kupiłem, więc nic dziwnego, że darzę go wielkim sentymentem.

LP. "Razamanaz" (1973)
LP. „Razamanaz” (1973)

Otwierający płytę utwór tytułowy wręcz miażdży swoją mocą i energią i wydaje się być żywcem wyjęty z którejś z płyt purpurowego kwintetu. Manny Charlton daje czadu na gitarze, Pete Agnew (bg) i Darrell Sweet (dr) napędzają całą machinę, zaś Dan McCafferty wykrzykuje z furią kolejne wersy. To tu mamy tak dobre kawałki jak przebojowy „Broken Down Angel”, zawadiacki „Bad Bad Boy” i kolejny mocarny „Alcatraz”. Bez wątpienia trzeci album okazał się być najpopularniejszym  krążkiem na Wyspach w całej karierze hardrockowych Szkotów. Ale najlepsze miało dopiero nadejść…

O ile „Razamanaz” była pierwszą płytą NAZARETH w mojej kolekcji, to tak naprawdę po raz pierwszy zetknąłem się z ich muzyką za sprawą utworu „This Flight Tonight”, który pochodził z wydanego pół roku później (co za tempo!) krążka „Loud’N’Proud”. Utwór usłyszałem w radiowej „Trójce” w połowie lat 70-tych i zakochałem się w nim na zabój. Puszczany w wysokich rejestrach głośności „uszczęśliwiałem” nim (raczej nieświadomie) moich zacnych sąsiadów. Zresztą nie tylko ich i nie tylko nim…

LP "Loud'N'Proud" (1973)
LP „Loud’N’Proud” (1973)

Genialny „This Flight Tonight” to niewątpliwie numer jeden tej płyty. Kolejny cover, tym razem Joni Mitchell, który w wykonaniu grupy nabiera niesamowitej mocy. Jedna z tych kompozycji, którą słuchać mogę bez końca! Zresztą NAZARETH niejednokrotnie udowadniali, że wyjątkowo trafnie potrafili wykonać cudze hity na swój sposób. Kończący płytę rozbudowany, powolny „The Ballad Of Hollies Brown” to też cover, tym razem z repertuaru Boba Dylana. Ta wersja jest ciężka, przytłaczająca, przetworzone brzmienie basu buduje odpowiedni klimat, głos wokalisty brzmi złowrogo, a gitara potęguje ten złowieszczy nastrój. Jest tu także ognisty i całkiem interesujący „Turn On Your Receiver”, dynamiczny „No Fakin’ It”, przebojowy „Go Down Fighting” i trzymający poziom „Teenage Nervous Breakdown”.

Kolejny, piąty w dyskografii zespołu album „Rampant” kończył współpracę z Rogerem Gloverem jako producentem, którego w studiu za konsoletą wspierał Manny Charlton. Okładkę płyty zaprojektował słynny amerykański grafik Joe Petangno, twórca m.in. maskotki zespołu Motorhead zwanej Snaggletooth. Petangno jest też autorem logo wytwórni płytowej Swan Song, którą założyli muzycy Led Zeppelin; ponadto w dorobku ma ok. 130 okładek płyt dla przedstawicieli najróżniejszych stylów muzycznych od glam rocka po najbardziej ekstremalne odmiany death metalu w tym naszego Vadera („Tibi et Igui” z 2014 roku). Ciekawostka, którą można się pochwalić nie tylko w towarzystwie death metalowców.

LP "Rampant" (1974)
LP „Rampant” (1974)

Był to pierwszy krążek nagrany przez zespół poza granicami Wysp Brytyjskich, bo w Szwajcarii. I ponownie odczuwam do tej płyty wielki sentyment z powodu przebojowego nagrania, które „piłowaliśmy” niemiłosiernie na szkolnych potańcówkach. I wcale nie była to ballada. Mam tu na myśli „Shanghai’d In Shanghai”, w którym na pianinie zagrał Jon Lord (!), gitarowe zagrywki Manny  Chartona wykonane zostały techniką slide, a w drugiej minucie słychać krótki cytat z „(I Can’t Get No) Satisfaction” The Rolling Stones… Album „Rampant” jest jedną z lepszych i ciekawszych propozycji zespołu w całej jej twórczości. Po pierwsze charakteryzuje się brzmieniem hard rockowym nawiązującym do bluesowych korzeni. Po drugie nie zawiera błahych piosenek. Po trzecie partie gitary zrealizowane są jakby z lekko przesterowanym dźwiękiem dodającym rockowego smaku. I ten gościnny udział klawiszowca Deep Purple!

Fantastyczny label płyty winylowej "Rampant" (1974)
Fantastyczny label winylowej płyty „Rampant” (1974) wydanej przez „spiralę” Vertigo.

Całość rozpoczyna dziki i nieokiełznany „Silver Dollar Forger” podzielony na dwie części (druga instrumentalna), kończy zaś sześciominutowa doskonała przeróbka „Shape Of Things” The Yardbirds, płynnie przechodząca w autorski kawałek „Space Safari” z elementami space rocka. To są bardzo mocne atuty tej płyty, a przecież mamy tu jeszcze inne perełki, ot choćby „Jet Lag”, który buja w rytmie bluesa; nastrojowy „Love And Lost”  z klimatycznymi solówkami gitar i stonowanym wokalem, czy wyśmienity, niemal psychodeliczny „Light My Way” sunący w wolnym tempie, z ostrym gitarowym podkładem i progresywnymi frazami Charltona w solówkach. Nie sposób pominąć prawdziwie nastrojowej rockowej ballady „Sunshine” o pięknej melodii z wysmakowanymi partiami gitary i z blues rockową solówką na zakończenie.

Jednak opus magnum zespołu, a więc najwspanialsze dzieło jakie ukazało się pod szyldem NAZARETH, które wyprodukował już sam zespół, a w zasadzie gitarzysta Manny Charlton ukazało się w kwietniu 1975 roku. Najmocniejszy, najinteligentniejszy, najbardziej porywający i przepojony rockową energią w najczystszej postaci. Album „Hair Of The Dog”.

LP "Hair Of The Dog" (1975)
LP „Hair Of The Dog” (1975)

Brzmienie płyty jest fantastyczne, na wskroś rockowe, mocne, przy tym czyste i wyraźne. Na pierwszy ogień idzie utwór tytułowy – kapitalny, energiczny kawałek, ze świetnym riffem, z krzykliwie skrzeczącym wokalem McCafferty’ego i chórkiem wyjącym w refrenie „… son of the bitch!” Zresztą wokalista ze swoim zawadiackim śpiewem jest mistrzem ceremonii i tak samo charakterystycznym jak Ozzy Osbourne, czy Ian Gillan. Axle Rose przyznał w jednym z wywiadów, że to właśnie McCafferty był jego ulubionym wokalistą, a płyta „Hair Of The Dog” przez bardzo długi czas nie opuszczała jego talerza gramofonu. Ponoć został z niej potem tylko wiór… W „Miss Misery” wydziera się jeszcze bardziej, ale to masywny rocker świdrujący mózg, z subtelnymi zmianami tempa i gitarowym solo, które całkiem udanie go urozmaicają. Trzeci utwór to ascetyczna ballada„Guilty”, choć wersja amerykańska w tym miejscu zawierała inną balladę – „Love Hurts” (cover duetu The Everly Brothers), którą pewnie każdy słyszał i każdy ją zna. Wszak to jedna z pomnikowych, klasycznych i nieśmiertelnych ballad rockowych. Wydana na singlu zrobiła oszałamiającą karierę m.in. w Kanadzie, RPA, Nowej Zelandii, Belgii i Holandii (nr 1 na listach przebojów), w Stanach (ósma pozycja), a w Norwegii uznano ją nawet za singiel wszech czasów!… Drapieżny „Changin’ Time” z kapitalnie brzmiącą sekcją rytmiczną kończy stronę „A” płyty analogowej. I zawsze w tym miejscu od lat zadaję sobie to samo pytanie: czy ten człowiek ma gardło ze stali, czy też z jakiegoś szlachetniejszego kruszcu? Po tym numerze każdy inny wokalista powinien stracić głos! Zresztą wszyscy dokładają do pieca ile się zmieści. No i ten fantastycznie rozkręcający się finał!

Tył okładki. Reedycja CD wytwórni A&M (1990)
Tył okładki. Reedycja CD wytwórni A&M (1990)

Drugą stronę otwiera wiązanka „Beggar’s Day/Rose In The Heather”, czyli mocny, energiczny utwór z dudniącym basem (oj jak to pięknie brzmi na moich kolumnach) w połączeniu z nastrojowym brzmieniem gitary z wykorzystaniem efektów syntezatorowych. Łagodny i kołyszący, z połamanym bluesowym rytmem „Whiskey Drinkin’ Women” ma bardzo fajną i udaną solówkę gitarową. Na koniec dostajemy obłędny, blisko 10-cio minutowy utwór „Please Don’t Judas Me”, który przybiera postać swoistej suity o egzotycznej aurze i takiej dusznej atmosferze z gitarą, która momentami przypomina sitar. Nagranie znakomite i do trzewi przejmujące. Z Danem McCafferty’m który daje z siebie wszystko. Na wpół wyśpiewując, na wpół wykrzykując pełen złości tekst. Z gitarzystą Charltonem krzeszącym iskry ze swego Gibsona. I z tym przytłaczającym, niedającym się tak łatwo zapomnieć nastrojem.

Na zakończenie pora by wyjaśnić znaczenie tytułu płyty, który u nas od pokoleń funkcjonuje jako „Sierść psa”.  Otóż w języku angielskim idiom „hair of the dog” oznacza „postalkoholowy klin” ( z sierścią psa jak widać nie ma to nic, ale to nic wspólnego). Początkowo płyta miała się nazywać „Son Of The Bitch”, na co absolutnie nie wyraziła zgody wytwórnia płytowa pomimo, że w refrenie tytułowego nagrania kilkakrotnie słychać tę frazę. Zespół zaproponował więc inny, acz w tym samym znaczeniu, tytuł – „Heir Of The Dog”. Było ciut lepiej, ale wydawca wciąż kręcił nosem. W końcu stanęło na tym, że w wyrazie heir zmieniono jedną literkę i tak już zostało na zawsze. „Hair Of The Dog” to kwintesencja stylu NAZARETH. I jednocześnie jego najmocniejsze, hard rockowe oblicze. Ze wspaniałą okładką, tym razem autorstwa Davida Fairbrothera-Roe. Okładką jakby nie z tego świata…

Zdaję sobie sprawę, że takich i tym podobnych albumów jest cała masa. Setki, jeśli nie tysiące. Ktoś kiedyś powiedział, że szkoda czasu na znakomite płyty, bo jest ich za dużo. Lepiej słuchać tylko genialnych, a i tak życia na nie nie starczy. Jeśli jednak chcemy już słuchać czegoś mniej genialnego, a wciąż doskonałego to TYCH płyt najzwyczajniej w świecie słucha się znakomicie. One są po prostu świetne i czas się ich nie ima.

Ostatni Mohikanin z Preston. KEEF HARTLEY BAND „Halfbreed” (1969)

Keef Hartley miał w życiu dwie pasje: gra na perkusji i Indianie Ameryki Północnej. Fanom rocka znany jest przede wszystkim z tej pierwszej. Człowiek, który w grupie Rory Storm & The Hurricanes zastąpił za bębnami Ringo Starra gdy ten odszedł do The Beatles; arcyważne ogniwo zespołu The Artwoods, w którym grał m.in. z Jonem Lordem (płyta „Art Galery” 1966), następca Aynsleya Dunbara w Bluesbreakers Johna Mayalla (płyta „Crusade” 1967) i współpraca z samym Mayallem na jego solowej płycie („Blues Alone” 1967); założyciel grup KEEF HARTLEY BAND i Dog Soldier, z którymi nagrał w sumie dziewięć albumów. Tak, w telegraficznym skrócie można przedstawić sylwetkę tego niezwykle błyskotliwego i barwnego muzyka-perkusistę o niespotykanie wielkiej charyzmie.

John Mayall i Keef Hartley
John Mayall i Keef Hartley

Drugą pasją zaraził się w dzieciństwie. „Pomimo, że urodziłem się w  samym środku Wielkiej Brytanii, w Preston (miasto leży dokładnie w połowie drogi pomiędzy Glasgow a Londynem – przyp. moja) to odkąd pamiętam fascynowali mnie Indianie i ich kultura. Przez całe swe życie czuję się jak mieszaniec – taki półkrwi Indianin. Może w poprzednim życiu faktycznie byłem Mohikaninem?” – z właściwym sobie humorem napisał te słowa w swej autobiografii wydanej w 2007 roku, zatytułowanej – tak samo jak pierwsza jego płyta – „Halfbreed” („Mieszaniec”). Ludzie z otoczenia muzyka wiedzieli, że jest totalnie zakręcony na punkcie kultury północnoamerykańskich Indian. Ta fascynacja przeniosła się na wszystkie okładki sygnowane nazwą KEEF HARTLEY BAND, które zdobią indiańskie motywy. Odstępstwo uczynił na solowej płycie  „Lancashire Hustler” przeobrażając się w XVII-wiecznego amerykańskiego trapera.

Keef Hartley jako amerykański traper  (LP Lancashire Hustler" 1973)
Keef Hartley jako amerykański traper (LP „Lancashire Hustler” 1973)

Profesjonalnej techniki gry na perkusji uczył się pod opieką znanego angielskiego perkusisty i doskonałego pedagoga Lloyda Ryana. Tego samego, który uczył tajników bębnienia Phila Collinsa. Jednak jak sam przyznaje największy wpływ na jego styl miał legendarny perkusista amerykański Buddy Rich. Dziś uznaje się Keefa Hartleya za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli jazz rocka. Ogromny potencjał tkwiący w w perkusiście widział od samego początku Mayall, ale podobnie jak wielu innych muzyków perkusista nie zagrzał długo miejsca w Bluesbreakers. Hartley miał ambicję zrobienia czegoś na swój rachunek. I zrobił to tworząc w 1968 roku własną formację.

Keef Hartley. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli jazz rocka
Keef Hartley. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli jazz rocka

Rok później wystąpili na legendarnym festiwalu w Woodstock. Niestety byli jedynym wykonawcą, których koncert nie został zarejestrowany ani na taśmie filmowej, ani w wersji audio (pisałem o tym omawiając ich płytę „British Radio Sessions 1969-71” w lutym 2015 roku). Byli wówczas w fantastycznej formie porywając kilkutysięczną publiczność materiałem z wydanego przez Deram  wiosną tego samego roku albumu „Halfbeerd”. Album powstał w studiu w rekordowo krótkim czasie czterech dni (7, 9, 10 i 13 października 1968) pod okiem producenta Neila Slavena, znanego ze współpracy z takimi zespołami jak Chicken Shack, Savoy Brown, Egg i Pink Fairies.

KEEF HARTLEY BAND "Halfbreed" (1969)
KEEF HARTLEY BAND „Halfbreed” (1969)

„Halfbreed” to stanowczo niedoceniana płyta. A moim zdaniem jest to jeden z najlepszych brytyjskich albumów bluesowych w historii. Zrobiony przez niebanalnych muzyków, których dobrał sobie Hartley. Moją szczególną uwagę zwrócił śmigający na gitarze wokalista Miller Anderson obdarzony niezwykle wyrazistym głosem, niosący ogrom siły, emocji i uczucia. On po prostu urodził się, by śpiewać bluesa! Wspomagał go drugi gitarzysta Spit James, oraz nowozelandzki basista Gary Thain (później w Uriah Heep). Skład grupy dopełniał klawiszowiec Peter Dines, wyprawiający niebywałe rzeczy na organach Hammonda. Nazwiska może nie są „wielkie”, ale talentu odmówić im nie można. Do tego sekcja dęta wywodząca się z Bluesbreakers Johna Mayalla, która na tej płycie składała się z najlepszych trębaczy Wielkiej Brytanii: Henry’ego LawtheraHarry Becketa, oraz  świetnych saksofonistów: Lyna Dobsona i Chrisa Mercera. Tak powinien brzmieć najlepszy w karierze album Mayalla, gdyby ten nie rozwiązał zespołu po płycie „Blues From Laurel Canyon”! Pod względem muzycznym album jest niemal wzorcowym przykładem tego, co działo się w muzyce rockowej pod koniec lat 60-tych. Punktem wyjścia był jazz, a miejscem docelowym szeroko pojęty rock z domieszką bluesa i progresji.

Płytę zaczyna i kończy zabawna introdukcja – dialog pomiędzy Mayallem i Hartleyem, w którym ten pierwszy informuje, że perkusista właśnie został wyrzucony z zespołu. Niektórzy wierzą do dziś, że dialog był autentyczny, że taka rozmowa miała miejsce i że faktycznie słynny gitarzysta wyrzucił Keefa ze swej formacji. Kiedyś tak bardzo o tym się nie pisało (plotkarskie portale to współczesny „wynalazek”), ale obaj panowie byli wielkimi przyjaciółmi. Mayall zresztą zrzekł się swego honorarium za „udział” w nagraniu tej płyty. A cała reszta albumu jest już jak najbardziej na serio.

Tytułowy „Halfbreed” to instrumentalna jazzrockowa improwizacja. Fantastycznie napędza ją wyrazista sekcja rytmiczna, z długimi solówkami gitarowymi i organowymi (kłania się wczesny Santana). Najdłuższy na płycie, dziesięciominutowy „Born To Die” to blues w czystej postaci z kapitalnymi popisami gitarzysty i klawiszowca. I ten pełen żalu i goryczy głos Millera Andersona! Żal ściska mi serce, że jest znany tak nielicznym… Z kolei w „Sinin’ For You” dzieje się tak dużo, że pomysłami z tego utworu można by obdzielić całą płytę niejednego wykonawcy. Przede wszystkim na plan pierwszy wysuwają się dęciaki, przez co nadają kompozycji soulowego charakteru. To chyba nie przypadek, że podczas występu w Woodstock nazwano ich „brytyjskim Earth Wind & Fire”. Kontrastem dla dętych jest ostra, porywająca solówka gitarowa, zaś całość zamyka łagodna partia fletu. Myślę, że grupa Colosseum chętnie przejęłaby tę kompozycję do swego repertuaru, ewentualnie John Mayall spokojnie mógłby ją umieścić na albumie „Bare Wires”. Pasowałaby jak ulał…

Wnętrze okładki LP "Halfbreed"
Wnętrze okładki LP „Halfbreed”

Na albumie nie zabrakło rzecz jasna rasowego hard rocka. „Leavin’ Trunk” to przeróbka bluesowego kawałka Sleepy John Estesa, w którym obaj gitarzyści dają świetny popis swych umiejętności. Utwór aż kipi od porywających riffów i solówek i brzmi jak nieco bardziej surowy Led Zeppelin. W „Think It Over” B.B. Kinga pojawiają się zaś hendrixowskie gitarowe zagrywki rewelacyjnie wspomagane przez organy i funkową grę sekcji rytmicznej. Oj, buzuje krew w żyłach, buzuje..! Od pierwszego przesłuchania płyty zauroczył mnie bardzo psychodeliczny i dość łagodny „Just To Cry”. Utwór został oparty na dość prostej transowej linii basu. Niby nic wielkiego. Cóż za rewelacja. A jednak! Został on w mistrzowski sposób obudowany klimatycznymi partiami organów z subtelnie wchodzącymi dęciakami. No i to intrygujące, snujące się jak wąż gitarowe solo! Cudo! Zawsze wymiękam przy tym nagraniu. „Too Much Thinking” to chwytająca za serce bluesowa ballada. W odróżnieniu od „Born To Die” istotną rolę odgrywają tu dęciaki, oraz piękne, atmosferyczne solo na… skrzypcach zagrane przez Lawthera. Świetny pomysł i kapitalny numer!

Mimo tej całej różnorodności „Halfbreed” jest bardzo spójnym albumem; poszczególne nagrania idealnie są do siebie dopasowane, muzycy od początku do samego końca utrzymali wysoki poziom. Aranżacje są naprawdę pomysłowe i wiele smaczków odkrywa się po kolejnych przesłuchaniach albumu. I jeszcze jedna ważna rzecz- bardzo dobre brzmienie płyty praktycznie nic się nie zestarzało i wciąż brzmi świeżo.

Keef Hartley jak prawdziwy, niekomercjalny i na swój sposób oryginalny artysta fortuny na muzyce się nie dorobił. Po kilku latach, pozbawiony należytego menadżerskiego wsparcia powrócił do rodzinnego Preston. Pracując jako stolarz wyłącznie incydentalnie udzielał się na lokalnych muzycznych scenach. Świat zapomniał o nim. Cóż, life is brutal… Nawet jego śmierć (zmarł 26 października 2011) została prawie niezauważona. Tylko najbliżsi i przyjaciele żegnali Go z ogromnym żalem i smutkiem. Tak jak John Mayall, który dzień później na swojej stronie internetowej napisał: „(…) Wydaje się niemożliwe, że mój Przyjaciel nie będzie się już pojawiał w żadnym z moich zespołów. Jego poczucie humoru i miłość do życia zawsze pozostanie w moim sercu jako wyjątkowe wspomnienie. Mój Przyjacielu, zawsze będę za Tobą tęsknił”.

THE ARTWOODS „Art Galery” (1966)

Wspominając grupę THE ARTWOODS zazwyczaj mówimy o niej w kontekście kolejnego szczebla kariery jej klawiszowca Jona Lorda lub perkusisty Keefa Hartleya. Zawsze mnie to dziwi, bowiem grupa w naszym kraju miała i ma(!) status zespołu kultowego. Odwiedzając Polskę w kwietniu 1966 roku jako support grupy Billy J. Kramer & The Dakotas swoimi koncertami m.in. w Radomiu, Warszawie, Krakowie i Kielcach przyćmili, a raczej zmietli ze sceny swych kolegów po fachu. Ubrani w czarne skóry byli kontrastem dla kolorowych Dakotas. Grali i śpiewali wspaniale, choć gorzej było z kontekstem: tylko dzienne światło, bez scenografii i pod nadzorem milicji (taki był wtedy standard w Polsce) pilnującej publiczności. Nie spodziewali się aż tak gorącego przyjęcia. Keef Hartley ze sceny obiecał, że wrócą tu we wrześniu, najpóźniej za rok… Ktoś bardzo przytomny zaprosił ich do Polskiego Radia, gdzie zarejestrowano trzy nagrania: „Be My Lady”„Chicago Calling” i prawdziwy rarytas „Pack Your Suitcase (I Don’t Want You Anyway)”. Odtworzono je na radiowej antenie tylko jeden jedyny raz! Szkoda, że tylko wtedy i tylko raz. Podobno taśmę chciał odkupić Jon Lord proponując w 2010 roku spore pieniądze i wydać ją na retrospektywnym albumie Deep Purple. Nie udało się. Nagrania wciąż są niedostępne dla masowego odbiorcy…

Początki THE ARTWOODS sięgają pierwszej połowy lat 60-tych, kiedy to wokalista Art Wood, gitarzysta Derek Griffiths, perkusista Red Dunnage, oraz grający na klawiszach Jon Lord założyli The Art Wood Combo. Cała czwórka grała wcześniej w The Red Bludd’s Bluesicians obsługując wesela i taneczne wieczorki w klubach golfowych. Jon Lord dodatkowo udzielał się w jazzowym Don Wilson Combo odgrywającym standardy jazzowe w amerykańskich bazach lotniczych. Znudzeni graniem „do kotleta” podjęli decyzję, by profesjonalnie zabrać się do muzykowania. Do składu dokooptowali basistę Dona Wilsona (tego z Don Wilson Combo) i zaczęli od reklamowania swoich występów w prasie muzycznej. Prosty pomysł, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Wkrótce grali po trzy, cztery koncerty, głównie w klubach muzycznych takich jak Cromwell, Speakeasy, czy Blaises przy pełnej i entuzjastycznie reagującej publiczności. Niestety, po jednym z takich koncertów wiozący ich Van zderzył się z ciężarówką w wyniku czego poważnie ranny został basista. Niedługo po tym zdarzeniu zrezygnował z grania w zespole. Jego miejsce zajął Malcolm Pool z Roadrunners.

Z całej tej piątki Art Wood (starszy brat Rona i późniejszy członek The Rolling Stones) posiadał największe doświadczenie w branży muzyczno-estradowej. To on założył londyński Ealing Blues Club, w którym (o czym warto wiedzieć) zadebiutował w 1962 roku Alexis Korner (zwany ojcem brytyjskiego białego bluesa) ze swoim zespołem Blues Incorporated – Art śpiewał tam w chórkach. On też kierował poczynaniami zespołu; organizował koncerty, przejazdy, starał się o sesję nagraniową i kontrakt płytowy. Od wielu tych spraw odciążył go niebawem Johnny Jones, nowy prężny menadżer, który zgłosił się do nich po jednym z występów. Błyskawicznie załatwił im całą serię koncertów w większych salach, oraz podpisał wstępną umowę z wytwórnią Decca Records na nagranie singla. Latem 1964 roku muzycy weszli do Advision Studios przy New Bond Street i zarejestrowali swe pierwsze historyczne nagrania: „Talking About You”, „Kansas City” oraz bluesowy standard Willie Dixona „Hoochie Coochie Man”. Decca wstrzymała wydanie singla prawdopodobnie z powodu tego, iż rywalizujące wersje „Hoochie Coochie Man”  zostały wydane w tym samym czasie przez Dave’a Berry’ego i Manfreda Manna. Wytłoczona na acetacie płytka (taka trochę lepsza wersja dawnych pocztówek dźwiękowych) w 1990 roku została sprzedana na aukcji i od tamtej pory więcej się nie pokazała. Ach, mieć taki rarytas w domu! Kilka tygodni później Red Dunnage odszedł z zespołu decydując się (według niego) na pewniejszą i stabilniejszą posadę -kuriera na lotnisku Heathrow. Pozostali zaczęli szukać nowego bębniarza. W końcu zamieszczono krótkie ogłoszenie w Melody Maker, na które odpowiedziało kilka osób. Jedną z nich był Mitch Mitchell, z którym zagrali kilka koncertów, ale jego styl gry generalnie im nie odpowiadał. Dwa lata później perkusista znajdzie się w jednym z najsłynniejszych zespołów świata – The Jimi Hendrix Experience… W końcu wybór padł na Keefa Hartleya z Rory Storm And The Hurricanes , który zastąpił za bębnami Ringo Starra, gdy ten przeszedł do The Beatles. W tym składzie Decca wydała im pierwszy oficjalny singiel „Sweet Mary/If Ever Get My Hands On You”. Strona „A” to bluesowy standard Leadbelly’ego; drugi utwór był autorską kompozycją spółki John Carter/Ken Lewis, którzy później odniosą sukces z The Flower Pot Men tworząc dla nich przebój „Let’s Go To San Francisco”. Za radą producenta Mike’a Vernona z nazwy zespołu wyrzucono słowo Combo, uznając je za zbyt archaiczne, zaś datę 1 października 1964 roku uznaje się jako początkującą dla istnienie zawodowej grupy THE ARTWOODS (czasem pisaną jako The Art Woods).

Label drugiego singla "Oh My Love" (luty 1965)
Label drugiego singla „Oh My Love” (luty 1965)

W sumie wytwórnia Decca wydała grupie pięć singli przypominające trochę nagrania The Animals. Co ciekawe, strony „B” tych płytek zawierały materiał o wiele ciekawszy niż ten umieszczony na teoretycznie ważniejszych stronach „A”. Tak jest np. na singlu z kwietnia 1966 „I Take What I Want/I’m Looking For The Saxophone Doubling French Horn Wearing Size 37 Boots” (dłuższego tytułu już chyba nie mogli wymyślić) gdzie znajdujemy wyśmienitą rozimprowizowaną jazzowo-bluesową kompozycję. Podobnie rzecz ma się z ostatnią małą płytką z logo Decca Records, wydaną cztery miesiące później, która na pierwszej stronie zawierała w końcu niemal rockowy „I Feel Good”, ale na odwrocie mimo wszystko ciekawiej prezentował się rozbujany, jazzujący „Molly Anderson’s Cookery Book” urozmaicony recytacją z… książki kucharskiej. Warto jeszcze wspomnieć o bardzo udanej EP-ce „Jazz In Jeans” (kwiecień 1966), dziś niestety ultra rzadka zawierająca m.in. instrumentalną (świetną!) wersję „A Taste Of Honey”, czy pełen zmiennych klimatów „Out Man Flint” (Lord i Hartley w głównych rolach!). Szkoda, że nagrania z „czwórki” nie znalazły się na dużej płycie grupy, która wydana została w listopadzie 1966 roku pt. „Art Galery”.

THE ARTWOODS "Art Galery" (1966)
THE ARTWOODS „Art Galery” (1966). Reedycja CD Repertoire Records z 14 bonusami z 2009 r.

Przyznać trzeba, że album był dziełem bardzo udanym. Nagrany w maleńkim studiu mieszczącym się w piwnicach domu przy Denmark Street pod okiem producenta Mike’a Vernona oddaje w pełni charakter muzyki granej na żywo przez zespół. Bo trzeba wiedzieć, że kiedy THE ARTWOODS łapali wiatr w żagle, to brzmieli wręcz powalająco – jak najlepsza rhythm’n’bluesowa formacja świata! Jeden z angielskich recenzentów napisał, że to „(…) klejnot zespołowego grania z błyskającymi dwunastoma nagraniami pośród których nie ma ani chwili nudy, a panowie Lord i Hartley świecą najjaśniej”. Szkoda jedynie, że zabrakło na albumie oryginalnych kompozycji – wszystkie utwory to przeróbki mniej lub bardziej znanych standardów z rejonu bluesa, jazzu i soulu. Patrząc dziś z perspektywy czasu wydaje się, że styl formacji Erica Burdona położył się cieniem na brzmieniu THE ARTWOODS, czego przykładem do złudzenia przypominający dokonania The Animals – skądinąd bardzo udany – „I Keep Forgettin'”. Słychać też echa dokonań Them (w ozdobionym przesterowaną gitarą „Things Get Better”), oraz w mniejszym stopniu The Rolling Stones. Mnie zachwyca ponad 5-minutowy, instrumentalny „Walk On The Wild Side” z kapitalnymi Hammondami i jazzowymi, pełnymi werwy przejściami. Niewiele ustępuje mu atmosferyczny, bardzo dojrzały (jak na rok 1966) „Work, Work, Work”; mocno rozbujany „Keep Looking” pełen udanych, niemal psychodelicznych przejść gitary, czy wreszcie instrumentalny, typowy dla grupy „Be My Lady” oparty na współbrzmieniu gitary i organów. A przecież są tu także takie cudeńka, jak otwierający całość „Can You Hear Me”, czy zagrany w szybkim tempie „One More Heartache” znany z wykonania Marvina Gaye’a.

Tył okładki oryginalnego LP.
Tył okładki oryginalnego LP.

Brytyjski monofoniczny LP z czerwoną nalepką jest bardzo poszukiwany przez kolekcjonerów winyli (i fanów Deep Purple) – niestety  płyta drożeje z roku na rok. Kompaktowa wersja „Art Galery” (dlaczego wydana w stereo?!) uzupełniona została o 14 nagrań dodatkowych – utwory z singli, oraz EP „Jazz In Jeans”. Polecam też CD „Singles A’s & B’s” zawierający zbiór wszystkich nagrań singlowych w tym cztery, które nie zmieściły się na poprzednim albumie („Oh My Love”„Big City”„I’m Looking For A Saxophonist…”„Molly Andreson’s Cookery Books”). Prawdziwa gratka nie tylko dla fanów zespołu!

Mimo, że THE ARTWOODS byli jedną z najlepszych i najciężej pracujących kapel r&b tamtych czasów, to brak sukcesu komercyjnego spowodowało, że Decca straciła zainteresowanie grupą. Sytuację mógł uratować Parlophone, który wydał całkiem udany singiel „What Shall I Do/In The Deep End”, ale i ta płytka przeszła bez echa. Za namową wytwórni płytowej Fontana zmienili image przeistaczając się w amerykańskich gangsterów z lat 30-tych i pod (raczej samobójczym) szyldem St. Valentine’s Day Massacre wydali nieudany singiel, który okazał się gwoździem do trumny zespołu. THE ARTWOODS ostatecznie rozwiązali się w 1967 roku. Dziś obie te płytki warte są małą fortunę – każda po 250 funtów! Masakra!!!

Po rozpadzie zespołu najlepiej poradził sobie Jon Lord zakładając w 1968 roku Deep Purple. Z powodu pogłębiającej się choroby (rak trzustki) opuścił grupę w 2002 roku (jego miejsce zajął Don Airey). Zmarł 12 lipca 2012 w wyniku zatoru tętnicy płucnej… Keef Hartley przyjął propozycję Johna Mayalla i wstąpił do jego Bluesbreakers, a potem założył własną formację Keef Hartley BandDog Soldier. Gitarzysta Derek Griffiths grał w Satisfaction, The Alan Bown i w Dog Soldier (u boku Hartleya). O dziwo ewidentnie utalentowany Art Wood nie zrobił większej kariery; co prawda założył ze swym bratem efemeryczny Quiet Melon, ale zaraz potem wycofał się z muzycznej branży i został grafikiem. Zmarł w Londynie 3 listopada 2006 roku w wieku 69 lat…

FUZZY DUCK – Rozczochrany kaczor ciężkiego rocka.

Jeśli mam być szczery, na wstępie muszę to powiedzieć – przy muzyce FUZZY DUCK klasyczne płyty Deep Purple nie robią już taaakiego wrażenia! Natomiast tacy Uriah Heep mogliby się jeszcze sporo od nich nauczyć…

Paradoksem jest to, że ten zespół, który nagrał jeden z pięciu najlepszych, brytyjskich albumów z kręgu tzw. ciężkiego progresywnego rocka podzielił los wykonawców, którzy mieli pecha. Nagrali znakomite, wręcz rewelacyjne płyty – tyle, że nie zauważone w epoce przepadły w mrokach zapomnienia na całe dekady. Ileż takich było: Andromeda, T2, Arcadium, Norman Haines Band, Arzachel, Indian Summer,.. FUZZY DUCK to kolejny z takich zespołów, choć mógł aspirować do miana supergrupy. Wszak założony został przez znakomitego basistę Micka Hawkswortha (ex- Andromeda), perkusistę Paula Francisa (ex- Tucky Buzzard), oraz byłego współpracownika Arthura Browna, członka The Spice (grupa Micka Boxa i Davida Byrona przed Uriah Heep) – organistę Roya Sharlanda. Do tej trójki wkrótce dołączył gitarzysta i wokalista Graham White.

Fuzzy Duck w studio (1970)
Fuzzy Duck w studio. Od lewej: G. White; P. Francis; M. Hawksworth; R. Sharland. (1970)

Album „Fuzzy Duck” z nieco żartobliwą okładką przedstawiającą roztargnionego kaczora, którą zaprojektował Jonathon Coudrille ukazał się latem 1971 roku nakładem wytwórni MAM należąca do menadżera Toma Jonesa. Szkoda tylko, że mało kto miał szansę usłyszeć ten wytłoczony w zaledwie 500 egzemplarzach longplay! Toż to wręcz kryminalny przykład głupoty i krótkowzroczności wytwórni płytowej. Tej samej, która przecież wydała dziesiątki tysięcy egzemplarzy singla „I Hear You Knocking” Dave’a Edmundsa, oraz płyty popularnego wówczas Gilberta O’Sullivana. Całkiem prężną wytwórnię MAM powinno być stać na więcej, niż na nakład prywatnego tłoczenia…

LP "Fuzzy Duck" (1971)
LP „Fuzzy Duck” (1971)

„Fuzzy Duck” to porcja porywającego hardrockowego grania w klasycznym stylu; mieszanka dynamicznych Purpli z wczesnymi Atomic Rooster i Uriah Heep. Doszukać się tu można także amerykańskiego Grand Funk Railroad. Szczególnie w opus magnum albumu – „In Our Time”. Z kapitalną motoryką i imponującymi riffami, gdzie instrumentalne szaleństwa idealnie łączą się z porywającą piosenką. Zwracam uwagę na intensywną i wiecznie niespokojną grę basu; pełnym, soczystym brzmieniem Hammondów; dynamiczną i pełną improwizacji (niemal jak u Blackmore’a) grą gitary; potężnie brzmiącym, ale rozbujanym bębnieniem i wreszcie jakże ciepłym, bezpretensjonalnym i fajnym wokalem.  Album zawiera osiem nagrań, które trwały od czterech do siedmiu minut, przez co zespół nigdy nie nudził. Zapewniam, że miłośnicy dłuższych muzycznych pasaży też będą usatysfakcjonowani. I mimo, że wszystko opiera się na dość prostym schemacie: melodyjna piosenka jest bazą do efektownych solówek gitary i organów Hammonda na tle świetnej pracy sekcji rytmicznej, to właśnie ta prostota  sprawia, że słucha się tego wszystkiego z zapartym tchem i niekłamaną radością!

Zaczyna się od „Time Will Be Your Doctor” z żywym Hammondem i ciężkim basem – to jest prawdziwy, rozbujany i konkretny rocker. Pokochałem to nagranie od samego początku! Dalej mamy wcale nie gorzej, a nawet lepiej. „Mrs. Prout” zawiera sporo efektownych zmian nastroju: mocny, gitarowy początek przełamany ładną melodią, a później dosłownie istne szaleństwo Hammondów. „Just Look Around You” utrzymany w szybkim tempie eksponuje bardzo ładną melodię ze świetnymi partiami instrumentalnymi. Niesamowite solo przesterowanej gitary w „Afternoon Out” i zagęszczona, ciemna atmosfera to główne atuty tego nagrania, które sprawiają, że ciary przechodzą mi przez grzbiet.

Tylna strona okładki japońskiej reedycji CD (2005)
Tylna ( i ciekawsza) strona okładki japońskiego wydania CD wytwórni Airmail z 2005 r.

Chwytliwy, ale intensywny „More Than I Am” nie schodził poniżej imponującego poziomu. „Country Boy” klimatem zbliżony do Deep Purple zachwyca mocą wspaniałych gitarowych zagrywek, szybkim tempem, ciężkim bluesującym przejściem i najwspanialszą solówką gitarową na tej płycie. W połowie tego sześciominutowego numeru perkusja do spółki z organami robi taki dym, że dech zapiera! O utworze „In Our Time”  pisałem na samym początku, zaś całość zamyka 1,5-minutowa miniaturka „A World From Big D” będąca bardziej muzycznym żartem zespołu, niż „poważną” kompozycją. Wplecione w nim kacze odgłosy (w tej roli organista Roy Sharland) zawsze wprawiają mnie w dobry humor. Tak jak i widok spoglądającego z okładki rozczochranego, ale jakże sympatycznego Kaczora Fuzzy’ego – szarlatana ciężkiego rocka.

Wydania kompaktowe zawierają bonusy – cztery nagrania singlowe (z sierpnia i listopada 1971 roku) zrealizowane z nowym gitarzystą Garth Watt-Roy’em (zniechęcony White opuścił zespół tuż po nagraniu albumu). Pierwszy (i najdroższy) CD ukazał się w Japonii (no bo gdzie jak nie tam?) nakładem firmy Airmail w 2005 roku. Europejskie reedycje, m.in. Repertoire (2007) i Esoteric Records (2012) na szczęście są dużo tańsze i ich zdobycie nie powinno nastręczyć kłopotu.

Po rozpadzie zespołu Mick Hawksworth pojawił się na płycie Mathew Fishera (ex- Procol Harum) i Ten Years Later („Rocket Fuel” i „Ride On”) Alvina Lee, zaś Graham White założył progresywny Capability Brown. Z kolei Garth Watt-Roy założył ze swoim bratem Normanem (bas) grupę Greatest Show On Earth, a następnie zasilał szeregi East Of Eden, Limey, Steamhammer, The Baron Knights, aż w końcu założył grupę The Q Tips. Paul Francis grał na płytach grupy Tranquility, także z Mickiem Ronsonem, z Maggie Bell, oraz Chrisem Speddingiem. Ostatnio zaś koncertował ze Stevem Harleyem.

„Ładnie grali panie doktorze”, czyli papużka falista, naga spadochroniarka i nie oheblowane deski. BUDGIE: „Budgie” (1971)

Właśnie kończyłem pisanie postu do Rockowego Zawrotu Głowy, gdy do pokoju wszedł Mateusz i przez ramię zajrzał mi do laptopa. „Aha, znowu wykopaliska. Może następnym razem coś bardziej znanego…?”  „Masz na myśli coś konkretnego ?” – spytałem z cicha wpatrzony w tekst. „Noo, coś z  szerokiej klasyki rocka..?” – rzucił enigmatycznie. I przeczuwając, że zaraz mogę przerwać tę wymianę zdań szybko dokończył: „Na przykład Budgie?” Podniosłem wzrok znad klawiatury. Budgie… Przed oczami stanęło mi to fantazyjne, czerwone logo zespołu zaprojektowane przez samego Rogera Deana. „Czy wiesz synu ile napisano artykułów, esejów i opracowań na ich temat? Ile radiowych audycji im poświęcono? Po co komu kolejny tekst? To tak jakbyś prosił mnie o napisanie elementarza.” Na co on uśmiechnął się i stwierdził: „Każde pokolenie ma swego idola. Nie zatrzymujcie ich tylko dla siebie.”  Odchodząc dodał jeszcze: „Poza tym 35 lat temu przyjechali po raz pierwszy do naszego kraju. To też jest jakiś argument.”  No tak. Sprytnie mnie podszedł. Ten jeden, jedyny raz zrobiłem wyjątek i dałem się namówić na napisanie kilku słów o ikonie polskich fanów hard rocka lat 70-tych…

Budgie Logo

Polscy fani pokochali to walijskie trio od razu, czyli od momentu, gdy w Trójkowym  „Minimaxie” Piotr Kaczkowski zaprezentował ich debiutancki album. Jak głosi legenda Pan Piotr podczas pobytu w Londynie, trochę z przypadku trafił na tę płytę i zwabiony okładką włożył do koszyka. Po jej wysłuchaniu poczuł, że trafił na skarb. Po radiowej prezentacji Walijczycy zagościła w sercach wszystkich fanów rocka w Polsce. Dość szybko papużka falista (ang. budgie) dorobiła się statusu zespołu kultowego, tylko o krok ustępując Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath.

BUDGIE "Budgie" (1971)
BUDGIE „Budgie” (1971)

Tę miłość zespół odwzajemnił w sierpniu 1982 roku przyjeżdżając oficjalnie do naszego kraju skutego jeszcze stanem wojennym. BUDGIE, w składzie Burke Shelley (voc. bg), John Thomas (g. voc.) i Steve Williams (dr.), w ciągu czternastu dni dali aż szesnaście koncertów! Zaplanowany ostatni, siedemnasty w Białymstoku, z winy organizatorów, którzy zapomnieli postawić scenę(!) został odwołany. Co prawda próbowano ratować sytuację i szybko sklecono podest z nie oheblowanych desek, ale urągał on wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Dziesięć tysięcy mocno zawiedzionych ludzi odeszło z przysłowiowym kwitkiem do domu… Zagrali głównie materiał z przygotowywanego do wydania nowego albumu „Deliver Us From Evil” i byli mocno zdziwieni, gdy publiczność domagała się nagrań z wczesnych ich płyt. „Nie mieliśmy pojęcia, że polscy fani tak dobrze znają nasze pierwsze albumy” zwierzał się dziennikarzom na konferencji prasowej Burke Shelley. Specjalnie dla tej wyjątkowej publiczności szybko skorygowano repertuar dołączając do podstawowego programu kilka starszych utworów. Nigdy wcześniej tego nie robili…

Na tej samej konferencji jeden ze „znawców tematu”, który widać koniecznie chciał dołożyć zagranicznym gościom „błysnął” ironiczną uwagą skierowaną do gitarzysty Johna Thomasa: „Widziałem, że grał pan aż na trzech gitarach!” Muzyk spojrzał z ukosa i z angielskim poczuciem humoru zripostował: „Tak, bo pozostałe trzydzieści trzy zostawiłem w domu. Następnym razem przywiozę wszystkie.”

Koncerty tria zapowiadał popularny z radiowej „Trójki”, Tomasz Tłuczkiewicz, późniejszy prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Człowiek, który w swych audycjach odkrył dla nas m.in. amerykański fenomen muzyczny pod nazwą The Grateful Dead. Do dziś jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. Na plakatach, których mnóstwo rozklejono po Warszawie wydrukowano informację, że „…koncert poprowadzi prezenter Polskiego Radia z Programu III, doktor Tomasz Tłuczkiewicz”. Ktoś, kto zaprojektował plakat pomylił profesje i z redaktora zrobił doktora. Wykorzystał tę pomyłkę i obrócił w żart Piotr Kaczkowski, którego powiedzenie: „Ładnie grali panie doktorze!” funkcjonuje w jego audycjach do dziś!

Dla BUDGIE była to zapewne jeśli nie największa, to na pewno najbardziej niezapomniana trasa w całej swej historii, którą potem odnotowały także zachodnie encyklopedie muzyczne! Obserwujący ją czterej dziennikarze brytyjscy (m.in. Adam Sweeting z „Melody Maker” i Phil Kountouris z „Sounds”) zwracali uwagę, że „… o bilety na ich koncerty ludzie walczyli jak o pomarańcze, albo szynkę konserwową – najbardziej pożądane towary w Polsce. Szczególnie przed Świętami”. Płyta „Deliver Us From Evil” która ukazała się w październiku tego samego roku zawierała dedykację napisaną po polsku, zaś fanom  z Białegostoku, gdzie planowany koncert nie doszedł do skutku przysłali na pamiątkę darmowe egzemplarze albumu z autografami. Piękne podziękowanie i uroczy gest!

Walia zawsze była takim trochę zapomnianym zakątkiem Zjednoczonego Królestwa. Piękna w widoki, uboga w surowce i na dobrą sprawę zawsze zależna od garnuszka Londynu. Pod pewnymi względami przypomina nasz Śląsk. Z kopalniami i ciężko pracującymi walijskimi górnikami. Może dlatego ich występy w Katowicach (aż cztery w ciągu dwóch dni) w tamtejszym „Spodku” okazały się być najlepsze! Świadomość odmiennej tożsamości, pewnej izolacji od centrów kulturowych, a także poczucie pewnego odrzucenia na pewno miały wpływ na członków zespołu, a to zaś przełożyło się na ich muzykę.

Historia BUDGIE zaczęła się w 1967 roku w przemysłowej, a więc tej „gorszej” części Cardiff. Obok Burke’a Shelleya (bg, voc) w zespole znaleźli się: Brian Goddard (g) i Ray Philips (dr). Początkowo nazywali się Six Ton Budgie, W późniejszych latach perkusista Ray Philips  wróci do tej nazwy raz jeszcze tworząc zespół, z którym nagra dwie płyty: „Unplucked!” (1995) i „Ornithology – Volume 1” (1996).

Zaczynali jako Six Ton Budgie
Zaczynali jako Six Ton Budgie

Trio wkrótce zmieniło nazwę na Budgie Droppings (papuzie bobki), ale  jak głosi legenda, została ona oprotestowana przez pastora, który udostępniał muzykom salę na próby (w zasadzie była to stara szopa z przeciekającym dachem). Pastora udobruchano po jakimś czasie wyśmienitym francuskim koniakiem i odrzuceniem drugiego członu w nazwie. Niedługo do muzyków dołączył drugi (jak czas pokazał doskonały) gitarzysta Tony Bourge i przez moment grali w czwórkę. Repertuar opierali głównie na piosenkach The Beatles, choć fascynowali się angielskim bluesem (Peter Green, Mayall, Clapton), oraz formacją Led Zeppelin. Widząc w jakim kierunku zmierza muzyka BUDGIE, Brian Goddard wycofał się z zespołu. A ten w walijskich klubach, przy aplauzie publiczności odgrywał połowę  numerów z „Sierżanta Pieprza„, kawałki Zeppellinów z „Whole Lotta Love”„Good Times, Bad Times” na czele, a także piosenki Fairport Convention.

Od lewej Ray Phillips, Tony Bourge, Burke Shelley
Od lewej: Ray Phillips, Tony Bourge, Burke Shelley (1971)

Interes zwietrzył producent Rodger Bain, któremu przypadkiem wpadły taśmy z nagraniami tria. Bain, znany z produkcji pierwszych trzech płyt Black Sabbath, „sprzedał” chłopaków wytwórni MCA, a w zasadzie podległej jej jednostce Hummingbird Production. Warto zaznaczyć, że debiutancki album został zrealizowany w wiejskim domu koło Monmouth w Południowej Walii, w słynnym Rockfield Studios na tzw. ośmiośladzie, w cztery dni. Mimo, że studio słynne, to ze względu na ograniczony budżet zespół nagrywał na dość lichym sprzęcie, na żywo, z nielicznymi tylko dodatkami. Dzięki temu trio brzmiało niesamowicie ciężko i brutalnie, a zwłaszcza sekcja rytmiczna. Z pompującym niemiłosiernie riffującym basem i rozbieganą, bardzo gęstą i solidną pracą perkusji. Osobnym rozdziałem była pełna inwencji, bogata melodyczna i bluesująca gra gitarzysty – niewielu mogło dotrzymać mu pola… Charakterystyczną cechą brzmienia tria był także bardzo oryginalny głos Shelley’a – wysoki, z lekką chrypką. W Anglii płyta ukazała się dokładnie 3 września 1971 roku i zawierała osiem nagrań. Na froncie okładki autorstwa Davida Sparlinga zadebiutowała papuga na koniu w galopie ubrana w strój wojenny. Promował ją singiel „Crash Course In Brain Surgery/Nude Desintegrating Parachutist Woman” wydany w czerwcu – kawał smakowitego, nieco hipnotycznego czadu o bardzo intensywnym brzmieniu.

Niemiecki singiel
Niemiecki singiel

Album otwierał dość prosty , oparty na potężnym, basowym riffie „Guts”. I już wiadomo, że nie ma zmiłuj. Całość niby ma coś zarówno z bluesa jak i z sabbathowej demoniczności. Bardzo fajny początek, chociaż potem działy się rzeczy znacznie ciekawsze. Wprawdzie zaraz dostajemy akustyczną, jednominutową miniaturkę – rzewną balladę z akustyczną gitarą („Everything In My Heart”), którą traktować należy jako przerywnik, ale już „The Author” to mocno rozbujany kawałek w ciężkim stylu. Po dość stonowanym, dwuminutowym początku, utwór nabiera niezwykłego pędu napędzanego partią gitary Tony’ego Bourge’a tnącą niczym piła łańcuchowa. Pierwszą stronę płyty winylowej kończył wydany wcześniej (w mocno okrojonej wersji) na singlu „Nude Disintegrating Parachutist  Woman” („Naga rozpadająca się spadochroniarka”). Takie „odjazdowe” tytuły stały się niejako wizytówką grupy… W każdym bądź razie słynna „Spadochroniarka” to wspaniały ośmiominutowy, bluesujący, ciekawie i bogato zinstrumentowany, o różnorodnym tempie utwór. Oparty na zaraźliwym riffie, wzbogacony efektowną, pełną impetu gitarową solówką. Szczególnie godne uwagi jest genialne wyhamowanie i przejście rytmiczne z wykorzystaniem melotronu pod koniec nagrania. Jak nic było to typowe heavy progressive na najwyższym poziomie. Mało kto wtedy tak grał!

Tył okładki
Tył okładki

Drugą stronę albumu zaczyna wielowątkowy „Rape Of The Locks” z ciekawym, rozimprowizowanym gitarowym wstępem, najeżony licznymi riffami i ozdobiony swingującą partią basu. Rewelacja! Z kolei „All Night Patrol” to hipnotyczno-bluesujący i niesamowicie ciężki kawałek z uwypukloną linią basu i z nieco schowaną gitarą prowadzącą. Przypomina mi trochę „Guts”. Na uspokojenie kolejny, krótki przerywnik – olśniewająca dwuminutowa ballada „You And I”. Do dziś zachodzę w głowę skąd oni brali te cudne melodie? Album kończył w wielkim stylu monstrualny, toczący się niczym walec drogowy „Homicidal Suicidal”. Pełen niezliczonych zmian tempa i chwytliwych zagrywek, z melodyjnymi gitarami, oraz potężnie i dynamicznie pracującą sekcją rytmiczną. Do tego zaśpiewany przejmującym, pełnym desperacji głosem Shelley’a. Pamiętam, że długo męczyliśmy się z kumplami jak „rozgryźć” ten tytuł. W końcu stanęło na „Zabójczo samobójczy” co było dla nas i tak aż nazbyt abstrakcyjne…

Debiut BUDGIE to dawka konkretnego, ciężkiego grania, na które złożyły się mocne riffy, zgrana sekcja rytmiczna, no i śpiew Burke’a Shelley’a będący ważnym składnikiem zespołu. Warto zwrócić uwagę na specyficzne, głębokie, głuche brzmienie bębnów, które osiągnięte zostało celowo, poprzez poluzowanie membran. Rodger Bain znał się na rzeczy! A płyta „Budgie” to był dopiero początek niesamowitej hardrockowej przygody, który my jako jedni z niewielu byliśmy w stanie wówczas dostrzec…

LEKKO CIEMNIEJSZY ODCIEŃ ZIELENI. GREENSLADE „Greenslade” (1973); „Bedside Manners Are Extra” (1973)

Decyzja o rozwiązaniu grupy Colosseum podjęta w październiku 1971 roku przez jej założyciela Jona Hisemana w zgodnej opinii krytyków, fanów jak i samych muzyków, była zdecydowanie przedwczesna. Dave Greenslade grający w zespole na klawiszach, współtwórca m.in. najbardziej znanego utworu grupy, epickiej „The Valentyne Suite”, rozczarowany decyzją perkusisty nawiązał kontakt z Tony Reeves’em. Przypomnę, że Reeves był pierwszym basistą Colosseum, z którego odszedł rok wcześniej. Obaj muzycy szybko doszli do porozumienia i zdecydowali, że założą zespół, ale bez gitarzysty(!), za to z dwoma klawiszowcami w składzie. Wkrótce dołączyli do nich: perkusista Andy McCulloch (ex King Crimson i Fields), oraz wokalista i (drugi) klawiszowiec Dave Lawson, były członek Web, Samurai i The Alan Bown Set. W tak uformowanym składzie zespół GREENSLADE zadebiutował w listopadzie 1972 roku w klubie Zoom we Frankfurcie, a już w lutym następnego ukazał się ich debiutancki album „Greenslade” wydany przez koncern płytowy Warner Music.

GREENSLADE "Greenslade" (1973)
GREENSLADE „Greenslade” (1973)

Ten świetny krążek z cudowną, zieloną okładką Rogera Deana przynosi siedem znakomitych kompozycji, w których rzecz jasna główną rolę grają instrumenty klawiszowe. Greenslade w większym stopniu operuje Hammondem, zaś Lawson obsługuje fortepian, syntezator i melotron. I wcale nie czuć w tej muzyce braku gitary – instrumentu zdawałoby się wiodącego, lub bardzo istotnego w tym gatunku muzycznym. Obaj muzycy dali pokaz dynamicznej i bogatej interakcji, wspartą przez niesamowitą sekcję rytmiczną mającą genialny udział w tych fantastycznych instrumentalnych melanżach. Znakomity przykład pogodzenia rocka progresywnego z domieszką jazz-bluesa.

Całość otwiera fajnie pokręcony „Feathered Friends” w stylu Deep Purple z klawiszowymi pasażami, mocno bębniącym McCulloch’em na początku utworu i przeistaczającym się następnie w rockową balladę. Instrumentalny  „An English Western” jest dużo bardziej energetyczny niż poprzednik i brzmi tak jakby wyszedł z pod rąk Keitha Emersona; „Drowning Man” zaczyna się sennie i leniwie, ale po chwili kipi ciekawymi, licznymi zmianami metrum organów; „Temple Song” otwiera quasi egipski motyw, choć jako całość plasuje się gdzieś w okolicach jazzowej estetyki połączonej z salonową elegancją. Jedną z moich ulubionych kompozycji na tym albumie jest „Melange” z fajnym, psychodelicznym klimatem w środku i popisem Tony’ego Reeves’a. Jest w niej też coś z Yes za sprawą brzmienia klawiszy w stylu Ricka Wakemana. Ale numerem jeden (jak dla mnie) jest najbardziej agresywny „What Are You Doin’ To Me” z ostrym śpiewem Lawsona  „walczącym” z kapitalną sekcją rytmiczną przerywaną na przemian motywem granym na Hammondzie. Przypomina mi to trochę grupę Badger i „miękki” Deep Purple. Świetnie to panowie sobie wykombinowali! Płytę kończy „Sundance” – najdłuższy w zestawie o intrygującej konstrukcji z kilkoma bardzo miłymi tematami. Linie basu są naprawdę świetne, nawet podczas części organowej. Niesamowite zakończenie albumu i najbardziej imponującym numer z jawnie symfoniczną końcówką.

Dziewięć miesięcy później, w listopadzie 1973 roku ukazała się druga duża płyta zespołu „Bedside Manners Are Extra” nagrana tak jak i debiut w londyńskich studiach Morgan. I tak jak debiut – w okładce Rogera Deana w zielonych kolorach.

GREENSLADE "Bedside Manners Are Extra" (1973)
GREENSLADE „Bedside Manners Are Extra” (1973)

W opinii wielu fanów to właśnie na tym albumie znajdują się najbardziej znane utwory kwartetu, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Ja ze swej strony zaś dodam, że współdziałanie między wszystkimi muzykami jest mocniejsze i bardziej spójne niż na ich imponującym debiucie. Dźwiękowa paleta użyta tym razem przez Greenslade’a jest bardziej ekspansywna, zaś Lawson wzmocnił rolę melotronu, co okazało się bardzo istotne w wielu fragmentach albumu.

Pierwsze sekundy tytułowego „Bedside Manners Are Extra” zaczynają się dźwiękami takimi samymi jak te, które słyszeliśmy w ostatnim fragmencie utworu „Sundance” kończącymi debiut. Główny temat grany na fortepianie jest pięknie ozdobiony orkiestrowymi aranżacjami wyczarowanymi na melotronie i kolejnymi solami na syntezatorze i klawesynie elektrycznym. Dość refleksyjny, ale nie epicki początek, do tego z miłym dla ucha wokalem Lawsona wspomaganym przez chórki. „Pilgrim Progress” wydaje mi się być jedną z najlepszych kompozycji Dave’a Greenslade’a w ogóle i znakiem rozpoznawczym zespołu. Zróżnicowane motywy i kontrastujące nastroje płynnie są ze sobą połączone. Klawisze brzmią z całkowitą emocjonalnością przekazując całą gamę kolorów i ich odcieni nie gubiąc przy tym melodycznej linii. Można by pokusić się o stwierdzenie, że to najbardziej wybitny utwór na tej płycie. Ale nic z tego! Mamy tu przecież jeszcze co najmniej dwa inne, jakże znakomite numery. „Time To Dream” opiera się na chwytliwej melodii i przypomina nieco Genesis (melotron!), choć tak naprawdę więcej tu jazzującego blues rocka niż symfonicznych dźwięków. Jest on też forpocztą dla kolejnej perły tej płyty. „Drum Folk” to czas i miejsce dla popisu muzycznych możliwości perkusisty. Nawiasem mówiąc, do dziś zastanawiam się dlaczego tak znakomity muzyk jak Andy McCulloch notorycznie pomijany jest w różnych ankietach i forach dyskusyjnych?! Eteryczne organy i podkład melotronu przygotowują grunt do skutecznego progresywnego motywu głównego, w którym organy Hammonda i fortepian elektryczny pięknie się uzupełniają, podczas gdy sekcja rytmiczna zachowuje swe niesłychane tempo. Pomiędzy obiema partiami perkusyjnymi pojawia się ujmująca i niesamowita część – delikatny flet łączy się z cudownym brzmieniem melotronu, a dochodzące organowe harmonie tworzą nastrój przypominający nagrania Pink Floyd z okresu „Meddle”, zaś głos wokalisty emuluje dźwięk… gitary. Mistrzostwo świata! Sunkissed You’re Not” zahacza o styl Cantenbury i muzyki fussion stając jednym z najbardziej oryginalnych momentów płyty. Całość zamyka „Chalk Hill” instrumentalny utwór spółki Lawson/Reeves, który w swej strukturze podobny jest do „Pilgrim’s Progress”. Pragnę znowu zwrócić uwagę na zabójczą linię basu i doskonałą grę perkusisty. Chwytliwa melodia przewija się przez całe nagranie, które kończy się ostatecznie cichymi dźwiękami fortepianu…

Pierwsze dwa albumy GREENSLADE to znakomita mieszanka klasycznych, jazzowych, rockowych, bluesowych i symfonicznych kompozycji. Zagrane przez dwóch wirtuozów obsługujących instrumenty klawiszowe i sekcję rytmiczną wydają się oryginalną i ekscytującą próbą nie tyle przełamania schematu rocka progresywnego, co jego wzbogacenie i uatrakcyjnienia. W porównaniu z wielkimi prog rockowymi „dinozaurami”, takimi choćby jak Yes, czy ELP zespół GREENSLADE grał bardziej zróżnicowane style; utwory były krótsze, bez nadęcia i epatowania karkołomnymi popisami solowymi poszczególnych muzyków. Co prawda na dwóch następnych albumach doszły skrzypce, gitara elektryczna i akustyczna, ale forma jaką wymyślili sobie muzycy zbytnio się nie zmieniła. Tak jak nie zmieniły się okładki grupy autorstwa Rogera Deana, wciąż utrzymane w odrealnionym, baśniowym klimacie.  Oczywiście wszystkie w lekko ciemniejszej odcieni zieleni…

TASAVALLAN PRESIDENTTI: „Tasavallan Presidentti” (1969); „Tasavallan Presidentti II/Lambert Land” (1971/1972)

Patrząc na współczesną historię naszego kraju, tak od roku 1989, chciałbym czasem krzyknąć „Jukka Tolonen na prezydenta!. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych… nie, nie polityków(brr!), ale gitarzystów z krajów skandynawskich, któremu na szczęście do polityki daleko. To właśnie on stał na czele najpopularniejszej (obok grupy Wigwam) fińskiej formacji TASAVALLAN PRESIDENTTI, której nazwę tłumaczy się jako Prezydent Republiki.

Ten urodzony w Helsinkach muzyk od najmłodszych lat pobierał naukę gry na fortepianie, a po gitarę sięgnął mając lat jedenaście. W wieku lat czternastu pogrywał już z Arto Satovaltą i jego zespołem The Rouge (taki fiński odpowiednik Beatlesów) nagrywając z nimi singla. Przez kilka miesięcy był też członkiem popowej grupy Help kierowanej przez  wokalistę Eero Raittinena, który kilka lat później stał się gwiazdą tamtejszej sceny bluesowej. To właśnie z grupy Help niespełna siedemnastoletni Tolonen „podkradł” perkusistę Vesa Aaltonena i założył z nim TASAVALLAN PRESIDENTTI.

Do zespołu wkrótce dołączyli Mans Groundstroem grający na basie i klawiszach, oraz angielski wokalista Frank Robson, którzy w tym czasie opuścili fiński zespół rockowy Blues Section kierowany przez brytyjskiego muzyka, piosenkarza i pisarza Jima Pembroke’a. Do składu wszedł także saksofonista i flecista Juhani „Junnu” Aaltonen brat Vesa. Tak ukształtowany skład nagrał swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Tasavallan Presidentti”, który ukazał się jesienią 1969 roku wydany przez rodzimy Love Records.

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presidentti" (1969)
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti” (1969)

W moim odczuciu ten kapitalny debiut nawiązuje do stylistyki bardzo wczesnych Jethro Tull, Procol Harum i drugiego albumu Traffic. Zwracam uwagę na przestrzenne, żywe brzmienie tak charakterystyczne dla muzyki końca lat sześćdziesiątych. Album jest mocnym dowodem doskonałej kompetencji muzycznej zespołu. Mamy tu bardzo dobre gitary, trochę fletu i saksofonu, no i świetną grę sekcji rytmicznej.

Tył okładki
Tył okładki oryginalnego LP.

Płytę otwiera krótka introdukcja z elegancką melodią fletu popartą akustyczną gitarą. Ten miły dla ucha wstęp przechodzi płynnie w mocne, mięsiste, jazz rockowe granie z długim solem saksofonu. Sześć minut mija jak z bicza strzelił. Trochę krótszy „Obsolete Machine” jest jednym z moim ulubionych utworów na tej płycie. Świeżo brzmiący flet, fantastyczna sekcja rytmiczna, gitara jak u Claptona i bluesowy wokal Robsona porównywalny do Steve’a Winwooda powodują, że słucham tego nagrania z niekłamaną radością. Z taką samą radością słucham innej zespołowej kompozycji „Driving Trough” z pędzącą jak bolid Formuły 1 sekcją rytmiczną, kapitalną solówką gitarową i doskonałym solem saksofonu.Trzeba zaznaczyć, że głównymi dostarczycielami repertuaru na tym albumie byli RobsonGroundstroem. Ten ostatni wykazywał pewną chęć do eksperymentowania (instrumentalna część „Crazy Think No.1”) i stosowania atonalności („Ancient Mariner”). Groundstroem napisał też piękną rockową balladę „I Love You Teddy Bear” i kapitalny, instrumentalny „Wutu-Banale”. Z kolei Robson dryfował w kierunku bluesa („Roll Over Yourself”„Drinking”). Patrząc przez pryzmat późniejszych albumów Tolonen stać się miał godnym uwagi kompozytorem nieco później, aczkolwiek jego autorska kompozycja „Thinking Back” zagrana na fortepianie ze śpiewem ptaków w tle zamykająca album jest wprost przeurocza.

Kompaktowa reedycja po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku i poza Finlandią tak naprawdę była trudno dostępna. Płytę ponownie  wznowiła wytwórnia Eclipse Records w 2016 roku zamieszczając dodatkowo trzy nagrania z singli (znane z poprzedniej edycji CD), oraz NIGDY NIEPUBLIKOWANE dwa 12-minutowe kawałki: koncertową przeróbkę najlepszego utworu grupy Blodwyn Pig Ain’t Ya Coming Home Babe”, oraz świetny, studyjny utwór z 1970 roku „Falling Deeper”! Takie bonusy to ja kocham!

Płyta otrzymała bardzo dobre recenzje, także poza granicami Finlandii. W Szwecji uznano ją za najlepszy skandynawski album z muzyką progresywną. Niedługo po tym  grupę opuścił saksofonista Junnu Aaltonen (z powodów osobistych), którego zastąpił Pekka Poyry. Nikt jeszcze nie wiedział, że ten znakomity saksofonista cierpiał na psychozę maniakalną. Na późniejszych trasach koncertowych z konieczności zastępowano go innymi muzykami. Choroba psychiczna doprowadziła go w końcu do samobójczej śmierci w 1980 roku…

22 sierpnia 1970 roku TASAVALLAN PRESIDENTTI wystąpili na pierwszym i jednym z najważniejszych festiwali muzycznych Ruisrock w Turku obok takich grup jak Family, Argent, Colosseum i Canned Heat. Występ transmitowany na „żywo” przez fińskie YLE Radio do dziś zachował się w internecie. Przesłuchałem cały koncert – jest po prostu FENOMENALNY! To właśnie z tego festiwalu pochodzi nagranie z repertuaru Blodwyn Pig, które zostało jako bonus zamieszczone na kompaktowej reedycji z 2016 roku.

Tasavallan Presidentti przed festiwalem Ruisrock w Turku w 1970 roku.
Tasavallan Presidentti przed występem na festiwalu Ruisrock w Turku w 1970 r.

W Turku zobaczył ich przedstawiciel francuskiej firmy Barclay, Bob Azzam, który zachwycił się występem kwintetu. Dzięki jego staraniom zespół wkrótce podpisał kontrakt ze Szwedzkim oddziałem EMI i rozpoczął nagrywanie drugiego album w sztokholmskim Metronom Studio, którego producentem nawiasem mówiąc był sam Azzam. Niestety Azzam dość szybko stracił zainteresowanie zespołem. W efekcie płyta, którą nagrywanie rozpoczęto w sierpniu 1970 roku ukazała się rok później i to tylko w Szwecji. Drugi album zatytułowany Tasavallan Presidentti” (zwany również Tasavallan Presidenti II) został wydany w rodzinnej Finlandii dopiero w… 2003 roku na kompakcie! Wytwórnia Walhalla Records dołączyła do tego CD (jako „bonus”) trzeci w dyskografii „Lamberdland” z 1972 r. 

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presudentti II"
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti II” (1971)

Być może zawirowania z wydaniem „dwójki” i jego ówczesna niedostępność spowodowało, że krążek wśród fanów  stał się w pewnym sensie mityczną ikoną zespołu. Tym bardziej, że zawiera urzekający materiał utrzymany w stylistyce debiutu, zagrany typowo po skandynawsku – mocno, soczyście i tak bardzo od serca. Silnym atutem krążka była porywająca gra na gitarze Tolonena, (szczególnie w „Introduction”„Deep Thinker”„Strugging For Freedom” czy „Tease Me, Tease Me”) oraz partie solowe, w których dochodziło do starć między gitarą a saksofonem. Muzyczny ogień przeplata się ze spokojniejszymi fragmentami za sprawą cudownych, głębokich partii fletu. Muzycy szukali też inspiracji w muzyce indyjskiej, czego przykładem siedmiominutowy utwór „Sinking” w którym sięgnęli po tak egzotyczne instrumenty jak tabla i sitar. Całość zamyka „Tell Me More” kierujący się ku stylistyce jazz rocka. To zapowiadało zmianę kierunku w muzyce zespołu, którą przyniósł album „Lambertland”.

W tak zwanym między czasie. Jukka Tolonen wydał swoją solową płytę „Tolonen!” (1971), na której zagrali m.in. Pekka Poyry, oraz wybitny basista, znany z grupy Wigwam jak i z kariery solowej Pekka Pohyola. Płyta bardzo dojrzała zawierająca utwory w stylu macierzystej formacji, a więc prog rock z elementami jazz rocka i jazzu. Do dziś budzi uznanie bogactwem pomysłów i kunsztem technicznym, z którą warto się zapoznać. Przypomnę, że nagrywając ją gitarzysta miał zaledwie dziewiętnaście lat…

Album „Lambertland” przyniósł nie tylko zmianę stylistyczną, ale także zmianę personalną. Wokalista Frank Robson został zwolniony, a jego miejsce zajął stary znajomy Eero Raittinen. „Trójka” zawiera dużo więcej awangardowych elementów, zbliżając się brzmieniowo do niektórych grup z kręgu Canterbury. Głównym kompozytorem był tym razem Tolonen, zaś teksty napisał Mats Hulden, basista Wigwam, również twórca okładki. Płyta jest nadzwyczaj spójna i pokazuje grupę o unikalnej osobowości. Mnie osobiście najbardziej zachwyca (obok gitarzysty) fenomenalny saksofonista Pekka Poyry – wirtuoz jazzowej improwizacji! Płyta stoi na bardzo wysokim i równym poziomie. Każdy z utworów to prawdziwy majstersztyk! „Longue” to mocny koktajl, w którym wymieszano blues rockowe riffy z szaloną improwizacją jazzową. Tytułowy „Lambertland” zaczynający się jak muzyczne misterium od bardzo cichych dźwięków przechodzi w niesamowicie intensywną jazdę jazz rocka. No i ten świetny wokal Raittinena brzmiący trochę jak Tim Buckley! „Celebration” to popis saksofonisty, a w „The Bargain” czuć atmosferę rodem z nagrań „L.A. Woman”„Riders Of The Storm” The Doors. W instrumentalny, mocny „Dance” wpleciono flet nadając utworowi średniowieczne ozdobniki; „Last Quarters” posiada uroczą linię basu, dużo fletu i liczne niuanse kojarzące się z Jethro Tull. Gdyby nie głos wokalisty śmiało można by go wziąć za nieznany utwór Brytyjczyków. Bez wątpienia album „Lambertland” jest jednym z największych klasyków prog jazz rocka Finlandii!

Po wydaniu wiosną 1974 roku czwartego albumu „Milky Way Moses”, grupa TASAVALLAN PRESIDENTTI zawiesiła działalność w sierpniu tego samego roku po ostatniej turze koncertowej w Szwecji. Reaktywowała się co prawda 25 lat później, ale to już opowieść na inną okazję…

RENAISSANCE: „Renaissance” (1969); „Illusion” (1971)

Grupa RENAISSANSE kojarzy mi się przede wszystkim ze zjawiskowym głosem wokalistki – przepięknym sopranem  Annie Haslam o 5-oktawowym zasięgu . Ten bardzo czysty kobiecy śpiew – jedyny i niepowtarzalny w historii rocka – stał się znakiem rozpoznawczym ze wszech miar oryginalnego i niezwykłego zespołu jaki objawił się  na prog rockowej scenie w latach 70-tych. Mało kto jednak wie, że grupa zaczynała jako zupełnie inny zespól, a sama Annie pojawiła się dopiero na trzecim albumie.

Zespół RENAISSANCE powstał wkrótce po tym, gdy z legendarnej grupy The Yardbirds w 1968 roku odeszli wokalista Keith Relf, oraz perkusista Jim McCarty. „Pod koniec The Yardbirds mieliśmy dość już ciężkiego grania. Chcieliśmy zrobić coś bardziej poetyckiego, lżejszego, z klimatami folkowo-klasycznymi” – tłumaczył decyzję opuszczenia The Yardbirds McCarty. Początkowo działali jako akustyczny duet o nazwie Together. Jedyny singiel „Henry’s Coming Home /Love Mum And Dad” wydała Columbia Records w listopadzie 1968, po czym dobrali do siebie basistę Louisa Cennamo, grającego na klawiszach Johna Hawkena, a przed mikrofonem posadzili Jane Relf – siostrę Keitha, która do tej pory prowadziła fan club The Yardbirds. Keith  śpiewanie zamienił tym razem na gitarę. W takim składzie w londyńskim Olimpic Sound Studios dość szybko nagrali swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Renaissance”, który na początku 1969 roku wydała wytwórnia Island. Jego producentem był Paul Samwell-Smith bliski przyjaciel obu muzyków i basista The Yardbirds.

RENAISSANCE "Renaissance" (1969)
RENAISSANCE „Renaissance” (1969)

Album zawierał pięć kompozycji, z czego pierwsza i ostatnia trwała ponad dziesięć minut. Całość otwiera „Kings And Queens”. Nie trzeba być znawcą muzyki poważnej, by dojść do wniosku, że fortepianowy wstęp „pachnie” tu dźwiękami rodem z salonów muzyki klasycznej. Jednak już po chwili do głosu dochodzi perkusja tworząc z tym jakże klasycznym, mało rockowym instrumentem niecodzienny duet, oraz gitara basowa, która „wycina” takie kawałki, że czapki z głów! Oszczędnie dawkowanie akordów gitarowych sprawiają wrażenie, że mamy do czynienia z utworem jazzowym niż rockowym, ale już po upływie trzech minut dostajemy pełnokrwistą dawkę rocka  symfonicznego. Z rozlicznymi zwrotami muzycznej akcji, zmianą brzmienia, wręcz transformacje, spowolnienia. Na uwagę zwracają piękne harmonie wokalne, wielogłosy, które na następnych albumach osiągną poziom perfekcji. Subtelnie i delikatnie robi się w „Innocence” gdzie cały ciężar odpowiedzialności wziął na siebie Keith Relf ze swą gitarą elektryczną. W połączeniu z fortepianem całość brzmi przepięknie, wytwornie i dystyngowanie. „Island” to nastrojowa ballada z anielskim głosem Jane Relf w towarzystwie rockowego instrumentarium przy akompaniamencie zwiewnej gitary i klawiszy. Czterominutowy „Wanderer” to kolejna fortepianowa wariacja z wykorzystaniem klawesynu, nawiązująca jednak za sprawą wokalistki do muzyki folkowej. Płytę kończy utwór „Bullet” – najdłuższy na tym albumie pokazujący wszystko to, co najlepsze w RENAISSANCE – linie wokalne, precyzję sekcji rytmicznej z podkreśleniem wiodącej roli gitary basowej, solowe partie fortepianu. Nowością są tu wstawki bluesującej harmonijki, tak chętnie używanej przez Keitha w The Yardbirds. Po solowej, wirtuozerskiej wariacji basu przychodzi czas na sakralną wręcz wokalizę. Oj idą ciary! A potem, już na sam koniec jest tylko cichnący wiatr odmierzający w sekundach koniec płyty…

Płyta odniosła dość umiarkowany sukces (60 miejsce na brytyjskiej liście przebojów) i aby ugruntować pozycję zespołu muzycy ruszyli w trasę koncertową. Jak się okazało, publiczność nie do końca była przygotowana na propozycję panów Relfa McCarty’ego. Zamiast krótkich piosenek z wykopem dostali delikatne, nieco folkowe i nawiązujące do muzyki klasycznej dużo dłuższe nagrania. Na domiar złego ludzie z wytwórni płytowej niezbyt fortunnie wysłali ich w trasę po USA m.in. z bluesowym Savoy Brown, którego fani nijak nie mogli przekonać się do muzyki granej przez RENAISSANCE. Nic dziwnego, że muzycy zespołu czuli się sfrustrowani i zniechęceni. Kiedy więc wiosną 1970 roku przystąpiono do nagrywania drugiego albumu, zespół był wręcz w rozsypce. Już pod koniec sesji nagraniowej odszedł Jim McCarty, a wkrótce po nim Keith Relf. Płytę kończył więc już inny skład: za bębnami zasiadł Terry Slade, a na gitarze zagrał nie kto inny jak  Michael Dunford, który za niedługo zostanie jedynym dysponentem nazwy zespołu.

Longplay „Illusion” miał się ukazać pod koniec 1970 roku (proszę spojrzeć na zamieszczony poniżej label, na którym wydrukowano ten właśnie rok).  Do dystrybucji trafił jednak kilka miesięcy później, na początku 1971, ale o dziwo tylko w… Niemczech! Przez następne lata wychodził w innych krajach europejskich. W Wielkiej Brytanii, ze zmienioną okładką, ukazał się najpóźniej, bo  dopiero w 1977 roku! Dziwne. Bardzo dziwne…

RENAISSANCE "Illusion" (1970)
RENAISSANCE „Illusion” (Front oryginalnej okładki z 1971)

Zawirowania personalne na szczęście nie wpłynęły na zawartość albumu. Podobnie jak debiutancki krążek tak i ten zawiera dawkę wyśmienitej muzyki , której korzenie tkwią w folku i muzyce klasycznej ( w szczególności baroku) z dodatkiem psychodelii i jazzu. Powszechnie uważa się, że to na tej płycie ukształtował się styl RENAISSANCE, który przez następców Relfa McCarty’ego był kontynuowany poprzez kolejne lata.

Album otwiera urocze, wielogłosowe „Loves Goes On” będące preludium do całej zawartości przypominające nieco Yes z beztroską melodią wyśpiewaną przez chórki. Jest w tym nieco psychodelicznej aury z piosenek dzieci-kwiatów z lat sześćdziesiątych. Bajkowe „Golden Thread” to subtelne dźwięki pianina, z których wyłania się kosmiczna wokaliza wyśpiewana anielskim głosem Jane Relf. Hipnotyczne partie wokalne dublowane wspaniałą partią fortepianu, wzmocnione pulsem basu po prostu powalają! Stopniowo do Jane dołącza Keith śpiewając króciutki, baśniowy tekst i mamy reminiscencję yardbirdowskiego „Steel I’m Sad” tyle, że nie tak mrocznego. Utwór narasta, dźwięki pianina robią się coraz donośniejsze, aż w końcu zaczynają powoli cichnąć… Powraca na chwilę motyw z początku utworu, a potem następuje cisza. Cudo! Melancholijna „Love Is All” oparta na polifonicznych partiach wokalnych to po prostu zwykła, ale jakże piękna popowa piosenka miłosna. Pierwszą stronę albumu kończy madrygałowe (ach ten klawesyn) „Mr. Pain” z niesamowitym solem syntezatorowym trwającym prawie pół kompozycji. Bardzo fajnie rozwija się ten utwór dowodząc jednocześnie, że muzycy poimprowizować też sobie lubili. Jest to także jedyne nagranie, w którym John HawkenJane Relf spotykają się razem z Michaelem Dunfordem. Temat z tego nagrania Dunford wykorzysta raz jeszcze na płycie „Turn Of The Cards” (1974) w utworze „Running Hard”.

Label płyty winylowej
Label płyty winylowej z datą wydania – 1970 r.

Drugą stronę płyty winylowej rozpoczyna dość podniosły, nieco jazzujący i trochę psychodeliczny „Face Of Yesterday”. Smutny utwór z przepiękną melodią wywołującą efekt „gęsiej skórki”, specyficzną nastrojowością, genialnym, wysuniętym do przodu duetem fortepian/bas, delikatną pracą perkusji i wspaniałą gitarą. A Jane Relf w sztuce wokalnej wspina się zapewne na szczyt swoich dokonań. Tuż po nim rozpędzony „Past Orbits Of Dust”, kondensacja stylistycznych właściwości RENAISSANCE. Piętnaście niezwykle dynamicznych minut, w których mieszają się psychodelia, rock progresywny z wplecionymi akcentami jazzu w większym zakresie i bluesa w skromniejszym wymiarze. Równocześnie jest to potwierdzenie prawdy o inklinacjach muzyków do tworzenia bardzo skomplikowanych struktur bez przejmowania się ich czasowym zasięgiem. Gościnnie w nagraniu tym na klawiszach zagrał Don Shin. Warto też zaznaczyć, że autorką słów do tej niemal „kosmicznej” kompozycji jak i do „Golden Thread” była przyjaciółka Jane Relf, niejaka Betty Tchatcher, która od tej pory zostanie dostarczycielką lwiej części tekstów na prawie wszystkich płytach zespołu.

RENAISSANCE w znaczący sposób wpłynął na historię i rozwój rocka symfonicznego, a pierwsze dwa albumy zdefiniowały zasadniczo atrybuty stylu, które trwały przez dekady prawie w niezmienionej formie aż do dziś. Ich następne albumy, już z Annie Haslam, błyszczą klasą, dobrym gustem i elegancką, dystyngowaną zawartością. Warto po nie sięgnąć i zachwycić się nimi!

Jim McCarty po opuszczeniu zespołu grał m.in. w takich grupach jak Shoot, Box Of Frogs, Pilgrim. Keith RelfLouise Cennamo założyli hard rockowy Armageddon z którym w 1975 roku wydali jedną, ale za to świetną płytę (pisałem o niej w maju 2015). Niestety, w 1976 roku Keith Relf podczas gry na gitarze w domowej piwnicy został śmiertelnie porażony prądem. Miał 33 lata. Po jego śmierci „starzy” członkowie RENAISSANCE zreformowali się pod nazwą ILLUSIONJane jako wokalistką wydając dwa albumy. Siostra Keitha śpiewała potem w różnych projektach muzycznych Jima McCarty’ego, Na scenie była aktywna do 2001 roku, po czym wycofała się dyskretnie z muzycznego biznesu. Basista Louise Cennamo grał m.in. w Colosseum i Steamhammer. W późnych latach 90-tych zaczął tworzyć muzykę relaksacyjną i medytacyjną. Grający na klawiszach John Hawken udzielał się w takich zespołach jak Spooky Tooth, Vinegar Joe, The Strawbs. Osiedlił się w Stanach i jest na muzycznej emeryturze.