Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

BECK, BOGERT & APPICE „Beck, Bogert & Appice” (1973)

Każdy fan muzyki  gitarowej zdaje sobie sprawę jak mocną pozycję miał Jeff Beck w historii szeroko pojętej muzyki rockowej. To on w 1965 roku zastąpił Erica Claptona w The Yardbirds, by dwa lata później założyć własną formację The Jeff Beck Group z nikomu wówczas nieznanym, młodym wokalistą Rodem Stewartem i Ronem Woodem na basie (potem w The Rolling Stones).  Jeszcze w czasach The Yardbirds w poszukiwaniu nowego brzmienia eksperymentował z przetwornikami dźwięku i sprzężeniem zwrotnym. Jasne, że bezsprzecznie największym innowatorem w tej „dziedzinie” był i na zawsze pozostanie Jimi Hendrix, ale poza nimi dwoma nikt wcześniej tego nie robił.

Jeff Beck.
Jeff Beck.

Kiedy w 1970 roku rozniosła się wieść, że słynna amerykańska grupa Vanilla Fudge rozpada się, Beck szybko złapał za telefon i skontaktował się z sekcją rytmiczną Vanilli, basistą Timem Bogertem i perkusistą Carmine’em Appice’em, proponując muzykom współpracę. Panowie umówili się na spotkanie i właśnie w drodze na nie gitarzysta uległ wypadkowi. Plany wzięły w łeb! Dla Becka zaczął się półtoraroczny okres rehabilitacji, zaś BogertAppice wkrótce założyli blues-rockowy Cactus. Kiedy jednak dwa lata później tak Cactus jak i Jeff Beck Group przestały istnieć, drogi muzyków skrzyżowały się ponownie. Fani wstrzymali oddech. Zapowiadało się super trio na miarę  Cream i The Jimi Hendrix Experience. Studyjny album firmowany nazwiskami muzyków „Beck Bogert & Appice” ukazał się 26 marca 1973 roku wydany przez Epic Records.

Album "Beck Bogert & Appice" (1973).
Album „Beck Bogert & Appice” (1973).

Założenia były obiecujące: Jeff Beck chciał grać ciężej niż do tej pory i bardzo liczył na wsparcie najlepszej sekcji rytmicznej po tamtej stronie Atlantyku. Carmine Appice znany był ze swoich nieprzeciętnych umiejętności w grze na perkusji. Na korzyść Tima Bogerta działało to, że w naturalny dla siebie sposób potrafił wyłamać się ze schematów grania w sekcji i często grał na basie traktując go jak równoprawny instrument prowadzący. Obowiązki wokalne podzielili między siebie, choć muszę przyznać, że z tej trójki najmniej przekonuje mnie śpiew gitarzysty. Nie oszukujmy się – wokalistą Jeff Beck jest (delikatnie rzecz ujmując) średnim. Album to mieszanka różnych gatunków muzycznych. Jest tu  i bluesa i hard rock i psychodelia i szczypta funku… Płytę otwierał nieco bluesujący, hardrockowy numer „Black Cat Moan” (przypominający stylistykę Cactus), w którym Jeff Beck czaruje w swoim stylu slide’owymi porywającymi zagrywkami. „Lady” przywołuje ducha Cream, głównie dzięki fenomenalniej grze duetu Bogert – Appice. Furiackie ataki perkusisty, oraz pulsująca i wyrafinowana partia basu są naprawdę pierwszej klasy! Na szczególną uwagę zasługuje najbardziej porywający utwór na tej płycie, czyli kompozycja „Superstition” którą w podzięce za pomoc przy nagrywaniu albumu „Talking Book” Stevie Wonder podarował Beckowi. Co prawda twórca dość szybko pożałował swej decyzji i autorską wersję umieścił niemal w ostatniej chwili na swoim albumie kilka miesięcy wcześniej, ale ta w wykonaniu tria BBA na szczęście okazała się istną hardrockową bombą! Niesamowicie chwytliwa, uzależniająca melodią i świetnym, wysokim  wokalem basisty, który dobrze wpasował się w klimat utworu. Jeff Beck gra tu takie elektryzujące riffy, że trudno usiedzieć na miejscu. A gdy siedzę w fotelu, wstać mi jeszcze trudniej, albowiem Carmine Appice wbija mnie w niego swoją potężną baterią bębnów. Oj, rękę to on miał ciężką! Niewielu perkusistów w tym czasie potrafiło z taką mocą okładać bębny jak  Appice. Robi to zresztą doskonale do dziś – wystarczy posłuchać współczesną, kapitalnie zagraną wersję Zabobonu” w wykonaniu tria Bonamassa Bogert & Appice, która krąży po internetowym świecie na YouTube.

Carmine Appice
Carmine Appice

Wyróżnić chciałbym także nagranie „Why Should I Care” które dowodzi, że Tim Bogert naprawdę potrafi rasowo zaśpiewać, by nie użyć terminu „wydrzeć się”. Energetyczne „Livin’ Alone”  trzyma wysoki poziom. Jeff Beck po raz kolejny pokazuje swoje wielkie gitarowe umiejętności, a noga przy tym boogie sama tupie. Na albumie znalazły się też utwory spokojniejsze, z których najbardziej wybija się „I’m So Proud” Curtisa Mayfielda i jego The Impressions. W oryginale typowa „pościelówa”, natomiast w aranżacji BBA utwór przybrał postać rasowej ballady rockowej po raz kolejny świetnie zaśpiewany przez basistę i okraszony wdzięcznymi zagrywkami gitarowymi Becka.

BBA na scenie
BBA na scenie

Po wydaniu płyty trio ruszyło w trasę i w rezultacie w maju 1973 roku w Osace nagrało koncertowy materiał, który wyszedł w październiku. Dostępny wówczas tylko w Japonii, dwupłytowy album „Live” ukazał grupę w świetle w jakim chcieli ją widzieć fani rocka – grającą improwizowaną, bluesującą i ciężką muzykę w starym klasycznym stylu. I choć oba albumy sprzedawały się przyzwoicie, to dla Jeffa Becka było to za mało. Gitarzysta był bardzo rozczarowany – marzył o sukcesie na miarę Led Zeppelin, czy Cream. Niestety skład BBA  choć mocny, aż takiego potencjału nie miał. Studyjnej płycie bliżej było do (znakomitych przecież) krążków „Truth” i „Rough And Ready” The Jeff Beck Group. Myślę, że z wielką pokorą lider powinien był przyjąć do wiadomości fakt, że to był rok 1973, a 1969 minął – niestety – bezpowrotnie…

Po powrocie do domu muzycy rozpoczęli nagrywanie drugiej (studyjnej) płyty, lecz prace w studio szły opornie. Na dodatek do głosu doszły osobiste animozje, pretensje, pomówienia. Wzajemna niechęć osiągnęła apogeum na jednym z londyńskich koncertów, gdzie doszło do przepychanek i szarpaniny pomiędzy gitarzystą a basistą. Jasnym było, że krótka historia BBA wkrótce się zakończy. Humorzasty i konfliktowy Jeff Beck ostatecznie rozwiązał zespół w  maju 1974 roku, zaś prawie ukończona druga płyta tria nigdy nie ujrzała światła dziennego. Szkoda. Ale takie były uroki tamtych muzycznych czasów. Czasów, gdzie wszyscy się znali, bywali na swoich koncertach, polecali nawzajem, czasem się pokłócili. Tak powstawały i rozpadały się wielkie i mniej znane zespoły. Dobrze, że pozostawiły po sobie tak dobre płyty jak ta, którą polecam z pełną odpowiedzialnością!

BRAKUJĄCE OGNIWO – BLUE CHEER „Vincebus Eruptum” (1968)

Jest styczeń 1968 roku. Pierwszy album Led Zeppelin ukaże się za rok, debiut Black Sabbath – za dwa lata. Deep Purple co prawda już nagrywają, ale jeszcze bez Gillana i są łagodni jak baranki. Tymczasem w dalekim San Francisco wychodzi na świat pierwsze dziecko amerykańskiego power tria BLUE CHEER. Jest nim, nagrany w Amigo Studios w północnym Hollywood, album „Vincebus Eruptum”. Promuje go singiel „Summertime Blues” będący coverem Eddiego Cochrane’a, ten sam, który The Who zagra za trzy lata w Leeds. Ten singiel to najostrzejsze granie jakiego świat do tej pory nie słyszał, a płyta – jak twierdzą muzyczni antropologowie – jest brakującym ogniwem ewolucji rocka pomiędzy Cream a Black Sabbath. Duży sukces i wielka chluba Amerykanów, którzy dumnie wskazują na BLUE CHEER jako pionierów hard rocka.

To wyrosłe z hippisowskiej ideologii trio, w skład którego wchodzili Dickie Peterson (voc, bg), Leigh Stevens (g) i Paul Whaley (zastąpił za perkusją Erica Albronda) punktem odniesienia dla swojej twórczości uczyniło hałas i ciężar. Cel jaki wówczas przed sobą postawili był jasny i prosty; nagrać najgłośniejszą płytę w historii. I to się udało!

BLUE CHEER. Od lewej: Dickie Peterson, Paul Whaley i Randy Holden.
BLUE CHEER. Od lewej: Dickie Peterson, Paul Whaley i Randy Holden.

Jak głosi legenda, podczas pierwszego podejścia muzycy w studio podkręcili tak mocno aparaturę, że rozsadzili konsoletę, a z kabli poszedł dym! Cała trójka w dwa dni nagrała niewiele ponad dwa kwadranse muzyki. Muzyki niezwykle gniewnej, do bólu szczerej, spontanicznej i ultra surowej. Do tego stworzonej pod działaniem substancji – delikatnie mówiąc – „pobudzających” i niezwykle popularnych w tamtym czasie. Zresztą w hippiesowskim slangu blue cheer (w wolnym tłumaczeni: smutna radośćoznaczało zakamuflowaną nazwę LSD. Materiał nie jest więc długi, ale przy takiej intensywności po prostu inny być nie mógł. Kiedy odtwarzałem sobie ten krążek w wyższych rejestrach głośności napawając się jego totalną energią reakcja w domu była zawsze taka sama: „Kochanie –  nie chciałbyś sobie zamknąć drzwi, kiedy słuchasz tej płyty?”

BLUE CHEER "Vincebus Eruptum" (1968)
BLUE CHEER „Vincebus Eruptum” (1968)

Album „Vincebus Eruptum” (łac. zwycięstwo nad chaosemstał się wzorem. a może nawet i wzorcem dla całej ogromnej rzeszy przyszłych wykonawców hard rocka, heavy metalu i licznych jego odmian na czele z Black Sabbath, Led Zeppelin, czy The Stooges. Tylko sześć nagrań, w tym dwa covery. Wspomniany tu już wyżej  „Summertime Blues” przyćmiewający nie tylko oryginał, ale również wersje The Beach Boys i The Who. Drugi w kolejności „Rock Me Baby” B.B.Kinga – niby uporządkowany na samym początku, ale po wejściu gitary i drapieżnego wokalu odczuwamy ten przyjemny, psychodeliczny „bałagan”. Muzycy, trzeba otwarcie to przyznać, nie byli wielkimi wirtuozami, ale we wszystkich tych nagraniach ponad precyzję i kunszt wykonawczy stawiali na emocje. Grali mocno, głośno i prosto, ale nie prostacko. Pod całą tą przykrywką sprzężeń, grzechotania, buczenia i wściekłego krzyku Petersona kryją się całkiem zgrabne melodie i wciągające riffy. Swobodną formę ma blisko 8-minutowy, acidowy „Doctor Please” tylko pozornie trzymający się standardowych konwencji. Brudne, gitarowe partie, mocne bębnienie i niezwykle krzykliwe popisy wokalisty, a wszystko to zagrane bez jakichkolwiek barier i ograniczeń. W „Out Of Focus” jest prościej, co nie znaczy, że mniej surowo. Muzycy poszaleli w „Parchment Farm”  – niezwykle rozpędzonym, oparty na brzmieniach i balansujący gdzieś pomiędzy Iron Butterfly, a Ten Years After. Całość wieńczy 6- minutowy „Second Time Around” w którym gitarowych szaleństw nie powstydziłby się sam Jimi Hendrix, a sola perkusyjnego Mitch Mitchell.

„Vincebus Eruptum” wydany dokładnie 16 stycznia 1968 roku szybko dotarł do 11 miejsca amerykańskiej listy „Billboard 200″. Wielki sukces zupełnie nieznanego zespołu i jego niezwykłego płytowego debiutu. Do tego dodać  należy, że singiel „Summertime Blues” w pierwszym tygodniu wylądował na 14 pozycji w gorącej setce tamtejszej listy przebojów. Sukces? Z dzisiejszej perspektywy czasu można powiedzieć, że świata nie zwojowali. Zalicza się ich bardziej do tzw. undergroundu a tu mają już status niemal kultowy. Myślę, że muzykom nie zależało na popularności, splendorach i pogoni za sławą. Ot, zrobili kawał dobrej, solidnej roboty podczas której doskonale się bawili. Bo płyty pomimo jej drapieżności słucha się z wielką przyjemnością.

Blue Cheer na scenie.
Blue Cheer na scenie.

Na zakończenie polski wątek dotyczący grupy BLUE CHEER, który opowiedziała przed laty Mira Kubasińska. „Graliśmy serię koncertów w Holandii. Było to gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, a więc w czasach, gdy w Polsce uznawano nas za „najgłośniej grający zespół”. Występowaliśmy jako jedni z pierwszych, a całą imprezę zamknąć mieli amerykanie z Blue Cheer. Chciałam wrócić do hotelu, ale Tadeusz (Nalepa – przyp. moja) namówił nas byśmy zostali do końca. To, co zobaczyliśmy, a przede wszystkim to, co USŁYSZELIŚMY przeszło nasze najśmielsze oczekiwanie. Trzech gości przy kolumnach głośnikowych Marshalla na scenie narobiło takiego hałasu, że gdyby w tym samym czasie przeleciał nad nami odrzutowiec, nikt by go nie usłyszał. Pomyślałam sobie wówczas: „Mój Boże! A my szczycimy się swoimi 40-watowymi kolumnami..!” Na scenie emanowała z nich pewność siebie. I ta niezwykła swoboda poruszania się między spontanicznością muzyczną rozciągniętą do granic kakofonii, a świetnymi melodiami. To był kawał niezwykle swobodnego, garażowego, psychodelicznego rocka! Tadeusz przez cały koncert nie odezwał się ani słowem. Dopiero w hotelu powiedział: „Wiesz co Mira? My nigdy nie dogonimy tej Ameryki”. Tylko tyle… I poszedł spać”.

Wikingowie psychodelii: DREAM „Get Dreamy” (1967)

Wielokrotnie pisałem, że skandynawski rock lat 60/70-tych był nie mniej fascynujący i równie ciekawy mogący śmiało konkurować z muzyką brytyjską tamtego okresu. Wiele wspaniałych płyt wydano wówczas w Danii i Szwecji. Trochę gorzej na tym tle wypadała Norwegia, bo poza grupami Aunt Mary i Junipher Greene tak naprawdę nie było na czym ucha zawiesić. Do tej dwójki koniecznie dopisać trzeba zespół czterech młodych muzyków, którzy po obejrzeniu koncertu Otisa Reddinga i Bookera T & The M.G.’s w kwietniu 1967 roku w legendarnym norweskim Stax Volt Revue w Njardhallen postanowili założyć zespół, który z nazwy miał nawiązywać do znanego, londyńskiego tria Cream…  Tak narodził się zespół DREAM.

Dream. Od lewej: Hans Marius Stormoen (bg) Terje Rypdal (g) Tom Karlsen (dr) Christian Reim (org)
Dream. Od lewej: Hans Marius Stormoen (bg) Terje Rypdal (g) Tom Karlsen (dr) Christian Reim (org)

Dziś już legendarny i jedyny album tej norweskiej hard rockowo psychodelicznej formacji zatytułowany „Get Dreamy” został nagrany w dniach 4 – 7 lipca 1967 roku. Wydany w październiku nakładem brytyjskiego Polydor jest dziś jednym z najbardziej poszukiwanych winyli z tego kraju. Wśród kolekcjonerów osiąga cenę ponad 1000 euro! Była to autentycznie pionierska i pierwsza psychodeliczna płyta na tamtejszym rynku. Norwescy wikingowie psychodelii otworzyli swoim fanom nowe muzyczne horyzonty.

Niekwestionowanym liderem grupy był gitarzysta Terje Rypdal. Ten urodzony w Oslo syn kompozytora i dyrygenta wielkiej orkiestry symfonicznej już jako siedmiolatek uczęszczał do szkoły muzycznej w klasie fortepianu. W wolnych chwilach chwytał jednak za gitarę i w wieku czternastu lat zaczął grywać w lokalnych zespołach rockowych. Najdłużej, bo przez pięć lat, grał w The Vanguards – najbardziej popularnym wówczas zespole rockowym w Norwegii, który swój repertuar opierał głównie na coverach. Zachwyt wzbudzała zwłaszcza gra na gitarze Rypdala, który w utworach The Shadows odgrywał partie Hanka Marvina. Sam gitarzysta nie był zadowolony z muzyki granej przez zespół. Uważał, że więcej w niej popu niż rock’n’rolla. W momencie gdy przyszła fascynacja Jimi Hendrixem i grupą Cream utworzył wraz z przyjaciółmi  zespół  DREAM. W nim też po raz pierwszy zaprezentował swój unikalny i oryginalny styl grania.

DREAM "Get Dreamy" (1967)
DREAM „Get Dreamy” (1967)

Album „Get Dreamy” to fantastyczna psychodelia połączona z mocnym ciężkim rockiem podlana bluesem. Mieszcząca się gdzieś w stylistyce debiutu Hendrixa, Cream (okładka inspirowana na krążek „Disraeli Gears”) i późnego The Artwoods. W oryginale zawierał dziesięć kompozycji. Reedycja kompaktowa wzbogacona jest o jedno nagranie więcej – siedmiominutowy utwór „Dead Man’s Tale” z solowej płyty Terje Rypdala „Bleak House” wydanej w październiku tego samego roku z udziałem nikomu nieznanego jeszcze Jana Garbarka. Świat jazzu zachwyci się nim  na dobre kilka lat później. Kompozycja nagrana była przez zespół w 1968 roku z myślą o nowym albumie, który niestety nigdy nie powstał. „Dead Man’s Tale” to piękna nostalgiczna opowieść. Bluesowy klimat, organy, na koniec partia fletu. Porządny blues-rockowy numer bez smędzenia jakiego nikt w tym nurcie by się nie powstydził. Ale to mamy na samym końcu. Album otwiera dynamiczny „Green Things (From Outer Space)” z mocnym wokalem perkusisty Toma Karlsena, fajnymi partiami organowymi w wykonaniu Christiana Reima i wchodzącymi od czasu do czasu instrumentami dętymi. Ballada „Emptiness Gone” z czystą jak łza gitarą i śpiewem (tym razem organisty) jest wstępem do kolejnego, najdłuższego na płycie „Ain’t No Use”. Ten trwający ponad osiem minut kawałek to czysta orgia szaleńczych dźwięków sprzężonej, kosmicznej gitary, improwizowanej gry organów, oraz zabójczej sekcji rytmicznej. Gitarowy riff przypomina mi trochę „Jumpin’ Jack Flash” Stonesów, który tak na dobrą sprawę pojawi się pół roku później. Psychodelia pełną gębą! To w tym nagraniu najbardziej słychać fascynację Terje Rypdala Jimi Hendrixem. Fascynacja, której efektem było nagranie „Hey Jimi” dedykowane gitarzyście. Po wydaniu płyty jeden z jej egzemplarzy lider DREAM podpisał osobiście i wysłał do artysty. Na okładce napisał :„Z całym szacunkiem pozwoliłem sobie jeden z naszych utworów  zatytułować „Hey Jimi” w hołdzie dla Ciebie. Mamy nadzieję, że z przyjemnością wysłuchasz naszego albumu”. Wiele lat później egzemplarz ten został zlicytowany na aukcji z innymi pamiątkami po Hendrixie i jak wieść niesie był dość zużyty, co może świadczyć, że Jimi często go słuchał… Inny bardzo ważny utwór to „Night Of The Lonely Organist And His Mysterious Pals”. Fantastyczna bitwa muzyczna na organy i gitarę podparta mocną sekcją rytmiczną. Wydaje się, że pojedynek ten wygrywają organy, ale kiedy wchodzi gitara wszystko się równoważy, a gdy do tego dochodzą jeszcze efekty space rocka a la Hawkwind jest absolutnie odjazdowo!

Terje Rypdal
Terje Rypdal

Jak już wspomniałem nie było następnych płyt grupy DREAM, która swą działalność zakończyła wkrótce po wydaniu albumu „Get Dreamy”. Jak stwierdził po latach lider zespołu, znudziła mu się formuła muzyki rockowej, gdy odkrył fascynujący świat jazzu. Co prawda jeszcze na swej pierwszej solowej płycie rock wygrywał z jazzem, ale potem tego pierwszego było coraz mniej. Wkrótce zaczął też studia muzykologiczne na uniwersytecie w Oslo, oraz uczęszczał do tamtejszego konserwatorium muzycznego. Od początku swej jazzowej kariery związał się z Janem Garbarkiem i amerykańskim pianistą George’m Russellem. Grał też wspólnie m.in z czeskim basistą Miroslavem Vitousem, perkusistą Jack DeJohnette’em, czy Bobo Stensonem. Terje Rypdal do dziś tworzy, komponuje i występuje na scenie, choć pozostaje wykonawcą raczej niszowym, niż znanym i sławnym. I być może z perspektywy lat album „Get Dreamy” wydaje się być li tylko jego  młodzieńczą przygodą i rockową fascynacją, ale nie zmienia to faktu, że do dziś słucha się go z wielkim zainteresowaniem. Ja tę muzykę biorę w ciemno!

 

WILD TURKEY „Battle Hymn” (1971); „Turkey” (1972)

Było to kilka lat temu. Środek wyjątkowo gorącego lata. Z nieba lał się żar mimo, że słońce chyliło się ku zachodowi. Siedziałem ze swym przyjacielem u mnie w domu, który „przypadkiem” wpadł na pogawędkę. Taką o wszystkim i o niczym. Piwo wyciągnięte z lodówki w dramatycznie szybkim czasie nabierało pokojowej temperatury. Z radia cicho sączyła się muzyka. Nic konkretnego – jedna z tych audycji, w której słuchacze proponują swoje utwory. Wychodzi z tego taki swoisty „misz-masz”, gdzie króluje zazwyczaj italo disco i wakacyjne przeboje sprzed lat. No i od czasu do czasu pojawi się jakaś rockowa ballada. Upał był tak dokuczliwy, że i rozmowa nam się nie kleiła. W pewnym momencie prowadzący audycję zapowiedział utwór grupy WILD TURKEY. Nadstawiłem czujnie ucho. Czy to możliwe, żeby ktoś ze słuchaczy pamiętał zespół utworzony w 1971 roku? I w takiej audycji poprosił o ich nagranie mimo, że grupa nie posiadała na swoim koncie żadnego hitu? Podkręciłem radio i zasłuchałem się…

„Lubisz WILD TURKEY?” – zapytałem po chwili swego przyjaciela. To pytanie postawiło go do pionu, a ja już w następnej sekundzie wiedziałem, że źle sformułowałem pytanie. „Jasne. Jeszcze jak!” – krzyknął mi prawie do ucha. I rozkręcił się. „W odróżnieniu od tradycyjnej szkockiej whiskey, która jak wiesz robiona jest w 100% ze słodu jęczmiennego (single mat), lub mieszane z whiskey z innych zbóż (blended) do której należy słynny Johnnie Walker, jej amerykański odpowiednik będący burbonem, a więc Wild Turkey produkowany jest na bazie minimum 51% kukurydzy zwyczajnej. Miłośnicy żartobliwie nazywają ją „The Kickin Chicken” (ang. dosł. „kurczak dający kopa”). Ma piękny bursztynowy kolor i delikatny aromat wanilii. Wyczuć w niej można także karmel i miód. Mimo tych wszystkich słodkich aromatów w smaku Wild Turkey wydaje się mniej słodkawy, niż klasyczny Jack Daniels. Najznakomitsza jej odmiana „101 Proof” leżakuje osiem lat w świeżych, dębowych beczkach, dzięki czemu dostajemy prawdziwe dzieło sztuki!” Przerwał dla nabrania oddechu, a potem szybko spytał: „A co, masz..?” Cholera, nie wiedziałem, że z niego taki znawca tematu. I zgodnie z prawdą odpowiedziałem: „Owszem. Nawet dwie. Stoją na półce z płytami. Pomiędzy krążkami Whitesnake a Wishbone Ash…”

Glenn Cornick, pierwszy basista rockowej legendy Jethro Tull, z którą nagrał trzy pierwsze słynne studyjne albumy: „This Was” (1968), „Stand Up” (1969) i „Benefit” (1970) swój nowy zespół, WILD TURKEY, nazwał od miana dosyć pośledniego gatunku alkoholu, amerykańskiej whiskey, będącej popularnym burbonem. Nie wiadomo do dziś, czy zrobił to dla żartu, czy też był miłośnikiem tego trunku. Faktem jest, że zespół który działał dość intensywnie w okresie niepełna trzech lat wydał dwa albumy, po czym uległ rozwiązaniu. I pewnie gdyby nie osoba Cornicka zapewne oba te albumy zostałyby całkowicie zapomniane.

Od samego początku działalności grupa musiała borykać się z kłopotami personalnymi. Zaczynali jako kwintet, który obok lidera tworzyli Graham Williams (g), John „Pugwash” Weathers (dr), Gary Pickford-Hopkins (voc) i Jon Blackmore (g. voc.). Wszyscy oni zebrali się w wiejskiej posiadłości przyjaciela basisty i w starej stodole przez miesiąc intensywnie ćwiczyli, zgrywali się jako zespół, po czym ruszyli po kraju występując w różnych klubach i na prowincjonalnych scenach prezentując autorski program, ucząc się zagrywek, wypracowując swój styl. Po trzydziestu dniach pojechali do wynajętego studia i zarejestrowali za pierwszym podejściem(!) swój materiał noszący tytuł „Battle Hymn”. Proste? Jak konstrukcja cepa… Tak na marginesie – gdy czytam, że dzisiejsi wykonawcy zamykają się w studiach na długie miesiące, a jeden utwór nagrywają kilka tygodni, to nóż w kieszeni mi się otwiera. Kpina! Kiedyś zespół potrafił w ciągu jednego roku kalendarzowego wydać dwa duże albumy. I zdarzało się to dość często. Współcześnie – niemożliwe!

Krótko przed edycją gotowego już niemal materiału panowie  WilliamsWeathers  zostawili wszystko i opuścili kolegów. Pierwszy przyłączył się do pop rockowej formacji Racing Cars. Ten drugi zaciągnął się na krótko do formacji Grahama Bonda by ostatecznie wylądować w Gentle Giant, z którą zarejestrował znaczący album „Octopus”.  Na szczęście do zespołu szybko dołączyli Alan „Tweke” LewisJeff Jones, dzięki czemu możliwe stało się ukończenie zaawansowanych już prac nad albumem. Oni też pojawili się na wspólnym zdjęciu zamieszczonym we wnętrz okładki albumu.

WILD TURKEY "Battle Hymn" (1971)
WILD TURKEY „Battle Hymn” (1971)

Album „Battle Hymn” to dojrzały przykład idealnego połączenie muzyki folk z wpływami hard rockowej energii i melodyjnego rocka, z domieszką bluesa.  Niektóre kompozycje ocierały się stylistycznie o rock progresywny, jak choćby otwierający całość „Butterfly” a bardzo smakowite partie gitar bliskie są stylistyce Wishbone Ash z okresu płyty „Argus”. Dziesięć dosyć krótkich, ale treściwych utworów, w których zespół pokazał artystyczną dojrzałość popartą szeroką gamą wokalno-instrumentalnych umiejętności. No i to brzmienie! Świeżutkie, czyste i przestrzenne! Trudno wybrać mi ulubiony, czy wyróżniający się ponad inne kompozycje utwór, gdyż płyta jest bardzo równa. Muzycy ułożyli z wielu zróżnicowanych elementów jeden doskonały monolit wykorzystując potencjał umiejętności wszystkich instrumentalistów i człowieka przed mikrofonem. Ta płyta pozostaje do dziś doskonałym świadectwem ich muzycznej wartości. Spotkała się też ze sporym odzewem słuchaczy i w 1972 roku znalazła się na prestiżowej liście „Billboard 200” na 193 pozycji (niezorientowanym przypomnę, że lista magazynu „Billboard”  zawiera cotygodniowe zestawienie dwustu najlepiej sprzedających się albumów w Stanach Zjednoczonych) . Daleko? Niekoniecznie, albowiem w tamtych czasach było to zupełnie niezłym punktem wyjścia do dalszej kariery, a anonimowa wtedy płyta musiała konkurować z nie byle jakimi klasykami. Przypomnę, że rok 1972 obfitował w naprawdę wyśmienite płyty: genialny „Argus” Wishbone Ash, „Caravanserei” Santany, wspaniałe „Close To The Edge” i „Fragile” Yes, debiut Blue Oyster Cult, „Demons And Wizard” (z pędzącym, przebojowym „Easy Livin”) Uriah Heep, ponadczasowym „Foxtrot” Genesis (to tu znajdziemy „Supper’s Ready”), „trójką” Focus, awangardową „dwójką” Kraftwerk, koncertowym zapisem genialnej Janis Joplin, progresywnym debiutem Scorpions „Lonesome Crow”, filmowym „Obscured By Clouds” Pink Floyd, kapitalnym koncertowym popisem Procol Harum nagranym z udziałem Edmonton Orchestra, studyjnym „Machine Head”, a potem jednym z najlepszych albumów koncertowych w historii muzyki czyli  „Made In Japan” Purpli, niedocenianym do dziś, acz artystycznie rewelacyjnym „Octopus” Gentle Giant, kosmiczną podróżą Ziggy Sturdusta Davida Bowie, hard rockowym „Squawk” walijskiego tria Budgie, wykonanym na „żywo” niezwykle ambitnym „Pictures At An Exhibition” tria Emerson Lake And Palmer, awangardowym „Larks’ Tongues In Aspic” King Crimson, sugestywnym „Harvest” Neila Younga, kapitalnym „Vol.4” Black Sabbath… Zawrotu głowy od tego można dostać. Rockowego zawrotu głowy! A to tylko marny ułamek muzyki rockowej z 1972 roku. Konkurencja jak diabli! Tak więc 193 miejsce to nie porażka, a wręcz doskonała pozycja wyjściowa i wspaniała promocja płyty żółtodziobów w dostojnym towarzystwie.

WILD TURKEY. Od lewej: Jeff Jones; Glenn Cornick; Gary Pickford-Hopkins; "Tweke" Lewis; Jon Blackmore.
WILD TURKEY. Od lewej: Jeff Jones; Glenn Cornick; Gary Pickford-Hopkins; „Tweke” Lewis; Jon Blackmore.

Po wydaniu „Battle Hymn” w zespole nastąpiły kolejne roszady personalne. Grupę opuścił gitarzysta Jon Blackomore, którego wkrótce zastąpił Mick Dyche. Dołączył też do nich klawiszowiec Steve Gurl co było nowością, gdyż do tej pory zespół obywał się bez klawiszy. Co prawda na debiutanckim albumie w uroczej balladzie „Gentle Rain” pojawiły się delikatne pasaże organowe i dźwięki fortepianu w połączeniu z gitarą akustyczną, ale to był ten jeden raz. Tym razem instrumenty klawiszowe zająć miały pełnoprawne miejsce w strukturze brzmienia. I choć charakterystyka brzmienia uległa nieznacznej zmianie, to hard rockowy power grupy na szczęście pozostał jej atrybutem.

WILD TURKEY "Turkey" (1972)
WILD TURKEY „Turkey” (1972)

Drugi album WILD TURKEY zatytułowany „Turkey” wydany został kilka miesięcy po debiucie przynosząc osiem  kompozycji, z których sześć skomponował Glenn Cornick. Ten album w niczym nie ustępuje debiutowi, a nawet wyraźnie wskazuje na poszerzenie zainteresowań muzyków. Zestaw nagrań tworzących płytę zasługuje na uznanie, a kilka z nich odznacza się prawdziwym mistrzostwem. Zaczyna się od rytmicznego, melodyjnego rockowego songu „Good Old Days” z fortepianem i specyficznie brzmiącą gitarą. Ballada „Tomorrow’s Friend” wyróżnia się spokojną narracją wokalną, a fortepian współbrzmiący z gitarą akustyczną tworzy ciepły, intymny nastrój, zaś „A Universal Man” to z kolei skoczny acz zadziorny hard rockowy utwór. Pierwsza z najprawdziwszych pereł na tym albumie to ośmiominutowa kompozycja „Eternal Mother/The Return” – rodzaj mini suity porównywalna do najlepszych wzorców hard rocka i rocka progresywnego lat 70-tych. Bardzo bliskie jest to estetyce cenionej przeze mnie, jako rockowej ikony, grupy Wishbone Ash. Wyróżnia się ona wspaniałą melodyczną lekkością, ale też miażdży mocą rockowego poematu. W części pierwszej łamanie linii rytmicznej, gwałtowne przechodzenie od potęgi brzmienia po totalny minimalizm to norma. W drugiej, instrumentalnej części mamy niezwykłą, wspaniałą gitarową wariację na dwie gitary wspartą na solidnym i mocnym fundamencie sekcji rytmicznej. Uosobienie rockowego piękna, do którego określenie genialna nie jest absolutnie żadnym nadużyciem. I choćby dla tego jednego nagrania warto tę płytę mieć na własność! „Chuck Stallion And Mustangs” bazuje na nieokiełznanej dzikości i żywiołowości – te Cornick’owe mustangi kopią rockowo aż ziemia drży. Klasycyzujący, momentami jazzowy fortepian okraszony krótkimi wypadami solowymi gitar z mocnym wokalem świetnego Gary’ego Pickforda-Hopkinsa słyszymy w „The Street”. A tuż po nim kolejny klejnot – siedmiominutowy „See You Next Tuesday” w konwencji tzw. southern rocka. Utwór, który zabija pedantycznie uporządkowanymi, znakomitymi harmoniami gitarowymi i w którym panuje idealna zgodność między dźwiękami. Rewelacyjny finał na dwie gitary stanowi niewątpliwie okrasę tego utworu. Wierzyć się nie chce, że od jego nagrania minęło ponad czterdzieści lat! Album kończy utrzymany w balladowej konwencji „Telephone” ponownie kojarzący się z Wishbone Ash, a konkretnie ze słynną „Persephone”. Jakiekolwiek posądzenie o plagiat w tym przypadku nie ma racji bytu, gdyż najpiękniejszy utwór Wishbone Ash powstał… dwa lata później. Wszelkie podobieństwa obu nagrań potraktować więc należy w kategoriach przypadku.

Kompaktowa reedycja „Turkey” wydana przez  Esoteric Records/ Cherry Red Records z 2013 roku zawiera bonus w postaci dwóch nagrań z jedynego singla pilotującego album jaki wytwórnia Charisma wydała w 1972 roku.  Jest to skrócony o jedną minutę  „Good Old Days” i niepublikowany na albumie, balladowy „Life Is A Sympathy”. Szału nie ma. Ale na usprawiedliwienie wydawcy trzeba powiedzieć, że w zachowanych archiwach fizycznie nie istnieje więcej kompozycji sekstetu!

Tuż po wydaniu płyty grupa WILD TURKEY rozsypała się niczym domek z kart. Przestała po prostu istnieć. Szkoda, bo ta druga płyta pokazała, że zespół posiadał potencjał artystyczny pozwalający myśleć o rockowych szczytach i zaszczytach. Ugruntował pozycję ekipy Glenna Cornicka i stanowił krok w kierunku dalszego rozwoju i podnoszenia poziomu muzycznego.

Trzy lata później Glenn Cornick dołączył do niemieckiej formacji krautrockowej Karthago, z którą zarejestrował jeden album zatytułowany „Rock’n’roll Testament” (1975), a następnie założył trio Paris, w którym grali także Bob Welch z  Fleetwood Mac i Thom Mooney z Nazz. W 1996 roku podjęto nieśmiałą próbę reaktywacji  WILD TURKEY, która nagrała nawet trzy studyjne płyty, ale ani grupa, ani też nowe nagrania nie spotkały się z zainteresowaniem mediów i słuchaczy.

Glenn Cornick zmarł 28 sierpnia 2014 roku w Hilo na Hawajach z powodu niewydolności serca. Miał 67 lat.

FLAMENGO „Kure v hodinkach” (1972)

W ciągu sześciu lat istnienia grupa FLAMENGO wydała tylko jeden jedyny, ale za to doskonały album „Kure v hodinkach”. Od razu przyznam, że jest to jedna z moich najbardziej ukochanych płyt z byłego Bloku Wschodniego. Dla wielu pierwsza piątka najlepszych rockowych płyt zza Żelaznej Kurtyny i chyba najciekawszy album wydany niegdyś w dawnej Czechosłowacji! Kraju, który muzycznie przeciętnemu polskiemu odbiorcy kojarzy się z Karelem Gottem, Jirim Kornem i nieśmiertelną Heleną Vondraczkovą. Trudno jest niektórym uwierzyć, że na przełomie lat 60 i 70-tych istniały tam kapele, których twórczość w niczym nie ustępowała artystom zachodnim. A trzeba przyznać, że Czesi zawsze mocni byli w jazzie i rockowej awangardzie. Nigdy nie bali się eksperymentów tworząc już w końcu lat 60-tych muzykę o jakiej w Polsce (prawie) nikt nie słyszał.

Zaczęli dość wcześnie bo w 1966 roku jako soulowo-bluesowa formacja wykonująca utwory swych idoli – m.in. Otisa Reddinga czy Johna Mayalla. Przez zespół przewinęło się wielu muzyków i wokalistów, a muzyka ciągle zmieniała styl i wciąż ewoluowała. Najpopularniejszą twarzą w grupie był Vladimir Misik, znakomity wokalista (ex Modry Effekt), zaś najdłuższy staż miał klawiszowiec Ivan Khunt wcześniej udzielający się w grupie  Syrinx. Jednym z mocnych filarów formacji był perkusista Jaroslav „Erno” Sedivy – w Polsce muzyk praktycznie nieznany. Jako 18-latek trafił do prowadzonej przez wokalistę Ivana Hajnisa kapeli The Primitives Group. Zespół posiadał w repertuarze przede wszystkim utwory grup zachodnich: The Doors, Pretty Things, The Jimi Hendrix Experienced, Velvet Underground, The Animals oraz Franka Zappy i jego Mothers Of Invention. Dobrze zapowiadającą się karierę przerwały niestety dramatyczne wydarzenia polityczne. Po stłumieniu przez wojska Układu Warszawskiego Praskiej Wiosny  w 1968 roku na osoby podejrzewane o poglądy nieprawomyślne zaczęły spadać represje. W takiej sytuacji zagrożony aresztowaniem Hajnis uciekł do Szwecji, co przesądziło o rozwiązaniu formacji. Muzycy szybko rozpierzchli się – część znalazła azyl pod skrzydłami legendarnego The Plastic People Of The Universe (która jak czas pokaże przez całą dekadę lat 70-tych toczyć będzie boje z cenzurą i czeską służbą bezpieczeństwa). Perkusista Pavel Sedivy trafił zaś do FLAMENGO. 

FLAMENGO (stoją od lewej Jan Kubik, Pavel Fort, Vladimir Misik, Ivan Khunt, Vladimir Kulhanek, kucnął Jaroslav "Erno" Sedivy).
FLAMENGO (stoją od lewej Jan Kubik, Pavel Fort, Vladimir Misik, Ivan Khunt, Vladimir Kulhanek, kucnął Jaroslav „Erno” Sedivy).

Najważniejszą jednak postacią i liderem okazał się ten na końcu przyjęty – saksofonista, flecista i kompozytor – Jan Kubik. To pod jego kierunkiem FLAMENGO wykrystalizowała się jako rasowa jazzrockowa formacja grająca w klimacie If i Colosseum! Było to bowiem świetne, bardzo wciągające, jazzujące, zdecydowanie europejskie granie na bardzo wysokim poziomie. Z urokliwie chwytliwymi melodiami, bardzo solidną sekcją rytmiczną, ostrymi partiami gitary i naprawdę fajnymi, czeskimi wokalami. Czeskimi na płycie, albowiem na koncertach Vladimir Misik śpiewał po angielsku. Nie podobało się to cenzorom, którzy wyrażając w końcu zgodę na granie płyty postawili jeden warunek: czeskie teksty! O pomoc w ich napisaniu muzycy zwrócili się do Josefa Kainara znanego poety i dramaturga, który po 1968 roku śmiało wypowiadał swe poglądy polityczne dalekie od powszechnie obowiązujących. Jego wypowiedzi drażniły ekipę Gustava Husaka (ówczesnego komunistycznego przywódcę Czechosłowacji) a on sam był jak drzazga w oku ekipy rządzącej. Josef Kainar uporał się z zadaniem w ciągu kilku dni. Nie doczekał niestety wydania płyty (zmarł w listopadzie 1971 roku), która ukazała się wiosną roku następnego. Zespół wkrótce ruszył w trasę zahaczając także o nasz kraj, ale nie dane mu było długo pograć. Płyta nie przypadła do gustu ówczesnym włodarzom kraju znad Wełtawy. Pewnie wściekli się, że pojawiło się na niej nazwisko Kainara bez ich przyzwolenia. Szybko wstrzymano a następnie zakazano kolportażu albumu. Zniechęceni tym wszystkim muzycy postanowili rozstać się, choć nie pozostali zbyt długo bezrobotni zawiązując nowe formacje, lub zasilając inne zespoły. Dopiero w 1999 roku specjalizujące się w wynajdywaniu różnych muzycznych perełek Wydawnictwo 21 wydało  „Kure v hodinkach” na CD w dość kiczowatej co prawda okładce, ale za to ta pierwsza reedycja zawierała aż siedem unikalnych bonusów! Pamiętam, że za swoją płytę zapłaciłem naprawdę śmieszną cenę. Dziś kompakt ten trudny jest do zdobycia. Nie ma natomiast problemu z kupnem wydanej w 2012 r. lepiej brzmiącej i zremasterowanej reedycji Supraphonu tym razem już w oryginalnej okładce. Tyle tylko, że brak na niej wspomnianych już dodatkowych unikatowych nagrań.

FLAMENGO "Kure v hodinkach" (1972)
FLAMENGO „Kure v hodinkach” (1972).

Niech nikogo nie zwiedzie śmieszny tytuł – „Kurczak w zegarkach” bowiem ta muzyczna potrawa przyrządzona przez muzyków  FLAMENGO smakuje wybornie! Solidna, hałaśliwa, motoryczna sekcja, klarnet, organy, przesterowana gitara i wszechobecne partie saksofonów charyzmatycznego multiinstrumentalisty jej lidera Jana Kubika sprawiają, że płyta brzmi podobnie jak najlepsze dzieła brytyjskiego Colosseum. Trzy pierwsze utwory to dynamiczne rockowe granie zaprawione saksofonem. Nie brakuje energicznych gitarowych i organowych wstawek z rzetelnym podkładem sekcji rytmicznej i harmonii wokalnych. Do tego wokalista potrafi popisać się naprawdę stylowym „wydarciem”.  W czadowym rockowym  „Jenom laska vi kam” („Tylko miłość wie gdzie”) mamy nawet krótkie solo gitary basowej Vladimira Kulhanka, choć całość opiera się na dynamicznym, saksofonowym rytmie. Ballada „Ja a dym” z gitarą klasyczną, fletem i wstawką w renesansowym stylu kojarzyć się może z Jethro Tull, chociaż gdy dochodzi do ciepłego, subtelnego finału bardziej przypomina mi to płytę „McDonald & Giles”. Sposób gry Kubika  na flecie ma tu więcej wspólnego z techniką gry Iana McDonalda niż z charakterystycznym stylem Iana Andersona. W „Chvile chvil” znów mamy rockowe, czadowe granie z organami, przesterowaną gitarą i hardrockowymi wokalizami. Akustyczny początek z gitarą akustyczną, fletem i wibrafonem w „Par stoleti” („Kilka wieków”) mogą sugerować, że zespół oferuje nam kolejną balladę, ale kiedy dochodzą saksofony, gitara elektryczna i wokalizy robi się bardziej rockowo. Za sprawą panującego tu nastroju znowu mam skojarzenia z płytą dwóch panów z King Crimson. Do ponownego riffowania i konkretnego współgrania gitary i saksofonu dochodzi w dwóch kolejnych nagraniach, przy czym „Stale dal” pobrzmiewa hardrockowym Jethro Tull, gdzie ciężkie gitarowe granie idzie tu w duecie z bardzo Andersonowskim fletem, do tego fajne wokalizy i ciężka rozpędzona gitara basowa. Na zakończenie tytułowa kompozycja – przebojowy, dynamiczny hard rock świetnie ożywiony partiami fletu.

Mamy jeszcze wspomniane bonusy. Dwa nagrania pochodzące z 1971 roku to solidne riffowanie, mocny bas (z krótkim solem basisty) i saksofonowe odjazdy. Eklektyczny hard rock. Kolejny „Vim ze placem to skonci” to konwencjonalna bluesowa ballada, którą zespół wykonał na festiwalu Bratysławska Lira w 1970 roku z byłym basistą Pavlem Fortem i Radikiem Hladikiem – jednym z najlepszych czeskich gitarzystów. Dalej mamy soulowy singiel z 1969 roku w tym „Summertime” Georga Gershwina z udziałem angielskiej wokalistki Joan Duggan śpiewającej jeszcze przed przybyciem Kubika do zespołu. I na zakończenie dwa, bardzo dobrze zresztą wykonane klasyki funkowo – soulowe Otisa Reddinga nagrane na żywo w Pradze w 1968 roku: „Get Off  Of My Life Woman”„Say It Loud”.  Wartość tych nagrań – bezcenna.

U naszych południowych sąsiadów znad Wełtawy, album „Kure v hodinkach” grupy FLAMENGO uważany jest za najważniejszy i  najlepszy w całej historii czeskiego rocka. I nie ma w tym ani odrobiny przesady. Bo to po prostu absolutnie wspaniały i porywający album, którego wstyd nie znać.

ENEIDE „Uomini Umili Popoli Liberi” (1972)

W momencie tworzenia się grupy ENEIDE POP (taka była  bowiem pierwotna nazwa zespołu) w połowie 1970 roku jej członkowie mieli po 16, a perkusista Moreno Diego Polato, 14 lat! Zaczynali od grania w lokalnych pubach Padwy skąd pochodzili i pobliskiej Wenecji, a ich repertuar początkowo opierał się na graniu włoskich i zagranicznych coverów. Wkrótce przyszły własne, bardziej rockowe kompozycje. Pomimo tak młodego wieku umiejętności musieli mieć spore skoro już rok później zaproponowano im wspólne koncerty z Genesis i Atomic Rooster, a następnie dłuższą trasę po Italii z Van Der Graaf Generator. To był pomysł szefów mediolańskiej wytwórni Trident (tej od Semiramis, Trip, czy też Biglietto Per L’Inferno), którzy jako pierwsi dostrzegli talent i duży potencjał drzemiący w grupie. Oni też zaproponowali skrócenie nazwy, wyrzucając z niej słowo pop. Występy ENEIDE cieszyły się coraz większą popularnością stąd szybka decyzja ludzi z Trident, by wejść do studia i przygotować materiał na płytę. Nagrań dokonano pomiędzy wrześniem i listopadem 1972 roku, a wydanie albumu zaplanowano na styczeń roku następnego. Pomysł wytwórni był taki, aby jednego miesiąca wydać jednocześnie cztery albumy czterech różnych wykonawców i podbić rynek włoski. Niestety, ta w sumie malutka wytwórnia, przeliczyła się z siłami, a raczej z brakiem odpowiedniej gotówki na wytłoczenie i promocje wszystkich płyt. Postawiono na zespoły i płyty Dedalus („Detalus”), The Trip („Time Of Change”) i Semiramis („Dedicato a Frazz). Materiał na album grupy ENEIDE zatytułowany „Uomini Umili Popoli Liberi” został … tymczasowo odłożony do magazynu zaś jego wydanie „odroczono na czas nieokreślony„. Kilka miesięcy później Trident przestało istnieć i debiutancki album nie ukazał się w ogóle!

Grupa ENEIDE (1972)
Grupa ENEIDE (1972)

Dla muzyków to był szok! Czuliśmy się tak jakby ktoś nagle odciął nam prąd” – wspominał po latach Gianluigi Cavaliere, wokalista i gitarzysta grupy. Bez menadżera, bez kontraktu i pieniędzy łapali każdą nadarzającą się okazję by graniem zarabiać na życie. Kiedy pojawił się Maurizio Arcieri z propozycją otwierania jego koncertów, zgodziliśmy się bez namysłu. Sytuacja nas po prostu do tego zmusiła. Mowa tu o dość popularnym włoskim piosenkarzu popowym, który dopiero zaczynał swą karierę. Kilka lat później wraz z Christiną Moser założy w Londynie duet Chrisma i wylansuje kilka przebojów, w tym słynną „Lolę” tak bardzo popularną swego czasu u nas w kraju wylansowaną przez Piotra Kaczkowskiego i radiową „Trójkę”. Ale to tak na marginesie… Współpraca z Maurizio Arcierim trwała jeszcze kilka miesięcy stając się jego zespołem akompaniującym, po czym muzycy podjęli decyzję o rozwiązaniu grupy. Cavaliere tłumaczy: „To nie miało sensu. Nie o to nam chodziło, gdy zaczynaliśmy grać jako zespół”. Skończyło się coś, co tak na dobrą sprawę jeszcze się dobrze nie zaczęło. Pozostaje jednak pytanie: co stało się z taśmami z zarejestrowanym materiałem nagranym w studio? Na całe szczęście wielką przytomnością umysłu wykazał się cytowany tu wokalista, który po prostu wyniósł je z magazynu, gdy Trident ogłosiło bankructwo. Przez całe lata trzymał te nagrania u siebie w domu. Dopiero w 1990 roku za zgodą pozostałych muzyków zdecydował się je opublikować wydając cały materiał na…  winylu!

LP. "Uomini Umili Popoli Liberi" (tył okładki z 1995r.)
LP. „Uomini Umili Popoli Liberi” (tył okładki z 1995r.)

Nakład tego prywatnego tłoczenia był bardzo niski – zaledwie… 500 egzemplarzy.  Ciekawostką dla kolekcjonerów jest to, że pierwsze 250 sztuk były numerowane, posiadały autograf Cavaliere’a, oraz dwa różne kolory labeli: złoty z białymi literami na stronie „A” i niebieski na „B” . Płyta jest rozkładana,  z tekstami w środku. Drugie 250 sztuk wydano w pojedynczej okładce bez tekstów z niebieskim labelem po obu stronach longplaya. Dziś cena tego krążka na giełdach płytowych kształtuje się w granicach 200 €! Kompaktowa reedycja wydana przez Mellow w 1995 roku również w niewielkim nakładzie kosztowała niewiele mniej, a mimo to rozeszła się błyskawicznie. Na kolejne wznowienie, tym razem przez włoskie AMS Records, trzeba było poczekać aż do 2011 roku. I mimo, że cena tego tytułu wciąż była wysoka postanowiłem nie zwlekać dłużej z jej zakupem…

ENEIDE "Uomini Umili Popoli Liberi" (1973)
ENEIDE „Uomini Umili Popoli Liberi” (1973)

Materiał zawarty na tym albumie zawiera sporą dawkę ciężkiego, progresywnego rocka (choć jest kilka spokojniejszych fragmentów) z elementami folku, jazzu i muzyki klasycznej. Z wyróżniającymi się partiami organów, gitary oraz fletu. Całość rozpoczyna urocza kompozycja „Cantico alle stelle (traccia I)”. Akustyczna gitara, proste dźwięki, ciepły i kojący głos wokalisty. W połowie tej krótkiej, niespełna trzyminutowej kompozycji wchodzą klawisze, a tuż za nimi ciche dźwięki fletu i delikatnie popylająca perkusja. Jestem oczarowany tym otwarciem. Tyle piękna w tak krótkim czasie. Zdecydowanie ostrzej robi się w „Il male”. Tu dominuje już ciężkie rockowe brzmienie z mocnymi organami, silnie wyeksponowanym fletem i agresywnym wokalem. Skojarzenia ze starym, dobrym Jethro Tull są jak najbardziej na miejscu. Najdłuższy na tej płycie, blisko ośmiominutowy „Non voglio catene” to rock progresywny w czystej postaci. Wspaniałe partie Hammondów na których gra Carlo Barnini; w części improwizowanej przypominają mi te grane przez Johna Lorda w „The Neck” Deep Purple. Napędza to wszystko fantastycznie zgrana sekcja rytmiczna: Romeo Pegorano na basie i wspomniany na samym początku młodziutki perkusista Moreno Polato, którego grą jestem zresztą oczarowany. Zaraz po tym „Canto della  Rassegnazione”  – piękna ballada z fletem, gitarą akustyczną i partią skrzypiec na zakończenie. Tak na uspokojenie, bowiem zaraz po tych kojących uszy  dźwiękach dostajemy kolejną, mocniejszą dawkę muzyki, tym razem utrzymaną w blues rockowej konwencji. Tak jakbym słyszał brytyjski Atomic Rooster (klawisze) z odrobiną Deep Purple. Mimo to czuję niedosyt. Jak dla mnie krótkie. Zbyt krótkie! „Oppressione e disperazione” trwa tylko trzy minuty, a gdyby rozwinął się bardziej byłby to naprawdę bardzo rasowy numer. Cóż,szkoda…  Instrumentalne granie mamy w „Ecce como” z mini Moogiem jako instrumentem wiodącym. Dołącza się do niego Adriano Pegoraro ze swoją sfuzzowaną gitarą i fletem. W połowie nagrania utwór nabiera szaleńczego tempa, by pod koniec ponownie wrócić do delikatnych dźwiękowych pasaży. Tytułowa kompozycja „Uomini Umili Popoli Liberi” to energetyczna dawka wyśmienitego hard rocka z kapitalną, solową partią fletu i gitary, oraz krzykliwym śpiewem wokalisty. „Viaggio cosmico”  jak już sam tytuł sugeruje przenosi nas w kosmiczną podróż. Utwór na gitarę akustyczną połączony z typowymi elektronicznymi efektami dźwiękowymi. Szczerze powiem – nie przekonuje mnie on i tak naprawdę mogłoby go tu nie być. Po prostu. Zdecydowanie lepiej wypada następna, bardzo rozmarzona i delikatna ballada „Un mondo nuovo” ze wspaniałą partią skrzypiec i fletu. Cały album spina klamrą „Cantico alle stelle (traccia II)” –  druga część miniaturki muzycznej, która pojawiła się na samym początku płyty i która tak bardzo mnie ujęła.

Kompaktowa reedycja zawiera dwa bonusy. Są to utwory nagrane przez Cavaliere’a w 1995 roku, które miały znaleźć się na płycie zatytułowanej „Il Sogno do Oblomov”. W nagraniu wziął udział m.in. basista ENEIDERomeo Pegoraro, oraz brat perkusisty grupy Andrea Polato. W zamyśle miała to być reaktywacja ENEIDE, ale z uwagi na to, że poza basistą żaden z pozostałych członków grupy nie był tym pomysłem  zainteresowany projekt po prostu padł.

Album „Uomini Umili Popoli Liberi” to kolejna ciekawa pozycja włoskiego ciężkiego rocka progresywnego z lat 70-tych. I nie jest to przypadek, że jedyna płyta ENEIDE wciąż jest poszukiwana i pożądana, zaś jej kompaktowe reedycje, tak bardzo wypatrywane i wyczekiwane, nadal są rarytasem na muzycznym rynku…

NU „Cuentos de Ayer y de Hoy” (1978)

„Cuentos de Ayer y de Hoy”. Ten progresywny, pod każdym względem wyśmienity debiutancki album grupy NU wydany został dopiero w 1978 roku, czyli jak na standardy europejskie tamtych czasów dość późno. Pamiętajmy jednak, że Hiszpanie byli wówczas opóźnieni do całej reszty i ten stracony czas nadrabiali dopiero po śmierci dyktatora Franco w 1975 r. Na tę płytę trafiłem dość przypadkowo i długo zastanawiałem się: Kupić? Nie kupić? Zespół wówczas absolutnie dla mnie nie znany, w opisie żadnych nazwisk, w środku zdjęcie pięciu facetów ubranych jak nie przymierzając nasi Trubadurzy stojący przy wyprzęgniętej karecie z XVIII wieku, tytuły utworów po hiszpańsku, no i ta data wydania… A jednak się skusiłem. Uwiódł mnie medalion zawieszony na kobiecej szyi przedstawiający podobizny muzyków i tatuaż na plecach (tył okładki) stylizowany na antylopę gnu. Dopiero później się dowiedziałem, że hiszpańskie nu znaczy właśnie gnu.

NU "Cuentos de Ayer y de Hoy" (1978)
NU „Cuentos de Ayer y de Hoy” (1978)

Początki zespołu, dość trudne i chaotyczne, sięgają właśnie tego pamiętnego dla nich 1975 roku. Undergroundowa formacja Fresa, której liderami byli gitarzysta Rosendo Mercado i grający na flecie wokalista Jose Carlos Molina,  zmieniła nazwę na NU. Wkrótce podpisali kontrakt z małą niezależną wytwórnią Beverly Records nagrywając materiał na swą pierwszą płytę. Niestety płyta się nie ukazała, a w zasadzie nie zdążyła wyjść na rynek, gdyż wytwórnia w tym czasie…  zbankrutowała. Na domiar złego wszystkie zarejestrowane nagrania zaginęły, lub też, jak stwierdził jeden z pracowników firmy „… zostały – być może pomyłkowo – skasowane.” Pech nie opuszczał grupy, bowiem kilka tygodni później Mercado dostał powołanie do armii hiszpańskiej. Wakat gitarzysty zajął Jose Maria Garcia, którego szybko ściągnął do zespołu Molina. Kiedy po kilku miesiącach Mercado wrócił z wojska wściekł się widząc, że jego miejsce w grupie jest zajęte. Zrobił piekielną awanturę swojemu kumplowi, obrażając się także na Bogu ducha winnych pozostałych muzykach. Warto jednak dodać, że niedługo potem założył własną i co by nie mówić  – kapitalną heavy-rockową grupę Leno. Niekwestionowanym liderem NU został więc Molina, wokalista i muzyk o wielu talentach, a przy tym dostarczyciel prawie wszystkich kompozycji zamieszczonych na debiutanckim longplayu  „Cuentos de Ayer y de Hoy” (Opowieści z wczoraj i dziś).

Tył okładki.
Tył okładki.

Płyty słucha się jednym tchem! Energia i moc płynąca z tej muzyki jest wręcz fenomenalna. W skrócie można określić, że jest to połączenie ciężkiego, mocnego rocka z typowym rockiem progresywnym, a więc ostre gitary, elektryczne skrzypce, flet, okazjonalne klawisze i mocno połamane, gęste bębny z pulsującym basem. Wspaniały album, który śmiało porównałbym do działającej w tym samym czasie brytyjskiej super grupy U.K. z Wettonem, Jobsonem, Bruffordem i Holdsworthem w składzie.  Zwłaszcza elektryczne skrzypce Jean-Francois Andre z otwierającego album utworu „Profecia” przypominają mi bardzo styl Eddie Jobsona, muzyka wcześniej grającego w Roxy Music. Ten utwór od pierwszego dźwięku wbija mnie w fotel swoją siłą i niezwykłą energią! Toż to prawdziwe, gigantyczne muzyczne tornado. Zaraz po nim następuje kolejny kiler, czyli „Preparan”. Czyste szaleństwo. Zaczyna się od mocnych skrzypiec, które fantastycznie wspomaga sekcja rytmiczna – Jorge Calvo (bg) i Enrique Ballesteros (dr). Rozdzierający serce, pełen pasji wokal lidera uspokaja się po dwóch i pół minutach zastąpiony kojącym dźwiękiem fletu. Kilkanaście sekund, ale robi wielkie wrażenie! A zaraz po tym wchodzi pierwsze, genialne  i chyba najdziksze solo na gitarze jakie wykonał na tym albumie Jose Maria Garcia. Skąd ten Molina wytrzasnął TAKICH muzyków!? Prawdziwy popis zespołowego grania i nie mniej doskonałego zgrania. Siedem minut muzyki, które wstrząsnęły mną bardziej niż jazda na ogromnym rollercoasterze, którym zdarzyło mi się kiedyś przejechać. Mocna i agresywna gitara zaczyna  „Algunos Musicos Fueron Nosotros”  i choć nie jest już tak gorąco jak w poprzednich dwóch nagraniach, to nadal czuje się, że muzycy NU wbijając nas w fotel nie pozwalają nam się z niego tak łatwo wydostać. Krótki, spokojny dialog skrzypiec z fletem zostaje szybko zdmuchnięty  przez rozżarzoną do białości gitarę. Tytułowy „Cuentos de Ayer y de Hoy” to ukłon w stronę hiszpańskiej muzyki ludowej wykonany z taką lekkością jakby muzycy przez całe swe życie grali tylko folk. Oczywiście zagrane to zostało dużo ostrzej (gitara i skrzypce), ale kiedy lider sięga po flet czuję mrowienie na plecach. Jakbym słyszał stary dobry Jethro Tull i Iana Andersona.

Jose Carlos Molina obecnie. (2011r.)
Jose Carlos Molina obecnie (2015r.).

To, że Jose Carlos Molina jest świetnym flecistą słychać we wstępie do mojego ulubionego utworu na tej płycie – „El Juglar”.  Jest w tej kompozycji wszystko tak pięknie dopasowane i poukładane, że brak słów by to opisać. Miękka gitara akustyczna, delikatne dźwięki fletu, wchodzi spokojny wokal, a na drugim planie, gdzieś w oddali klawisze i ciepłe skrzypce… Tak to się zaczyna i trwa około trzech i pół minuty. Cóż za cudowny moment! A potem wchodzi gitara elektryczna i rozpoczyna swą długą cudowną solówkę. Prostą, bez popisów i nachalnej wirtuozerii. Graną od serca i z sercem. W ostatniej części gitarzysta gra hipnotyczny riff, do której dołączają flet i skrzypce, słychać też dźwięki melotronu. Złożony i imponujący kawał doskonałej muzyki! Całą płytę zamyka „Paraiso de flautas” – najdłuższy, 10-minutowy i  najbardziej progresywny utwór na tym albumie. Zdominowany przez flet grający wzniośle i dostojnie. To wiodący instrument, któremu podporządkowane zostały skrzypce, gitara, melotron, a nawet sekcja rytmiczna. Pod koniec brzmienie robi się co prawda ostrzejsze, ale nie jest aż tak ciężkie i mocarne, jak w pierwszych częściach tego albumu. Powiedziałbym, że to taki hiszpański odpowiednik „Aqualung” Jethro Tull. Wspaniałe zakończenie niezwykłego albumu.

Zespół NU istnieje po dziś dzień. Choć w zasadzie powinienem napisać, że to Jose Carlos Molina dobierając sobie coraz to nowych muzyków pod szyldem starej nazwy koncertuje po całym świecie. Z oryginalnego składu bowiem tylko on pozostał na scenie. Niekwestionowany lider, twórca całego repertuaru, wokalista, gitarzysta i flecista. Jednym słowem ARTYSTA.

Nie udało mi się „wyśledzić” sfilmowanego, koncertowego nagrania grupy z okresu debiutu. Nawet nie wiem, czy takie istnieje. Ale to intensywne szukanie przyniosło niespodziewany wynik – natrafiłem na prawdziwy rarytas! To fragment telewizyjnego występu jakie zostało zarejestrowane w 1977 roku, a więc na rok przed wydaniem debiutu! Czteroosobowy skład, jeszcze bez skrzypka, ale za to z…   pierwszym, oryginalnym gitarzystą Rosendo Mercado!!!  Niech więc to rzadkie nagranie przybliży nam fenomen hiszpańskiego gnu.

 

ARTI & MESTIERI „Tilt” (1974)

ARTI & MESTIERI postrzegani są jako jeden z najbardziej wpływowych i kultowych zespołów nie tylko przez Włochów, ale także przez resztę europejskiej sceny progresywnej. Jak Area i Perigeo miesza jazz rock z elementami rocka symfonicznego i wraz z debiutanckimi albumami Etna i Il Volo, jest jednym z moich ulubionych włoskich albumów fussion wszech czasów. Ten niesamowity zespół powstał w Turynie pod koniec 1973 roku z inicjatywy jednego  z najlepszych włoskich perkusistów Furio Chirico, oraz doskonałego skrzypka i wokalisty Giovanni Vigliar’a. Zafascynowani fuzją rocka i jazzu na wzór Mahavishnu Orchestra postanowili dobrać sobie do składu odpowiednich muzyków i grać jeśli nie taką samą, to bardzo zbliżoną muzykę łącząc ją w ramy rocka progresywnego. W pełnym składzie, jako sekstet, zadebiutowali na Festival del Re Nudo w Mediolanie (taki włoski Woodstock)  po czym  zaczęli z wielkim powodzeniem koncertować we Włoszech i Zachodniej Europie. Wspólne koncerty z PFM i Gentle Giant nie uszły uwadze tzw. poławiaczom talentów, którzy bardzo szybko podpisali kontrakt z grupą na nagranie płyt.

Furio Chirico
Furio Chirico

Debiutancki album pt. „Tilt (Imagini per un Orecchio)”  dziś oficjalnie funkcjonujący pod skróconą nazwą jako „Tilt” ukazał się w kwietniu 1974 roku. Wydany rok później, równie doskonały, drugi longplay „Giro di Valzer per Domani” tylko ugruntował mocną już wówczas pozycję zespołu na włoskiej scenie progresywnej i jazz-rockowej. Po nagraniu kolejnej płyty „Quinto Stato” (1979) zespół zamilkł na dłuższy czas. Przez wiele lat po prostu nie koncertował, nie nagrywał płyt, można by rzec iż po prostu nie istniał, choć oficjalnie nikt nie ogłosił, że został rozwiązany. Drugi oddech grupa złapała na początku tego wieku, gdy okazało się, że ma ogromną rzeszę wiernych fanów w… Japonii. To pobudziło ich uśpioną aktywność. Ponownie ruszyli w trasę koncertową, nagrali i wydali trzy albumy, przy czym ostatni „Acquario (Live In Studio)” ukazał się w 2016 roku.

Płyta „Tilt” jest kamieniem milowym i prawdziwym arcydziełem gatunku. Tak cennym, że włoska Akarma, która jako pierwsza wydała reedycję tego krążka na CD  w 2005 roku żądała za niego… 150$! Tyle w tym czasie kosztowały japońskie rarytasy ze starym rockiem. Różnica polegała na tym, że te z Kraju Kwitnącej Wiśni pokryte były 24-karatowym złotem! Przyszło mi czekać aż dziewięć lat na kolejne wznowienie tego CD. Wydany przez Sony Music w 2014 kompakt posiadał już przyzwoitą, czyli  normalną cenę…

ARTI & MESTIERI "Tilt" (1974)
ARTI & MESTIERI „Tilt” (1974)

Oprócz wspomnianego już lidera  szalonego perkusisty (jak określała go włoska branża muzyczna) Furio Chirico i skrzypka Giovanni Vigliar’a na płycie „Tilt” zagrali także: doskonały gitarzysta Gigi Venegoni, klawiszowiec Beppe CrovellaMarco Gallesi na basie, oraz grający na saksofonie, klarnecie i wibrafonie Arturo Vitale. Tylko 37-minut muzyki, dwa utwory z wokalem, reszta instrumentalna. Złożony i misternie spreparowany rock progresywny z doskonałymi partiami skrzypiec, dzięki którym momentami płyta kojarzyć się może z wczesnymi płytami Kansas, sporą ilością klawiszy (głównie syntezator, ale też Hammond, elektryczne pianino i melotron), jazzujący saksofon, oraz sfuzowana, fantastyczna gitara. I do tego doskonała produkcja. Każdy entuzjasta wysmakowanej, stojącej na bardzo wysokim poziomie muzyki znajdzie tu coś dla siebie.

Arti & Mestieri na scenie
Arti & Mestieri na scenie

Całość rozpoczyna się od utworu „Gravita 9.81” z ładnym motywem przyciągającym uwagę. Kombinacja instrumentów takich jak klarnet, skrzypce i syntezator jest niebiańska. Ciepły głos wokalisty i wspaniały Furio na perkusji, którego porównywano wówczas do Neila Pearta z Rush. W moim odczuciu bardziej przypomina Billa Bruforda, którego bębnienie zawsze będzie miało szczególne miejsce w moim sercu. Nie mniej gra Furio Chirico powoduje, że w brzuchu latają mi motyle i robi się gorąco, jak po wypiciu gorącej czekolady w środku zimy. Podobnie jest w „Strips”. Króciutki, zaledwie minutowy „Corrosione” to dialog skrzypiec (tym razem tych tradycyjnych) i melotronu zagranych unisonoktóre są wstępem do mocnego „Positivo/Negativo” – prawdziwego popisu niesamowitej wyobraźni i wirtuozerii całego zespołu. Całość pierwszej strony analogowego longplaya zamyka „In Camino” gdzie dużo więcej do powiedzenia ma gitarzysta i jego instrument.

Opus magnum całej płyty to blisko 14-minutowa mini epicka suita „Articolazioni”. Pierwsze dwie trzecie utworu skonstruowana jest podobnie jak cała płyta. Pozostała część to prawdziwa uczta dla uszu. Oszałamiający klarnet  i ciężkie klimaty mieszają się z momentami spokojniejszymi. Wszystko to jest idealnie równoważone poprzez niesamowicie umiejętne i z wielkim wyczuciem bębnienie Chirico. Do tego mamy piękne dźwięki wibrafonu zagrane przez Vitale, zaś skrzypce Vigliar’a „śpiewają” absolutnie wspaniale, słodko-śpiewnie i melancholijnie. To jest prawdziwe arcydzieło! Jeden z najlepszych utworów muzycznych złotej ery prog rocka lat 70-tych w klimacie Yes i King Crimson. Całość kończy dwu i pół minutowy, tytułowy „Tilt”  będący kolażem dźwiękowym, po którym czuję niedosyt. Niedosyt, że płyta dobiegła końca.

Album „Tilt” należy do ścisłego kanonu klasycznego włoskiego rocka progresywnego, zdumiewa swoją wykonawczą wirtuozerią. Nigdy nie jest nudno, gdy na jednym krążku dostajemy tyle doskonałej, kreatywnej muzyki!

TIN HOUSE „Tin House” (1971); ELIAS HULK „Unchained” (1970)

W końcu po latach oczekiwania płyta amerykańskiego tria TIN HOUSE i brytyjskiego kwintetu ELIAS HULK doczekały się kompaktowych reedycji. Mają wiele pozytywnych cech, ale też i jedną wspólną wadę: są jak dla mnie za krótkie. Tylko trzydzieści kilka minut.  Ale w tamtych czasach był to (niestety) standard…

W sobotni wieczór, w lokalnym klubie muzycznym w St. Augustine na Florydzie dość popularny sześcioosobowy zespół Marshmellow Steamshovel mogący pochwalić się wydanym nie tak dawno singlem właśnie  zwijał swój sprzęt, gdy niespodziewanie perkusista Mike Logan krzyknął do swych kolegów „Hej, pograjmy jeszcze! Nie jest jeszcze zbyt późno”. Część chłopaków miała dość, popukała się w czoło i zwinęła się. Na scenę wskoczył gitarzysta Floyd Radford i basista Jeff Cole. Zaczęli od hendrixowskiego „Hey Joe”, które przeobraziło się we wspólne jamowanie. Cała trójka poczuła, że to jest to! Kilka dni później oficjalnie ogłosili swe odejście z macierzystej grupy i powołali do życia zespół TIN HOUSE.

Tin House. Od lewej: Floyd Radford; Mike Logan; Jeff Cole
Tin House. Od lewej: Floyd Radford; Mike Logan; Jeff Cole

Opracowany i szlifowany materiał testowali na licznych koncertach stając się powoli grupą coraz bardziej znaną. Tak znaną, że w 1969 roku załapali się na duży festiwal w Orlando, gdzie trzykrotnie bisowali. Zauważył to Steve Paul, menedżer Johnny Wintera i zaproponował im otwarcie koncertu (przed stutysięczną publicznością!) słynnego gitarzysty. A potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Zachwycony Steve Paul po koncercie dał im swoje namiary i parę miesięcy później trio weszło do studia nagraniowego, gdzie pod okiem samego Ricka Derringera, gitarzysty zespołu Johnny Winter And, zrealizowało swój debiutancki album pt. „Tin House”.

"Tin House" (1971)
„Tin House” (1971)

Album wydany przez Epic Records (oddział wielkiego koncernu CBS) w nieco dziwnej, jakby „zamazanej” okładce, ukazał się na początku 1971 roku. Okazuje się, że to kapitalny, amerykański „testosteron hard rocka”  w klimacie nagrań Dust i Bang z wokalnymi harmoniami i domieszką heavy bluesa. Już otwierająca go kompozycja „I Want Your Body” daje dobre pojęcie czego można spodziewać się po całej płycie. Niepokorna, energiczna gitara może kojarzyć się z grupą Edgara Wintera, do której zresztą tuż po nagraniu płyty Floyd Radford dołączył. Potem powoli muzyka przesuwa się w stronę intrygującego, inteligentnego, ale wciąż ciężkiego rocka. Jest więc ostro, ale też i melodyjnie, a klimaty bluesowe powodują, że płyty słucha się z wielką przyjemnością. Ostatnie dwa nagrania: „Endamus Finallamus” oraz „Lady Of The Silent Opera” ocierają się nawet o progresywny hard rock. I to wszystko w ciągu zaledwie trzydziestu czterech minut! Widać było olbrzymi potencjał drzemiący w tym zespole. Niestety odejście gitarzysty spowodowało, że trio TIN HOUSE, które zaczęło stawać się coraz bardziej popularne w Stanach wkrótce uległo rozwiązaniu.

Brytyjski ELIAS HULK pochodzący z Bournemouth, pięknego miasta położonego nad kanałem La Manche założyło pięciu przyjaciół, którzy w 1970 roku wydali swój jedyny, ale za to bardzo dobry album „Unchained”. Szkoda, że zrobili to tylko raz.

ELIAS HULK "Unchained" (1970)
ELIAS HULK „Unchained” (1970)

Muzyka zawarta na tym albumie to mieszanka psychodelii, ciężkiego progresywnego rocka i bluesa. Tylko osiem utworów i trzydzieści jeden minut muzyki nagranej w studio niemal na „żywo”. Jakże wybornej muzyki! Przypominającej najlepsze momenty Black Cat Bones, Atomic Rooster, Free, Fuzzy Duck, czy starego Fleetwood Mac. Mocną stroną grupy był jej wokalista Peter Thorpe, który potrafił szaleńczo i ochryple zaryczeć, ale też delikatnie i bardzo spokojnie zaśpiewać. Zespół czarował dynamiką, chwytliwymi gitarowymi riffami, potrafił przyłoić, niemal ogłuszyć niemiłosiernie skuteczną sekcją rytmiczną, z drugiej zaś strony zaskakiwał delikatnymi, psychodelicznymi i spokojnymi dźwiękami.

Zaczyna się od świetnego, bluesującego, trochę diabolicznego „We Can Fly” z ciężką linią basu, fajnymi gitarami i solem na bębnach w części środkowej. Ciężki i miażdżący jak walec jest „Nightmare” a zaraz po nim mamy spokojny, z delikatnym wokalem i świetną linią basu „Been Around Too Long”. Pierwszą stronę oryginalnego czarnego krążka zamykał „Yesterday’s Trip” pełen mistrzowskiego żywiołowego gitarowego grania ze świetną perkusją. Na drugiej stronie wyróżniał się psychodeliczny „Anthology Of Dreams” z hipnotyzującymi partiami instrumentów i pięknym delikatnym śpiewem, zaś „Free” to rozmarzony utwór z cudownie łkającą gitarą. Jednym z najpiękniejszych fragmentów płyty jest kompozycja „Delhi Blues” będąca mieszanką orientalnych klimatów i bluesa. Całość zamyka ballada „Ain’t Got You” .

Dodam, że oryginalny album „Unchained” jest dziś obiektem westchnień wielu zbieraczy, osiągając cenę przekraczającą 500 euro.

Dwie różne płyty, dwóch różnych wykonawców. Obie króciutkie jak na dzisiejsze standardy. A mimo to, za każdym razem gdy ich słucham, sprawiają mi one przyjemność. Wielką przyjemność!

Prezentowany poniżej fragment muzyczny z płyty „Unchained” ELIAS HULK przedstawia niemieckie wydanie albumu w zmienionych niebiesko-czarnych kolorach i innym opracowaniu graficznym. Na szczęście materiał muzyczny pozostał bez zmian.

WYBUCHOWA MIESZANKA: BANG; YESTERDAY’S CHILDREN; TRUTH AND JANEY

W okresie letnim, kiedy dni są długie, parne i gorące, kiedy słońce praży, a w cieniu wcale nie jest chłodniej lubię sobie posłuchać ostrej i mocnej muzyki. Takiego „łojenia”, czyli klasycznego hard rocka z lat 70-tych. Jak dla mnie to idealna pora na słuchanie muzyki spod znaku Budgie, wczesnego Rush, Black Sabbath, Led Zeppelin… Sięgam też po płyty wykonawców mniej znanych. Tych, którym w epoce nie udało się przebić do światowej czołówki. I pomimo braku sukcesu komercyjnego ich muzyka cieszy moje ucho do dziś. Wędrujemy więc za Ocean, gdyż omawiane poniżej płyty nagrały amerykańskie kapele hard rockowe. Jak się okazuje – całkiem niezłe kapele.

Pochodzące z Filadelfii trio BANG powstało w 1970 roku. Grupa mogła pochwalić się trzema albumami wydanymi przez Capitol Records w okresie trzech lat swej działalności, oraz przebojem „Questions” który wszedł do prestiżowej amerykańskiej listy przebojów Billboard Hot 100.

Limitowana edycja wszystkich płyt grupy Bang (2010)
Limitowana edycja wszystkich płyt grupy Bang (2010)

Pierwszy album, zatytułowany po prostu „Bang  nagrany w grudniu 1971 roku, a wydany miesiąc później, to absolutny klasyk ciężkiego, nie tylko amerykańskiego, grania. Po prostu! Jeśli ktoś kocha pierwszy Bloodrock, czy Grand Funk to się nie zawiedzie. To jest to samo granie tyle, że… lepsze! Cięższe! Tak jakby skrzyżować ze sobą Leaf Hound (lub Led Zeppelin) z Black Sabbath! Istna wybuchowa mieszanka! Zresztą nie bez przyczyny uważa się grupę BANG za prekursorów doom metalu, gatunku muzycznego, który tak naprawdę rozwinie się dopiero w drugiej połowie lat 80-tych.  To właśnie na tym albumie znajduje się wspomniane wyżej, owo „przebojowe” nagranie, które zawędrowało na amerykańską listę stu najgorętszych przebojów. Wydany w tym samym roku drugi longplay „Mother/Bow To The King” był tylko odrobinę lżejszy od debiutu.  Ale wciąż był to kapitalny hard rock! Lekki niedosyt odczuwam przy słuchaniu ostatniego albumu „Music” z 1973 roku, który nieco mnie rozczarował, aczkolwiek miał też i swoje dobre momenty.

W 2010 roku brytyjska wytwórnia płytowa Rise Above Records (kierowana przez Lee Dorriana z Cathedral i Napalm Death) wznowiła wszystkie albumy grupy BANG. Umieszczone w pięknym boxie są replikami oryginalnych, analogowych rozkładanych płyt. Żółte lakierowane pudełko zawierało także 20-stronicową książeczkę z historią tria i licznymi unikalnymi zdjęciami, oraz  UWAGA – dodatkową, sensacyjną płytą „Death Of A Country” nagraną w sierpniu 1971 roku. Pięć miesięcy przed oficjalnym debiutem! Okazuje się, że ten rewelacyjny, niemal sabbathowski materiał nagrany dla Capitolu został w ostatniej chwili odrzucony przez wytwórnię, która uznała go „…za ciężki i mało komercyjny”! Czyż potrzeba lepszej rekomendacji?

O pewnego rodzaju pechu mogłaby powiedzieć o sobie grupa YESTERDAY’S CHILDREN, która – patrząc z dzisiejszej perspektywy czasu – wydała swój jedyny album za… wcześnie.

LP. "Yesterday's Children" (1969)
LP. „Yesterday’s Children” (1969)

Ten pięcioosobowy zespół, założony został przez braci Denisa (śpiew) i  Richarda (gitara rytmiczna) Croce w maleńkim, liczącym zaledwie sześć tysięcy mieszkańców miasteczku Prospect w stanie Connecticut w 1966 r. Początkowo grali agresywnego „brudnego” garażowego rocka, choć przemycali do swej muzyki psychodeliczne niuanse. Chwilę później mogli pochwalić się pierwszym oficjalnym wydawnictwem – singlem „To Be Or Not To Be/Baby I Want You” wydanym w styczniu 1967 r. Wśród mieszkańców małego miasteczka stał się on nie lada sensacją zdobywając także rozgłos daleko poza jego granicami. Nie muszę chyba dodawać, że dziś ta oryginalna mała płytka jest jedną z najrzadszych i gorączkowo poszukiwanych wydawnictw płytowych przez zapalonych kolekcjonerów. Z biegiem czasu muzyka ewoluowała w bardziej psychodeliczne klimaty, ale co ważne muzycy nie odeszli od mocnego, ostrego grania. Wydany pod koniec 1969 roku ich jedyny album „Yesterday’s Children” z humorystyczną okładką, zawiera dawkę bardzo ciężkiego, dynamicznego rocka (dużo fuzzu, dwie stopy itd.) podlane nieco psychodelicznym brzmieniem. Doskonale wypada na tej płycie Denis Croce, który być może stał się potem wzorem dla późniejszego wokalisty AC/DC Bona Scotta. Muszę też pochwalić kapitalną współpracę dwóch gitarzystów, z których na plan pierwszy wyraźnie wybija się ten grający na prowadzącej, czyli Reggie Wright. Bardzo przyjemnie słucha się gry perkusisty Ralpha Muscatelli’ego, który do spółki z basistą Chuckiem Maher’em tworzą świetnie zgraną sekcję rytmiczną. Mimo dobrych recenzji album sprzedawał się słabo, nie osiągnął sukcesu jakiego spodziewali się muzycy i wytwórnia Parrot. Płyta trochę wyprzedziła swój czas, albo inaczej – amerykańscy odbiorcy nie byli jeszcze gotowi na hard i heavy rocka w 1969 roku. Świat na nowo odkrył YESTERDAY’S CHILDREN za sprawą firmy płytowej Akarma, która w 2004 r. wydała reedycję tego albumu na CD. Dziś zalicza się ten krążek do ścisłego kanonu hard rocka stawiając go na równi z płytami Vanilla Fudge czy  MC5. Album, który przyczynił się do rozwoju tej muzyki i to nie tylko na kontynencie amerykańskim.

Siła grup hard rockowych polegała w głównej mierze na prostocie stylu, ale wykonawczo już nie było tak prosto. Dla przeciętnego słuchacza była to po prostu świetna muza, ale dla muzyków już nie. No bo czyż można nagrać płytę na 4/4 używając do tego trzech akordów? Okazuje się, że można! Tylko trzeba wiedzieć co z instrumentem zrobić, żeby publiczność po trzecim utworze nie usnęła. Trzeba być naprawdę wielkim muzykiem, żeby to TAK zagrać… I tu dochodzimy do absolutnie cudownej perełki czystego hard rocka – amerykańskiego tria TRUTH AND JANEY.

Pochodzili z małego miasteczka w stanie Iowa. Tam też latem 1969 roku założyli zespół muzyczny. Niemal od początku grali w tym samym, niezmiennym składzie: Billy Janey (g), Denis Bounce (dr) i Steven Bock (bg). Nazwę wymyślił gitarzysta zafascynowany płytą Jeffa Becka „Truth”. Zresztą od początku zespół nie ukrywał swej fascynacji byłym gitarzystą The Yardbirds, a także zespołami Cream i The Jimi Hendrix Experience.  Debiutancki album wydali dopiero w 1976 roku, który zatytułowany był dość groźnie: „No Rest For The Wicked” („Nie zazna spokoju kto przeklęty”). 

TRUTH AND JANEY "No Rest For The Wicked" (1976)
TRUTH AND JANEY „No Rest For The Wicked” (1976)

Jest to absolutna rewelacja! Totalna gratka dla fanów ciężkiego, riffującego rocka spod znaku Montrose, Budgie, Led Zeppelin, czy późniejszych UFO. Kapitalny, autentycznie kultowy album z kręgu amerykańskiego hard rocka. Mnóstwo ciężkich riffów, doskonałe soczyste brzmienie i zaskakująco świetne i udane kompozycje. Aż trudno wierzyć, że płyta nagrywana była na dalekiej prowincji, do tego prywatnie wytłoczona w powalającym nakładzie… 999 szt! Dziś warta jest ponad 500$, ale nie ma się co dziwić bo to naprawdę jedna z najlepszych hard rockowych płyt w historii amerykańskiego rocka.  Brzmi jakby nagrana była kilka lat wcześniej w pełni profesjonalnym, wyposażonym w doskonały sprzęt nagrywający studio nagraniowym.

Z tego samego roku pochodzi koncertowa płyta TRUTH AND JANEY pt. „Erupts!” zarejestrowana 8 kwietnia 1976 r. w Davenport. Mamy tu zapis 72- minutowego genialnego występu. Trzynaście utworów, w tym nagrania które nie znalazły się na studyjnym albumie i ani sekundy nudy. Bez przestojów, bez ballad, cały czas ostra jazda w stylu wczesnego Budgie w połączeniu z Hendrixem! Potęga! Tak hartowała się stal… Zapewniam, że w 1976 roku nikt na świecie nie grał lepiej ciężkiego  rocka! Amatorzy neoproga powinni uciekać na sam widok okładki. Zaś wszystkim kochającym brudne, chropowate dźwięki z tamtej epoki polecam tę, jak i wcześniej omawiane płyty z pełną odpowiedzialnością!