ANCIENT GREASE „Women And Children First” (1970)

Walijska scena muzyczna na przełomie lat 60-tych i 70-tych miała niesamowitą liczbę zespołów i wykonawców cieszących się w epoce dużą popularnością, które z czasem zostały zapomniane i to  na wieki. Konia z rzędem temu kto dziś kojarzy sobie nazwy takie jak The Vikings, The Blackjacks, The Mustangs, Corncrackers, The King Bees, Brothers Grimm, The Smokestacks, czy Strawberry Dust… Bardziej pamiętamy Love Sculpture Dave’a Edmundsa, Amen Corner z Andy Fairweather- Low’em w składzie, świetny Man i oczywiście kultowe trio Budgie.

W drugiej połowie lat 60-tych w Cardiff zawiązała się grupa Eyes Of Blue. Z typowo popowego zespołu wkrótce przechrzciła się na psychodelię, a na dodatek zwrócił na nią uwagę Graham Bond stając się niejako ich mentorem. Wydane dwie duże płyty w 1968 i 1969 roku („Crossroads Of Time” i „In Fields Of Ardath”) okazały się jednymi z najwybitniejszych, powstałych pomiędzy schyłkiem psychodelii, a narodzinami rocka progresywnego. Perkusista Eyes Of Blue, John Weathers, któregoś dnia natknął się w jednym z lokalnych klubów na grupę o nazwie Strawberry Dust grającą covery. W czterech chłopakach dostrzegł niezwykły potencjał i talent. Kilka miesięcy później Eyes Of Blue zaproponowali kwartetowi wspólne koncerty, oraz pomogli w nagraniu demo. Udali się w tym celu do Monmouth, gdzie w starej stodole, która nosiła dumną nazwę Rockfield Studios, zarejestrowali kilka utworów. Zainteresowali nimi słynnego producenta muzycznego  z Mercury Records, Lou Reiznera. Tego samego, który zrealizował m.in. dwa pierwsze albumy Roda Stewarta, pracował z Rickiem Wakemanem, zorkiestrował rock operę „Tommy” The Who, odkrył i podpisał kontrakt z Van Der Graaf Generation, wymyślił nazwę dla greckiego zespołu Aphrodite’s Child z Vangelisem i Demisem Roussosem w składzie… Listę jego zasług dla muzycznego świata można by ciągnąć długo. Lou Reizner długo się nie zastanawiał. Wstępnie podpisał z zespołem roczny kontrakt, po czym niemal natychmiast przystąpił do nagrywania materiału na dużą płytę. Prace w Morgan Studios w Willesden trwały przez tydzień od północy do szóstej rano. „Mogę się pochwalić, że z dziesięciu nagrań aż cztery kompozycje umieszczone na płycie są mojego autorstwa, które podarowałem zespołowi.” – wspomina Weathers i dodaje: „Wszyscy byli podekscytowani i szło im naprawdę doskonale. A przecież była to tak naprawdę ich pierwsza w życiu profesjonalna sesja!” 

Album zatytułowany „Women And Children First” ukazał się w lipcu 1970 roku. Tyle tylko, że firmowała go nie grupa Strawberry Dust a zespół o nazwie… ANCIENT GREASE. Okazało się, że szalony Lou Reizner zrobił „psikusa” –  bez zgody zespołu samowolnie zmienił im nazwę!

Ancient Grease
Strawberry Dust vel ANCIENT GREASE.

Muzycy wściekli się niemiłosiernie. Doszło do wielkiej awantury i kłótni. „Ancient Grease. Cóż za idiotyczna nazwa!” – grzmiał wokalista Graham „Morty” Mortimer. Na co Lou ze stoickim i flegmatycznym spokojem tłumaczył: „Sorry chłopcy. Miało być Ancient Greece (ang. Starożytna Grecja), ale chyba zrobiłem błąd w pisowni…”ancient greese w wolnym tłumaczeniu: staroświeckie mazidło). Nic już nie można było poradzić. Płyta trafiła do sklepów.

Album „Women And Children First” trwający 50 minut w przeważającej mierze zawierał bardzo dynamiczny materiał oparty na mocnych, gitarowych, niemal sabbathowskich, riffach. Ciężkie, intensywne brzmienie o bluesowym zabarwieniu czasem okraszone jest partią harmonijki i organów – chociaż nie brak na płycie także spokojniejszych, balladowych momentów. Ten album to takie „dziecko swojego czasu” – mocna mieszanka pub rocka, ciężko kołyszącego rhythm and bluesa i bluesa. Ale także psychodelii rodem z San Francisco i brytyjskiego prog rocka, któremu po drodze z hard rockiem.

Ancient Grease "Women And Children First" (1970)
Ancient Grease „Women And Children First” (1970)

Zaczyna się od ciężkiego , miarowego „Freedom Train” z wyeksponowaną do przodu gitarą Grahama Williamsa. Muzyk daje też powody do radości w „Don’t Want”. To najwyższa próbka  kapitalnego gitarowego czadu. Lirycznie robi się na początku w „Odd Song” za sprawą klawiszy Phila Ryana, ale potem utwór nabiera tempa i mocy. W sumie taka niby ballada, ale  pełna zróżnicowanych nastrojów.  Klawiszowca uwielbiam za swą świetnie zagraną partię w „Where The Snow Lies Forever”. Równie pełen zmiennych klimatów i nastrojów jest „Eagle Song”.  Dynamicznie i bardzo niespokojnie mamy w blues rockowym „Prelude To A Blind  Man”. Z kolei tytułowy, zagęszczony i pełen improwizacji, blisko siedmiominutowy „Women And Children First” chwilami przywodzi na myśl najcięższe momenty z wczesnych albumów Budgie, Savoy Brown, czy jedynej płyty Black Cat Bones. Czuć w nim zespołowe emocje zrodzone podczas grania na scenie na „żywo”. Solidna sekcja rytmiczna: Dick „Ferndale” Owen (dr) i Jack Bass (bg), świetne organy Hammonda, kapitalna gitara i typowo hard rockowy wokal – oto składniki i tajemnica wielkości tego nagrania. Progresywny „Time To Die” został (gościnnie) zaśpiewany przez bardzo utalentowanego Gary Pickford-Hopkinsa z Eyes Of Blue. No i na koniec wypada jeszcze powiedzieć o moim ulubionym kawałku z tej płyty – „Mother Grease The Cat”. Myślę, że łączy on w sobie te wszystkie najciekawsze elementy stylu ANCIENT GREASE, a więc konkretny, gitarowy riff i hipnotyczny rytm przerywany uroczymi akustycznymi wstawkami.

Amerykańska edycja LP. "Women And Children First"
Amerykańska edycja LP. „Women And Children First”

Wkrótce po wydaniu albumu „Women And Children First” grupa ANCIENT GREASE wróciła do swej pierwotnej nazwy  (Strawberry Dust) czym z pewnością nie pomogła ani samej płycie, ani  swojej karierze. W Stanach album ukazał się w całkowicie zmienionej okładce. Czy był to kolejny „dowcip” Lou Reiznera? Tego pewnie już się nie dowiemy. Muzycy Eyes Of Blue także zmienili swą nazwę i jako Big Sleep wydali w 1971 roku bardzo udany album „Bluebell Wood”. Rok później John Weathers przyjął posadę perkusisty w progresywnej grupie Gentle Giant, z którą grał do jej rozwiązania w 1980 r. Wokalista Gary Pickford-Hopkins związał się z Wild Turkey, zaś Phil Ryan zasilił formację Man.

Grzeszny obiekt pożądania: LUV MACHINE „Turns You On” (1971)

Kilka lat temu odwiedzając londyński sklep muzyczny „HMV” na Oxford Street ujrzałem płytę, która długi czas spędzała mi sen z powiek. Na mej prywatnej liście w umownej kategorii „najbardziej poszukiwanych i pożądanych obiektów” zajmowała jedno z czołowych pozycji. Przez moment sparaliżowało mnie. Czy to nie sen? Czy ja dobrze widzę? Czy to na pewno jest to, o czym myślę widząc nazwę grupy? Fakt, okładka nie ta. Zmieniona. Oryginalna namieszała wówczas dość mocno. Ale na Boga – minęło tyle lat, więc nie sądzę, by dziś mogła wywołać zgorszenie. Trudno. Widać taka wola wydawcy. Dodano też (dość dwuznaczny) tytuł „Turns You On”, ale utwory wypisane na odwrocie płyty zgadzały się co do joty. Tak jak i nazwa zespołu. LUV MACHINE.

LUV MACHINE "Turns You On" (kompaktowa reedycja Rise Above 2006r.)
LUV MACHINE „Turns You On” (Reedycja CD Rise Above 2006r.)

Niektóre źródła podają, że ojczyzną LUV MACHINE była Nowa Zelandia. Błąd, choć rzeczywiście zespół pochodził z dość dalekiego i egzotycznego jak dla Europejczyka regionu. Ojczyzną grupy był bowiem Barbados – tropikalna wyspa położona na Małych Antylach, w basenie Morza Karaibskiego. W latach 60-tych pod względem muzycznym Barbados zdominowane było przez amerykański popowy soul  z domieszką calypso przyprawione lokalnym folklorem. Dla turystów odwiedzających ten uroczy zakątek była to zapewne jedna z atrakcji, którą wspomina się potem w gronie przyjaciół i znajomych ale nie dla młodego Errola Bradshawa, perkusisty i wokalisty The Blue Rhythm Combo działającego w stolicy Barbadosu, Bridgetown. Był rok 1968, kiedy muzyk zafascynował się psychodelią, bluesem i mocnym rockiem. Płyty Hendrixa, Cream, Vanilla Fudge, Creedence Clearwater Revival, tudzież innych mniej znanych wykonawców wywróciły mu świat do góry nogami. Postanowił założyć zespół, który z założenia miał grać mocno, głośno i na pewno nie będzie grał turystom do tańca. Swoim pomysłem zaraził dwójkę przyjaciół: gitarzystę Michaela Bishopa i basistę Merlina Norville’a. Projekt został nazwany Luv Machine. Dość ryzykownie, bowiem w slangu tak określało się kobietę ogarniętą nienasyconą żądzą do miłości fizycznej. Umiejętnie łącząc rock i soul z domieszką klimatów karaibskich szybko zyskali rozgłos. Pierwszy singiel „Build Me Up Buttercup” wydany latem 1969 roku stał się krajowym hitem, a trio zostało kilka razy zaproszone do telewizyjnego show. Tamtejsi prezenterzy z pełnym entuzjazmem zapowiadali ich jako „pionierów nowego, krajowego brzmienia”.

LUV MACHINE "Turns You On" (tył okładki CD)
LUV MACHINE „Turn You On” (tył okładki CD)

W tym właśnie czasie na grupę zwrócił uwagę brytyjski menadżer Malcolm West, który przekonał muzyków, by przenieśli się do Anglii. „Przeprowadzka” odbyła się pod koniec roku i na początku przyniosła muzykom duże rozczarowanie. Przede wszystkim narzekali na brak odpowiedniej gotówki, pojawiły się problemy mieszkaniowe i uprzedzenia rasowe. Te ostatnie szczególnie dawało się odczuć podczas pierwszych klubowych występów. Biała publiczność bardzo podejrzliwie patrzyła na trzech  czarnych facetów, którzy zjawili się nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co? Jednak po chwili dali się ponieść muzyce granej ze sceny, a początkowa wrogość przeradzała się w zachwyt. Występy w tymczasowo „rodzinnym” Wolverhampton szybko zamieniły się w koncerty w tak legendarnych miejscach jak londyński klub „Marquee”, czy liverpoolski „The Cavern”. Były też wypady na kontynent: do Włoch i Niemiec gdzie koncertowali z grupą Sweet. Kariera LUV MACHINE zaczęła nabierać rozpędu. „Nikt nie chciał wierzyć, że zespół pochodzący z Barbadosu może grać mocnego acid rocka. Dla Europejczyka to był pewien szok. My z kolei poznawaliśmy muzykę takich grup jak Pink Floyd, King Crimson i ELP o istnieniu których nie mieliśmy do tej pory pojęcia” – wspomina Errol Bradshaw we wkładce do kompaktowej reedycji płyty.

Frustracja spowodowana rozłąką z domem, oraz problemy z wizą spowodowały, że grupę opuścił basista Merlin Norville. Jego miejsce zajął Brytyjczyk, John Jeavons, grający do tej pory w kilku lokalnych blues rockowych zespołach (prywatnie przyjaciel Glenna Huges’a!). Na dodatek Malcolm West przyprowadził ze sobą jeszcze jednego muzyka, gitarzystę Boba Bowmana. W ten oto sposób trio LUV MACHINE stało się kwartetem.

Luv Machine. Od lewej: Errol Bradshaw (dr, voc), Michael Bishop (g. voc) i John Jeavons (bg, voc)
Luv Machine jeszcze jako trio. Od lewej: Errol Bradshaw (dr, voc), Michael Bishop (g. voc) i John Jeavons (bg, voc)

W lipcu 1970 roku muzycy weszli  do londyńskiego studia Philips i pod okiem producenta Martina Halla zarejestrowali swój jedyny jak się miało okazać album zatytułowany po prostu „Luv Machine”. Wspomina Bradshaw: „Materiał na płytę powstał w przeciągu sześciu tygodni. Nagrania trwały zaś jedynie przez weekend plus jedną noc. To było istne szaleństwo”. Album pilotował singiel z nagraniem „Witches Wand”/”In The Early Hours”.  Sporo zamieszania i wrzawy narobiło się wokół okładki, która przedstawiała rozłożone nogi kobiece wystające z gramofonu. Jedni uznali ją za obsceniczną, inni widzieli w niej… pornografię! W niektórych krajach, w tym w Australii i Nowej Zelandii album został całkowicie wycofany ze sprzedaży, a pochodzące z niego nagrania dostały „dożywotni zakaz prezentacji w środkach masowego przekazu”. Paranoja! O dziwo w Stanach, które na tym punkcie szczególnie są wyczulone, płytę można było nabyć bez żadnych problemów.

LUV MACHINE "Luv Machine" (1971)
Oryginalna, „kontrowersyjna” okładka LP „Luv Machine” (1971)

„Luv Machine” to album dla tych, którzy uwielbiają brytyjski wczesny hard rock i blues rock. Jest tu miejsce na funk, uduchowioną psychodelię i progresję. Krąży ta muzyka gdzieś w okolicach Killing Floor, Black Sabbath, King Crimson i Jefferson Airplane, a wszystko to podlane klimatami Karaibów. Nie jest to płyta, która zmieniła oblicze muzyki rockowej, która rzuca na kolana. Raczej z gatunku tych, których słuchanie sprawia wielką radość i przyjemność. Pierwsze dwa nagrania „Witches Wand” i „You’re Suprised” trwające w sumie około sześciu minut to połączenie psychodelii, bluesa i.., punk rocka. Perkusista trzyma uwagę słuchacza swymi ostrymi i potężnymi bębnami. „Happy Children” z powodzeniem mógłby pojawić się na każdym albumie Led Zeppelin po 1973 roku. „Maybe Tomorrow” z organową wstawką w środku i pulsującym basem jest tak prosty, że ociera się o geniusz. Z kolei „Reminiscing” ma fantastyczną pop rockową melodię, co wcale nie jest zarzutem. Wręcz przeciwnie. I tak można by jeszcze wymieniać inne tytuły, analizować, porównywać, oceniać. Oryginalna płyta to dwanaście świetnie zagranych numerów, które koniecznie trzeba poznać i posłuchać. Do kompaktowej wersji wydanej dopiero w 2006 roku przez Rise Above dodano sześć rzadkich nagrań, w tym drugi, nigdy nie wydany singiel i wczesne nagrania demo zespołu z pierwszym basistą.

Errol BradshawMichael Bishop przybyli do Anglii na podstawie wizy turystycznej, a gdy próby jej przedłużenia nie powiodły się musieli opuścić Wlk. Brytanię. Kiedy więc Polydor wydał w styczniu 1971 roku album „Luv Machine” zespół faktycznie już nie istniał. Dziś oryginalny i rzadko widywany w swej pierwotnej okładce longplay osiąga na giełdach płytowych cenę powyżej 250 funtów. Wśród kolekcjonerów czarnych płyt wciąż jest grzesznym obiektem pożądania

Tolkienowski świat baśni. PAR LINDH & BJORN JOHANSSON „Bilbo” (1996)

Dzieła J.R.R. Tolkiena były i są potężnym źródłem inspiracji i natchnienia dla artystów wszelkiej maści, w tym i dla muzyków. Najbardziej znaną i jednocześnie najbardziej inspirującą powieścią tego brytyjskiego pisarza fantasy jest oczywiście „Władca Pierścieni”, ale wcześniejsza książka Hobbit, czyli tam i z powrotem” nie pozostaje w tyle. Odpowiednie tło muzyczne czasami potrafi uczynić cuda i sprawić, że znana na pamięć powieść nabiera innego, nowego wymiaru. A lista wykonawców zafascynowanych tolkienowskimi opowieściami jest bardzo długa. Nie ukrywam, że w ścisłej czołówce gotów jestem umieścić Par Lindha, szwedzkiego muzyka grającego na instrumentach klawiszowych, lidera progresywnego  zespołu Par Lindh Project, którego w rodzinnym kraju porównuje się do Keitha Emersona, lub Ricka Wakemana.

Karierę muzyczną zaczynał jako… organista kościelny. Potem przyszła fascynacja jazzem. Wyjechał do Francji, gdzie grywał jako pianista jazzowy. Udzielał się także w formacjach Antenna Baroque (1977), Vincentus Eruptum(1979), a po powrocie do kraju dostał etat w Royal Swedish Chamber Orchestra. Ciągnęło go jednak do rocka.  „W 1993 roku wystąpiłem z legendarną grupą Anglagard (jako gość) na prestiżowym Progfest Festival w Los Angeles. Koncert był owacyjnie przyjęty przez tamtejszą publiczność. Wówczas pomyślałem, że czas na utworzenie własnego zespołu.”  Rok później ukazała się debiutancka płyta Par Lindh Project zatytułowana „Gothic Impressions”. W jej nagraniu udział wzięło w sumie jedenaście osób, w tym troje wokalistów, ale trzon zespołu opierał się  na liderze, oraz gitarzyście Bjornie Johanssonie.

Par Lindh (instr. klawiszowe), Bjorn Johansson (gitary)
Par Lindh kbd), Bjorn Johansson (g)

Bjorn Johansson to znakomity gitarzysta, do tego pasjonat starych instrumentów. Ci dwaj nierozłączni przyjaciele od lat młodzieńczych zakochani byli nie tylko w muzyce, ale także rozkochani w Tolkienie. Na „Gothic Impressions” ujawniła się jeszcze jedna perła – wokalistka o cudownym, anielskim głosie – Magdalena Hagberg. Kiedy więc panowie dwa lata później wpadli na pomysł stworzenia muzyki zainspirowanej baśniową trylogią zaproponowali pannie Hagberg  udział w tym (jak sami go nazwali)”projekcie ubocznym”. Do składu zaprosili także grającą na flecie i oboju  Annę Schmidtz po czym rozpoczęli pisanie materiału. Efektem tej współpracy była płyta „Bilbo” wydana w 1996 roku.

Par Lindh & Bjorn Johansson "Bilbo" (1996)
Par Lindh & Bjorn Johansson „Bilbo” (1996)

Płyta zawiera aż 15 utworów i przynosi 65 minut muzyki. Muzyki, która zabiera nas w baśniową krainę Hobbitów, gdzie żyją trolle, gobliny, elfy, a także olbrzymi, złocistoczerwony smok pochodzący ze Zwiędłych Wrzosowisk o imieniu Smoug. Przedstawiciel siły zła, który wypędził krasnoludów z Samotnej Góry i zagarnął ich bogactwa. To muzyka z nurtu rocka progresywnego, ale nie tylko. Cudownie wpleciono tu elementy neoklasyczne, klimaty muzyki renesansu, baroku i folku. Partie instrumentalne grane są z wykorzystaniem fletu, oboju, fagotu, harfy, cytry i mandoliny. Mamy tu klasyczny fortepian, ale też i klawesyn. Także organy: Hammonda i te „zwykłe” – kościelne. Do tego bębny, konga i gong. Imponujący zestaw. Spajają to wszystko obaj panowie w iście mistrzowski sposób. Klawisze przypominają mi najlepsze fragmenty z bogatej twórczości Keitha Emersona (jednak bez zbytniego epatowania nimi, co było grzechem głównym klawiszowca ELP) i Ricka Wakemana. Gitara, szczególnie w „Rivendell” i „Running Towards The Light”  brzmi jak stary dobry Mike Oldfield. Dominują tu głównie utwory instrumentalne, ale gdy pojawia się wokal Magdaleny Hagberg – skóra cierpnie. We wspomnianym już „Rivendall” z niebywałą lekkością przepięknie wyśpiewuje piosenkę elfów. Żal, że trwa to ledwie dwie minuty. Lirycznie jest w marszowym „Song Of The Dwarfs”.  Niesamowite wręcz połączenie bardzo wczesnego Clannad z głosem Jacqui McShee z grupy Pentagle. Podniośle robi się w końcówce 11-minutowej „Mirkwood Suite” – na tle kościelnych organów jej śpiew brzmi jak natchniona pieśń religijna. Przepiękny, niesamowity głos.„Mirkwood Suite” przypomina mi trochę brytyjski Mostly Autum, choć za sprawą klawiszy zaczyna się jak stary dobry krautrock. Kiedy jednak wchodzi gitara, a potem bas robi się typowo progresywnie. Groźnie i mroczno jest w „Dark Cave” z gitarową wstawką a la Steve Hackett, zaś najbardziej dramatycznie jest w utworze „Smoug”. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Wszak to rzecz o okrutnym smoku. I mógłbym tak wymienić inne tytuły, robić analizy i porównania, ale żadne słowa nie są w stanie oddać piękna tej muzyki. Jest w niej bowiem tyle smaczków i ukrytych niuansów, że odkrywanie jej to wielka radość i przyjemność.

Płyta „Bilbo” od razu zajęła wysokie miejsce w sercach fanów. Była też jedną z tych, która dawała nadzieję na odrodzenie się rocka progresywnego (pamiętajmy, że był to rok 1996). Jej baśniowy klimat sprawia, że idealnie nadaje się do słuchania o zmroku, koniecznie przy blasku świec. Nasza wyobraźnia wyczaruje nam wówczas takie obrazy jakich nigdy nie zobaczymy na filmach w 3D! To jedna z tych płyt, która zawładnie duszą i pewnie uzależni na długi czas. Polecam wszystkim!

Par Lindh i Bjorn Johansson kontynuowali współpracę jeszcze przez kilka lat. W 2004 roku duet wydał kolejny album „Dreamsongs From The Middle Earth” nawiązujący do tolkienowskich opowieści. Jednocześnie prowadzona przez klawiszowca grupa Par Lindh Project wydawała wciąż nowe płyty, choć skład ciągle się zmieniał. W 2007 roku zespół odwiedził Polskę dając 19 listopada koncert w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Entuzjastycznie przyjęty przez polskich fanów występ ten ukazał się wkrótce (10 marca 2008) na DVD i CD nakładem Metal Mind pod tytułem „In Concert – Live In Poland”.

Magdalena Hagberg  nagrywała płyty, koncertowała i udzielała się w różnych projektach muzycznych. Wyszła za mąż za Niklasa Berga (zbieżność imienia i nazwiska z gitarzystą Anekdoten przypadkowa). Szczęśliwa mama pewnie co wieczór śpiewała swemu 3-letniemu synkowi piosenki do snu o elfach, trolach i krasnoludach. Ich radość i szczęście została brutalnie przerwana w grudniu 2007 roku, gdy niespodziewanie dla wszystkich wokalistka umiera na zapalenie opon mózgowych. Miała 34 lata.

Wiking i Aztekowie z krainy kangurów. BILLY THORPE & THE AZTECS „Live! At Sunbury” (1972)

Któregoś zimowego wieczoru, gdy siarczysty mróz malował swe fantazyjne wzory na okiennych szybach, a telewizyjna pogodynka zapowiadała (ku uciesze maluchów) nadejście obfitych opadów białego puchu, gdy malinowa herbata szybko stygła w moich dłoniach nagle pomyślałem o… Australii. No tak! Tam jest teraz lato! Szczęściarze! Sezon w pełni, więc festiwale muzyczne i liczne koncerty pod błękitnym niebem  w blasku gorącego słońca odbywają się pewnie w każdy weekend przyciągając całą rzeszę fanów muzyki. Tak jak ten, który odbył się w ostatni długi weekend stycznia 1972 roku (w tzw. Australia Day) niedaleko Sunbury, małego miasteczka położonego 30 mil na północ od Melbourne. To był pierwszy na tak wielką skalę plenerowy festiwal rockowy, który dziś określany jest „australijskim Woodstockiem”. Naturalny amfiteatr w otoczeniu wzgórz pośród pól uprawnych nad brzegiem Jackson Creek ściągnął do siebie tysiące ludzi – szacuje się, że przez trzy dni przewinęło się tam od 35 do 45 tys. osób, co jak na tamtejszą małą populację było ogromną frekwencją. Kulminacyjnym punktem festiwalu okazał się  występ najlepszego i najgłośniej grającego wówczas australijskiego  zespołu blues rockowego BILLY THORPE & THE AZTECS. Tamtejsi dziennikarze zgodni są, że to właśnie występ tego kwartetu tak naprawdę uchylił nie drzwi, a wrota dla australijskiego rocka, o istnieniu którego świat do tej pory nie miał pojęcia. Lider zespołu, wokalista i gitarzysta wyglądający bardziej jak Wiking niż indiański wódz z plemienia Azteków, stał się idolem australijskich fanów rocka do czego przyznał się po latach nawet sam Angus Young.

Początki grupy THE AZTECS sięgają wczesnych lat 60-tych, kiedy to czwórka młodych chłopaków z Sydney w 1963 roku założyła instrumentalny zespół muzyczny wzorowany na brytyjskiej grupie The Shadows. Jej liderami byli dwaj gitarzyści: Valentine Jones i Vince Maloney. Ten ostatni trzy lata później przyjmie propozycję od braci Gibb i nagra z nimi cztery albumy, a następnie powoła do życia kapitalny hard rockowy Fanny Adams (pisałem  o nim w listopadzie 2016 r.). Kwartet dość szybko nagrał swego pierwszego singla „Board Boogie/Smoke & Stack” (styczeń’64), z którego o dziwo większą popularnością cieszyła się strona „B” małej płytki.

W tym samym czasie niejaki Richard William „Billy” Thorpe, który z rodzinnego Manchesteru przywędrował wraz z rodzicami w latach 50-tych do australijskiego Brisban brał udział w muzycznym konkursie młodych talentów. Zwycięzca miał dostać stały angaż do bardzo popularnego klubu muzycznego „Surf City” w Sydney.  Billy od dziecka uwielbiał występować przed publicznością, kochał scenę i śpiew. To był jego żywioł. Jako dziesięciolatek zadebiutował na scenie pod pseudonimem Little Rock Allen, a sześć miesięcy później stał się gwiazdą lokalnej telewizji występując w niej przez kilka lat. Tu, w Sydney, nikt go nie znał. Jeden z organizatorów widząc, że chłopakowi nie towarzyszy żaden zespół akompaniujący powiedział: „Idź do Azteków. Oni nie mają wokalisty. Może cię przyjmą?”. Przyjęli!

The Aztecs (1964). Od lewej John Watson(bg), Tony Barber( g, voc), Billy Thorpe(voc), Vince Maloney(lead g.), Col Baigent (dr). Foto Fairfax
The Aztecs (1964). Od lewej John Watson (bg), Tony Barber (rhythm g, voc), Billy Thorpe (voc), Vince Maloney(lead g.), Colin Baigent (dr). (foto Fairfax)

Jego głos i sceniczne obycie zachwyciły całą czwórkę, Wydany w kwietniu drugi singiel (a pierwszy z wokalistą) „Blue Day/You Don’t Love Me” co prawda jeszcze sukcesu grupie nie zapewnił, ale lokalne stacje radiowe grały go dość często. Podpinając się pod bardzo modny „liverpoolski” nurt muzyczny zwany Mersey beat idealnie wstrzelili się w gusta i zapotrzebowanie młodych słuchaczy. Kolejny singiell „Poison Ivy/Broken Things” (czerwiec’64) na punkcie którego cała Australia wręcz oszalała był już strzałem w dziesiątkę! To był hit! Tak wielkiego sukcesu THE AZTECS się nie spodziewali! Kolejne nagrania takie jak „Mashed Potato”„Sick And Tired” czy „Somewhere Over The Rainbow” potwierdziły rosnącą popularność kwartetu na całym kontynencie. I być może mogłoby dojść do Aztecomanii, gdyby na horyzoncie nie pojawili się konkurenci w postaci zespołów takich jak  The Easybeats i The Twilights, którzy wkrótce wygrali rywalizację o słuchaczy. Odejście Maloneya do Bee Gees, roszady personalne, spory finansowe spowodowały kryzys w zespole. Billy Thorpe dobrał sobie nowych muzyków z którymi, już jako BILLY THORPE & THE AZTECS, grał do 1967 roku, po czym zawiesił działalność  grupy na „czas nieokreślony”.

W 1969 roku Thorpe wyjechał do Anglii próbując zrobić karierę na tamtejszym rynku muzycznym. Tam spotkał australijskiego impresario, Roberta Stigwooda, menadżera Bee Gees i Cream. Stigwood gorąco namawiał go na zmianę stylu muzycznego, nagranie taśmy demo i zaproponował wszelką pomoc na starcie. Muzyk wrócił na Antypody przenosząc się do Melbourne, zebrał nowy skład w którym m.in. znalazł się Lobby Loyd. Ten legendarny dziś australijski gitarzysta odegrał ważną rolę w tworzeniu nowego stylu i brzmienia zespół kierując go w stronę mocnego blues rocka. Szkoda, że ta współpraca trwała zaledwie kilka miesięcy. Na odchodne zachęcił wokalistę, by ten zaczął grać na gitarze. Udzielił mu kilku lekcji i przekazał wiele ważnych wskazówek. Wokalista zmienił po raz kolejny nie tylko skład grupy. Zmienił także swój image na „generała Custera” występując w zamszowej kurtce z frędzlami, rosnącymi wciąż sumiastymi wąsami i długimi włosami zaplecionymi w warkocz.  Inni widzieli w nim groźnego Wikinga, któremu brakowało tylko hełmu z bawolimi rogami. Thorpe zrezygnował też z wyjazdu do Anglii. „W 1969 roku Melbourne było dużo ciekawsze niż Londyn. Pomyślałem sobie: Pieprzyć to. Niech dzieje się co ma się dziać właśnie tutaj! Z sześciu zaplanowanych tygodni zakotwiczyłem tu trochę dłużej. W sumie osiem lat…”Po popowym  zespole nie pozostał żaden ślad. Oto narodziła się grupa, która swym rockowym brzmieniem rzuci wkrótce na kolana cały Piąty Kontynent.

Billy Thorpe na scenie w Sunbury (1972)
Billy Thorpe na scenie w Sunbury (1972)

Album „Live! At Sunbury” doskonale pokazuje jaką niewyobrażalną transformację przeszli Aztekowie przez ten czas. Z beatowego zespoliku przekształcili się w rasowy band o ciężkim, rozdzierającym uszy blues rockowym brzmieniu. Oryginalny podwójny winyl wydany przez australijską wytwórnię Havoc  w sierpniu 1972 roku zawiera osiem długich naprawdę znakomitych kompozycji. W tym czasie zespół (oprócz lidera) tworzyli Paul Wheeler (bg), Gil „Rats” Matthews (dr) i Bruce Howard (org).

BILLY THORPE & THE AZTECS "Live At Sunbury" (1972)
BILLY THORPE & THE AZTECS „Live! At Sunbury” (1972)

Całość otwiera siedmiominutowy standard bluesowy „CC Rider” (znany też pod tytułem „See See Rider”) opowiadający historię niewiernego kochanka zwanego easy riders. Utwór grany i śpiewany był w przeszłości przez  grono znakomitych wykonawców: Raya Charlesa, Big Joe Wiliamsa, BB Kinga, Janis Joplin, John Lee Hookera, Elvisa Presleya… Ale takiej wersji nigdy nie słyszałem! Dawka energii jest tu tak duża, że gdyby przetworzyć ją na tę elektryczną pewnie rozświetliłaby całe Sunbury przez kilka dni. To wręcz wzorcowe, woodstockowe „I’m Going Home” Ten Years After! Dalej jest stary Gene Vincent, czyli klasyczny „Be Bop A Lula” z organowymi zagrywkami a la The Doors, z hard rockową świetną sekcją rytmiczną i mocnym gitarowym riffem. Thorpe udowadnia tu, że jego głos idealnie pasuje do tego rodzaju repertuaru. Po dawce żywiołowego rock’n’rolla przyszła kolej na dwunastominutowy blues rockowy killer „Momma”. Skomponowany przez lidera, oraz pianistę Warrena Morgana, który jeszcze nie był członkiem Azteków (zostanie nim rok później zastępując Bruce’a Howarda) utwór zwala z nóg. Dosłownie! Prawdziwy muzyczny gigant, przy którym Black Sabbath pewnie pochylili by z całym szacunkiem swe głowy. Nie wiedzieć czemu czasem utwór ten pisany jest przez niektórych wydawców jako „Mama”. Brzmi podobnie, ale… No dobra, nie czepiam się.  „Rock Me Baby” znają zapewne wszyscy wielbiciele Jimi Hendrixa, który brawurowo zagrał go w 1967 roku na słynnym Monterey Pop Festival. Ten trzyminutowy blues autorsko przypisywany BB Kingowi (co nie do końca jest prawdą) rozrósł się tutaj do minut dziewięciu. Myślę, że ta wersja spodobałaby się legendarnemu gitarzyście, a sam BB King pewnie nie ma pretensji do wokalisty, że ten pozwolił sobie co nieco „namieszać” w jego tekście. Po tym chwilowym uspokojeniu przyszedł czas na coś w rodzaju hymnu zespołu. „Most People I Know (Think That I’m Crazy)”.  Grany na  wielu wcześniejszych koncertach stał się żelazną pozycją każdego kolejnego występu. „Ludzie zbyt dosłownie wzięli sobie do serca tytuł tej piosenki („Większość ludzi których znam uważa mnie za szaleńca”). Przecież byłem i nadal jestem normalnym facetem. Więc o co chodzi?”. Publika kochała ten utwór. Słychać to już po pierwszych jego dźwiękach. Nic dziwnego, że miesiąc później ukaże się on na singlu, który dotrze na szczyty list przebojów. Następny „zaledwie” sześciominutowy  „Time To Live” jest jednym z najlepszych utworów post-hippiesowskich jakie powstały w hard rockowej erze. Gdyby nie głos wokalisty pomyślałbym, że to grupa Free tak wspaniale gra. Płytę zamykają dwa długie jamy pełne polotu, improwizacji i wielu muzycznych smaczków. Zaczyna się to wszystko od napędzanym przez harmonijkę nagraniem „Jump Back” które po dziesięciu minutach przechodzi w „Ooh Poo Pa Doo” (po naszemu pewnie „łubi dubi du”). Monstrualne, energetyczne, mocne blues rockowe granie (z dużym naciskiem na „mocne”) z podekscytowaną i aktywnie reagującą publicznością na każdą zaczepkę wokalisty. Ten dialog wypada tu o wiele bardziej atrakcyjnie, niż np. perkusyjne sola (często przydługie i nudne) tak nagminnie umieszczane na płytach „live” w tamtych czasach.

Płyta rozeszła się w nakładzie 80 tys. egzemplarzy (ogromna liczba w tamtych czasach), osiągając we wrześniu czwartą pozycję na listach.  Jak na podwójny album był to ewenement i jednocześnie pełen sukces.  Kompaktowa, pięknie wydana reedycja z bookletem zawierającym unikalne zdjęcia zespołu i repliką rysunków z życia hippiesów (sex, drugs and rock’n’roll) z oryginalnego wydania, ukazała się w lipcu 2005 roku nakładem Aztec Music . Długo przyszło mi czekać na ten album. Ale warto było, gdyż cenię go sobie na równi z płytami tak uznanych wykonawców jak Canned Heat, Jeff Beck Group, Ten Years After, The Allman Brothers Band…

Billy Thorpe w 1990 roku uznany został za „męża stanu australijskiej muzyki” zaś rok później  wprowadzono go do ARIA Hall Of  Fame . Piosenkę „Most People I Know (Think That I’m Crazy)”  w 1998  Australia Post uhonorowała okolicznościowym znaczkiem pocztowym, a w 2008 wpisano ją do rejestru National Film And Sound Archive’s Sounds Of Australia. Niestety muzyk tego już nie doczekał. Billy Thorpe, muzyczny Wiking przewodzący Aztekom zmarł 28 lutego 2007 roku na zawał serca. Miał 60 lat.

ARCADIUM „Breathe Awhile” (1969)

O grupie ARCADIUM i jej jedynej płycie usłyszałem po raz pierwszy gdzieś na początku lat 80-tych. Na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku przeglądałem winylowe płyty przywiezione przez kolekcjonerów, marynarzy i różnej maści sprzedawców szukając coś dla siebie. Czarne krążki przywożone z Zachodu były wówczas rarytasami i obcowaniem z nimi choć przez chwilę było dla mnie radością bezcenną. Na jednym ze stoisk dwóch dość poważnie wyglądających gości gawędziło o muzyce, swoich ulubionych płytach i w pewnej chwili jeden z nich powiedział: „Wróciłem wczoraj ze  Sztokholmu. Eynar kupił sobie „Breathe Awhile” ARCADIUM za 800 dolców. Chłopie, ależ ten album jest obłędny. Od przodu i od tyłu!” Zbladłem. Jeszcze raz  powtórzyłem sobie w myślach zasłyszaną informację, a potem w pamięci szybko przeliczyłem ile wynosi moja miesięczna pensja w „zielonych”. Wyszło coś około…  dwudziestu czterech dolarów. Tak się wtedy zarabiało. Szok! Wbiłem sobie w głowę wykonawcę i tytuł albumu wybijając z niej jednocześnie możliwość posiadania go na swej półce. Nie za takie pieniądze! Na szczęście kilka lat później przyszła era płyty kompaktowej, a wraz z nią reedycje unikalnych pereł muzycznych. W 2000 roku włoska Akarma wznowiła ją po raz pierwszy w bardzo niskim nakładzie. Nie załapałem się. Dwanaście lat później zrobił to raz jeszcze Repertoire wydając srebrny krążek w oczyszczonej wersji z dwoma bonusami. Najdłużej wyczekiwany klejnot zapomnianej muzyki w końcu został zdobyty.

Arcadium "Breathe Awhile" (1969)
Arcadium „Breathe Awhile” (1969)

Ta znakomita płyta, która ukazała się w listopadzie 1969 roku odważnie wyszła poza obowiązujące wówczas sztywne ramy psychodelii łącząc ją z rodzącym się dopiero rockiem progresywnym. Piątka młodych ludzi o wielkiej wrażliwości muzycznej wpisała się w kierunek, który wyznaczyła wespół z takimi zespołami jak The Crazy World Of Arthur Brown, Iron Butterffly i Vanilla Fudge. Pięćdziesiąt cztery minuty muzyki. Siedem znakomitych utworów i przysięgam – niemal każdy z nich to prawdziwa perła! Płyta pełna żaru, emocji, pasji, kontrastów i wysublimowanego piękna. Łącząca wspaniałe melodie z naturalnym, surowym brzmieniem, które (przyznaję szczerze) bardzo mi odpowiada. Instrumentem wiodącym (na równi z gitarą) były organy Hammonda rozdzierające serce i wyciskające sok z duszy. Taki poważniejszy The Doors w połączeniu z wczesnym Van Der Graaf Generator. Do tego ten zdesperowany głos wokalisty i autora wszystkich kompozycji – Miguela Sergidesa. Śpiewa tak, jakby miał nastąpić koniec świata, lub śmierć (w najlepszym na płycie, ostatnim utworze – w końcu nadchodzi). Ile w jego głosie bólu, smutku i zwątpienia, bezsilności i pesymizmu (teksty zbyt optymistyczne nie są, oj nie). Tak śpiewać można (jeśli w ogóle można – ja próbowałem – nie wychodzi) tylko raz w życiu. Szkoda, że ten ewidentnie utalentowany artysta po nagraniu płyty przepadł bez śladu.

Grupa Arcadium (1969)
Grupa Arcadium. Od lewej: Graham Best (bg), Robert Ellwood (g), odwrócony plecami Allan Ellwood (org), Miguel Sergides (voc,g), John Albert Parker (dr)

Album „Breathe Awhile” zaczyna się długą, 12-minutową rozbudowaną i zróżnicowaną kompozycją „I’m On My Way” wiodącą od progresywnych klimatów, piaskowych burz i wyciszeń, aż po ostre i zdecydowane riffy zagrane na końcu z ogromną werwą, pasją i przekonaniem, oraz świetnym solem gitarowym (dokładnie 4 minuta i 10 sekunda) Roberta Ellwooda. Potem jest zatrważająco psychodelicznie-hard rockowo. Rozbujany „Poor Lady” to już absolut – chwytliwy i na pozór pogodnie melodyjny z ultra przejmującym, rewelacyjnym wokalem. Jest w nim coś smutnego i wstrząsającego. Pierwszą część oryginalnej płyty kończy 8-minutowy „Walk On The Bad Side” pełen dynamicznych instrumentalnych pasaży o wyraźnie psychodelicznych korzeniach. Ze wspaniałymi Hammondami, brudnymi gitarami i przecudownym wokalem, które wyrywa serce z piersi.

Tył okładki albumu "Breathe Awhile" (1969)
Tył okładki LP „Breathe Awhile” (1969)

Drugą stronę płyty otwiera „Woman Of A Thousand Years” w którym ponownie rządzą wspaniałe organy, pełne pasji wokale i lekko  narkotyczny refren. „Change Me” rozpoczyna się cudowną, wysmakowaną gitarą. Bardzo urokliwy i melodyjny kawałek, w którym jest smutek i nostalgia. Jest też taka jakaś desperacja i depresyjna namiętność, którą dwadzieścia lat później próbowały wskrzesić kapele z Seattle. Zaraz po nim następuje świetny, bardzo intensywny „It Takes A Woman” utrzymany niemal w heavy rockowym klimacie. Ach te świetne riffy! Jednak moim ulubionym utworem, który powalił mnie na kolana jest zamykający całość ekspresyjny, a jednocześnie melancholijny do granic „Birth, Life And Death”. Kapitalny 10-minutowy numer pełen dynamicznych partii organów, intensywnych partii solowych gitary i chwytających za serce partii wokalnych. Siła, charakter, dostojeństwo i elegancja tego utworu jest niewiarygodna. To jeden z najważniejszych jak dla mnie „dziesięciominutowców” wszech czasów. Cudowne zakończenie płyty, która ma w sobie coś z wielkiej, ponurej tajemnicy i jest jedną z najsmutniejszych jaka ukazała się w tamtym czasie.

Oryginalny album wydała londyńska firma Middle Earth. W rzeczywistości był to dość popularny w tym czasie klub muzyczny skupiający wokół siebie kilka amatorskich zespołów rockowych. Tak na marginesie – to właśnie ludzie z Middle Earth wydali także  album „Power Of The Picts”  znakomitej, dziś już (niestety niesłusznie) zapomnianej szkockiej grupy Writing On The Wall. Okładkę do  „Breathe Awhile” zaprojektował Mike McInnerney, twórca  okładki „Tommy” grupy The Who, zaś nagrań dokonano (prawdopodobnie) za pierwszym podejściem w niewielkim studio na Chados Street należącym do Pye Records.

Jak już wcześniej wspomniałem wersja CD zawiera dodatkowe dwa utwory pochodzące z niezwykle rzadkiego singla wydanego w październiku 1969 roku. „Sing My Song”„Ride Alone” to dwie przepiękne ballady podlane psychodelicznym sosem i „…z wokalami przy których nie żal umierać” jak napisał wówczas jeden z brytyjskich recenzentów.

ARCADIUM… Kolejna legendarna, choć kompletnie zapomniana grupa z końca lat 60-tych, która zapoczątkowała rock progresywny. Jej jedyny album wyprzedził swój czas o kilka lat i moim skromnym zdaniem należy do bardzo ścisłej czołówki najlepszych heavy – psychodelicznych krążków w historii gatunku. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jeśli ktoś jej jeszcze nie zna powinien ją poznać. A potem koniecznie zdobyć!

 

FANTASY – płyty malowane fantazją.

Dwa różne zespoły, dwa odmienne krańce  świata, dwie fantastyczne płyty i ta sama  nazwa. Nazwa, która zawsze pobudza wyobraźnię. FANTASY. Chronologicznie rzecz ujmując pierwsza z tych grup działała w latach 1967 – 1970 w Stanach. Druga, brytyjska, istniała niewiele krócej kończąc swą działalność tuż po wydaniu debiutanckiego albumu w 1973 roku. I choć w swoim czasie obie płyty nie przebiły się do muzycznych elit, dziś uważa się je za prawdziwe perły szeroko pojętego (nie)znanego kanonu rocka. Chyba nie muszę dodawać, że obie na mojej prywatnej liście osobistej są „jazdą obowiązkową”.

Amerykański zespół FANTASY założyło pięciu nastolatków w 1967 roku w Miami na Florydzie. Największą charyzmą wyróżniał się obdarzony świetnym głosem wokalista Billy Robbins. Przystojny, wiecznie uśmiechnięty, roztaczał wokół siebie pozytywną aurę, którą przyciągał do siebie całe mnóstwo ludzi. Oprócz niego w zespole znaleźli się: jego brat Robert grający na basie, gitarzysta Vincent James DeMeo Jr, klawiszowiec Mario Russo i perkusista Gregory Kimple. To był czas protestów przeciw wojnie w Wietnamie, kolorowych beatników, Lata Miłości, seksualnej rewolucji, miękkich narkotyków, psychodelii i muzycznej dominacji grup pokroju Vanilla Fudge, The Doors, Jimi Hendrix Experience. Chłopcy zaczynali od grania popularnych piosenek na szkolnych potańcówkach. Z czasem ich repertuar zaczął ewoluować w kierunku bardziej ambitnej muzyki – progresywnego rocka z elementami bluesa. Zaangażowali się w klubie The Experience, a gdy w 1968 roku został on zamknięty dostali propozycję występów w bardziej prestiżowym Thee Image grając w nim regularnie w każdy sobotni wieczór. To tam otwierali koncerty tak znakomitym zespołom jak Steppenwolf, Grateful Dead, Iron Butterfly, The Doors, Cream, czy Led Zeppelin. Popularność FANTASY zaczęła  błyskawicznie rosnąć i na początku 1970 roku grupa podpisała kontrakt z wytwórnią Liberty będącą oddziałem wielkiego United Artists na nagranie płyty. I gdy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze Billy Robbins nagle gdzieś przepadł. Któregoś dnia wyszedł z domu i już do niego nie powrócił. Zniknął jak przysłowiowa kamfora w wodzie. Najpierw szukali go najbliżsi, rodzina, przyjaciele, znajomi. Po kilku bezowocnych dniach w końcu powiadomiono miejscową policję, zaangażowano też prywatnego detektywa. Bez efektu. Nie odnaleziono Billa, nie natrafiono na żaden jego ślad, a wszystkie tropy i wątki jakie podjęto w czasie poszukiwań do niczego nie zaprowadziły. Nad grupą zawisły ciemne chmury. Bez swego wokalisty trudno byłoby im nagrać płytę, tym bardziej, że ludzie z Liberty nie wyobrażali sobie, by miałoby go na niej zabraknąć. Na początku poszli na rękę zespołowi przesuwając terminy sesji nagraniowych, w końcu zagrozili, że nie dotrzymując warunków kontraktu FANTASY może z tego tytułu ponieść bolesne konsekwencje prawne i finansowe. Podejrzewali też, że frontman zrobił im kawał, zaszył się gdzieś pod Miami w jakimś miejscu i po kilku dniach ze śmiechem na ustach pojawi się jak gdyby nic w studiu nagraniowym. Nie przypuszczali wówczas jak bardzo się mylili…

Po trzydziestu dniach od oficjalnego zgłoszenia o zaginięciu, martwego wokalistę znalazł przypadkowy turysta na miejscowej plaży. Jego ciało  było już w fazie częściowego rozkładu. Przyczyna śmierci do dziś jest zagadką i nigdy nie została wyjaśniona. Krążą o niej różne teorie, narosło na jej temat wiele plotek, ale niczego nowego do tej sprawy nie wniosły. Po tym wstrząsie prawie wszyscy muzycy chcieli rozwiązać zespół, ale Robert Robbins przekonał ich, że pamięć brata najlepiej uczczą nagrywając płytę, o której tak bardzo marzył. Rozpoczęto przesłuchania i miesiąc później z szesnastoletnią(!) wokalistką Lydią J. Miller zarejestrowali płytę, która w 1970 roku ukazała się pod tytułem „Fantasy”.

Fantasy "Fantasy" (1970)
Fantasy „Fantasy” (1970)

Nigdy nie słyszałem nagrań zespołu FANTASYBill’em Robbins’em w składzie, gdyż takie nigdy się nie ukazały. Nie wiem ile w tym prawdy, ale ponoć wśród amerykańskich fanów krążą taśmy z koncertowymi nagrania grupy w jej oryginalnym składzie. Nie mogę więc porównać jego głosu z głosem Lydii J. Miller. A ten jest wręcz rewelacyjny! Ta młodziutka wokalistka śpiewa szorstkim, mocnym, dojrzałym głosem bliskim stylistyce Janis Joplin i Grace Slick. Na dodatek jest autorką nagrania „Understand” (szósty na płycie), po który rok później sięgnęła (równie fenomenalna) japońska wokalistka Carmen Maki umieszczając go na swej trzeciej płycie nagranej wspólnie z tamtejszym, legendarnym zespołem Blues Creation. O ile Bill Robbins miał charyzmę, to panna Miller oprócz niej posiadała też ogromny talent. Album „Fantasy” zawiera siedem nagrań utrzymanych w psychodelicznej stylistyce w połączeniu ze szczyptą bluesa i jazzu. Nie za długie, ale też i nie za krótkie kawałki oscylują w granicach pięciu minut. Najdłuższy ze wszystkich, zamykający płytę „Who’s Next”  trwa nawet ponad dziewięć. Dominują tu wszechobecne, ciężkie tony organów Hammonda wzbogacone fajnymi solówkami gitary. No i ten cudowny głos wokalistki, którego po prostu nie sposób zapomnieć! Wszystko zaś zagrane jest w dość brytyjskim progresywnym stylu. Jest w tej muzyce siła i magia i ta fantazja, od której trudno jest mi się uwolnić.

Wnętrze okładki
Wnętrze okładki „Fantasy”

Po nagraniu płyty Lydia J. Miller szybko opuściła grupę skuszona ofertą wytwórni Liberty na wydanie solowych albumów. Kariery jednak nie zrobiła. Uzależniona od alkoholu zmarła 27 września 2008 roku. Miała 54 lata. Muzycy FANTASY po odejściu wokalistki nagrali w 1971 roku jeszcze jeden, tym razem podwójny album, ale już pod szyldem Year One, po czym ich drogi się rozeszły…

Historia brytyjskiego  zespół FANTASY zaczęła się w wiejskiej posiadłości niedaleko Gravesend w hrabstwie Kent w 1970 roku. Pięciu młodych muzyków założyło tam kapelę Chapel Farm (od nazwy farmy) i z wielkim zapałem ćwiczyło covery znanych wykonawców, które wkrótce zastąpili własnymi kompozycjami. Mniej więcej po pół roku wzajemnego docierania się wygrali przegląd amatorskich zespołów organizowany przez „Melody Maker”, W nagrodę pojechali w trasę z zespołem Argent. Trzy tygodnie później przeżyli dramat. W Cliftonville gitarzysta Bob Vann świętując w trasie swoje osiemnaste urodziny spadł z klifowego wybrzeża w przepaść i poniósł śmierć na miejscu (jest w tym jakaś analogia do tragedii Amerykanów). Był to dla wszystkich okrutny cios. Ostatecznie grupa postanowiła jednak trzymać się razem. Miejsce Boba Vanna zajął wkrótce Peter James, perkusistę Briana Chathama zastąpił Jon Webster, a David Read (bas), Paul Lawrence (gitara akustyczna) i David Metcalfe (klawisze) którzy byli w grupie od samego początku postanowili zmienić nazwę na Firequeen. Wyruszyli ponownie w trasę koncertową, tym razem z gigantami progresywnego rocka takimi jak Edgar Broughton Band i Pink Fairies. Nagrali też taśmę demo i rozesłali ją do kilku firm fonograficznych z Islands, Charismą i Deccą na czele. Najszybciej haczyk połknął Polydor, który podpisał z nimi kontrakt, ale pod jednym warunkiem – grupa musiała zmienić nazwę. „Nie polubili nazwy Firequeen” – wspominał David Metcalfe. „Widocznie za bardzo kojarzyła im się z Queen. Na sugestię, by wrócić do naszej pierwotnej nazwy, odpowiedzieli, że Chapel Farm to owszem, dobra nazwa, ale dla grupy country.” Polydor zasugerował im nazwę FANTASY. „Nie mieliśmy wyboru w tej sprawie” – mówi Paul Lawrence i dodaje:  „Nienawidziliśmy tej nazwy, ale w pewnym sensie mieli rację ponieważ jest ona dość reprezentatywna do charakteru naszej muzyki”. Na przełomie maja i czerwca 1973 roku w Chipping Norton Studios z producentem Peterem Samens’em nagrali płytę, którą pierwotnie nazwali „Virgin On The Ridiculous”. Polydor  zwlekał z jej wydaniem jakby nie wierząc ani w zespół, ani w jego produkt. „Sądzę, że Polydor nie rozumiał naszej muzyki, a my nie mieliśmy już siły by z nim walczyć” podsumował całą tę sytuację Metcalfe. W końcu album ukazał się w listopadzie pod tytułem „Paint A Picture”.

Fantasy "Paint A Picture" (1973)
Fantasy „Paint A Picture” (1973)

Zakochałem się w tej płycie od pierwszego przesłuchania! Zachwyca mnie klimatem swojej tajemniczości, wyrafinowanymi aranżacjami, oraz melodyjnymi niebanalnymi kompozycjami. Rozpoczynający całość utwór  „Paint A Picture” oszałamia piękną, delikatną linią melodyczną, wysublimowanym współbrzmieniem organów, melotronu, oraz akustycznych i elektrycznych gitar. „Circus” posiada urokliwą partię klawiszy w stylu wczesnego Ricka Wrighta, zaś „Award” (dedykowany zmarłemu tragicznie gitarzyście) urzeka dramatyczną melodyką w stylu najlepszych dokonań Barclay James Harvest. Klimat tego ostatniego zespołu zostanie powtórzony raz jeszcze w delikatnym i bardzo przestrzennym „Thank Christ”, a gdy wsłucham się w zadziorny, gitarowy „Young Man’s Fortune” przypomina mi się pierwsza płyta Camel. Urokliwy, oparty na współbrzmieniu wiolonczeli, fortepianu i akustycznej gitary jest „Widow” po którym pojawia się równie uroczy „Icy River”. Tu moje skojarzenia wędrują do „starego” Genesis i nie mogę wyjść z podziwu z jaką swobodą muzycy sięgają po jakże bogatą paletę barw malując swą muzykę tak cudownymi dźwiękami. Album zamyka dostojny i niemal żałobny „Silent Mime” urokliwie zaśpiewany w dwugłosie z organowym, psychodelicznym brzmieniem wczesnego Pink Floyd. Niewinnie melodyjny, przepiękny utwór.

Album „Paint A Picture” w mojej skromnej opinii należy do ścisłego kanonu artrockowego grania. Innego zdania był wówczas Polydor, który nie wykazał żadnego zainteresowania zespołem i pożałował pieniędzy na promocję krążka. Co prawda zespół zdążył nagrać materiał na drugi album, który miał ukazać się w 1974 roku, ale nic z tego (niestety) nie wyszło. Dopiero w 1991 roku specjalizująca się w wydawaniu płytowych rarytasów firma Audio Archives wydała na CD „Beyond The Beyond”, który w niczym nie ustępował debiutowi, a może jest od niego o krok lepszy! Dla zaostrzenia apetytu, wspomnę tu tylko o dziewięciominutowym, pełnym zmian tempa i nastroju „Alenderie” (w stylu VDGG, Camel i Spring), dynamicznym i klasycyzującym „Afterthought” (Procol Harum spotyka Refuge), czy wreszcie o tytułowym „Beyond The Beyond” – prawdziwych perłach progresywnego grania. Wielka szkoda, że ten album nie ukazał się w epoce. Mogło się udać!

DUST „Dust” (1971); „Hard Attack” (1972)

Amerykańskie trio DUST powstało pod koniec 1969 roku w nowojorskim Brooklynie. Istniało zaledwie trzy lata i wydało dwa fantastyczne albumy. Założył je gitarzysta i wokalista Richie Wise do spółki z  dwoma małolatami. Byli to: basista Kenny Aaronson i perkusista Marc Bell. Na początku w zespole był też przyjaciel Richie’ego, Kenny Kerner. który jednak szybko dał sobie spokój z graniem. „Po jednej z prób powiedział mi: 'Żaden tam ze mnie grajek. Będę pisał wam teksty i organizował koncerty. W tym czuję się najlepiej’. Skubany, wiedział co mówi, ha, ha, ha. Mimo, że nie grał i nie występował z nami na scenie uważaliśmy go i tak za czwartego członka zespołu” – wspominał w jednym z wywiadów gitarzysta przy okazji kompaktowej reedycji albumów DUST wydanych przez Legacy Recordings w 2013 roku.

Dust. Od lewej: Richie Wise (voc, g.), Marc Bell (dr), Kenny Aaronson (bg)
Dust. Od lewej: Richie Wise (voc, g.), Marc Bell (dr), Kenny Aaronson (bg)

„Beatlesi odmienili całe moje życie. Będąc nastolatkiem podjąłem już wtedy decyzję kim będę w przyszłości. I to mi się udało” – zwierzał się w innym miejscu Wise. Trójka muzyków zafascynowana była w tym czasie głównie brytyjskim rockiem z Cream, Deep Purple i Procol Harum na czele. Największe jednak wrażenie zrobiło na nich nowatorskie jak na owe czasy gęste, mroczne i mocno rockowe brzmienie Black Sabbath. W tym czasie w Stanach, poza nielicznymi (Grand Funk, Cactus, Vanilla Fudge) praktycznie nikt takiej muzyki nie grał. A już na pewno nie w Nowym Jorku i okolicach.  I tak oto trójka dzieciaków z ulic Brooklynu z własnym hasłem brzmiącym : „Play Loud. Play Hard. Play Fast. Or Don’t Play At All” ruszyła na podbój nowojorskich klubów muzycznych.  „Uzbrojeni” we wzmacniacze i baterię kolumn Marshalla dawali takiego czadu, że właściciele sal rwali sobie włosy z głowy w obawie, czy od tak wysokiego natężeni dźwięku nie eksplodują butelki z alkoholem stojące na barowych półkach. Generalnie było to bowiem wściekle atakujące, czadowe, gitarowe, riffujące granie. Ten zespół nie brał jeńców!

Fama o najmocniej grającej grupie w tej części Stanów rozeszła się lotem błyskawicy. Kenny Kerner, jak przystało na energicznego i prężnego menadżera, dość szybko znalazł wolne studio nagraniowe i pod jego czujnym okiem (został producentem płyty) trio nagrało swój pierwszy krążek. Album „Dust” z dość szokującą, ale i też i na swój sposób intrygującą okładką, ukazał się w połowie 1971 roku. Wydała go mała niezależna wytwórnia Kama Sutra.

DUST "Dust" (1971)
DUST „Dust” (1971)

Już po jego pierwszym przesłuchaniu z całą stanowczością i odpowiedzialnością stwierdzam, że na pewno nie był to przeciętny zespół. Właściwie to trudno tutaj znaleźć jakikolwiek słaby punkt. Album kipi energią, mocą, spontanicznością i lekkością wykonawczą. Dwa pierwsze utwory: „Stone Woman”„Chaisin’ Lady” to prosty zdawałoby się hard rock. A jednak w tym pierwszym zamiast mocno podrasowanej gitary elektrycznej mamy „ślizgające” się dźwięki gitary slide na której zagrał basista Kenny Aaronson. W drugim  świetna partia gitary solowej Richie Wise’a wspomagana jest solidną sekcją rytmiczną. Ach ten młodziutki Marc Bell na perkusji – czysty diament! „Goin Easy” to blues grany tym razem na Dobro (rodzaj akustycznej gitary o charakterystycznym ostrym i metalicznym dźwięku) z basowym pochodem i drugą gitarą. Ciężko i mocno robi się w pięciominutowym „Love Me Hard”  który teraz pokazuje na co stać muzyków. To już jest jazda na najwyższych obrotach. Szaleńcza, maniakalna wręcz gra na bębnach, puls basu, który czuć na piersiach i porywające solówki gitary prowadzącej pchają go gdzieś w rejony nieistniejącego jeszcze heavy metalu! No i ta genialna akustyczna wstawka w połowie nagrania jakby dla nabrania oddechu przed dziką jazdą. Ale najlepsze przed nami! Dziesięciominutowy „From A Dry Camel” to dopiero psychodeliczno-metalowy odlot! Początek kojarzy mi się z utworem „Black Sabbath” (czy naprawdę muszę napisać kto go wykonuje?), ale gdy wsłuchać się w wyrazisty motyw gitary basowej, bliżej mu do „Dazed And Confused” Led Zeppelin.  Nawet klimat ma podobny, a do tego kompozycja skrzy się od świetnych gitarowych zagrywek, solówek i riffów. Dużo spokojniejszy, atmosferyczny, niemal melancholijny i na pół akustyczny jest „Often Shadows Felt”. Całość kończy szybki, instrumentalny„Loose Goose” o którym można powiedzieć, że to taki metalowy rock’n’roll. Mocny gitarowy riff i doskonały Marc Bell podkręcający swą grą na bębnach tempo tego numeru. Super!

I jeszcze dwa zdania o okładce albumu „Dust”. O ile tylna strona przedstawiała stąpającego po pustynnym piasku sympatycznego wielbłąda, to jej front jest dość przerażający. Twórca projektu, Dominic Sicilia, posłużył się tu archiwalnym zdjęciem zmumifikowanych ciał górników odkrytych w jednej z meksykańskich kopalń. Być może chciał nim sparafrazować Biblijny wers „Z prochu powstałeś i w pył/kurz (ang. ’dust’) się obrócisz” …

Zupełnie inny charakter ma okładka drugiego albumu, który pod tytułem „Hard Attack” ukazał się rok później. Tym razem sięgnięto po komiksową grafikę „Snow Giants” Franka Frazetty, bardzo popularnego amerykańskiego autora obrazów fantasy i science fiction. Warto przypomnieć, że jego prace zdobiły okładki płyt także innych zespołów jak chociażby Nazareth („Expect No Mercy”), Molly Hatchet (pierwsze trzy albumy), gitarzysty Yingwie Malmsteena („War To End All Wars”), czy debiutu Wolfmother („Wolfmother”). Frank Frazetta zmarł w 2010 roku w wieku 82 lat, a jego grafika „Connan Barbarzyńca” została sprzedana na aukcji dwa lata później za astronomiczną sumę 1,5 mln. dolarów! I jeszcze jedna ciekawostka dotycząca „Snow Giants”. W 2001 roku pojawiła się ona ponownie na okładce płyty „Old Battle Songs” włoskiego zespołu Rhapsody. Płyta była jednak wydawnictwem nieoficjalnym i zawierała utwory demo, oraz nagrania koncertowe.

DUST "Hard Attack" (1972)
DUST „Hard Attack” (1972)

„Hard Attack” to album dużo bardziej zróżnicowany. Zespół dojrzał, nabrał pewności siebie. Także tej studyjnej. Nie bał się trochę poeksperymentować z dźwiękiem i z aranżacjami.  Przykładem ballada „Thusly Spoken” w której użyto smyczków, zaś „How Many Horses” zmierza gdzieś ku muzyce country. Ogólnie na dziewięć nagrań  trwających prawie czterdzieści minut dostajemy tylko te dwie wspomniane ballady. Pozostałe siedem to czadowe i całkiem chwytliwe granie. Tak jest właśnie w pierwszym nagraniu „Pull Away/So Many Times” przypominającym ostrzejszy, podrasowany Wishbone Ash napędzany przez perkusję z zawrotną wręcz prędkością i z fragmentami łagodnej gitary akustycznej. Heavy metalowy riff ma „Learing To Die” którego nie powstydziłby się Judas Priest w latach osiemdziesiątych, choć słychać tu także wpływy rocka progresywnego. To jedna z tych kompozycji, którą śmiało mógłbym dołączyć do swej hard rockowej play listy obok nagrań Black Sabbath i Budgie. Świetny jest też metalowy „Suicide” z doskonałym solem na basie i instrumentalny, rozpędzony „Ivory” będący popisem zespołowego grania. Szkoda, że nie zachowały się nagrania koncertowe tria DUST, bo ten ostatni to typowo sceniczny „wymiatacz” potrafiący rozgrzać fanów do białości. Spokojne i bardzo melodyjne oblicze trio pokazuje w „Walk In The Soft Rain” oraz w „I Been Thinkin”. Cały album kończy 30-sekundowa gitarowa miniaturka „Entrance”. Akustyczna perełka fantastycznego albumu.

Tuż po jego wydaniu zespół rozwiązał się, choć muzycy nie porzucili swych muzycznych marzeń i ambicji. Richie Wise i Kenny Kerner produkowali dwa pierwsze albumy Kiss („Kiss” i „Hotter Than Hell”), oba wydane w 1974 roku. Basista Kenny Aaronson został muzykiem sesyjnym i współpracował m.in. z takimi wykonawcami jak Edgar Winter, Rick Derringer, Joan Jett i Billy Idol. Największą popularność zdobył jednak perkusista  Marc Bell, który w 1978 roku dołączył do The Ramones, przyjmując nazwisko Marky Ramone.

DUST to jeden z pionierów heavy metalu w Stanach. Dziś jest zespołem kultowym, jednak znanym nielicznym. Pozostawił po sobie dwa naprawdę dojrzałe i doskonałe albumu. I pomyśleć, że gdy trio rozwiązało się w 1972 roku, najstarszy z nich, Richie Wise, miał lat dwadzieścia, Kenny Aarson był dwa lata młodszy, zaś Marc Bell ledwo skończył lat szesnaście! Niesamowite! „To było bardzo przyjemne uczucie, gdy mając osiemnaście lat chodząc szkolnym korytarzem wszyscy pokazywali cię palcami mówiąc ’Ej, to ten co nagrał płytę’. Duma mnie rozpierała! Piękne czasy…” – wspominał nie tak dawno Kenny Aaronson. Oj tak, to były cudowne lata dla całej, szeroko pojętej, muzyki rockowej.

ALQUIN „Marks” (1972); „The Mountain Queen” (1973)

Holenderski progresywny zespół ALQUIN pochodził z Delft – jednego z najstarszych niderlandzkich miast, którego początki sięgają 1075 roku. Niegdyś słynące z przemysłu skórzanego, metalowego, oraz produkcji fajansów i porcelany, dziś szczyci się jedną z największych i najbardziej prestiżowych holenderskich wyższych uczelni technicznych. Poprzecinane siecią szerokich kanałów, okolone sędziwymi drzewami i licznymi starymi budowlami zachowało swój wiekowy, piękny wizerunek. W latach  60-tych powstało tu sporo pubów i klubów, w których królowała grana na „żywo” muzyka do tańca, głównie rock’n’roll. Z biegiem lat coraz częściej gościł w nich także rock, blues, jazz. W jednym z nich, w przykościelnym klubie Alkuin, regularnie spotykała się paczka przyjaciół-studentów, którym marzyła się kariera. I to wcale nie kariera inżynierów…

Prapoczątki zespołu sięgają wczesnych lat 50-tych w dalekiej, egzotycznej Nowej Gwinei, będącej w owym czasie holenderską kolonią. To właśnie w tym odległym dla Europejczyka regionie świata siedmioletni Job Tarenskeen (saksofon tenorowy, śpiew) zasiadł po raz pierwszy w szkolnej ławie. Chwilę później przysiadł się do niego syn nauczycielki i wychowawczyni klasy Ron Ottenhoff (saksofony, flet). Obaj nie wiedzieli, że ich losy w tym momencie splotą się na wiele lat. Będąc w piątej klasie odkrywają w sobie pasję do muzyki, wspólnie pobierają też lekcje gry na flecie (najbardziej popularny w tym czasie instrument muzyczny w Indonezji). Mając czternaście lat założyli pierwszy zespół muzyczny Kroepock Trio.  W 1963 roku, po odzyskaniu niepodległości przez Papuasów rodziny chłopców wróciły do Holandii.  Drogi młodzieńców chwilowo się rozeszły. Na szczęście nie na długo. Ponownie spotkali się na Uniwersytecie Technicznym w Delft, a wolny od nauki czas spędzali muzykując w klubie Alkuin.

Grupa ALQUIN (1972 r.)
Grupa ALQUIN (1972 r.). Od lewej: Dick Franssen, Ferdinand Bakker, Hein Mars, Paul Weststrate, Job Tarenskeen i Ronald Ottenhoff.

Tam też spotykają Dicka Franssena (instrumenty klawiszowe), z którym zawiązują grupę o nazwie Threshold Fear. Jak wspomina Job Tarenskeen ze śmiechem „…Graliśmy głównie rhythm’n’bluesa i  boogie. Łatwe kawałki, bez prawdziwych ambicji. Brzmiało to bardzo surowo i amatorsko”. Dopiero pojawienie się Ferdinanda Bakkera (śpiew i gitara) spowodowało, że grupa stała się bardziej „poważna”. Bakker miał solidne podstawy muzyczne. Bez problemu grał nie tylko na gitarze elektrycznej i akustycznej, ale także radził sobie doskonale z fortepianem i skrzypcami. Do klubu przynosił płyty Soft Machine, Caravan, Pink Floyd, Carlosa Santany, Curved Air i słuchał ich godzinami z resztą chłopaków. On też zaczął przynosić na próby własne kompozycje, więc wiadomo było, kto będzie głównym kompozytorem grupy. Kiedy dołączyli do nich Hein Mars (bas) i Paul Weststrate (perkusja) gotowy zespół przystąpił do ostrej pracy. Jej efektem był wydany w 1971 roku singiel „Sally Saddlepain/Ask Me Not” wyprodukowany przez Petera Vinka znanego ze współpracy z legendarnymi dziś niderlandzkimi zespołami Q65 i Finch. On też skontaktował muzyków z szefostwem holenderskiego oddziału Polydor, którzy szybko podpisali z nimi kontrakt płytowy. Przy okazji chłopcy postanowili  zmienić swą nazwę. Zamieniając jedną literę z nazwy klubu, w którym narodził się zespół, już jako ALQUIN w sierpniu 1972 roku wchodzą do Phonogram Studios rejestrując pod okiem producenta Hansa Van Oosterhouta (tego od Supersister) materiał na debiutancki album. Płyta zatytułowana „Marks” z koszmarną moim zdaniem okładką wychodzi jeszcze tego samego roku.

Alquin "Marks" (1972)
Alquin „Marks” (1972)

Czepiam się tej okładki, bo dowodzi ona (delikatnie rzecz ujmując) o braku dobrego smaku i wyczucia u osób, które doprowadziły do jej zatwierdzenia. Ponoć jej projekt został zespołowi narzucony przez wytwórnię wbrew jego woli. Kartoflane stempelki z wydłubanymi literkami tworzące nazwę grupy, obierki i nożyk do strugania ziemniaków stały się obiektem żartów w prasie muzycznej. Nijak ma się to do muzyki zawartej na płycie. A ta jest wyborna. Osiem nagrań trwających łącznie 40 minut, w których dominują przede wszystkim utwory instrumentalne. Wokal pojawia się okazjonalnie, choć szkoda, bo ciepła barwa głosu przypomina mi momentami Richarda Wrighta z Pink Floyd. Dużo jest na tej płycie saksofonów, ale nie ma czemu się dziwić, wszak mamy tu dwóch wirtuozów tego instrumentu. To oni nadają albumowi to specyficzne jazz rockowe brzmienie bliskie klimatom, które znamy z płyt If, Caravan, czy Colosseum. Połamane rytmy, przejścia, częste zmiany tempa i melodii jak w otwierającym utworze „Oriental Journey” czy też w następnym „The Least You Could Do Is Send Me Some Flowers (Morgen Zie Je Weer)” przywołują na myśl scenę Cantenbury. Piękną jazzową atmosferę ma „Soft Royce”. Taka niby bossa nova z uroczą gitarową solówką przemieniająca się pod koniec  w klimat rodem z pierwszych płyt Santany. Odrobinę psychodelicznie robi się w „Mr. Barnum Jr’s Magnificient & Fabulous City”, ale kiedy do głosu dochodzą pędzące jak szalona lokomotywa skrzypce robi się bardzo rockowo! Ach, gdyby Kansas nagrywał takie kawałki… Zaraz po nim mój zdecydowany faworyt. Progresywny „I Wish I Could” w którym słychać fascynację albumem „Meddle” Pink Floyd. Przepięknie brzmiąca gitara z okazjonalnym fletem, organami w tle, cudownym wokalem i świetnie grającą sekcją rytmiczną. Za każdym razem słuchając tej kompozycji mam ciary! Nawiasem mówiąc oczarowany jestem grą perkusisty, który potrafi nie tylko przyłoić, czy zagrać bardzo skomplikowane łamańce, ale też z wielkim wyczuciem delikatnie „popieścić” swój perkusyjny zestaw. Na płycie jest ona wysunięta do przodu i brzmi doskonale. Oczywiście Holendrzy nie byliby sobą, gdyby nie zafundowali nam czegoś z przymrużeniem oka, czegoś żartobliwego. Tak jest właśnie w „You Always Can Change” piosence w stylu Davida Bowie z  odrobiną pastiszu starego Genesis, gdzie muzycy figlarnie puszczają do nas oko. Odgłos pomrukujących grzmotów i nadciągającej burzy otwiera kompozycję „Marc’s Occasional Shower’s”. Co my tu mamy? Szaleńczą grę bębnów do spółki z saksofonem. Orkiestrową aranżacją z wielogłosowym chórem. Delikatną grę gitary i partię fletu. Toż to Camel w czystej postaci, który pojawia się niczym fatamorgana na gorącej pustyni, po czym znika nagle po zaledwie trzech minutach. Na zakończenie pełen energii, rozpędzony „Catharine’s Wig” który rozpoczyna się sekcją smyczkową w stylu „Fruupp gra covery Gryphon”! To właśnie skrzypce są tym razem wiodącym instrumentem muzycznym. W połączeniu z fortepianem i perkusją przywołują mi na myśl Gentle Giant. Piękny moment na zakończenie albumu.

Po wydaniu „Marks” grupa ALQUIN ruszyła w promocyjną trasę koncertową zaliczając występ na słynnym festiwalu Pinkpop u boku m.in. Caravan, Focus i Golden Earring, gdzie zaprezentowała nową 20-minutową kompozycję „The Dance” owacyjnie przyjętą przez wielotysięczną publiczność. Album w Holandii sprzedawał się znakomicie, zespół stawał się coraz bardziej popularny stąd szybka decyzja, by muzycy udali się, tym razem do Londynu, na nagranie kolejnego krążka. Pod okiem producenta Dereka Lawrenca (produkował trzy pierwsze albumy Deep Purple!) w ciągu jednego sierpniowego tygodnia 1973 roku w słynnym studio De Lane Lea nagrywają album „The Mountain Queen”.

Alquin "Mountain Queen" (1973)
Alquin „The Mountain Queen” (1973)

Jest on logiczną kontynuacją debiutanckiego albumu. Zdominowały go jednak trzy długie (spośród sześciu) kompozycje trwające odpowiednio 13, 15 i 8 minut. Pozostałe są dużo krótsze. Zespół brzmi bardziej profesjonalnie, dojrzale. Muzyka poszła w kierunku eklektycznego, nieco rozbujanego rocka progresywnego, choć wciąż o lekkim jazzowym zabarwieniu z jak zwykle doskonałymi partiami fletu i saksofonu. Tym razem zacznę od tych krótszych utworów. I tak bluesujący „Soft-Eyed Woman” ma coś z klimatu Albatrosa”  Petera Greena z czasów Fleetwood Mac. „Convicts Of The Air” zbudowany został na fajnie powtarzalnym riffie gitarowym wspomaganym partiami  fletu. W skocznym „Don And Dewey” rolę wiodącą grają zaś skrzypce, które nadają utworowi lekkość i niewymuszoną swobodę. Te krótkie przystawki są jednak muzycznymi przerywnikami przed daniami głównymi. Początek płyty to świetny, zniewalający „The Dance” który holenderska publiczność poznała kilka miesięcy wcześniej. Studyjna wersja została skrócona o siedem minut improwizowanej muzyki, co w sumie wyszło jej na dobre. Utwór jest bardziej zwarty, nie nuży i ma moc. Grzmiące akordy organowe poparte są mocnym rytmem i doprawione soczystymi solówkami gitarowymi w stylu Andy Latimera. Do tego dochodzą podwójne saksofony, które dają dodatkowej energii całości. Uważam go  za jeden z pięciu najlepszych jakie wyszły z holenderskiej sceny progresywnej! Tytułowy „The Mountain Queen” to także jazda na najwyższym światowym poziomie. ALQUIN wyciąga w nim to, co ma najlepsze w swym muzycznym katalogu. Rytm staje się bardziej porywający, saksofony brzmią jak sekcja dęta, a Ferdinand Bakker czyni cuda na swej gitarze rytmicznej. Jest wszechobecny, wszędzie go pełno i jest tu najjaśniejszym punktem. Jego gra przypomina mi wspomnianego wyżej Andy Latimera, ale także Pye’a Hastingsa z Caravan. Gorący i nieokiełznany finał kończą solówki połączonych sił saksofonów i łkającej gitary. Coś niebywałego. Ileż w tym jest pasji i mocy! Album kończy 8-minutowy „Mr. Barnum Jr’s Magnificent And Fabulous City”. Łączy on w idealnych proporcjach folk (flet, skrzypce), jazz (saksofon, fortepian) i rock (gitara, perkusja). Znaki szczególne dla zespołu i dla tej jakże wspaniałej płyty.

Na koniec słów kilka na temat okładki albumu „The Mountain Queen”. O ile front nie budził zastrzeżeń (miniaturowe zdjęcia słodkich, anielskich twarzyczek na czarnym tle), to już jej tył wzbudził w Holandii sporą kontrowersję. Przywiązany do pala starszy mężczyzna zostaje bity przez młodego człowieka ku wielkiej radości stojących obok osób. Niektóre sklepy zagroziły odmową przyjęcia i wystawiania w swych witrynach płyty, by nie być posądzanych o propagowanie agresji. W związku z tym pierwsze tłoczenia Polydor pakowała w dodatkowe koperty z foliową szybką, które pokazywało tylko frontową jej stronę.

"Mountaun Queen". Tył okładki.
Album „The Mountaun Queen” i jego kontrowersyjny tył okładki.

Grupa ALQUIN oficjalnie działała do 1977 roku. Zmieniając składy wydała w tym czasie jeden koncertowy i dwa studyjne albumy. Nie odniosły one jednak tak znaczącego sukcesu jak dwa pierwsze, Zresztą wkrótce przewijająca się fala punk rocka wymiotła ze scen zespoły grające taką muzykę jaką wykonywała grupa  z Delft. Na szczęście ich muzyka nie zaginęła w pamięci słuchaczy, czego dowodem wciąż pojawiające się coraz to nowe reedycje płyt grupy na srebrnych krążkach.

FANNY ADAMS „Fanny Adams” (1971)

Australijski kwartet FANNY ADAMS w momencie wydania swojej pierwszej i (niestety) jedynej płyty w czerwcu 1971 roku z miejsca został okrzyknięty największą nadzieją rocka piątego kontynentu. Tamtejsi krytycy muzyczni jednym wielkim chórem piali z zachwytu twierdząc, że (i tu autentyczny cytat z tamtych lat) „Za trzy tygodnie podbiją cały świat! Wkrótce będą więksi od Led Zeppelin!”

Zespół założył gitarzysta Vince Maloney (wł. Vincent Melouney), były członek The Vibratones, a także współzałożyciel bardzo popularnej australijskiej grupy Billy Thorpe And The Aztecs, z którą rozstał się w 1965 roku po trzech latach wspólnego grania. Przyleciał do Wlk. Brytanii mając nadzieję, że szybko założy tutaj nowy zespół. Zespołu co prawda nie założył, ale przebywając w Londynie dostał propozycję od braci Gibb. Od 1966 roku stał się pełnoprawnym członkiem Bee Gees, z którą to grupą nagrał cztery albumy. Jedna z jego kompozycji, „Such A Shame” znalazła się nawet na ich płycie „Idea” (1969). Ambicje gitarzysty były jednak dużo większe niż stanie za plecami śpiewających braci. Chciał też grać więcej bluesa i nie do końca przekonywało go to, co pisał Barry Gibb.  Podczas tournee promujące tę właśnie płytę gitarzysta zdecydował się odejść z Bee Gees. Warto w tym miejscu wspomnieć, że wkrótce zastąpił go Alan Kendall, były muzyk fajnego Toe Fat, w którym grali też Hensley i Kerslake – późniejsze filary Uriah Heep. Maloney na krótko podjął jeszcze współpracę z triem Ashton, Gardner & Dyke (znani przede wszystkim z przeboju „Resurection Shuffle”), ale w głowie zapadła już decyzja, by w końcu zacząć pracować na własny rachunek. W czerwcu 1970 roku, Vince lądując w rodzinnym Sydney wiedział, że powstanie nowego zespołu to kwestia najbliższych kilku dni. Tym bardziej, że był już po wstępnej, telefonicznej rozmowie z dawnym kolegą z Aztecs.

BEE GEES Vince Maloney z tyłu za braćmi Gibb
BEE GEES  na scenie telewizyjnego show (1967). Z przodu bracia Gibb  – od lewej Barry, Robin i Maurice. Z tyłu Vince Maloney i perkusista Colin Petersen.

Ten kolega, znany jeszcze ze szkolnych lat, to bardzo ceniony basista Teddy Toi, były członek grup Sonny Day & The Sundowners i drugiego wcielenia Aztecs. O Teddym można powiedzieć, że to weteran rock’n’rollowy, który przybył do Australii z Nowej Zelandii pod koniec lat 50-tych. On też polecił Vince’owi swego ziomka, perkusistę Johnny’ego Dick’a, którego „podkradł” Billy’emu Thorpe i jego Aztekom. Ostatnim, który przyszedł do grupy był Doug Parkinson, uważany wówczas za najlepszego australijskiego wokalistę. Są tacy, którzy do dziś tego zdania nie zmienili (np. ja!). Szkoda tylko, że po rozwiązaniu grupy, wokalista zagubił się muzycznie. Wydał co prawda sporą ilość singli i kilka solowych albumów, ale głównie z banalną (niestety) muzyką pop. W takim to składzie zespół przystąpił do wspólnego pisania materiału na płytę. I trzeba im uczciwie przyznać, że zrobili to w iście ekspresowym tempie.

Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Vince Maloney (g). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Teddy Toi (bg)
Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Teddy Toi (bg). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Vince Maloney (g)

Gotowym materiałem zainteresowała się stosunkowo młoda, bo działająca dopiero od 1967 roku, amerykańska wytwórnia płytowa MCA Records. Będąc pod ich opieką, z hasłem „Największe odkrycie australijskiego rocka” grupa ruszyła w trasę koncertową zaliczając m in. prestiżowy The Myponga Festival w styczniu 1971 roku. W tym samym miesiącu MCA wydaje singla „Got To Get A Message To You” będący zapowiedzią dużej płyty. Fani z ogromną niecierpliwością czekali na ten krążek, choć nie wiedząc czemu wytwórnia zwlekała dobrych kilka miesięcy z jego wydaniem. W końcu, w czerwcu 1971 roku, album zatytułowany „Fanny Adams” ukazuje się jednocześnie w Australii, Wlk. Brytanii i  USA. Recenzenci, szczególnie ci z Antypodów, rozpływają się w zachwytach i wystawiają albumowi maksymalne noty.

Album "Fanny Adams" (1971)
Album „Fanny Adams” (1971)

Na płycie dominuje wolne, ciężkie bluesrockowe granie, z elementami progresji przeplatane akustycznymi fragmentami. Takie połączenie klimatów Led Zeppelin z Sir Lord Baltimore. Siedem utworów i czterdzieści minut naprawdę solidnej porcji muzyki. Przede wszystkim zwraca uwagę doskonała produkcja i brzmienie płyty. Na pierwszy plan wybija się świetna gra basisty i kapitalny, mocny, charakterystyczny wokal. Płyta obfituje w wiele muzycznych smaczków, które odkrywam z każdym kolejnym przesłuchaniem, choć na pierwszy rzut wydaje się, że to proste i nieskomplikowane granie. Zaczyna się od „Ain’t No Loving Left”. Kilka sekund akustycznej gitary, a za chwilę bas i perkusja wbijają w fotel. Toczy się to wszystko powoli, bez pośpiechu, niczym walec drogowy. W trzeciej minucie wchodzi gitara z soczystą, pełną werwy solówką  napędzając tę ciężką maszynę do szybszej jazdy,  Fantastyczne otwarcie albumu. Po tak doskonałym wstępie wydawać się mogło, że grupa pójdzie za ciosem serwując nam kolejnego kilera. Tymczasem dostajemy pełną przestrzeni i wolności balladę „Sitting On Top Of The Room”. Dziesięć minut akustycznego, pięknego, progresywnego grania z przejmująco smutnym wokalem Douga Parkinsona, delikatną linią basu i „popylającą” jakby od niechcenia perkusją. No i ta niesamowita gitara. Czysta poezja. Następne nagrania utrzymane są już w konwencji mocnego, solidnego bluesrocka. W „Yesterday Was Today” doszukać się można podobieństwa do stylu grupy Atomic Rooster, zaś „Got To Get A Message To You” zahacza gdzieś o stylistykę Free. Ciężki, prosty riff i szalejącego Maloneya słychać w Mid Morning Madness”, zaś cały album zamyka świetny, dynamicznie zagrany bluesowy numer „They’re All Losers Honey”. Z cudowną solówką na zakończenie i tym hipnotycznym, uroczym wokalem. Trudno się od niego uwolnić – tak bardzo uzależnia! I kiedy milkną ostatnie dźwięki z tej płyty czuję niedosyt. Niedosyt, że to już wszystko, że płyta już się skończyła. Czterdzieści minut, które mijają jak pstryknięcie palcami.

Tył okładki"Fanny Adams" (reedycja CD 2005)
Tył okładki”Fanny Adams” (reedycja CD 2005)

Największą zaletą albumu „Fanny Adams” jest jego prostota. Skromnymi środkami wyrazu, bez silenia się na skomplikowane i zawiłe aranżacje muzycy nagrali płytę ciekawą, solidną i co ważne – na wysokim poziomie. Jak wiemy nie zagrozili nią Ołowianemu Sterowcowi, jak przewidywali australijscy recenzenci, ale śmiało zaliczyć ją można do szeroko pojętego kanonu rocka. Szkoda, że tuż po jej wydaniu drogi muzyków definitywnie rozeszły się i nie było ciągu dalszego. Kto wie, jak potoczyłyby się ich losy i dalsza kariera? Może jednak sen Australijczyków o wielkim zespole rockowym na miarę Led Zeppelin sprawdziłby się już wtedy..?

BACHDENKEL – największy z zapomnianych zespołów.

Amerykański magazyn „Rolling Stone „ powszechnie uważany za jedno z najbardziej kultowych czasopism świata, dyktujący trendy i wyznaczający nowe kierunki muzyczne poświęcił kilka lat temu na swych łamach sporo uwagi brytyjskiemu rockowi progresywnemu z pierwszej połowy lat 70-tych.  I żeby było ciekawiej autorzy tego ciekawego opracowania wzięli pod lupę zespoły, które mimo wysokiego poziomu artystycznego nie odniosły sukcesu na jaki zasługiwały, a wiele z nich przepadło w mrokach niepamięci. O pochodzącej z Birmingham grupie BACHDENKEL szacowny „Rolling Stone” napisał, że „…jest to największy z zapomnianych zespołów z Wysp Brytyjskich tamtych lat!”. I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić…

Początki istnienia zespołu sięgają magicznego dla muzyki rockowej roku 1968 kiedy to śpiewający gitarzysta Colin Swinburne, wokalista i basista Peter Kimberley, oraz perkusista Brian Smith zakładają grupę o nazwie U Know Who. Idealnie wpasowali się w nurt psychodelicznego rocka i w krótkim czasie zyskali rozgłos w rodzinnym mieście, a także poza jego granicami. Nawiasem mówiąc ich koncerty często otwierała raczkująca dopiero  na lokalnej scenie grupa… Black Sabbath. Trio związało się szybko z tzw. Birmingham Arts Lab, czyli z kręgiem artystów poszukujących nowych brzmień. Jako jedni z pierwszych na tamtejszej scenie podczas koncertów zaczęli eksperymentować z dźwiękiem zsynchronizowanym z pokazami świetlnymi. Tak jak to robił już zespół Pink Floyd, choć prawdę powiedziawszy ich pokazy były dużo skromniejsze. Wtedy też zmienili nazwę na BACHDENKEL, którą wygenerował im… komputer. W tamtych czasach było to absolutnym novum i taka informacja robiła wrażenie.

Grupa BACHDENKEL
Grupa BACHDENKEL. Po lewej Colin Swinburne (g.,voc), Peter Kimberley (voc, bg), Brian Smith (dr).

Mając status kultowego zespołu, pełni nadziei i wiary w sukces na chwilę opuszczają rodzinne miasto. Pomiędzy 1 czerwca, a 15 lipca 1970 roku w paryskim Sonor Studios   nagrywają materiał na swą pierwszą płytę. Jej producentem był Karel Beer, który gościnnie zagrał na organach w utworze „Come All Ye Faceless”. I w momencie, gdy wszystko wydaje się być pod kontrolą na grupę spada jakieś niewidzialne fatum. Pomimo dobrej promocji, udanych sesji zdjęciowych, pochlebnych recenzji prasowych z występów, gotowego materiału nikt na Wyspach nie chce wydać! Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się stało i dlaczego tak doskonały album przepadł zanim ujrzał światło dzienne. Nic dziwnego, że wściekli na to wszystko muzycy postanowili opuścić kraj i przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche. Konkretnie do Paryża, który po majowej rewolucji w 1968 roku bardzo chętnie przyjmował niepokornych artystów otwartych na nowe pomysły i nową muzykę. Minąć musiało kilka lat, aż w końcu francuski oddział Philipsa zdecydował się na jego wydanie. Stało się  to dokładnie 29 maja 1973 roku. Płyta wyszła w USA i całej Europie Zachodniej poza… Wlk. Brytanią! Na Wyspach wznowiono ją dopiero w 1978 roku, gdy zespół już nie istniał.

Bachdenkel "Lemmings" (1973)
Bachdenkel „Lemmings” (1973)

Płyta „Lemmings” to klasyczna pozycja z roku 1970. Bardzo piękna, melancholijna, może i smutna, ale pełna nadziei. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, nastrój, nawet tamto lato. To cudowne połączenie rocka z psychodelią i wczesnym rockiem progresywnym z wysokiej półki. Ma ta płyta coś z klimatów T2, Arcadium, późnych The Beatles i wczesnych Floydów. Już otwierający całość melancholijny, czterominutowy „Translation” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Początkowo ta spokojna ballada z narkotycznym wokalem za sprawą świetnego riffowego przejścia przeradza się w kawał mięsistego rocka. Fantastyczną, rozbujaną sekcję rytmiczną z doskonałymi partiami gitary usłyszymy w nagraniu „An Appointment With The Master”. Jest w tym nagraniu coś z klimatu ostatnich płyt słynnej czwórki z Liverpoolu. A zaraz po nim następuje najbardziej progresywny utwór na tej płycie, pełen zmian nastroju i narastającego napięcia „The Settlement Song”. Jedenaście minut świetnego progresywnego grania! Ale nie koniec na tym – jazda bez trzymanki trwa nadal. Poprzedzony dla oddechu króciutką balladową perełką „Long Time Living” kolejny utwór, osadzony w monotonnym rytmie, pełen jest dramatycznych gitarowych wstawek z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu.  Mowa o „Stranger Still” przywodzący na myśl psychodelicznych Pink Floyd i Love Sculpture (z okresu drugiej płyty). Całość kończy mocno zagęszczony „Come All Ye Faceless”, który kojarzy mi się z pierwszą częścią „Hey Joe” w wersji Deep Purple. Świetna kwintesencja całego albumu. Albumu, o którym ktoś kiedyś pięknie powiedział, że to brakujące ogniwo pomiędzy The Beatles, a King Crimson.

Drugi album  BACHDENKEL  nagrany jesienią, pomiędzy wrześniem a listopadem 1975 roku w paryskim Damiens Studios  pod okiem tego samego producenta został wydany… dwa lata później. No cóż, jak pech to pech.

Bachdenkel "Stalingrad" (1977)
Bachdenkel „Stalingrad” (1977)

Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka BACHDENKEL. Album „Stalingrad” (na okładce pisany cyrylicą) różnił się zdecydowanie od swego poprzednika. Mariaż psychodelii z hard rockiem i rockiem progresywnym w połowie lat 70-tych to już zamierzchła przeszłość. Przede wszystkim muzyka złagodniała, poszła w kierunku gitarowego grania z „miękką” odmianą melodyjnego prog-rocka. Takie skrzyżowanie Barclay James Harvest z jednej strony, z Wishbone Ash (ale z jedną gitarą) z drugiej. Osiem dość krótkich nagrań – żadne nie przekracza pięciu minut. Na uwagę zasługuje tytułowa bardzo ambitna dwuczęściowa kompozycja, która moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tym albumie. Partie gitary bardzo ładnie współbrzmią z delikatnymi rozmytymi klawiszami. Jest w tym dostojność, powaga, ale bez zbytniego epatowania emocjami. Część pierwsza otwierająca płytę jest instrumentalna. Druga, z cudownym, rozmarzonym wokalem zamyka album. Gitarowy i refleksyjny jest także „The Whole World”. Idealny do słuchania we dwoje w późną jesienną noc. Gdyby utwór ten zaśpiewał Jon Anderson, można by go uznać za perełkę starego Yes. „The Tournament” to z kolei niespokojny, trochę połamany rytmicznie kawałek, który burzy kruchy, atmosferyczny klimat całej płyty. Czuję w nim pazur King Crimson. Szkoda, że jest tak krótki, trwa bowiem niecałe trzy minuty. Muszę też pochwalić mocno rozkołysany, niemal hardrockowym (It’s Always) Easy To Be Hard” z jak zawsze świetną partią gitary i doskonałą sekcją rytmiczną.

Szkoda, że wielki potencjał zespołu BACHDENKEL pozostał do samego końca nieodkryty. Obie płyty grupy śmiało można dziś postawić na półce obok klasycznych albumów Yes, Genesis, czy ELP. Być może nie są to pozycje, które uderzają i powalają od pierwszego przesłuchania, ale też nie pozostawiają obojętnym. Niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się płytowej kolekcji.

Z drugiej zaś strony, patrząc na to humorystycznie i z lekkim przymrużeniem oka, to BACHDENKEL tak na zdrowy rozum nie mógł osiągnąć w epoce sukcesu. Bo proszę sobie pomyśleć: angielski zespół, niemiecka nazwa, nagrywali we Francji, pierwszy album wychodzi po trzech latach od nagrania w studio, drugi zaś po dwóch! Cóż, ci to dopiero mieli zezowate szczęście…