Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

LEKKO CIEMNIEJSZY ODCIEŃ ZIELENI. GREENSLADE „Greenslade” (1973); „Bedside Manners Are Extra” (1973)

Decyzja o rozwiązaniu grupy Colosseum podjęta w październiku 1971 roku przez jej założyciela Jona Hisemana w zgodnej opinii krytyków, fanów jak i samych muzyków, była zdecydowanie przedwczesna. Dave Greenslade grający w zespole na klawiszach, współtwórca m.in. najbardziej znanego utworu grupy, epickiej „The Valentyne Suite”, rozczarowany decyzją perkusisty nawiązał kontakt z Tony Reeves’em. Przypomnę, że Reeves był pierwszym basistą Colosseum, z którego odszedł rok wcześniej. Obaj muzycy szybko doszli do porozumienia i zdecydowali, że założą zespół, ale bez gitarzysty(!), za to z dwoma klawiszowcami w składzie. Wkrótce dołączyli do nich: perkusista Andy McCulloch (ex King Crimson i Fields), oraz wokalista i (drugi) klawiszowiec Dave Lawson, były członek Web, Samurai i The Alan Bown Set. W tak uformowanym składzie zespół GREENSLADE zadebiutował w listopadzie 1972 roku w klubie Zoom we Frankfurcie, a już w lutym następnego ukazał się ich debiutancki album „Greenslade” wydany przez koncern płytowy Warner Music.

GREENSLADE "Greenslade" (1973)
GREENSLADE „Greenslade” (1973)

Ten świetny krążek z cudowną, zieloną okładką Rogera Deana przynosi siedem znakomitych kompozycji, w których rzecz jasna główną rolę grają instrumenty klawiszowe. Greenslade w większym stopniu operuje Hammondem, zaś Lawson obsługuje fortepian, syntezator i melotron. I wcale nie czuć w tej muzyce braku gitary – instrumentu zdawałoby się wiodącego, lub bardzo istotnego w tym gatunku muzycznym. Obaj muzycy dali pokaz dynamicznej i bogatej interakcji, wspartą przez niesamowitą sekcję rytmiczną mającą genialny udział w tych fantastycznych instrumentalnych melanżach. Znakomity przykład pogodzenia rocka progresywnego z domieszką jazz-bluesa.

Całość otwiera fajnie pokręcony „Feathered Friends” w stylu Deep Purple z klawiszowymi pasażami, mocno bębniącym McCulloch’em na początku utworu i przeistaczającym się następnie w rockową balladę. Instrumentalny  „An English Western” jest dużo bardziej energetyczny niż poprzednik i brzmi tak jakby wyszedł z pod rąk Keitha Emersona; „Drowning Man” zaczyna się sennie i leniwie, ale po chwili kipi ciekawymi, licznymi zmianami metrum organów; „Temple Song” otwiera quasi egipski motyw, choć jako całość plasuje się gdzieś w okolicach jazzowej estetyki połączonej z salonową elegancją. Jedną z moich ulubionych kompozycji na tym albumie jest „Melange” z fajnym, psychodelicznym klimatem w środku i popisem Tony’ego Reeves’a. Jest w niej też coś z Yes za sprawą brzmienia klawiszy w stylu Ricka Wakemana. Ale numerem jeden (jak dla mnie) jest najbardziej agresywny „What Are You Doin’ To Me” z ostrym śpiewem Lawsona  „walczącym” z kapitalną sekcją rytmiczną przerywaną na przemian motywem granym na Hammondzie. Przypomina mi to trochę grupę Badger i „miękki” Deep Purple. Świetnie to panowie sobie wykombinowali! Płytę kończy „Sundance” – najdłuższy w zestawie o intrygującej konstrukcji z kilkoma bardzo miłymi tematami. Linie basu są naprawdę świetne, nawet podczas części organowej. Niesamowite zakończenie albumu i najbardziej imponującym numer z jawnie symfoniczną końcówką.

Dziewięć miesięcy później, w listopadzie 1973 roku ukazała się druga duża płyta zespołu „Bedside Manners Are Extra” nagrana tak jak i debiut w londyńskich studiach Morgan. I tak jak debiut – w okładce Rogera Deana w zielonych kolorach.

GREENSLADE "Bedside Manners Are Extra" (1973)
GREENSLADE „Bedside Manners Are Extra” (1973)

W opinii wielu fanów to właśnie na tym albumie znajdują się najbardziej znane utwory kwartetu, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Ja ze swej strony zaś dodam, że współdziałanie między wszystkimi muzykami jest mocniejsze i bardziej spójne niż na ich imponującym debiucie. Dźwiękowa paleta użyta tym razem przez Greenslade’a jest bardziej ekspansywna, zaś Lawson wzmocnił rolę melotronu, co okazało się bardzo istotne w wielu fragmentach albumu.

Pierwsze sekundy tytułowego „Bedside Manners Are Extra” zaczynają się dźwiękami takimi samymi jak te, które słyszeliśmy w ostatnim fragmencie utworu „Sundance” kończącymi debiut. Główny temat grany na fortepianie jest pięknie ozdobiony orkiestrowymi aranżacjami wyczarowanymi na melotronie i kolejnymi solami na syntezatorze i klawesynie elektrycznym. Dość refleksyjny, ale nie epicki początek, do tego z miłym dla ucha wokalem Lawsona wspomaganym przez chórki. „Pilgrim Progress” wydaje mi się być jedną z najlepszych kompozycji Dave’a Greenslade’a w ogóle i znakiem rozpoznawczym zespołu. Zróżnicowane motywy i kontrastujące nastroje płynnie są ze sobą połączone. Klawisze brzmią z całkowitą emocjonalnością przekazując całą gamę kolorów i ich odcieni nie gubiąc przy tym melodycznej linii. Można by pokusić się o stwierdzenie, że to najbardziej wybitny utwór na tej płycie. Ale nic z tego! Mamy tu przecież jeszcze co najmniej dwa inne, jakże znakomite numery. „Time To Dream” opiera się na chwytliwej melodii i przypomina nieco Genesis (melotron!), choć tak naprawdę więcej tu jazzującego blues rocka niż symfonicznych dźwięków. Jest on też forpocztą dla kolejnej perły tej płyty. „Drum Folk” to czas i miejsce dla popisu muzycznych możliwości perkusisty. Nawiasem mówiąc, do dziś zastanawiam się dlaczego tak znakomity muzyk jak Andy McCulloch notorycznie pomijany jest w różnych ankietach i forach dyskusyjnych?! Eteryczne organy i podkład melotronu przygotowują grunt do skutecznego progresywnego motywu głównego, w którym organy Hammonda i fortepian elektryczny pięknie się uzupełniają, podczas gdy sekcja rytmiczna zachowuje swe niesłychane tempo. Pomiędzy obiema partiami perkusyjnymi pojawia się ujmująca i niesamowita część – delikatny flet łączy się z cudownym brzmieniem melotronu, a dochodzące organowe harmonie tworzą nastrój przypominający nagrania Pink Floyd z okresu „Meddle”, zaś głos wokalisty emuluje dźwięk… gitary. Mistrzostwo świata! Sunkissed You’re Not” zahacza o styl Cantenbury i muzyki fussion stając jednym z najbardziej oryginalnych momentów płyty. Całość zamyka „Chalk Hill” instrumentalny utwór spółki Lawson/Reeves, który w swej strukturze podobny jest do „Pilgrim’s Progress”. Pragnę znowu zwrócić uwagę na zabójczą linię basu i doskonałą grę perkusisty. Chwytliwa melodia przewija się przez całe nagranie, które kończy się ostatecznie cichymi dźwiękami fortepianu…

Pierwsze dwa albumy GREENSLADE to znakomita mieszanka klasycznych, jazzowych, rockowych, bluesowych i symfonicznych kompozycji. Zagrane przez dwóch wirtuozów obsługujących instrumenty klawiszowe i sekcję rytmiczną wydają się oryginalną i ekscytującą próbą nie tyle przełamania schematu rocka progresywnego, co jego wzbogacenie i uatrakcyjnienia. W porównaniu z wielkimi prog rockowymi „dinozaurami”, takimi choćby jak Yes, czy ELP zespół GREENSLADE grał bardziej zróżnicowane style; utwory były krótsze, bez nadęcia i epatowania karkołomnymi popisami solowymi poszczególnych muzyków. Co prawda na dwóch następnych albumach doszły skrzypce, gitara elektryczna i akustyczna, ale forma jaką wymyślili sobie muzycy zbytnio się nie zmieniła. Tak jak nie zmieniły się okładki grupy autorstwa Rogera Deana, wciąż utrzymane w odrealnionym, baśniowym klimacie.  Oczywiście wszystkie w lekko ciemniejszej odcieni zieleni…

TASAVALLAN PRESIDENTTI: „Tasavallan Presidentti” (1969); „Tasavallan Presidentti II/Lambert Land” (1971/1972)

Patrząc na współczesną historię naszego kraju, tak od roku 1989, chciałbym czasem krzyknąć „Jukka Tolonen na prezydenta!. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych… nie, nie polityków(brr!), ale gitarzystów z krajów skandynawskich, któremu na szczęście do polityki daleko. To właśnie on stał na czele najpopularniejszej (obok grupy Wigwam) fińskiej formacji TASAVALLAN PRESIDENTTI, której nazwę tłumaczy się jako Prezydent Republiki.

Ten urodzony w Helsinkach muzyk od najmłodszych lat pobierał naukę gry na fortepianie, a po gitarę sięgnął mając lat jedenaście. W wieku lat czternastu pogrywał już z Arto Satovaltą i jego zespołem The Rouge (taki fiński odpowiednik Beatlesów) nagrywając z nimi singla. Przez kilka miesięcy był też członkiem popowej grupy Help kierowanej przez  wokalistę Eero Raittinena, który kilka lat później stał się gwiazdą tamtejszej sceny bluesowej. To właśnie z grupy Help niespełna siedemnastoletni Tolonen „podkradł” perkusistę Vesa Aaltonena i założył z nim TASAVALLAN PRESIDENTTI.

Do zespołu wkrótce dołączyli Mans Groundstroem grający na basie i klawiszach, oraz angielski wokalista Frank Robson, którzy w tym czasie opuścili fiński zespół rockowy Blues Section kierowany przez brytyjskiego muzyka, piosenkarza i pisarza Jima Pembroke’a. Do składu wszedł także saksofonista i flecista Juhani „Junnu” Aaltonen brat Vesa. Tak ukształtowany skład nagrał swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Tasavallan Presidentti”, który ukazał się jesienią 1969 roku wydany przez rodzimy Love Records.

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presidentti" (1969)
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti” (1969)

W moim odczuciu ten kapitalny debiut nawiązuje do stylistyki bardzo wczesnych Jethro Tull, Procol Harum i drugiego albumu Traffic. Zwracam uwagę na przestrzenne, żywe brzmienie tak charakterystyczne dla muzyki końca lat sześćdziesiątych. Album jest mocnym dowodem doskonałej kompetencji muzycznej zespołu. Mamy tu bardzo dobre gitary, trochę fletu i saksofonu, no i świetną grę sekcji rytmicznej.

Tył okładki
Tył okładki oryginalnego LP.

Płytę otwiera krótka introdukcja z elegancką melodią fletu popartą akustyczną gitarą. Ten miły dla ucha wstęp przechodzi płynnie w mocne, mięsiste, jazz rockowe granie z długim solem saksofonu. Sześć minut mija jak z bicza strzelił. Trochę krótszy „Obsolete Machine” jest jednym z moim ulubionych utworów na tej płycie. Świeżo brzmiący flet, fantastyczna sekcja rytmiczna, gitara jak u Claptona i bluesowy wokal Robsona porównywalny do Steve’a Winwooda powodują, że słucham tego nagrania z niekłamaną radością. Z taką samą radością słucham innej zespołowej kompozycji „Driving Trough” z pędzącą jak bolid Formuły 1 sekcją rytmiczną, kapitalną solówką gitarową i doskonałym solem saksofonu.Trzeba zaznaczyć, że głównymi dostarczycielami repertuaru na tym albumie byli RobsonGroundstroem. Ten ostatni wykazywał pewną chęć do eksperymentowania (instrumentalna część „Crazy Think No.1”) i stosowania atonalności („Ancient Mariner”). Groundstroem napisał też piękną rockową balladę „I Love You Teddy Bear” i kapitalny, instrumentalny „Wutu-Banale”. Z kolei Robson dryfował w kierunku bluesa („Roll Over Yourself”„Drinking”). Patrząc przez pryzmat późniejszych albumów Tolonen stać się miał godnym uwagi kompozytorem nieco później, aczkolwiek jego autorska kompozycja „Thinking Back” zagrana na fortepianie ze śpiewem ptaków w tle zamykająca album jest wprost przeurocza.

Kompaktowa reedycja po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku i poza Finlandią tak naprawdę była trudno dostępna. Płytę ponownie  wznowiła wytwórnia Eclipse Records w 2016 roku zamieszczając dodatkowo trzy nagrania z singli (znane z poprzedniej edycji CD), oraz NIGDY NIEPUBLIKOWANE dwa 12-minutowe kawałki: koncertową przeróbkę najlepszego utworu grupy Blodwyn Pig Ain’t Ya Coming Home Babe”, oraz świetny, studyjny utwór z 1970 roku „Falling Deeper”! Takie bonusy to ja kocham!

Płyta otrzymała bardzo dobre recenzje, także poza granicami Finlandii. W Szwecji uznano ją za najlepszy skandynawski album z muzyką progresywną. Niedługo po tym  grupę opuścił saksofonista Junnu Aaltonen (z powodów osobistych), którego zastąpił Pekka Poyry. Nikt jeszcze nie wiedział, że ten znakomity saksofonista cierpiał na psychozę maniakalną. Na późniejszych trasach koncertowych z konieczności zastępowano go innymi muzykami. Choroba psychiczna doprowadziła go w końcu do samobójczej śmierci w 1980 roku…

22 sierpnia 1970 roku TASAVALLAN PRESIDENTTI wystąpili na pierwszym i jednym z najważniejszych festiwali muzycznych Ruisrock w Turku obok takich grup jak Family, Argent, Colosseum i Canned Heat. Występ transmitowany na „żywo” przez fińskie YLE Radio do dziś zachował się w internecie. Przesłuchałem cały koncert – jest po prostu FENOMENALNY! To właśnie z tego festiwalu pochodzi nagranie z repertuaru Blodwyn Pig, które zostało jako bonus zamieszczone na kompaktowej reedycji z 2016 roku.

Tasavallan Presidentti przed festiwalem Ruisrock w Turku w 1970 roku.
Tasavallan Presidentti przed występem na festiwalu Ruisrock w Turku w 1970 r.

W Turku zobaczył ich przedstawiciel francuskiej firmy Barclay, Bob Azzam, który zachwycił się występem kwintetu. Dzięki jego staraniom zespół wkrótce podpisał kontrakt ze Szwedzkim oddziałem EMI i rozpoczął nagrywanie drugiego album w sztokholmskim Metronom Studio, którego producentem nawiasem mówiąc był sam Azzam. Niestety Azzam dość szybko stracił zainteresowanie zespołem. W efekcie płyta, którą nagrywanie rozpoczęto w sierpniu 1970 roku ukazała się rok później i to tylko w Szwecji. Drugi album zatytułowany Tasavallan Presidentti” (zwany również Tasavallan Presidenti II) został wydany w rodzinnej Finlandii dopiero w… 2003 roku na kompakcie! Wytwórnia Walhalla Records dołączyła do tego CD (jako „bonus”) trzeci w dyskografii „Lamberdland” z 1972 r. 

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presudentti II"
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti II” (1971)

Być może zawirowania z wydaniem „dwójki” i jego ówczesna niedostępność spowodowało, że krążek wśród fanów  stał się w pewnym sensie mityczną ikoną zespołu. Tym bardziej, że zawiera urzekający materiał utrzymany w stylistyce debiutu, zagrany typowo po skandynawsku – mocno, soczyście i tak bardzo od serca. Silnym atutem krążka była porywająca gra na gitarze Tolonena, (szczególnie w „Introduction”„Deep Thinker”„Strugging For Freedom” czy „Tease Me, Tease Me”) oraz partie solowe, w których dochodziło do starć między gitarą a saksofonem. Muzyczny ogień przeplata się ze spokojniejszymi fragmentami za sprawą cudownych, głębokich partii fletu. Muzycy szukali też inspiracji w muzyce indyjskiej, czego przykładem siedmiominutowy utwór „Sinking” w którym sięgnęli po tak egzotyczne instrumenty jak tabla i sitar. Całość zamyka „Tell Me More” kierujący się ku stylistyce jazz rocka. To zapowiadało zmianę kierunku w muzyce zespołu, którą przyniósł album „Lambertland”.

W tak zwanym między czasie. Jukka Tolonen wydał swoją solową płytę „Tolonen!” (1971), na której zagrali m.in. Pekka Poyry, oraz wybitny basista, znany z grupy Wigwam jak i z kariery solowej Pekka Pohyola. Płyta bardzo dojrzała zawierająca utwory w stylu macierzystej formacji, a więc prog rock z elementami jazz rocka i jazzu. Do dziś budzi uznanie bogactwem pomysłów i kunsztem technicznym, z którą warto się zapoznać. Przypomnę, że nagrywając ją gitarzysta miał zaledwie dziewiętnaście lat…

Album „Lambertland” przyniósł nie tylko zmianę stylistyczną, ale także zmianę personalną. Wokalista Frank Robson został zwolniony, a jego miejsce zajął stary znajomy Eero Raittinen. „Trójka” zawiera dużo więcej awangardowych elementów, zbliżając się brzmieniowo do niektórych grup z kręgu Canterbury. Głównym kompozytorem był tym razem Tolonen, zaś teksty napisał Mats Hulden, basista Wigwam, również twórca okładki. Płyta jest nadzwyczaj spójna i pokazuje grupę o unikalnej osobowości. Mnie osobiście najbardziej zachwyca (obok gitarzysty) fenomenalny saksofonista Pekka Poyry – wirtuoz jazzowej improwizacji! Płyta stoi na bardzo wysokim i równym poziomie. Każdy z utworów to prawdziwy majstersztyk! „Longue” to mocny koktajl, w którym wymieszano blues rockowe riffy z szaloną improwizacją jazzową. Tytułowy „Lambertland” zaczynający się jak muzyczne misterium od bardzo cichych dźwięków przechodzi w niesamowicie intensywną jazdę jazz rocka. No i ten świetny wokal Raittinena brzmiący trochę jak Tim Buckley! „Celebration” to popis saksofonisty, a w „The Bargain” czuć atmosferę rodem z nagrań „L.A. Woman”„Riders Of The Storm” The Doors. W instrumentalny, mocny „Dance” wpleciono flet nadając utworowi średniowieczne ozdobniki; „Last Quarters” posiada uroczą linię basu, dużo fletu i liczne niuanse kojarzące się z Jethro Tull. Gdyby nie głos wokalisty śmiało można by go wziąć za nieznany utwór Brytyjczyków. Bez wątpienia album „Lambertland” jest jednym z największych klasyków prog jazz rocka Finlandii!

Po wydaniu wiosną 1974 roku czwartego albumu „Milky Way Moses”, grupa TASAVALLAN PRESIDENTTI zawiesiła działalność w sierpniu tego samego roku po ostatniej turze koncertowej w Szwecji. Reaktywowała się co prawda 25 lat później, ale to już opowieść na inną okazję…

RENAISSANCE: „Renaissance” (1969); „Illusion” (1971)

Grupa RENAISSANSE kojarzy mi się przede wszystkim ze zjawiskowym głosem wokalistki – przepięknym sopranem  Annie Haslam o 5-oktawowym zasięgu . Ten bardzo czysty kobiecy śpiew – jedyny i niepowtarzalny w historii rocka – stał się znakiem rozpoznawczym ze wszech miar oryginalnego i niezwykłego zespołu jaki objawił się  na prog rockowej scenie w latach 70-tych. Mało kto jednak wie, że grupa zaczynała jako zupełnie inny zespól, a sama Annie pojawiła się dopiero na trzecim albumie.

Zespół RENAISSANCE powstał wkrótce po tym, gdy z legendarnej grupy The Yardbirds w 1968 roku odeszli wokalista Keith Relf, oraz perkusista Jim McCarty. „Pod koniec The Yardbirds mieliśmy dość już ciężkiego grania. Chcieliśmy zrobić coś bardziej poetyckiego, lżejszego, z klimatami folkowo-klasycznymi” – tłumaczył decyzję opuszczenia The Yardbirds McCarty. Początkowo działali jako akustyczny duet o nazwie Together. Jedyny singiel „Henry’s Coming Home /Love Mum And Dad” wydała Columbia Records w listopadzie 1968, po czym dobrali do siebie basistę Louisa Cennamo, grającego na klawiszach Johna Hawkena, a przed mikrofonem posadzili Jane Relf – siostrę Keitha, która do tej pory prowadziła fan club The Yardbirds. Keith  śpiewanie zamienił tym razem na gitarę. W takim składzie w londyńskim Olimpic Sound Studios dość szybko nagrali swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Renaissance”, który na początku 1969 roku wydała wytwórnia Island. Jego producentem był Paul Samwell-Smith bliski przyjaciel obu muzyków i basista The Yardbirds.

RENAISSANCE "Renaissance" (1969)
RENAISSANCE „Renaissance” (1969)

Album zawierał pięć kompozycji, z czego pierwsza i ostatnia trwała ponad dziesięć minut. Całość otwiera „Kings And Queens”. Nie trzeba być znawcą muzyki poważnej, by dojść do wniosku, że fortepianowy wstęp „pachnie” tu dźwiękami rodem z salonów muzyki klasycznej. Jednak już po chwili do głosu dochodzi perkusja tworząc z tym jakże klasycznym, mało rockowym instrumentem niecodzienny duet, oraz gitara basowa, która „wycina” takie kawałki, że czapki z głów! Oszczędnie dawkowanie akordów gitarowych sprawiają wrażenie, że mamy do czynienia z utworem jazzowym niż rockowym, ale już po upływie trzech minut dostajemy pełnokrwistą dawkę rocka  symfonicznego. Z rozlicznymi zwrotami muzycznej akcji, zmianą brzmienia, wręcz transformacje, spowolnienia. Na uwagę zwracają piękne harmonie wokalne, wielogłosy, które na następnych albumach osiągną poziom perfekcji. Subtelnie i delikatnie robi się w „Innocence” gdzie cały ciężar odpowiedzialności wziął na siebie Keith Relf ze swą gitarą elektryczną. W połączeniu z fortepianem całość brzmi przepięknie, wytwornie i dystyngowanie. „Island” to nastrojowa ballada z anielskim głosem Jane Relf w towarzystwie rockowego instrumentarium przy akompaniamencie zwiewnej gitary i klawiszy. Czterominutowy „Wanderer” to kolejna fortepianowa wariacja z wykorzystaniem klawesynu, nawiązująca jednak za sprawą wokalistki do muzyki folkowej. Płytę kończy utwór „Bullet” – najdłuższy na tym albumie pokazujący wszystko to, co najlepsze w RENAISSANCE – linie wokalne, precyzję sekcji rytmicznej z podkreśleniem wiodącej roli gitary basowej, solowe partie fortepianu. Nowością są tu wstawki bluesującej harmonijki, tak chętnie używanej przez Keitha w The Yardbirds. Po solowej, wirtuozerskiej wariacji basu przychodzi czas na sakralną wręcz wokalizę. Oj idą ciary! A potem, już na sam koniec jest tylko cichnący wiatr odmierzający w sekundach koniec płyty…

Płyta odniosła dość umiarkowany sukces (60 miejsce na brytyjskiej liście przebojów) i aby ugruntować pozycję zespołu muzycy ruszyli w trasę koncertową. Jak się okazało, publiczność nie do końca była przygotowana na propozycję panów Relfa McCarty’ego. Zamiast krótkich piosenek z wykopem dostali delikatne, nieco folkowe i nawiązujące do muzyki klasycznej dużo dłuższe nagrania. Na domiar złego ludzie z wytwórni płytowej niezbyt fortunnie wysłali ich w trasę po USA m.in. z bluesowym Savoy Brown, którego fani nijak nie mogli przekonać się do muzyki granej przez RENAISSANCE. Nic dziwnego, że muzycy zespołu czuli się sfrustrowani i zniechęceni. Kiedy więc wiosną 1970 roku przystąpiono do nagrywania drugiego albumu, zespół był wręcz w rozsypce. Już pod koniec sesji nagraniowej odszedł Jim McCarty, a wkrótce po nim Keith Relf. Płytę kończył więc już inny skład: za bębnami zasiadł Terry Slade, a na gitarze zagrał nie kto inny jak  Michael Dunford, który za niedługo zostanie jedynym dysponentem nazwy zespołu.

Longplay „Illusion” miał się ukazać pod koniec 1970 roku (proszę spojrzeć na zamieszczony poniżej label, na którym wydrukowano ten właśnie rok).  Do dystrybucji trafił jednak kilka miesięcy później, na początku 1971, ale o dziwo tylko w… Niemczech! Przez następne lata wychodził w innych krajach europejskich. W Wielkiej Brytanii, ze zmienioną okładką, ukazał się najpóźniej, bo  dopiero w 1977 roku! Dziwne. Bardzo dziwne…

RENAISSANCE "Illusion" (1970)
RENAISSANCE „Illusion” (Front oryginalnej okładki z 1971)

Zawirowania personalne na szczęście nie wpłynęły na zawartość albumu. Podobnie jak debiutancki krążek tak i ten zawiera dawkę wyśmienitej muzyki , której korzenie tkwią w folku i muzyce klasycznej ( w szczególności baroku) z dodatkiem psychodelii i jazzu. Powszechnie uważa się, że to na tej płycie ukształtował się styl RENAISSANCE, który przez następców Relfa McCarty’ego był kontynuowany poprzez kolejne lata.

Album otwiera urocze, wielogłosowe „Loves Goes On” będące preludium do całej zawartości przypominające nieco Yes z beztroską melodią wyśpiewaną przez chórki. Jest w tym nieco psychodelicznej aury z piosenek dzieci-kwiatów z lat sześćdziesiątych. Bajkowe „Golden Thread” to subtelne dźwięki pianina, z których wyłania się kosmiczna wokaliza wyśpiewana anielskim głosem Jane Relf. Hipnotyczne partie wokalne dublowane wspaniałą partią fortepianu, wzmocnione pulsem basu po prostu powalają! Stopniowo do Jane dołącza Keith śpiewając króciutki, baśniowy tekst i mamy reminiscencję yardbirdowskiego „Steel I’m Sad” tyle, że nie tak mrocznego. Utwór narasta, dźwięki pianina robią się coraz donośniejsze, aż w końcu zaczynają powoli cichnąć… Powraca na chwilę motyw z początku utworu, a potem następuje cisza. Cudo! Melancholijna „Love Is All” oparta na polifonicznych partiach wokalnych to po prostu zwykła, ale jakże piękna popowa piosenka miłosna. Pierwszą stronę albumu kończy madrygałowe (ach ten klawesyn) „Mr. Pain” z niesamowitym solem syntezatorowym trwającym prawie pół kompozycji. Bardzo fajnie rozwija się ten utwór dowodząc jednocześnie, że muzycy poimprowizować też sobie lubili. Jest to także jedyne nagranie, w którym John HawkenJane Relf spotykają się razem z Michaelem Dunfordem. Temat z tego nagrania Dunford wykorzysta raz jeszcze na płycie „Turn Of The Cards” (1974) w utworze „Running Hard”.

Label płyty winylowej
Label płyty winylowej z datą wydania – 1970 r.

Drugą stronę płyty winylowej rozpoczyna dość podniosły, nieco jazzujący i trochę psychodeliczny „Face Of Yesterday”. Smutny utwór z przepiękną melodią wywołującą efekt „gęsiej skórki”, specyficzną nastrojowością, genialnym, wysuniętym do przodu duetem fortepian/bas, delikatną pracą perkusji i wspaniałą gitarą. A Jane Relf w sztuce wokalnej wspina się zapewne na szczyt swoich dokonań. Tuż po nim rozpędzony „Past Orbits Of Dust”, kondensacja stylistycznych właściwości RENAISSANCE. Piętnaście niezwykle dynamicznych minut, w których mieszają się psychodelia, rock progresywny z wplecionymi akcentami jazzu w większym zakresie i bluesa w skromniejszym wymiarze. Równocześnie jest to potwierdzenie prawdy o inklinacjach muzyków do tworzenia bardzo skomplikowanych struktur bez przejmowania się ich czasowym zasięgiem. Gościnnie w nagraniu tym na klawiszach zagrał Don Shin. Warto też zaznaczyć, że autorką słów do tej niemal „kosmicznej” kompozycji jak i do „Golden Thread” była przyjaciółka Jane Relf, niejaka Betty Tchatcher, która od tej pory zostanie dostarczycielką lwiej części tekstów na prawie wszystkich płytach zespołu.

RENAISSANCE w znaczący sposób wpłynął na historię i rozwój rocka symfonicznego, a pierwsze dwa albumy zdefiniowały zasadniczo atrybuty stylu, które trwały przez dekady prawie w niezmienionej formie aż do dziś. Ich następne albumy, już z Annie Haslam, błyszczą klasą, dobrym gustem i elegancką, dystyngowaną zawartością. Warto po nie sięgnąć i zachwycić się nimi!

Jim McCarty po opuszczeniu zespołu grał m.in. w takich grupach jak Shoot, Box Of Frogs, Pilgrim. Keith RelfLouise Cennamo założyli hard rockowy Armageddon z którym w 1975 roku wydali jedną, ale za to świetną płytę (pisałem o niej w maju 2015). Niestety, w 1976 roku Keith Relf podczas gry na gitarze w domowej piwnicy został śmiertelnie porażony prądem. Miał 33 lata. Po jego śmierci „starzy” członkowie RENAISSANCE zreformowali się pod nazwą ILLUSIONJane jako wokalistką wydając dwa albumy. Siostra Keitha śpiewała potem w różnych projektach muzycznych Jima McCarty’ego, Na scenie była aktywna do 2001 roku, po czym wycofała się dyskretnie z muzycznego biznesu. Basista Louise Cennamo grał m.in. w Colosseum i Steamhammer. W późnych latach 90-tych zaczął tworzyć muzykę relaksacyjną i medytacyjną. Grający na klawiszach John Hawken udzielał się w takich zespołach jak Spooky Tooth, Vinegar Joe, The Strawbs. Osiedlił się w Stanach i jest na muzycznej emeryturze.

BLONDE ON BLONDE „Contrasts”(1969); „Rebirth” (1970)

Podwójny album „Blonde On Blonde” Boba Dylana natchnął kilku młodych ludzi pochodzących z odległego Newport w Południowej Walii by tak właśnie nazwać zespół, który powołali do życia jesienią 1967 roku. Stara nazwa Cellar Set została oficjalnie „wymazana” i zastąpiona nową.

Po kilku roszadach personalnych zespół BLONDE ON BLONDE w składzie: Ralph Denyer (g. voc) Les Hicks (dr) Richard Hopkins (bg, org) oraz  Gareth Johnson (g, sitar, flute) w czerwcu 1968 roku opuścił rodzinne miasto i przeniósł się do Londynu. Ich koncerty, na których drążyli psychodeliczne brzmienie a la wczesny Pink Floyd i Jefferson Airplane, zaczęły cieszyć się w londyńskim światku undergroundowym coraz większą popularnością. Szybko zostali zauważeni przez ludzi z branży muzycznej. Trzy miesiące po przyjeździe do stolicy podpisali kontrakt płytowy z Pye Records. Tą samą, która w swych szeregach miała m.in. takich wykonawców jak Lonnie Donegan, Petula Clark, The Searchers, The Kinks, czy Status Quo. Warto zaznaczyć, że w owym czasie brytyjski przemysł muzyczny był w dużej mierze zdominowany przez cztery największe koncerny fonograficzne: EMI, Deccę, Philipsa i Pye. Tak na marginesie jeszcze jedna ciekawostka – firma Pye pierwotnie produkowała… telewizory i radia, a działalność fonograficzną zaczęła dopiero w 1956 r. Na efekty kontraktu nie trzeba było długo czekać, bo już w listopadzie 1968 na rynek trafił singiel „All Day, All Night/Country Life”. Dość chwytliwy, utrzymany w stylistyce Incredible String Band sporo obiecywał. Z uwagą więc czekano na duży krążek, który po tytułem „Contrasts” ostatecznie ukazał się w czerwcu 1969 roku.

Blonde On Blonde "Contrasts" (1969)
Blonde On Blonde „Contrasts” (1969)

Jest to jeden z tych albumów, który zauroczył mnie od pierwszego przesłuchania. Zdecydowanie też zasłużył sobie na miano jednego z najciekawszych dokonań tamtego okresu mimo, że zespół tak naprawdę nie zaproponował nic odkrywczego. Ale za to wszystko jest tu cudownie zagrane. Właściwie to zabrakło na nim słabych kawałków, nie ma żadnych „wypełniaczy”, a klarowna produkcja oddała pełną kolorystykę wszystkich nagrań, uwypukliła plastyczne bogactwo barw i odcieni. Otwierający całość, wręcz obłędny „Ride With Captain Max” to prawdziwa esencja dobrego grania z końca lat 60-tych! Już pierwsze sekundy gitarowego galopu wprawiają mnie w prawdziwy trans. Potem balladowe wyciszenie z towarzyszeniem akustycznej gitary; soczysta dawka psycho-prog-rocka opartego na współbrzmieniu organów i gitary i… od nowa! To wszystko w ciągu pięciu minut. Genialne!Tylko ten jeden utwór wart jest ceny całości. Grupa szukała także inspiracji w folku. Przykładem takie nagrania jak „Island On An Island” wzbogacony dźwiękami fletu, „Don’t Be Too Long” zaśpiewane jedynie z akompaniamentem gitary akustycznej, czy zamykająca całość przepiękna, hipnotyzująca cudowną melodyką rockowa ballada „Jeanette Isabella”. Są też inne perełki, ot choćby ozdobiony sitarem, prący do przodu, soczysty „Spinning Wheel”; niemal heavy rockowy i lekko przesterowany „I Need My Friend”; nagrany z towarzyszeniem klawesynu, melodyjny „Goodbye”; pełen zmiennych nastrojów, tajemniczy „Mother Earth”; zaskakująca wersja „Eleanor Rigby” The Beatles stylizowana na muzykę hiszpańską z gitarą grającą flamenco plus charakterystyczne trąbki; bardzo fajna przeróbka „No Sleep Blues” pochodząca z repertuaru Incredible String Band…

Niestety album nie odniósł spodziewanego sukcesu na jaki zasługiwał. W jego sprzedaży nie pomógł nawet udział zespołu na legendarnym festiwalu na wyspie Wight w 1969 r. obok Dylana, King Crimson, The Moody Blues i The Who. Wkrótce po tym grupę opuścił Ralph Denyer, który wrócił do Walii i założył progresywny zespół Aquila. Jego miejsce zajął obdarzony oryginalnym, śpiewnym głosem (miał całkiem przyjemne vibrato) Dave Thomas – stary znajomy z czasów Cellar Set.

BLONDE ON BLONDE niezbyt zadowoleni ze współpracy z Pye wypowiedzieli kontrakt i związali się z Ember Records – niezależną wytwórnią fonograficzną Jeffreya Krugera, właściciela słynnego klubu Flamingo Jazz Club. W listopadzie rozpoczęli nagrywanie nowego krążka. Płyta „Rebirth” ukazała się w maju 1970 roku. Do dziś przez wielu uważana za najlepsze osiągnięcie zespołu, chociaż ja jestem w kropce- debiut jest jak dla mnie naprawdę ekscytujący…

LP "Rebirth" (1970)
LP „Rebirth” (1970)

Co tu dużo mówić – drugi album był już typową progresywną pozycją z bardzo wysokiej półki. Zwraca uwagę mnogość partii instrumentalnych (Hammondy, dość ostra gitara, częste zmiany nastrojów) oraz natchniony wokal. Najprościej umiejscowić tę muzykę pomiędzy twórczością takich grup jak Wishbone Ash, Procol Harum, Gnidrolog i wczesny Genesis. Z ośmiu kompozycji aż pięć to krótkie, ale jakże czarujące utwory o bogatej i fascynującej melodyce. Choćby jak ten, otwierający całość bardzo chwytliwy, utrzymany nieco w stylu The Moody Blues „Castle In The Sky” pochodzący z repertuaru szkockiej grupy Simon Dupree And The Big Sound, czy też następny – atmosferyczny i zmienny „Broken  Hours”. Mój podziw i zachwyt budzą także kolejne kawałki – a to utrzymany w szybkim klimacie „Heart Without A Home” z pulsującym basem i fajną solówką gitarową, a to balladowy, przypominający stylem amerykański zespół Gary Puckett And The Union Gap „Time Is Passing”, czy pełen wdzięku, rytmiczny „November”.

Tył okładki albumu "Rebirth"
Tył okładki albumu „Rebirth”

Jednak to co najlepsze zespół umieścił na drugiej stronie oryginalnego albumu. Wypełniały ją dwie kapitalne, rozbudowane kompozycje: siedmiominutowy „Circles” i trwający dwanaście minut „Colour Questions”. Obie pełne intensywnych, głównie gitarowych improwizacji i ciekawych rozwiązań rytmicznych. W pierwszej czuć tę specyficzną psychodeliczną atmosferę tkaną poprzez ciągłe zmiany tempa i melodii, z kapitalnie grającą ciężką, „ołowianą” gitarą i ukrytymi gdzieś w tle, na dalszym planie drobnymi muzycznymi smaczkami. Druga to potwór, który rusza na nas z prędkością światła, brzmiąca jak alternatywa dla „Sabre Dance” Love Sculpture i nawet na moment nie odpuszcza. Nie mogę oderwać się od tego energetycznego nagrania, a jest przecież jeszcze fantastyczne zakończenie całości w postaci bardziej już stonowanego, dwuczęściowego „You’ll Never Know Me/Realease”. Ujmujący, kapitalny kawałek nawiązujący do stylistyki Procol Harum i bardzo wczesnego Genesis z okresu „Trespass”. Świetnie się tego słucha, choć jako całość trudno tę muzykę logicznie zdefiniować, bądź porównać. Jeśli już, to może z wczesnym Barclay James Harvest w połączeniu z mało znaną grupą Gnidrolog z okresu jej drugiej płyty „Lady Lake”.

Rok później grupa BLONDE ON BLONDE nagrała trzecią i ostatnią płytę – „Reflections On A Life” – pozycja niemal równie udana jak poprzednia, jedynie nagrania były nieco krótsze. Niestety i ten krążek przepadł w całej masie podobnych mu albumów; wkrótce przestał też istnieć i sam zespół…

(Przed)Świąteczny przekładaniec, czyli Wielkanocne The Zombies.

Lubię te przedświąteczne dni. Z bliska i z daleka zjeżdża się rodzina, dom tętni życiem i radością. To jest ten jedyny moment, gdy na bok odkładane są laptopy, tablety, tudzież inne gadżety, a rozmowy z najbliższymi nie mają końca. Centralnym miejscem na kilka dni staje się kuchnia opanowana przez kobiety. To stąd wydawane są dyspozycje, to tu zapadają kluczowe decyzje. Mózg i serce całego przybytku. Stąd też wydobywają się niesamowite zapachy i cudowne smaki znane z dzieciństwa. Jednak im bliżej „godziny zero” tym atmosfera staje się bardziej gęsta, wzrasta napięcie, podnosi się poziom adrenaliny. Rozpoczyna się wyścig z czasem.  Ostatni akt bitwy i totalny zawrót głowy. Taki (przed)świąteczny przekładaniec…

Zostałem „oddelegowany” do sąsiedniego pokoju by zrobić to, co miałem zrobić tydzień temu: wypolerować komplet srebrnych sztućców. „Adaś ci pomoże, a przy okazji dopilnujesz Olusia”Spoko! Przed wykonaniem zadania chwila namysłu i pytanie: czego będziemy słuchać przy tej baardzo odpowiedzialnej pracy? „Co wybieramy? Góra, środek, a może dół?”  – pytam Adasia stojąc przed regałem z płytami. Malec szybko i zdecydowanie podchodzi na sam jego koniec i wyciąga dwie płyty. „Musimy duzio słuchać. Baldzio duzio”. Spoglądam z wysoka. Marszczę czoło, ale jednocześnie uśmiecham się szeroko. No tak, w sam raz na Wielkanoc… THE ZOMBIES.

Wbrew mrożącej krew w żyłach nazwie był to niezwykle pogodny zespół. „Czy wiesz Adasiu, że cała piątka pochodziła z bardzo starego miasta St. Albans, które w czasie panowania rzymskiego zwane jako Valuramium, tak ok. 60 r. naszej ery było stolicą rzymskiej Brytanii? No, ale to szalenie odległe czasy. Początki naszej grupy są bardziej współczesne, bo ich historia zaczęła się w kwietniu 1961 roku, co dla ciebie i tak pewnie jest epoką sprzed dinozaurów…” Siadamy obaj w kucki na podłodze, tuż obok bujaka z Olusiem mając przy boku całą baterię sztućców. Z głośników wybrzmiewają pierwsze dźwięki piosenki „She’s Not There”…

The Zombies. Od lewej: Hugh Grundy, Colin Blunstone, Paul Atkinson, Chris White, Rod Argent
The Zombies. Od lewej: Hugh Grundy, Colin Blunstone, Paul Atkinson, Chris White, Rod Argent

Inspiracją do założenia zespołu grającego rock’n’rolla była grupa The Beatles, o której robiło się coraz głośniej nie tylko w Liverpoolu. Pierwsze próby odbywali w lokalnym klubie Pioneer Club pod nazwą The Mustangs, ale dość szybko zreflektowali się, że grup o takiej nazwie jest już co najmniej kilka. Nazwę THE ZOMBIES wymyślił pierwszy basista Paul Arnold (wkrótce zastąpił go Chris White), uznając ją za dużo bardziej oryginalną. W styczniu 1964 wygrali przegląd muzyczny „Heart Beat” sponsorowany przez lokalną popołudniówkę „London Evening News”. To otworzyło im drogę do podpisania kontraktu z renomowaną wytwórnią Decca. Pierwszym efektem umowy był wydany w sierpniu 1964 roku singiel „She’s Not There/You Make Me Feel Good” który zawojował brytyjskie listy przebojów (12 miejsce), oraz  stał się hitem za Oceanem. W USA i Kanadzie uplasował się na miejscu drugim. Pełne rozmachu organy Roda Argenta połączone z lekko zdyszanym głosem wokalisty Colina Blunstone’a utworzyły niezwykle atrakcyjne brzmienie. Decca natychmiast wysłała grupę na drugą stronę Atlantyku, gdzie w najlepsze trwała brytyjska inwazja muzyczna zalewająca całą wielką Amerykę…

Tymczasem w kuchni gorączka. „Czy ktoś widział mój telefon?” „Potrzebuję ostrego noża. Dużego!” „Dajemy olejek arakowy, czy migdałowy?” „Śmieci! Czy ktoś może wynieść kosz, bo już jest pełny?!” „Błagam, nie przypal mi tego!!!” Oluś przygląda się jak z Adamem układamy w pudełku obitym purpurowym aksamitem lśniące, wypolerowane widelce, łyżki i łyżeczki… Z odtwarzacza płyną kolejne singlowe nagrania grupy: „Love Me Be”„Woman”„Tell Her No”„I Must Move”

W grudniu 1964 roku grupa daje serię świątecznych występów w nowojorskim Brooklyn Fox Theatre grając po siedem koncertów dziennie. 12 stycznia 1965 THE ZOMBIES pojawili się po raz pierwszy w amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC w pierwszym odcinku programu „Hullabaloo”. Zagrali „She’s Not There”„Tell Her No” do niezwykle wrzaskliwej, histerycznie reagującej publiczności pełnej nastoletnich dziewczyn. Sukces! Potwierdził go, wydany tamże w styczniu, debiutancki album „The Zombies” (39 miejsce w USA); z myślą o Brytyjczykach Decca wydała go na Wyspie dwa miesiące później pod tytułem „Begin Here”.

The Zombies "Begin Here" (1965)
The Zombies „Begin Here” (1965)

Oba wydania różnią się nieco zawartością zamieszczonych nagrań, co było wówczas powszechnie stosowaną (dla mnie do dziś wciąż niezrozumiałą) praktyką. Brytyjskie wydanie zawierało czternaście uroczych nagrań w stylu garage’owym, freakbeat’owym i rhythm and bluesowym. Obok własnych kompozycji takich jak chociażby „I Can’t Make Up My Mind”, „I Don’t Want To Know”„What More Can I Do” basisty Chrisa White’a„The Way I Feel Inside”„Woman”„She’s Not There” Roda Argenta mamy tu także utwory Bo Didleya („Road Runner”), George’a Gershwina („Summertime”), Muddy Watersa („I Got My Mojo Working”), czy Smokey Robinsona („You’ve Really Got A Hold On Me” – najbardziej kojarzona z wykonania słynnej czwórki z Liverpoolu umieszczona na płycie „With The Beatles” z 1963 r). Słuchając dziś tych kapitalnych krótkich nagrań czasem tracę wiarę i szacunek dla współczesnej muzyki pop. Geniusz tkwi w prostocie i szczerości przekazu, który z płyty „Begin Here” wprost wylewa się z głośników niczym pszczeli miód z ula.

Kolejne single zespołu, choć utrzymane w podobnej konwencji jak „She’s Not There” nie osiągnęły już takiej popularności. Szefowie wytwórni płytowej Decca zareagowali dość nerwowo i nie zdecydowali się na przedłużenie umowy. Spowodowało to trochę zamieszania w szeregach kwintetu, który wypuszczał kolejne single, ale nie był w stanie wydać następnej dużej płyty. Zostały one później zebrane na podwójnej kompaktowej reedycji niezawodnej Repertoire Records i wydane w 2010 roku. Dysk pierwszy zawierał oryginalną monofoniczną, rewelacyjnie brzmiącą wersję album „Begin Here”, zaś drugi – komplet wszystkich nagrań (single i epki) nagrane dla Decci w latach 1964-1967! Cóż za rarytasy!

Ku wielkiej radości(?) Adasia zaglądam w Olusiowego pampersa. Uff! Suchy jak piasek pustyni. A w kuchni głośno i gorąco. „Czy ktoś pamięta, o której wstawiłam mięso do piekarnika?!” „Rany, nie mam galaretki! Kto chętny do sklepu? Pilnie potrzebuję na wczoraj!” „Może tata..?” Szybka riposta: „O nie! Tylko nie on! Po drodze wstąpi do sklepu z płytami. Przyniesie ze dwie lub więcej, bo akurat coś nowego znalazł. Zginie nam na godzinę, a o galaretkach zapomnij – powie, że nie było.” Zabieramy się do polerki kolejnych sztućców, zaś do odtwarzacza Adaś delikatnie wkłada następną płytę…

Z pomocą zespołowi przychodzi CBS, która w kwietniu 1967 roku podpisała z nimi kontrakt, a już w czerwcu w studiach Abbey Road muzycy rozpoczęli nagrywanie swej drugiej płyty. Na dwanaście zaplanowanych utworów dziesięć powstało właśnie tam; pozostałe  ze względu na dwumiesięczną przerwę techniczną zostały nagrane w Olympic Studios. Ograniczony budżet powodował, że praca nad albumem musiała przebiegać w studio sprawnie i szybko, co w praktyce oznaczało nagrywanie „na żywca”, bez dubli, nakładek, dopieszczania szczegółów. Wprowadzało to nerwową atmosferę i kłótnie między muzykami, szczególnie pomiędzy wokalistą Colinem Blunstone’em, a gitarzystą Paulem Atkinsonem. Całą sytuację dyplomatycznie łagodził Rod Argent, który na dodatek wraz z Chrisem White’em z własnej kieszeni wyłożyli pieniądze na… stereofoniczny miks płyty. Gotowa monofoniczna wersja albumu została odrzucona przez szefów CBS, którzy postawili wymóg: „Albo w stereo, albo w ogóle”. A że budżet w całości został już wykorzystany – nie było wyjścia… Okładkę płyty zaprojektował Terry Quirk (przyjaciel basisty Chrisa White’a), który w pisowni tytułu zrobił drobny błąd: zamiast odyssey grafik napisał odessey. Pech! Nie było już szans, by go naprawić – album „Odessey And Oracle” był już w trakcie tłoczenia. W Wlk. Brytanii ukazał się dokładnie 19 kwietnia 1968 roku, zaś w Stanach Zjednoczonych dwa miesiące później. Niestety THE ZOMBIES nie doczekali tego momentu. Zespół rozwiązał się kilka miesięcy wcześniej, w grudniu 1967 roku, mając po dziurki w nosie cały ten muzyczno-biznesowy cyrk…

The Zombies "Odessey And Oracle" (1968)
The Zombies „Odessey And Oracle” (1968)

„Kto wziął mój telefon? Nie, nie chcę nigdzie dzwonić. Mam w nim przepis na ciasto!” „Rany, galaretka mi się nie zsiada!” A tuż za naszymi plecami nagły okrzyk: „Adasiu, Adasiu! Chodź szybko, tata dzwoni na skypie”. Mały podnosi się z klęczek i krzyczy: „Zacimaj, zacimaj!” Nie wiem, czy mam zatrzymać płytę, czy też mama ma zatrzymać tatę przy telefonie…

W porównaniu z wcześniejszymi nagraniami muzyka THE ZOMBIES nieco się zmieniła. Przede wszystkim więcej w niej było psychodelii; w nagraniach panuje bardziej kameralny, melancholijny nastrój. I choć za sprawą melotronu brzmienie staje się momentami bardzo potężne, to zespół nigdy nie uderza w patetyczny, pretensjonalny ton. Płyta opatrzona fantastyczną okładką (ideał psychodelicznej ilustracji) piorunuje swym pięknem. Jest tak genialna, że nie sposób opisać emocje i uczucia jakie niesie zawarta w niej muzyka „Odessey And Oracle” to absolutne arcydzieło i prawdziwy ołtarz dla fanów psychodelicznego popu. Skończony majstersztyk przebijający inne pozycje z tamtych lat. A wszystko zagrane z niezwykłym wdziękiem i dostojeństwem. Na otwarcie dostajemy „Care Of Cell 44” wpadający w ucho utwór oparty na optymistycznej melodii z rewelacyjnie zharmonizowanymi głosami – znak rozpoznawczy płyty. Zachwyca mnie smutna, choć pełna słodkości melodia w „A Rose For Emily”; bogate harmonie w „Brief Candles”, a zwłaszcza końcowa partia fortepianu i jego oddalające się dźwięki, które czynią z tego nagrania niezwykle poruszający moment. W fenomenalnym i niewyobrażalnie wręcz dramatycznym „Hung Up On A Dream” dominuje brzmienie melotronu. Cóż za kompozycja! Żadne słowa jej nie opiszą! Można ją rozpatrywać w kategorii „Muzyczne wydarzenie” i delektować się nią przez kilka kolejnych dekad. Przedziwna aura tajemniczości unosi się nad „Beechwood Park” dodając uroku całej płycie. Przepiękna psychodeliczna ballada „Butcher’s Tale (Western Front 1914)” zagrana jedynie z akompaniamentem organów Argenta ma w sobie tyle dramatyzmu, że ciarki po plecach przebiegają wywołując dreszcz rozkoszy. Najbardziej znanym utworem z tej płyty jest „Time of The Season”. Mistrzostwo świata! Jeden z najwspanialszych utworów w historii muzyki pop.

Mógłbym tak bez końca zachwycać się wszystkimi dwunastoma zamieszczonymi tu nagraniami. A jednak płyta, niestety, przepadła w powodzi innych wydawnictw tamtych lat. Porażkę tego cudownego albumu uważam za jedną z największych pomyłek w historii fonografii…

Porażki dzisiejszego dnia w kuchni nie było. Pieczeń wyszła soczysta, galaretka nabrała odpowiedniej konsystencji, ciasto wyrosło że ho ho, a telefon odnalazł się w kuble na śmieci… Oluś dawno poszedł na górę do swego małego łóżeczka, a Adaś usnął mi na kolanach. Nie dotrwał do zakończenia płyty. Jutro pewnie znowu stanie przed regałem i wyciągnie kolejny krążek. Wszak (przed)świąteczny przekładaniec jeszcze się nie skończył, a muzyka jest jednym z jego istotnych elementów.

FIELDS „Fields” (1971)

Grupa FIELDS powstała w momencie, gdy klawiszowiec Graham Field opuścił zespół Rare Bird tuż po nagraniu płyty „As Your Mind Flies By” w 1970 roku (o tym albumie pisałem w kwietniu 2016). Oprócz niego w składzie FIELDS znaleźli się: Andrew McCulloch – wcześniej mocno bębniący na płycie „Lizard” w King Crimson, współpracujący także z Manfredem Mannem i Arthurem Brownem, oraz śpiewający gitarzysta i basista Alan Barry. Ten ostatni w latach 60-tych grywał z braćmi Giles; rok później z jego usług skorzysta Gordon Haskel na swej drugiej solowej płycie „It Is And It Isn’t”.

Trio Fields
Trio Fields

Trio FIELDS podpisało trzyletni kontrakt z firmą płytową CBS Records i szybko weszło do studia by nagrać swój debiutancki album. Jeśli ktoś nie mógł darować liderowi, że odszedł od Rare Bird przez co zespół ten zmienił swą stylistykę, to tym albumem powinien być jak najbardziej usatysfakcjonowany. To właśnie Graham Field był tą, osobą, która odpowiadała za głębokie, dostojne brzmienie organów Hammonda znane z utworu „Sympathy”, czy z niesamowitej, wręcz wzorcowej suity „Flight”. I takie właśnie brzmienie króluje na albumie „Fields”. Ozdobiony niesamowitą grafiką Colina Payntona album ukazał się w 1971 roku.

Fields "Fields" (1971)
Fields „Fields” (1971)

Krążek zawierał dziesięć utworów. Jak na album z art rockiem wydawać to się mogło dużo, tym bardziej, że zespół wbrew panującej wówczas modzie nie zamieścił tutaj żadnej suity. Dość krótkie nagrania, trwające w przedziale od 3 do 6 minut, potraktowano jako misternie opracowane miniatury muzyczne. Z całą odpowiedzialnością zapewniam jednak, że wszelkie reguły dobrego, progresywnego grania zostały tutaj spełnione, a album prezentuje wysoki poziom! Autorem zdecydowanej większości materiału jest Graham Field. Jedynie trzy kompozycje wyszły spod palców Alana Barry’ego: przypominające brzmieniowo Yes z okresu płyt „The Yes Album” czy „Fragile” „While The Sun Still Shines” ; akustyczno-gitarowa ballada „Fair-Haired Lady” z delikatnym klarnetem w tle (gościnnie Dafne Downs), oraz instrumentalny, zmienny rytmicznie, ozdobiony melotronem „The Eagle”. Album ma tak równy poziom, że trudno wyróżnić mi jakieś szczególne utwory. Na otwarcie dostajemy „A Friend Of Mine”, który czaruje chwytliwymi organowymi pasażami przywołujące te z suity „Flight” podkreślone świetną grą perkusisty. Skoro mowa o perkusiście – wydaje mi się, że Andrew McCulloch potwierdził tu swą wielką klasę i jego gra podoba mi się bardziej niż bębnienie Carla Palmera, którym tak bardzo zachwycali się w tym czasie Brytyjczycy. Proszę posłuchać utworu „Over And Over Again” ze świetnie połamaną (fajna praca stopą) grą perkusisty. Ciekawie też wypada „A Place To Lay My Head” – bluesujący i dość nietypowy jak na Grahama Fielda z ciekawą partią gitary Barry’ego.

Label płyty winylowej
Nietypowy, zielony label na płycie winylowej wydanej w Holandii. Oficjalnie CBS swoje „naklejki” miała w kolorze czerwonym.

Nagranie „Not So Good” bliskie jest stylistyce Procol Harum, zaś „Three Minstrels” jak łatwo się domyśleć został zainspirowany muzyką dawną, z epoki renesansu. Zresztą w większości kawałków słychać inspiracje muzyką klasyczną, szczególnie bachowską. Przyprawione niekiedy elementami folkowymi robią duże wrażenie. Wokale Barry’ego są silne, a przede wszystkim bardzo melodyjne, zaś partie basowe, w tym też sola gitarowe, solidne i doskonale zagrane. Okazuje się, że muzyk doskonale czuje się także przy klawiszach. To właśnie on obsługuje melotron, który na tej płycie jest (kolejnym) ważnym instrumentem.

Album promował singiel „A Friend Of Mine/Three Minstrels”. Nie na wiele to się zdało. Płyta sprzedawała się słabo. Być może wpływ na to miały zmiany zachodzące w tym samym czasie w szeregach CBS Records i nowe szefostwo nie miało wówczas głowy zajmować się promowaniem muzyki, która nie szturmowała list przebojów. Mało tego – anulowano stary kontrakt, a nowego nie podpisano. Rozżalony takim obrotem sprawy Graham Field podjął, w swoim mniemaniu, jedyną i słuszną decyzję – rozwiązał zespół.

Po porzuceniu rockowej sceny Field zajął się pisaniem muzyki dla teatru i telewizji. McCulloch wylądował w progresywnej supergrupie Greenslade z którą wydał cztery fantastyczne albumy studyjne, a później wycofał się z branży muzycznej poświęcając się całkowicie swojej nowej pasji – żeglarstwu. Barry  pojawił się w pop-rockowej grupie King Harry (jako  Al Bowery), przez krótki czas był muzykiem sesyjnym, po czym słuch i o nim zaginął.

Winylowe wersje tego albumu są bardzo rzadkie i (co zrozumiałe) bardzo drogie, zaś pierwsze egzemplarze brytyjskiego wydania zawierały plakat. Pierwsza kompaktowa reedycja z miniaturą owego plakatu(!) ukazała się w 1992 roku w Japonii (no bo gdzie jak nie tam), zaś w Europie (tym razem bez owego gadżetu) dopiero osiem lat później. Mój egzemplarz CD wydany w 2010 przez niezawodny Cherry Red/Esoteric Recordings zawiera dodatkowe dwa nagrania znane z albumu, ale w innych, niepublikowanych, alternatywnych wersjach.

Zatrzymane w czasie – ANDWELLA’S DREAM „Love And Poetry” (1969)

Album „Love And Poetry” grupy ANDWELLA’S DREAM uwiódł mnie od pierwszego przesłuchania, od jej pierwszych dźwięków. Zadurzyłem się w nim na amen i chyba dlatego tak długo zwlekałem z jego prezentacją. Zadanie nie należy bowiem do łatwych. Jak obiektywnie i bez nadmiernych emocji opisać coś, co kocha się mocno i bez pamięci? Jak przelać na papier emocje i uczucia, by nie wyszedł z tego banał trącący infantylizmem? Postaram się ograniczyć do niezbędnego minimum wszelkie „ochy” i „achy”, jeśli jednak w którymś momencie mocno się zapędzę – proszę o wyrozumiałość. Czasem rządzą mną emocje. A tak na marginesie – zdecydowanie wolę błąd entuzjasty, niż obojętność mędrca.

Płyta „Love And Poetry” to jedna z najlepszych pozycji w swoim gatunku i zarazem kwintesencja grania końca lat 60-tych. Jak w soczewce skupia się w niej to, co na brytyjskiej scenie dopiero się wykluwało (rock progresywny) oraz to, co powoli odchodziło do lamusa (psychodelia). Pomost łączący dwa muzyczne brzegi. O takich płytach jak ta mówiło się, że zostały zatrzymane w czasie

Andwella's Dream (1969)

W 1967 roku w Belfaście (Irlandia Pn.) istniało trio The Method, której liderem był gitarzysta i wokalista Dave Lewis – bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych twórców brytyjskiego, muzycznego undergroundu. Zespół często gościł w znanym klubie The Maritime. W tym samym, do którego wpadał młodziutki Gary Moore, by z kolegami wypić piwo, pogadać o życiu, dziewczynach i muzyce. A także by posłuchać ówczesnej lokalnej gwiazdy – grupy Them z Vanem Morrisonem. Rok później The Method postanowili opuścić rodzinne miasto i wyjechać do Londynu. W ostatniej chwili z wyjazdu zrezygnował basista Paul Hanna. Po kilku tygodniach pobytu w stolicy „…z tęsknoty za domem i rodziną” zespół opuścił także perkusista Wilgar Campbell. Na ich miejsce Lewis dość szybko znalazł nowych muzyków i już pod nową nazwą, jako ANDWELLA’S DREAM, podpisał kontrakt płytowy z CBS Records. Wchodząc do studia nagraniowego ze swoimi kompozycjami gitarzyście towarzyszyli Nigel Portman Smith (bg) i Gordon Barton (dr). Dodam, że do tego skromnego grona gościnnie dołączył także Bob Downes, muzyk znany ze współpracy z Egg, który zagrał na flecie, instrumentach perkusyjnych, chińskich dzwoneczkach i tam tamie. Zrobił to charytatywnie, w imię starej przyjaźni. Gotowy album ukazał się na rynku latem 1969 roku.

Andwella's Dream "Love And Poetry" (1969)
Andwella’s Dream „Love And Poetry” (1969)

„Love And Poetry” zawiera muzykę melodyjną, z rozmytymi partiami czy to gitary, czy fletu mającą w sobie jednak dość energii, by zbliżyć się do cięższych brzmień (ekspresyjna solówka lidera w utworze „Sunday”). Słychać tu całą gamę przeróżnych wpływów: psychodelię, ambitny pop, folk, a nawet heavy metal. To już właściwie był rock progresywny, choć nie ma tutaj rozbudowanych kompozycji – zazwyczaj nie przekraczały one nawet czterech minut. A jednak muzycy potrafili z nich stworzyć autentycznie jednolitą, przemyślaną całość.

Już pierwsze nagranie „The Days Grew Longer For Love” po krótkim akustycznym intro z miejsca wprowadza mnie w odpowiedni nastrój. Atmosferyczny, wpadający w ucho początek zburzony zostaje nagłym, gwałtownym wejściem dwóch grających długie, melodyjne sola gitar, jakby zwiastujące nadejście Wishbone Ash – a potem od nowa! Gęsia skóra po raz pierwszy na moim ciele. I nie po raz ostatni. W zasadzie każdy z trzynastu utworów zamieszczonych na tym albumie zasługuje na wyróżnienie. Niemal hardrockowy „Sundayto znowu świetne wyraziste gitary, mocna sekcja rytmiczna plus krzykliwy śpiew. Tyle w nim surowej agresji, że rozsadza głośniki! Tajemniczy, ozdobiony orientalnym fletem, poprzedzony introdukcją wykorzystującą brzmienie gongu i instrumentów perkusyjnych, a zarazem uroczy i refleksyjny jest „Lost A Number Found A King”. Dalej  mamy przyprawiony ostrym solem gitary przebojowy, folkujący „Man Without A Name”; nawiązujący do estetyki Traffic mocno psychodeliczny „Clockword Man” z efektami dźwiękowymi, organami i gitarą akustyczną, oraz kapitalny „Cocaine” z jazzującym brzmieniem gitary i organów z hipnotycznie swingującymi partiami basu i perkusji. Jak widać dzieje się na tej płycie, oj dzieje! A to dopiero pierwsza odsłona albumu…

Tył okładki CD
Tył okładki – reedycja kompaktowa Green Tree (2004)

Drugą stronę otwierał pełen wdzięku, gitarowy „Shades Of Grey”. Broń Boże nie słuchajcie tego numeru prowadząc samochód. Można się w nim totalnie zasłuchać odlatując przy tym w inny wymiar czasu i przestrzeni. Rytmiczny „High On The Mountain” zaśpiewany i zagrany na totalnym luzie ma coś z klimatu The Beatles. A tuż po nim kolejne arcydzieło – „Andwella”. Doskonały, nawiązujący do muzyki klasycznej numer oparty na współbrzmieniu Hammondów i gitary, ozdobiony niebanalną melodyką. Soczyste psycho-progresywne granie w klimacie Velvett Fogg i Procol Harum. Obłęd w oczach, ciary na plecach! Delikatny, chwytający za serce „Midday Sun” z pięknymi harmoniami wokalnymi ociera się o beatlesowskie „Don’t Let Me Down”. „Take My Road” wzbogacono natomiast brzmieniem skrzypiec i jak kilka innych fragmentów płyty posiada folkowy charakter. Jest to jeszcze ten psychodeliczny folk, który zacznie być coraz częściej wykorzystywany przez inne zespoły; już za chwilę, choćby za sprawą Fairport Convention, przemieni się w folk rock i stanie się odrębnym stylem muzycznym. W nagraniu „Felix” mała niespodzianka: za bębnami słyszmy pierwszego perkusistę Wilgera Campbella. To kapitalny, z wszelkiego rodzaju przesterami, mocno zagęszczony utwór bliski dokonaniom Traffic i Procol Harum. Nieszablonowa, a jednocześnie na swój sposób przebojowa piosenka; takich mogę słuchać bez końca. Kończy płytę „Goodbye” – dwuminutowa, nastrojowa ballada zagrana na gitarze akustycznej, zaśpiewana ciepłym, miękkim głosem, po której pozostaje żal, że to już koniec płyty. Koniec doskonałego albumu o czarującym, nieco baśniowym nastroju…

Mam ogromny żal do szefów CBS Records za to, że „odpuścili” (nie po raz pierwszy zresztą) promowanie płyty i zespołu, przez co album „Love And Poetry” sprzedał się wówczas w minimalnym nakładzie. Dziś oryginalny longplay wart 1000€ jest wielkim rarytasem i poszukiwany „niemal przez wszystkich”. Warto więc zainwestować w dużo tańszą reedycję kompaktową np. wytwórni Green Tree, która zawiera dwa bonusy.

W 1970 roku zespół ANDWELLA’S DREAM zmienił wytwórnię, skład, oraz skrócił nazwę na ANDWELLA. Pod tym szyldem wydał dwa albumy: „World’s End” (1970) i „People’s People” (1971) po czym rozwiązał się Ale to już temat na inną opowieść…

DIONYSOS „Le Grand Jeu” (1971)

W mitologii greckiej Dionysos (pol. Dionizos) syn Zeusa i zwykłej śmiertelniczki Semele był bogiem płodności, dzikiej natury, winnej latorośli i wina. Tak też nazywała się grupa rockowa pochodząca z Kanady. Istnieli pięć lat, wydali dwa single i cztery duże płyt. Nie można więc powiedzieć, że byli tak długowieczni jak Neil Young i płodni jak Rush. A jednak zapisali się w historii kanadyjskiej sceny rockowej z innego powodu…

Cała historia zaczyna się w 1969 roku w kanadyjskim małym miasteczku Salaberry-de-Valleyfield położonym na wyspie na rzece Św. Wawrzyńca w prowincji Quebec, około 30 km od Montrealu. Grecki bóg tak bardzo przypadł do gustu młodym muzykom, że postanowili nie szukać już innej nazwy dla zawiązanego właśnie zespołu. Klawiszowiec Andre Mathieu, gitarzysta Eric Clement, basista Jean-Pierre Legault, perkusista Robert LePage, oraz wokalista Paul-Andre Thilbert rozpoczęli muzykowanie od występów w miejscowych pubach. Co ciekawe – DIONYSOS  od samego początku swoje teksty śpiewali (ku ogromnej radości fanów) po… francusku. Do tej pory rzecz bezprecedensowa! Było to konsekwencją zachodzących w tym czasie w Quebecu dużych zmian polityczno-społecznych pod wodzą nowych rządów liberałów. Przeszły one do historii Kanady pod nazwą la revolution tranquille (spokojna rewolucja). Owa pokojowa i bezkrwawa przemiana nade wszystko promowała język francuski, przez całe lata traktowany jako poślednia, robocza mowa, a joual, czyli typowo quebecki dialekt tejże, w szczególności. To był jeden z owoców tej nietypowej rewolucji. Dzięki tym przemianom w tej części Kanady wykształciła się wkrótce niezależna francuskojęzyczna scena rockowa. Dla młodych fanów powstanie grup posługujących się ojczystym językiem było czymś, z czego mogli być dumni – było symbolicznym zerwaniem z latami anglosaskiej dominacji. A forpocztą tej małej rewolucji była właśnie grupa DIONYSOS. Ze swoimi oryginalnymi tekstami i muzyką łączącą psychodelię, bluesa i hard rocka. Szybko stali się sporą atrakcją Montrealu i okolic. Jesienią 1970 roku byli znani już w całym Quebecu, a firma płytowa Jupiter podpisała z nimi kontrakt wydając wkrótce singiel z piosenką „Suzie” . Zapowiadał on dużą płytę, która pod tytułem „Le Grande Jeu” (Wielka Gra) wydana została w styczniu 1971 roku.

Dionysos ""Le Grand Jeu" (1971)
Dionysos „”Le Grand Jeu” (1971)

Album zawiera sześć nagrań trwających w sumie 45 minut muzyki. Muzyki łączącej mocnego hard rocka z psychodelią, z soczystym bluesem i rockiem progresywnym opartej w głównej mierze na brzmieniu Hammondów. Myślę, że miłośnicy takich grup jak Atomic Rooster, Arcadium, Stray, Still Life, czy wczesnych Uriah Heep będą zachwyceni. Już pierwsza kompozycja „Narcotique” daje pojęcie wielkiego rozmachu jaki DIONYSOS raczył nam tu przygotować. Chropawa gitara, rockowo tętniąca sekcja rytmiczna sąsiaduje z melancholijnymi wstawkami harmonijki i żałośnie kwilącymi, a to znów potężnie huczącymi Hammondami. Miesza się to wszystko ze sobą na przestrzeni dwunastu minut niczym w kotle, albo – co sugeruje sam tytuł – jak w  narkotycznym śnie mile pobudzając i łechcąc wszystkie zmysły. Świetne połączenie elementów psychodelii, bluesa i hard rocka. Jak ja kocham takie zdecydowane otwarcia płyt!  Drugi w kolejności, ponad sześciominutowy „Suzie” to powolny, zawiesisty blues z brzęczącą gitarą, cholernie rzewną harmonijką i grającymi vibrato organami. Kapitalnie zagrany i chwytający za serce! I choć ogólnie nie przepadam za językiem francuskim w muzyce rockowej, to muszę pochwalić Paula-Alberta Thilberta za bardzo stylowy, ekspresyjny i do bólu szczery „post-woodstockowy” wokal. Słuchając tej nieco banalnej historii o miłości i tęsknocie za tytułową bohaterką odbieram ją niemal namacalnie. „La Colere” ma w sobie dużo dynamizmu i gitarowy riff imitujący krztuszące się klawisze. Całkiem ciekawy pomysł. Sam Hammond brzmi tu dość ascetycznie; nie jest tak nabuzowany i huczący jak choćby w pierwszym nagraniu.

Tył okładki kompaktowej reedycji.
Tył okładki kompaktowej reedycji.

W „L’age du Chlore” wysuwa się jednak ponownie na plan pierwszy. Klawiszowiec Andre Mathieu daje długi, pełen furii popis, któremu głośno wtóruje Jean-Pierre Legault swym dudniącym basem. Całość naładowana energią brzmi jak skrzyżowanie wczesnych The Nice z Deep Purple. Myślę, że Jon Lord jak i Keith Emerson pokiwaliby z uznaniem głową nad biegłą techniką organisty. Jednym z najbardziej intrygujących nagrań z tej płyty jest „L’age d’or” podzielony na dwie części. Zaczyna się od przepięknej, celtyckiej w klimacie partii fletu, granej przez wokalistę grupy. Po chwili wchodzi perkusja, delikatne „szemrane” organy ukryte gdzieś na dalszym planie, a zaraz po nich niesamowicie piękna, nostalgiczna gitara w stylu Andy Latimera z Camel. Rozpoczyna się cudowny dialog fletu z gitarą. Trwa to mniej więcej do czwartej minuty, po czym wszystko cichnie i do głosu dochodzi bas. Jego pulsowanie zapowiada zmianę nastroju. Utwór nabiera mocnego, hard rockowego rozmachu. Dźwięki gitary stają się agresywne, perkusja bębni aż w uszach dzwoni, a organy Hammonda potęgują tę feerię dźwięków. Osiem minut absolutnie wspaniałego progresywnego grania! Płytę zamyka „Agneau de Dieu”. Na tle wcześniejszych utworów, to najbardziej hard rockowy numer tego wydawnictwa. Zwracam uwagę na świetne solówki gitarzysty, który gra jak Tony Iommi z Black Sabbath. Swym ciężarem, nieposkromioną energią „Baranek Boży” (bo tak tłumaczy się ten tytuł) powala. Dosłownie! Ktoś nawet pokusił się o stwierdzenie, że to pierwowzór współczesnego doom metalowego grania. W każdym bądź razie ostatnie dwie minuty z potężną żarliwą gitarą i masywną sekcją rytmiczną mają w sobie coś z klimatów pierwszych płyt Black Sabbath. Mnie zostawił w płaskiej pozycji na podłodze z falującą klatką piersiową…

Dla muzycznych archeologów trudno nazwać płytę „Le Grand Jeu” za zapomnianą i odkrytą perłę sprzed lat. Bawiąc się w słowne porównania powiedziałbym, że to piękny pierścień wydobyty gdzieś z zakurzonej i przepastnej szkatułki dziadka. Szkatułki, do której warto by zajrzeć dużo częściej. Nawiasem mówiąc bardziej ceniona i lepiej znana grupa Magma jest jak dla mnie o wiele mniej warta niż DIONYSOS. Kwintet z malutkiego Salaberry-de-Valleyfield śmiało można postawić w jednym szeregu z grupami, które na przełomie lat 60-tych i 70-tych tworzyły gatunek muzyczny zwany rockiem progresywnym. I mówię to całkiem serio!

KIN PING MEH „Kin Ping Meh” (1971)

W żadnym z socjalistycznych państw  XX wieku rządząca w nich komunistyczna władza nigdy nie kochała muzyki rockowej. Uznawano ją za przejaw degeneracji i zepsucia społecznego, a w szczególności jej młodego pokolenia. Kiedy więc po raz pierwszy usłyszałem nazwę zespołu brzmiącą po chińsku – KIN PING MEH pomyślałem, że oto rock w końcu przebił się przez – niezwykle szczelny dla tego gatunku muzyki – Wielki Mur Chiński. Byłem wówczas święcie przekonany, że komunistyczna władza Chińskiej Republiki Ludowej w końcu skruszała pozwalając słuchać i grać „dzikiego” rock’n’rolla swoim obywatelom (czyt. towarzyszom). Dość szybko zostałem jednak wyprowadzony z tego błędu i dziś – po wielu latach – na dźwięk słów kin ping meh na mojej twarzy gości uśmiech lekkiego zażenowania. Cóż – sam wpuściłem się w te przysłowiowe maliny…

Niemiecka(!) grupa KIN PING MEH powstała pod koniec 1969 roku, którą założyli Werner Stephan (voc) i Joachim Schafer (g). Wkrótce dołączyli do nich Frieder „Fritz” Schmitt (org), Torsten Herzog (bg), oraz Kalle Weber (dr). Cała piątka spotkała się w Mannheim, mieście położonym na południe od Frankfurtu nad Menem. Odbyli kilka wspólnych prób, po których zapadła decyzja o powołaniu do życia kapeli rockowej. Oryginalną nazwę zespołu zaczerpnęli z tytułu XVI-wiecznej książki chińskiego (a jednak!) autora opisującego zwyczaje i codzienne życie mieszkańców Państwa Środka. W tłumaczeniu „kin ping meh to kwitnąca gałązka drzewa wiśniowego w złotej wazie”. Jest to jedyny znany mi przypadek, że europejski zespół muzyczny nazwał się po chińsku!

Kin Ping Meh (1971)
Kin Ping Meh (1971): Kalle Weber, Joachim Schafer (ostatnie wspólne zdjęcie  z kolegami), Willie Wagner, Torsten Herzog, Frieder Schmitt, Werner Stephan.

Pierwszy „poważny” koncert grupa zagrała 15 września 1970 roku. W następnych miesiącach wzięli udział w siedmiu konkursowych przeglądach amatorskich zespołów muzycznych wygrywając je bezapelacyjnie. Na początku grali szorstkiego hard rocka w stylu Deep Purple, Uriah Heep i Spooky Tooth. Bardzo szybko zauważyła ich wytwórnia Polydor, która podpisała z muzykami kontrakt. Od tego momentu wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie. Najpierw gazeta „Bild am Sonntag” w styczniu w głównym wydaniu niedzielnym poświęciła grupie obszerny, dwustronicowy artykuł. W lutym ukazał się ich pierwszy singiel, „Everything’s My Way,  który dotarł do Top 5 radiowych list przebojów, zaś miesiąc później KIN PING MEH odbyli wspólną trasę koncertową z The Hollies. W maju weszli do studia, by nagrać drugiego singla „Everyday. Mózgiem i liderem zespołu był w tym czasie Joachim Schafer – „człowiek o niebanalnej wyobraźni, filozoficzny geniusz i nasz rzecznik” jak mawiali o nim muzycy zespołu. Niestety jesienią 1971 roku, tuż przed nagraniem debiutanckiego albumu, gitarzysta opuścił kolegów decydując się na solową działalność artystyczną. Na swoje miejsce zaprotegował dawnego przyjaciela, Willie Wagnera, z którym grał przed laty w szkolnym zespole Thunderbirds. „Nie mogłem zostawić ich tak całkiem na lodzie. Mówiąc, że byliśmy przyjaciółmi to za mało powiedziane –  byliśmy jak rodzina. Na dobre i na złe” – wspominał po latach Schafer. Nowy gitarzysta na pierwszą próbę przyniósł do studia swą autorską kompozycją zatytułowaną „Fairy – Tales”. Mało kto wówczas przypuszczał, że utwór ten stanie się jednym z najlepszych i najwspanialszych w całej ich karierze. Płyta „Kin Ping Meh” z przepiękną okładką ukazała się w grudniu tego samego roku.

Kin Ping Meh "Kin Ping Meh" (1971)
Kin Ping Meh „Kin Ping Meh” (1971)

Album nagrywano w hamburskim studio Windrose Dumont Time pod okiem legendarnego inżyniera dźwięku, geniusza muzycznej konsolety Conny Planka. Dźwięk jest przestrzenny, świetnie wyprodukowany. Taki  bardzo angielski, przypominający brzmienie Deep Purple z tamtego okresu. Zawartość płyty to osiem nagrań, które (mówiąc najkrócej) powinny zadowolić fanów Birth Control, Atomic Rooster, wczesnej Omegi, Jane, czy wspominanych już Deep Purple. A więc progresywne granie z wyraźnymi hard rockowymi naleciałościami – z organami Hammonda i fajnymi, gitarowymi partiami w roli głównej.

Otwierający całość „Fairy – Tales” rozwalił mnie kompletnie. Zaczyna się od delikatnego pomrukiwania basu, gitary elektrycznej, perkusji i organów. Wokal wchodzi półtorej minuty później. Utwór powoli nabiera tempa, rozpędza się. Mordercza sekcja instrumentalna zaczyna się mniej więcej w piątej minucie i trwa przez kolejne trzy. Psychodeliczno – progresywny dziesięciominutowy odlot najwyższej próby. „Sometime” to z kolei piękna balladowa piosenka z pysznymi wstawkami gitary elektrycznej i organów. I smutnym aż do bólu wokalem Wernera Stephana, który emanuje emocjami. W jego śpiewie słychać wpływy rhythm’n’bluesa i soulu. Pełen energii „Don’t You Know” ma ładne solo organowe, a po efektach dźwiękowych wybuchów (nie do końca mnie przekonujących) następuje świetne improwizowane granie całego zespołu. Taki jam, że palce lizać! Bluesowy „Too Many People” bardzo  przypomina mi hippiesowską piosenkę a la Woodstock z harmonijką, wokalem „pod” Lennona i powtarzalnymi chóralnymi śpiewami. Urocze, choć patrząc na to z perspektywy całej płyty, nie bardzo pasujące do całości. Traktuję to jako muzyczny żart, oczko puszczone do słuchaczy.

Tył okładki
Tył okładki. Kompaktowa reedycja Repertoire z pięcioma bonusami (2005)

„Drugson’s Trip” (kurcze, jak mi się podoba ten tytuł) zawiera kilka ciekawych momentów space rocka, choć wiodącą rolę odgrywają tu Hammondy i urzekająca, gęsta sekcja rytmiczna. W końcówce wchodzi solo gitarowe i jest naprawdę nieziemsko. Od delikatnych, symfonicznych dźwięków melotronu i relaksującego tempa rozpoczyna się „My Dove” –  jedna z najpiękniejszych lirycznych piosenek KIN PING MEH w ogóle. Przypomina mi ona najlepsze momenty Barclay James Harverst. Cudo! „Everything” wydaje się być nawiązaniem do pierwszego utworu, z mocnym pulsem basu i ostro brzmiącą perkusją. Kolorytowi całości nadają tu organy, oraz wyśmienite solowe partie gitarowe. Płytę zamyka krótka, niespełna trzyminutowa kompozycja „My Future” ocierająca się poprzez swoją prostotę o geniusz. Klimatem odnosi się do typowych akustyczno gitarowych brzmień muzyki hippie z końca lat 60-tych, ale już z elementami hard-prog rocka. Przypomina mi ona trochę utwór „Going Up The Country” Canned Heat, co w tym przypadku absolutnie nie jest żadną ujmą. Wręcz przeciwnie. Bardzo ładne zakończenie wyśmienitej płyty należącej do ścisłego grona europejskiego progresywnego grania!

KIN PING MEH działał na scenie jeszcze kilka lat w ciągu których zmieniał się niejednokrotnie ich skład, zmieniały się wytwórnie płytowe. Zmieniała się też muzyka grupy, która ewoluować zaczęła w rejony przebojowego soft rocka. Wszystkie te zmiany nie wyszły zespołowi na dobre. Czarę goryczy przelał ostatni studyjny album nagrany w 1977 roku, który okazał się totalnym niewypałem. Ostatecznie KIN PING MEH rozwiązali się latem tego samego roku zostawiając po sobie sześć płyt.  Dla mnie tą najważniejszą była i będzie ta pierwsza wydana w 1971 roku.

KROKODIL „An Invisible World Revealed” (1971)

Szwajcaria kojarzy się zazwyczaj z Alpami, zimowymi sportami i pięknymi kurortami. Jeśli zastanowić się sekundę dłużej przychodzą na myśl inne skojarzenia. Szwajcarski ser. Szwajcarskie zegarki. Najpewniejsze banki (wiadomo!).  Ale żeby krokodyl..? Szwajcarski?

Zespół KROKODIL powstał pod koniec lat 60-tych w Zurychu. Zaczynali jako grupa blues rockowa, ale dziś uważani są za najlepszy zespół progresywny w swoim kraju. O ile debiutancka płyta „Krokodil”  wydana w 1969 roku zawierała więcej bluesa niż prog rocka, to już na następnej Swamp” (1970) słychać w jak bardzo oryginalny sposób zespół włączył do swej muzyki psychodeliczne dźwięki. W naturalny dla siebie sposób połączyli elektryczne, rockowe brzmienie z sitarem, harmonijką i skrzypcami. Obie płyty okazały się wielkim sukcesem w Szwajcarii. Zespół doceniono także na Wyspach, gdzie tamtejsi  znawcy porównali ich do Groundhogs. I chyba Brytyjczycy nie zrobili tego ze względu na Terry’ego Stevensa, swego rodaka grającego u Szwajcarów na basie. Myślę, że to porównanie do znakomitej londyńskiej kapeli było w tym przypadku bardzo trafione. A KROKODIL konsekwentnie krocząc obraną drogą artystyczną wzbogacał swoje brzmienie kolejnymi instrumentami: fletem, gitarą akustyczną, tablą i przede wszystkim melotronem zakupionym przez basistę. To szerokie instrumentarium nadało zespołowi dość egzotyczne i zarazem barwne brzmienie, które odnajdujemy na ich trzecim krążku. Z uroczą bajkową okładką longplay „An Invisible World Reveald” ukazał się w 1971 roku nakładem znanej wytwórni United Artists.

Krokodil "An Invisible World Revealed" (1971)
Krokodil „An Invisible World Revealed” (1971)

Producentem albumu był sam Dieter Dierks – człowiek legenda,  który współpracował z wieloma znakomitymi grupami w tym m.in. z Tangerine Drem, Orange Peel, Ash Ra Tempel, Nektar, Eric Bardon Band, Rory Gallagher’em i najdłużej ze Scorpions (1970-1990). Dierksowi udało się perfekcyjnie zachować to fantastyczne i tak charakterystyczne brzmienie zespołu. Przypomina mi ono bardziej niemiecki Grobschnitt (choć jest mniej symfonicznie) niż brytyjski Groundhogs. Płyta zawiera sześć nagrań, z czego dwa trwają po piętnaście minut. Niektóre z nich wyprzedziły swój czas. Nie bez powodu zespół został określony jako hybryda Amon Duul II i Man. Jej klimat kojarzy mi się z pierwszą „niekosmiczną” jeszcze płytą Hawkwind i z Pink Floyd z tamtego okresu. Bogate instrumentarium, akustyczne brzmienie, marzycielskie harmonie wokalne sprawiają, że całego albumu słucha się z ogromną przyjemnością!

Tył okładki oryginalnego LP
Tył okładki oryginalnego LP

Album otwiera „Lady Of Attraction”. Klimatyczna kompozycja utrzymana w duchu „Planet Caravan” Black Sabbath z akustycznym brzmieniem i bogatym instrumentarium. Śmiało wpasowałaby się ona np. do płyt Ten Years After: „Stonedhege”, czy „Cricklewood Green”. Jest to tak przepiękny utwór, że usłyszawszy go po raz pierwszy z miejsca się w nim zakochałem! Niewątpliwie pierwsza piątka najpiękniejszych nieznanych ballad rockowych. Niespełna dwuminutowa miniaturka „With Little Miss Trimmings” zagrana w dość żwawym tempie z gitarą akustyczną jako instrumentem wiodącym jest wstępem do jednego z dwóch najważniejszych utworów na tej płycie. Piętnastominutowy epos „Odyssey In Om” zaczyna się od magicznych dźwięków sitaru. Gitarzysta zespołu Walty Anselmo zabiera nas w oniryczną podróż na Bliski Wschód i do Indii. Ten hipnotyczny klimat wprowadza w trans z którego wybudzają mnie harmonijka, flet (Mojo Weideli) i blaszane instrumenty perkusyjne (Dude Durst). Tak na marginesie – chyba nikt wcześniej nie pokusił się, aby w jednym nagraniu połączyć ze sobą sitar z harmonijką! Trwa to około sześciu minut po czym pojawia się hard rockowa gitara, która wraz z mocną sekcją rytmiczną fundują nam prawdziwy odlot. Hard rock miesza się z blues rockiem. Mam wrażenie jakby zespół grał na „żywo” wszystko improwizując na poczekaniu. Dużo w tym nagraniu harmonijki, która nadaje całości „kosmicznego” tła. Pan Dierks odrobił tutaj pracę domową na szóstkę! To jest jedna z tych genialnych chwil, kiedy fragmentu płyty można słuchać bez końca.

Tył okładki reedycji CD
Tył okładki kompaktowej reedycji Second Battle (2014)

„Green Fly” zaczyna się delikatnie, ale już po chwili zaskakuje twardymi wejściami melotronu do spółki z agresywną gitarą. I gdy wydaje się, że zespół podąży w kierunku progresywnych dźwięków w stylu King Crimson z drugiego planu wyłania się harmonijka. Atakując niczym ostrymi krokodylowymi kłami zmienia charakter kompozycji wpychając ją na tory blues rocka. Przedostatni utwór na płycie – „Looking At Time” – to już absolutna jazda na najwyższym prog rockowym pułapie. Sporo tu świetnej akustycznej i elektrycznej gitary, odjechanych w stronę psychodelii dźwięków, soczystej partii basu i perkusji. Zmiany tempa, nastroju, klimatu powodują, że słucha się tego z ogromnym zainteresowaniem. Znowu mamy świetnie zagrane partie na flecie i harmonijce. Największe wrażenie robi jednak fantastyczna solówka gitarowa Walty Anselmo od której trudno się oderwać. On też nadaje ton w kompozycji „Last Doors” opartą na bluesie i zamykającą ten bardzo ciekawy album. Album, który w owym czasie został zaszufladkowany do… niemieckiego krautrocka (?!). Dla mnie „An Invisible World Releaved”  na zawsze pozostanie klejnotem rocka progresywnego. Płytą skrzącą się niezwykłymi pomysłami, pełną wyobraźni i przestrzenną, łączącą się z bluesem, folkiem, psychodelią i muzyką etniczną.

Kompaktowa reedycja firmy Second Battle z 2014 roku zawiera trzy dodatkowe nagrania. Dwa ostatnie z nich, to improwizowane w studio jam session, które pokazują zespół od strony blues rockowej. Szkoda, że KROKODIL nigdy nie wydał koncertowej płyty, bo te nagrania dobitnie pokazują jego nieprzeciętną wielkość. Z radością i niekłamaną przyjemnością zanurzam się w to muzyczne „bagienko” mimo, że tapla się w nim krokodyl. Szwajcarski krokodyl…