BAKERLOO „Bakerloo” (1969)

BAKERLOO… kolejna legenda, zapomniana grupa i zapomniana płyta. Wybitna płyta. Jeszcze dziś szczęka opada przy jej słuchaniu. Blues-rockowe trio nagrało album, na którym wzorowało się później setki zespołów. Muzyka była doskonała –  blues z rozbudowanymi formami zawierającymi elementy progresu i wczesnego hard rocka. Trochę mistyki, psychodelii i… nieokrzesanego żywiołu. Gigantycznie fajne solówki gitarowe i świetna sekcja. To był ten niezapomniany 1969 rok! Siedem utworów, czterdzieści siedem minut muzyki. Muzyki będącej kwintesencją gitarowego trio. Esencja blues rocka, porównywalna do Cream. A może znacznie ciekawsza…

BAKERLOO: David Clempson (g); Terry Poole (bg); Keith Baker (dr)
BAKERLOO: David Clempson (g); Terry Poole (bg); Keith Baker (dr)

To właśnie na fali muzyki takich zespołów jak  Cream, czy The Jimi Hendrix Experience powstała na początku 1968 roku kapela o nazwie BAKERLOO BLUES LINE. Powołali ją do życia dwaj muzycy: gitarzysta David „Clem” Clempson i basista Terry Poole. Wkrótce dołączył do nich młody i obiecujący perkusista Keith Baker. Dalej wypadki potoczyły się szybko. Jim Simpson, znany muzyczny menadżer, wziął ich pod swe skrzydła i wspólnie z grupą Earth (późniejszym Black Sabbath) ruszył z nimi w trasę koncertową. 18  października wystąpili w legendarnym, londyńskim klubie Marquee poprzedzając występ Led Zeppelin. W połowie 1969 roku, już jako BAKERLOO podpisali kontrakt z wytwórnią Harvest Records – oddziałem koncernu EMI, który promował i wydawał płyty młodych, obiecujących wykonawców. Wkrótce mogli się pochwalić swym pierwszym singlem „Drivin’ Bachwards/Once Upon A Time” będący adaptacją „Bourree in E minor” J.S.Bacha. Co ciekawe, krótko po wydaniu singla na rynek trafił album grupy Jethro Tuul „Stand Up”, na którym znajdował się bardzo podobny utwór pt. „Bourree”

W tym samym roku, w grudniu, wychodzi ich debiutancka i jak się później okaże jedyna płyta zatytułowana po prostu „Bakerloo”. 

BAKERLOO "Bakerloo" (1969)
BAKERLOO „Bakerloo” (1969)

Jej producentem był Gus Dudgeon, a całość promował „This Worried Feeling” wolny bluesowy kawałek (przedostatni na płycie), który ukazał światu wielkie umiejętności Clempsona. Wspomniany już blues rock nadaje ton całej płycie. Jest jej kręgosłupem, do którego dodawane są różne elementy decydujące o charakterze poszczególnych utworów. Otwierający płytę „Big Bear Folly” to kawał solidnego rock’n’rollowego boogie, który śmiało mógłby znaleźć się w repertuarze Ten Years After. „Bring It On Home” Williego Dixona brzmi jakoś znajomo… Mam! To ten sam numer, który Led Zeppelin zagrali na „dwójce”. Ale jakże inny, bliższy do twórczości ojca białego bluesa, Johna Mayalla. W tym samym kierunku podążają, w początkowych i końcowych fragmentach, „Last Blues” i wspomnianym już „This Worried Feeling”  – przy czym w tym pierwszym wyczuć można silne opary psychodelii. Króciutki „Drivin’ Bachwards” dzięki wzbogaceniu instrumentarium o trąbkę zamiast bachowskiego, barokowego przepychu zyskał jazzową wręcz lekkość. „Gang Bang” powala mocnym hardrockowym riffem, który przeobraża się po chwili w fascynującą improwizowaną galopadę zwieńczoną klasyczną perkusyjną solówką. Ostatni na płycie to monumentalny, prawie piętnastominutowy „Son Of  Munshine”. Mocny, pędzący blues, bardzo „zakrapiany”  elementami metalu i progresji. Przez wielu uznany za najlepszy na całej płycie. To tutaj wszystkie inspiracje spajają się w jedność. Bluesowa żarliwość, hardrockowa moc i jazzowe zapędy improwizatorskie, które ukazują BAKERLOO jako jeden z bardziej fascynujących zespołów tamtych lat.

Label wytwórni Harest oryginalnego winylowego wydania LP "Bakerloo"
Label wytwórni Harest oryginalnego winylowego wydania LP „Bakerloo”

Głośno trzeba powiedzieć, że album „Bakerloo” należy do pierwszej ligi brytyjskiego blues-rocka i śmiało można go stawiać obok klasycznych płyt Johna Mayalla, Cream, czy Led Zeppelin. Oczywiście zespół nie serwował jakiejś unikalnej i wizjonerskiej mieszanki, gdyż ten album to przede wszystkim ekspresja, oraz dynamika. Świetna praca gitarzysty wspomagana jest przez doskonałą sekcję rytmiczną. Terry PooleKeith Baker fundują mocną podstawę, ale są też na tyle doświadczonymi muzykami, że ich gra daleka jest od prostych schematów. Zresztą improwizacja nie jest obca żadnemu z muzyków. Do tego dochodzą jeszcze znakomite kompozycje autorstwa Clempsona Poole’a, którym nie można nic zarzucić.

Pomimo bardzo pochlebnych recenzji i wielkiego zainteresowania fanów, zespół zakończył swą działalność pod sam koniec 1969 r.  Dave Clempson myślami był przy nowym projekcie, do którego wstępnie zaprosił już Cozzy Powella i Dave’a Pegga. Jednak gdy otrzymał propozycję wspólnego grania z grupą Colosseum bez chwili namysłu przyjął tę posadę, w której gra do dziś. Poole wraz z Bakerem stworzyli własny zespół May Blitz, jednak odeszli z niego jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty. Potem Poole dołączył do formacji Vinegar Joe  (z Elkie Brooks i Robertem Palmerem w składzie), zaś Baker do Uriah Heep, z którą to grupą nagrał rockowo – progresywny album „Salisbury” (1971).

Po BAKERLOO został tylko jeden singiel i jeden album. Niewielka to spuścizna. Ale jak bardzo uboższa w doznania artystyczne byłaby muzyka z tamtych lat bez tych nagrań…

ROCKOWE SPAGHETTI: FLEA; PROCESSION; IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA.

Przedstawiając w marcu tego roku włoską scenę rocka progresywnego z lat 70-tych na przykładzie kilku płyt (szukaj w rozdziale ARCHIWA Rockowa włoszczyzna) obiecałem wracać do tematu. Oto więc kolejna porcja wykonawców z Półwyspu Apenińskiego, którą wydobyłem ze swej płytoteki. Tym razem sięgam po płyty z dużo mocniejszym brzmieniem i uderzeniem. Oto próbka włoskiego hard rocka z pierwszej połowy lat 70-tych.

FLEA  „Topi o Uomi” (1972)

FLEA "Topi o Uomi" (1972)
FLEA „Topi o Uomi” (1972)

FLEA to jedna z nielicznych włoskich grup wykonujących ciężką odmianę rocka. Historia zespołu zaczyna się banalnie. Ot, czwórka przyjaciół w 1970 roku postanowiła założyć zespół, który nazwali FLEA ON THE HONEY. Dość szybko przygotowali materiał na płytę i błyskawicznie go wydali. Dla włoskiej publiczności okazał się on jednak zbyt nowatorski i odlotowy toteż i błyskawicznie przepadł. Nie zrażeni tym faktem, po przeanalizowaniu błędów, dokonaniu korekt znów błyskawicznie nagrali nowy materiał i pod skróconą już nazwą FLEA rok później wydali krążek zatytułowany „Topi o Uomi” („Myszy i ludzie”). Tym razem to był strzał w dziesiątkę! Ten trwający w sumie 36 minut album  zawiera tylko cztery kompozycje, z których pierwsza, zajmująca całą stronę „A” czarnego krążka trwa aż dwadzieścia! Mogę powiedzieć, że stylistycznie jest to połączenie wczesnych Black Sabbath z Cream, Budgie i Deep Purple. Rozimprowizowany, wcześniej już wspomniany 20-minutowy tytułowy „Topi o Uomi” pełen jest połamanych rytmów, świetnych riffów i brawurowych solówek. Potęga! Pozostałe trzy kawałki w niczym mu nie ustępują i trzymają poziom. Całość kończy uroczy pięciominutowy „L’Angelo Timido„, świetny hard-prog-rock śmiało mogący być klasykiem gatunku Złotej Ery i Złotego Wieku! Jeśli ktoś nie zna tej płyty, gorąco polecam! Dla fanów włoszczyzny, rzecz jak najbardziej obligatoryjna! I na koniec jeszcze ciekawostka: tuż po nagraniu płyty ten sycylijski kwartet ponownie zmienił nazwę. Tym razem na ETNA (skład w dalszym ciągu ten sam). Wydany w 1975 r. album utrzymany był w konwencji jazz rock fusion. Dodam, że jest to kolejny i – niestety – zapomniany album tamtych lat.

Jeśli ma się talent i odrobinę szczęścia, pewne rzeczy dzieją się błyskawicznie. Tak jak to było w przypadku grupy PROCESSION.

PROCESSION "Frontiera" (1972)
PROCESSION „Frontiera” (1972)

Był luty 1972 roku. Piątka młodych ludzi z Turynu postanowiła założyć zespół. Nazwali się PROCESSION i już w kwietniu dali swój pierwszy koncert, po nim przyszły następne jako, że poziom jaki reprezentowali wbijał dosłownie w glebę i zmiatał ze sceny każdą lokalną konkurencję… Kiedy za sprawą legendarnego producenta, Tuccimei Pini, pojawili się na bardzo prestiżowym Villa Pamphili Pop Festival (taki włoski  Woodstock) krytycy wskazując na Piniego pukali się w czoło. Debiutanci na TAKIM festiwalu!?  Obok czołówki wielkich grup włoskiej sceny rockowej? Obok gości z Anglii z grupami Van Der Graaf Generator, Hookfoot i Hawkwind na czele? To będzie totalna porażka i katastrofa! Ale Pini wiedział co robi. Cała 50-tysięczna publiczność piała z zachwytu. Wręcz oszalała! A krytycy po ich występie padli na kolana! Prosto z Festiwalu Pini zawiózł ich do do Rzymu i zamknął w studio. Kiedy po tygodniu odebrał telefon, usłyszał w słuchawce tylko jedno słowo: „Gotowe!”. Nie wierząc w to szybko przyjechał do studia, posłuchał i kolejny raz… zbaraniał! Zdawał sobie sprawę, że to piątka zdolnych i doskonałych muzyków, ale nie przeczuwał, że aż takich! Od razu zarządził natychmiastowe tłoczenie i płyta, którą zespół nazwał „Frontiera” („Granica”) ukazała się jesienią tego samego roku.

„Frontiera” to rewelacyjny album  łączący ciężkie brzmienia z elementami prog-rocka. Dziewięć utworów. Prawie czterdzieści minut MUZYKI. Genialnego połączenia progresu z hard rockiem zagranego na fenomenalnym poziomie. Dużo tu bowiem brzmień akustycznych i dużo dynamicznego, mocnego rockowego grania. Mimo, że język włoski nie dla wszystkich jest strawny w tym przypadku trzeba się po prostu do niego przyzwyczaić. Warto zdobyć się na taki wysiłek  umysłowy.  Brzmienie PROCESSION oparte jest na brzmieniu dwóch gitar – elektrycznych, które zapodają konkretne, rasowe riffy (np w „Un mondo di liberta”), albo akustycznych („Citta Grande”). O dziwo, nie ma tu instrumentów klawiszowych, a jeśli się już pojawiają to sporadycznie i na drugim planie. Do tego mając do dyspozycji TAKĄ sekcję rytmiczną można już zagrać wszystko.Są tu doskonałe solówki, zmiany tempa, akustyczne wstawki i progresywne odloty. Reasumując – z jednej strony mocny hard rock, a z drugiej piękne subtelne melodie wygrywane przez gitary akustyczne i flet, pięknie zaśpiewane i zaaranżowane. Coś jak Led Zeppelin, ale ten folkujący, z „trójki”. Nie spotkałem żadnego innego zespołu grającego podobnie. Jak dla mnie to jedna z najciekawszych i bardziej oryginalnych płyt włoskiego rocka tamtego okresu. I choć świat ją zna i kocha, u nas – o zgrozo – wciąż prawie nieznana.

Jedną z najciężej brzmiących płyt  włoskiego ciężkiego rocka tamtych lat  – momentami bijąca na głowę i Sabbath i Buffalo i Budgie (co wydaje się wręcz nieprawdopodobne) – jest płyta zatytułowana „La Bibbia” rzymskiego kwartetu IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA wydana w 1971 roku. Uważa się, że to pierwsza, autentycznie hard rockowa płyta nagrana we Włoszech.

IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA "La Bibbia" (1971)
IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA „La Bibbia” (1971)

Ten debiutancki album został nagrany w studio na „żywo” i zawierał sporą porcję bezkompromisowego, opartego na ciężkich riffach i mocnych rytmach, gitarowego rocka. To, co słychać na tej płycie jest naprawdę doskonałe. Sześć utworów i trzydzieści trzy minuty ostrej hard rockowej jazdy bez trzymanki! Prosty, klasyczny skład – gitara, bas, perkusja, wokal (włoski) i okazjonalnie flet. I czterech ludzi. Co prawda płytę otwiera utrzymana w spokojnej, choć nieco groźnej i gęstej atmosferze kompozycja „Il Nulla”, ale potem nie ma już zmiłuj się. Częste zmiany rytmu, karkołomna gra na perkusji i kapitalne drapieżne, a zarazem melodyjne solówki powodują, że każdy miłośnik hard rocka będzie zachwycony. Uważam, że w tym gatunku to absolutna czołówka światowa. Ja od tej płyty długi czas nie mogłem się oderwać. Serio! Jest co prawda trochę surowa, miejscami można powiedzieć, że brutalna, ale jednocześnie… piękna! Bo jest tu wszystko za co kochamy wczesny hard rock, z jeszcze nieśmiałymi elementami progresu. Na razie są to tylko elementy, bo grupa IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA dopiero ewoluowała w kierunku klasycznego włoskiego rocka symfonicznego. Dobrze, że mam wszystkie ich płyty, będzie więc jeszcze okazja do nich wrócić i je przybliżyć. Szczególnie godna uwagi jest „trójka”. Przepiękna…

Na koniec mała anegdota związana z nagrywaniem albumu „La Bibbia”. Muzycy ponoć grali tak głośno, że pomimo wygłuszonych pomieszczeń i tak było ich słychać w całym budynku. W sąsiednim studio znany i popularny włoski piosenkarz Toto Cotugno nagrywał swą nową piosenkę. Zdenerwowany wpadł do chłopaków z prośbą, by grali dużo ciszej, gdyż on nie może w takim hałasie pracować. Gdy zobaczył ich w akcji stanął jak zahipnotyzowany. Zespół właśnie nagrywał utwór „Sodoma e Gomorra”. Piosenkarz sesję przełożył na późniejszy termin. Po tym co zobaczył i usłyszał nie był w stanie śpiewać w tym dniu swoich słodkich popowych piosenek o miłości.

CAPTAIN BEYOND „Captain Beyond” (1972)

Brytyjski wokalista Rod Evans kojarzy się zdecydowanej większości fanom rocka przede wszystkim ze współpracy z zespołem Deep Purple, z którym nagrał trzy pierwsze albumy w latach 1968-1969. Wcześniej śpiewał w grupach The Horizons (do 1966 r.), oraz w MI5 przemianowanej później na The Maze (do 1968 r). W tej ostatniej występował też Ian Paice – późniejszy perkusista Deep Purple. Dwa lata później Evans spotkał się w Los Angeles  z byłymi członkami grupy Iron Butterfly: basistą Lee Dormanem i gitarzystą Larrym „Rhino”  Reinhardtem, oraz z Bobby Caldwellem – jeszcze do niedawna perkusistą zespołu Johnny Winter And niedocenianego Johnny’ego Wintera. Wokalista, pełen wiary i zapału wspólnie z wyżej wymienionymi kolegami stanął na czele formacji, którą nazwał CAPTAIN BEYOND.

CAPTAIN BEYOND na scenie. Od lewej: Rod Evans (voc), Lee Dorman (bg), Larry "Rhino" Reinhardt (g), Bobby Caldwell (dr)
CAPTAIN BEYOND na scenie. Od lewej: Rod Evans (voc), Lee Dorman (bg), Larry „Rhino” Reinhardt (g), Bobby Caldwell (dr)

Cała czwórka z takim bagażem doświadczenia muzycznego i estradowego mogłaby uchodzić za supergrupę. Nic z tego! W tym czasie muzycy (poza Rodem Evansem) czuli się bardziej jak zbiór przypadkowych ludzi, którzy nie bardzo wiedzieli, co mają ze sobą dalej robić. Iron Butterfly wyjałowił się sam z siebie i po prostu wyzionął ducha. Bobby Caldwell dość już miał widoku ciągle zaćpanego, pogrążającego się w heroinowym nałogu lidera i najzwyczajniej na świecie „dał nogę” szukając innego zajęcia. Bardziej ze znudzenia, aniżeli z wiary w sukces nowego projektu zaczęli wspólnie tworzyć. Zarejestrowany w hollywoodzkim Sunset Studios materiał ukazał się na rynku w lipcu 1972 roku. O dziwo, album okazał się dość niezwykły i zaskakująco dobry! Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to być może jeden z najlepszych hard-prog-rockerów tamtej epoki wydany w Stanach! Znajdziemy tu zarówno świetne hard rockowe riffy, progresywne połamańce, jak i dużą dawkę psychodelii. Muszę przyznać, że jak na początek lat 70-tych to bardzo stoner rockowy album. Nic dziwnego, że zachwycał się nim po latach frontman Monster MagnetDave Wyndorf – jedna z najważniejszych postaci tej sceny. Inspiracje Evansem i spółką słychać szczególnie na pierwszych dwóch krążkach Monster Magnet. Można sprawdzić.

Album "Captain Beyond"
Album „Captain Beyond” (1972)

Chociaż album zawiera trzynaście kompozycji, to jego długość wynosi zaledwie 35 minut, a czas trwania większości nagrań waha się między jedną, a trzema minutami. Z pozoru wygląda to dość dziwnie, ale kiedy słucha się płyty, nie zwrócimy na to zbytniej uwagi. Łączą się one bowiem ze sobą tworząc płynne, dłuższe kompozycje. Wszystko brzmi bardzo naturalnie i przejrzyście. Pierwsza, złożona z trzech pierwszych utworów, kilkuczęściowa suita pojawia się już na otwarcie. „Dancing Madly Backwards (On A Sea Of Air)” sama w sobie jest już mocno rozbudowana, oparta na kilku różnych riffach, z długą gitarową solówką. Słuchając śpiewu Evansa trudno nie doszukiwać się analogii chociażby z „The Shades Of Deep Purple”. Wprawdzie brakuje tu tych soczystych hammondowych brzmień Jona Lorda, ale pozostawiona przestrzeń zostaje zapełniona gitarą Reinhardta. Ostre riffowanie płynnie przechodzi w „Armworth” zbudowanych na tych samych riffach, ale zagrane łagodniej. Jeszcze łagodniej robi się w „Myopic Void”, w którym brzmienie zbliżone jest do Pink Floyd, choć pod koniec robi się znowu ostrzej, kiedy wraca główny riff.

Rod Evans
Rod Evans

Dwa utwory zapadły mi w pamięć już po pierwszym kontakcie z tym krążkiem. Są to „Mesmerization Eclipse”„Raging River Of Fear” – przy czym ten pierwszy to prawdziwy hit. Prosty, jednostajny riff, który wwierca się w głowę i pozostaje w niej na długo.Wydany na singlu przy odpowiedniej promocji mógłby stać się wielkim przebojem. W tym drugim Evans wyszedł poza swój schemat i pozwolił sobie „pobuszować” w nieco hendrixowskiej manierze wokalnej. Co więcej, wraz z ostrą gitarą i gęstą perkusją a la Mitch Mitchell daje się zauważyć fascynację albumem „Electric Ladyland”.

Zespół daje sobie radę także w bardziej lirycznych, stonowanych fragmentach, jak intro do „Thousand Days Of Yestedays” czy „As  The Moon Speaks”. Najwięcej zmian motywów przynosi ostatni zestaw utworów, w skład którego wchodzi aż pięć kompozycji. To tu najbardziej daje o sobie znać psychodeliczne usposobienie muzyków z CAPTAIN BEYOND. Jakby nie było, wszak część zespołu to muzycy słynnego Iron Butterfly. Zresztą Reinhardt nie ogranicza się do sztywnego, konkretnego grania. Tu i ówdzie potrafił stworzyć odpowiedni nastrój, a sięgając do psychodelicznej spuścizny był bliżej brytyjskim dokonaniom, aniżeli amerykańskim. Jego partie nie przynudzają, muzyka zespołu jest wyważona, a partie wokalne Roda Evansa nawet w momentach lirycznych brzmią ciepło zarówno w liniach przewodnich jak i chórkach. Zdając sobie sprawę ze swoich własnych ograniczeń warsztatowych, po części również kompozytorskich, debiutancki album kwartetu okazał się dziełem bardzo interesującym, przynoszącym ponad dwa kwadranse ciekawej i rozpędzonej muzyki. Jest tym, co astrofizycy nazywają wyjątkową i niepodzielną osobliwością – sonitowy meteoryt, lub kometa widoczne tylko raz na sto lat niosące słuchacza wśród kilku muzycznych układów gwiezdnych. I choć nie ma tu przeboju na miarę „Hush” Deep Purple, czy „In-A-Gadda-Da-Vida” Iron Butterfly to całość zasługuje na uznanie i szczególną uwagę fanów rocka!

Rod Evans po wydaniu drugiej płyty CAPTAIN BEYOND zatytułowanej „Sufficiently Breathles”(1973), całkowicie zmienił swoje życie. Porzucił karierę muzyka i przez kilka lat pracował w szpitalu jako sanitariusz. Było o nim cicho, aż do 1980 roku, kiedy to namówiony przez chciwych menadżerów-oszustów, zebrał muzyków sesyjnych i ruszył w trasę jako… The New Deep Purple. Skończyło się na wielkim skandalu i sądem, który przyznał prawowitym członkom grupy odszkodowanie w wysokości 627 tys. dolarów! Wokalista stał się w ciągu jednego dnia bankrutem.

Co porabia dzisiaj Rod Evans – nie wiadomo. Krążyły pogłoski, że pracował w różnych miejscach – na stacji benzynowej, czy też w gospodarstwie zajmującym się hodowlą psów. Podobno, kiedy Larry Reinhardt zaproponował mu reaktywację CAPTAIN BEYOND odrzucił tę propozycję. Teraz, cztery lata po śmierci „Rhino” nie ma już szans na powrót zespołu w oryginalnym, pełnym składzie…

Urodzeni w cieniu głębokiej purpury: WARHORSE

Urodzić się i tworzyć swoją muzykę w cieniu Deep Purple nie było łatwe, a taka właśnie etykietka przylgnęła do grupy WARHORSE, która wydała tylko dwie płyty: „Warhorse” (1970) i „Red Sea” (1972). Nie bez powodu, gdyż liderem grupy był Nick Simper, były basista oryginalnego składu Deep Purple, który po wydaniu z nimi pierwszych trzech albumów: „Shades Of Deep Purple”, „The Book Of Taliesen” i  „Deep Purple” z powodu personalnych nieporozumień w lipcu 1969 roku musiał opuścić zespół. To był naprawdę udany okres dla zespołu, z tymi psychodelicznymi klimatami wzbogacone ciężkim organowym brzmieniem. To właśnie na debiucie znajduje się najlepsza w historii wersja „Hey Joe” oraz niesamowita psychodeliczna przeróbka beatlesowskiego „Help”. Nie ukrywam, że wszystkie one, nieco odmienne od późniejszych purplowskich klasyków, należą do  moich ulubionych w całej  obszernej dyskografii grupy. Może też i dlatego takim samym sentymentem traktuję obie płyty WARHORSE. Bo tak naprawdę problem z muzyką rockową lat 60/70 polegał na tym, że tej BARDZO DOBREJ było dużo. O tej naprawdę DOBREJ, również stojącej na wysokim poziomie, czasem się zapomina. Mimo, że zespołowi nie udało się zaistnieć w muzycznej pierwszej lidze , pamięć o nim wymaga regularnego odkurzania. Zapewniam, że warto!

"Warhorse" (1970)
„Warhorse” (1970)

Debiutancka płyta o wszystko mówiącym tytule „Warhorse” została zarejestrowana w londyńskim Trident Studios. W tym czasie było to najlepiej wyposażone studio nagraniowe na Wyspach mogące poszczycić się ośmiośladowym urządzeniem nagrywającym, podczas gdy konkurencyjne Abbey Road Studios posiadało tylko czterościeżkowy sprzęt. Tak na marginesie dodam, że nagrywali tu tacy wykonawcy jak The Beatles (na pierwszy „ogień” poszedł singiel z  piosenką „Hey Jude”), The Rolling Stones, Queen, Yes, Thin Lizzy, Genesis, Bee Gees… Łatwiej chyba wymienić, kto tu nie gościł.

WARHORSE> Od lewej:Ashley Holt, Mac Poole, Ged Peck, Frank Wilson, Nic Simper.
WARHORSE> Od lewej:Ashley Holt, Mac Poole, Ged Peck, Frank Wilson, Nic Simper.

W skład zespołu, oprócz Nicka Simpera , oraz perkusisty Malcolma „Mac” Poole’a (wcześniej zastąpił Cozy Powella w Big Bertha, a potem odrzucił propozycję grania w Led Zeppelin) znaleźli się muzycy raczej mało znani. Byli to: gitarzysta Ged Peck, klawiszowiec Frank Wilson, oraz Ashley Holt – jak się potem okazało świetny wokalista. Już otwierający album nagranie „Vulture Blood” jest, co tu ukrywać, świetne. Spokojne, trwające minutę organowe intro gładko przechodzi w sprawny riff. Głos wokalisty jest szorstki, typowy dla dla brytyjskiej muzyki hard rockowej z tamtego okresu. Jest tu również piękna, choć przykrótka, solówka gitarowa. W jej pierwszej części gitara wspomagana jest przez organy i muszę przyznać, że brzmi to bardzo przyjemnie. Gdy gitara ma już chwilę wyłącznie dla siebie – pokazuje się nam z jak najlepszej strony. Ta piękna solówka przypomina brzmienia gitar amerykańskich muzyków pokroju Joe Cipolliny z Quicksilver Messenger Service, czy Jamesa Gurley’a z Big Brother And The Holding Company. Motywem marszu rozpoczyna się „No Chance”, z którego wyłania się gitarowy riff, a po nim tym razem rzewnie zawodzący wokal, gdyż piosenka jest o uczuciu i kobiecie. Kończą to wszystko pięknie zagrane solówki na organach i gitarze. Co prawda niektórzy czepiają się mówiąc, że nie porywają one tak jak powinny,  jak dla mnie – brzmią bardzo przyjemnie. Poza tym są tak kapitalnie  dopasowane do pozostałych utworów, że bardzo dobrze współtworzą ciężkawy klimat albumu. Motyw marszu pojawia się także w „Burning” zaś „St. Louis” może być przykładem rasowego, rockowego przeboju. W „Ritual” wykorzystany został identyczny riff, jak w purplowskim „Wring That Neck”. Nawiasem mówiąc Ged Peck brzmi tu bardzo podobnie do Ritchiego Blackmore’a. Ta kompozycja wraz z „Woman Of The Devil” spokojnie mogłyby zrobić karierę na jednym z albumów drugiego składu Deep Purple. Całość kończy najdłuższy , trwający blisko dziewięć minut, protest song „Solitude”. Moim zdaniem cudowny i zdecydowanie najlepszy utwór na płycie. Z bardzo przestrzennym brzmieniem i momentami cudownie łkającą gitarą. Tym utworem zespół WARHORSE otwierał też drzwi swemu drugiemu albumowi „Red Sea” który ukazał się dwa lata później, w 1972 r.

"Red Sea" (1972)
„Red Sea” (1972)

Myślę tu o kompozycji kończącej cały album, czyli o „I (Who Have Nothing)” utrzymanej w tym samym klimacie co „Solitude”. Epickie brzmienie, poruszający wokal wspomagany chórkami, świetna gra sekcji rytmicznej i doskonała współpraca klawiszy z gitarą. Trzeba w tym miejscu jednak zaznaczyć, że na „Red Sea” nowym gitarzystą został Peter Parks, który zastąpił Pecka. Album przynosi siedem kompozycji i tak jak w przypadku debiutu wydaje się kontynuować stylistykę „In Rock” w połączeniu z tradycją pierwszych trzech albumów Deep Purple. Ba! Wielokrotnie spotkałem się z opinią (którą, tak na dobrą sprawę nie do końca podzielam), że te dwie płyty są o niebo lepsze od pierwszych nagrań Deep Purple. Psychodeliczne klimaty, z mniej lub bardziej słyszalną inspiracją spod znaku Vanilla Fudge wzbogacone ciężkimi organami współpracującymi z gitarą solową, dobra sekcja rytmiczna, charakterystyczny brytyjski wokal. Czyż trzeba po hard rocku oczekiwać czegoś więcej? Niekiedy sobie myślę, że gdyby obie te płyty ukazały się troszkę wcześniej, kto wie jak potoczyłyby się losy i kariera zespołu. I czasami nasuwa mi się myśl, że gdyby nie było Deep Purple byłby zapewne zespół WARHORSE. I to oni być może zrobiliby wielką karierę. Mimo wszystko wysiłek Nicka Simpera nie poszedł na marne –  pozostawił nam kawał naprawdę DOBREJ muzyki, do której warto wracać!

QUICKSILVER MESSENGER SERVICE „Happy Trails” (1969)

QUICKSILVER MESSENGER SERVICE pomimo, że należeli do tzw. świętej trójcy brzmienia San Francisco byli grupą stosunkowo najmniej znaną obok dwójki pozostałej czyli Grateful Dead i Jefferson Airplain. Zaczynali w 1965 roku i jak sami wyjaśniali, w obawie przed komercjalizacją, pozostawali dość długo bez kontraktu płytowego. Pomimo prawdziwego boomu na psychodelicznego i „zakwaszonego” rocka swój debiutancki album zatytułowany „Quicksilver Messenger Service” wydali dopiero trzy lata później. Najpóźniej ze wszystkich gwiazd hippiesowskiego ruchu. Choć album był bardzo przyzwoity, to dopiero bajkowe dźwięki gitar eksplodowały w pełni na ich drugim krążku „Happy Trails” wydanym w 1969 roku. Swoją działalnością zespół uosabiał etos muzycznego lata w San Francisco. I tak jak członkowie Grateful Dead i Jefferson Airplain muzycy z QUICKSILVER cenili sobie ponad wszystko bezpośredni kontakt z publicznością.

Zespół powstał w latem 1965 roku w „narkotycznej atmosferze” San Francisco. Basista David Freiberg oraz gitarzysta John Cipollina wywodzili się z domów o dużej kulturze muzycznej, sami grali na instrumentach muzycznych od wczesnego dzieciństwa. David Freiberg przez dwanaście lat zgłębiał tajniki gry na skrzypcach, zaś w szkolnej orkiestrze grał na altówce. Matka Johna Cipolliny, córka znanego pianisty Jose Iturbiego, robiła wszystko, by syn poszedł w ślady dziadka. Ten wziął jednak do ręki gitarę i już jej nie oddał. Obaj wkrótce uciekli z przesyconych intelektualną atmosferą, oraz wypełnionych muzyką klasyczną domów rodzinnych. Kiedy poznali się w kalifornijskim miasteczku Sausalito postanowili założyć zespół. Dołączyli do nich wkrótce: gitarzysta Dino Valenti i Jim Murray, który grał na harmonijce ustnej i jak wszyscy pozostali śpiewał. Początkowo jako zespół typowo gitarowy grali prostego archaicznego bluesa, ale pierwsza płyta przynosiła zupełnie inny wizerunek grupy, zafascynowanej własnymi umiejętnościami, magią kolektywnej kreacji. Wystarczy posłuchać 7-minutowego, zainspirowanego kawałkiem Dave’a Brubecka „Gold And Silver” albo 12-minutowego „The Fool” – pełen gitarowy odjazd! Tak właśnie powinien grać zespół Grateful Dead (gdyby legenda dorównywała rzeczywistości). Zanim płyta została nagrana, Valenti za posiadanie narkotyków trafił do więzienia, a jego miejsce zajął Gary Duncan, natomiast Murray wyjechał na Hawaje, by tam zgłębiać naukę gry na sitarze. Do zespołu dołączył perkusista Greg Elmore i to w takim ostatecznie składzie został nagrany i tak znakomicie przyjęty debiut. Ale najsłynniejszym albumem w dyskografii QUICKSILVER jest wspomniany „Happy Trails” który ukazał się w marcu 1969 roku.

QUICKSILVER MESSENGER SERVICE "Happy Trail" (1969)
QUICKSILVER MESSENGER SERVICE „Happy Trail” (1969)

Okładkę albumu w stylu country & western zaprojektował George Hunter. Niech jednak nikogo nie zmyli ten projekt, gdyż na płycie nie znajdziemy nic, co mogłoby przypominać muzykę country rodem z Nashville. Aczkolwiek tytułowy „Happy Trails” to kawałek typowo westernowy, ale o tym potem.

W encyklopedii Hardy’ego i Lainga znajdziemy opinię, że „…najwspanialsze gitarowe nagranie w historii rockowej fonografii utrwalono na płycie grupy Quicksilver 'Happy Trails’ „. Zapewne jest w tym zdaniu dużo przesady, choć uczciwie przyznać trzeba, że w tamtych czasach był to jeden z najlepszych albumów acid rocka! Całość materiału została zarejestrowana podczas koncertu w Fillmore East i Fillmore West, gdzie zespół często tam grywał. Brak jednak na tym albumie okrzyków, braw i aplauzu publiczności, bowiem materiał został potem poddany obróbce technicznej i reakcje zgromadzonych widzów zostały wymazane. Tak więc mamy do czynienia ze studyjną płytą koncertową. O ironio – jedną z najlepszych w historii!

Pierwszą stronę czarnego krążka zajmuje jeden wielki jam session „Who Do You Love?” przywołujący ponoć ducha pierwszych koncertów grupy. Ta ponad 25-minutowa suita (podzielona na sześć części), która oryginalnie była dłuższa o dwie minuty, została skrócona przez wytwórnię  Capitol ze względu na ograniczoną pojemność winylowego nośnika. Szkoda, że większość uciętej muzyki pochodziła z solówki Duncana, z części zatytułowanej  „When You Love”. Ten gigantyczny kawałek to cover znanego utworu Bo Didleya z 1958 roku. Nawiasem mówiąc utwór ten był w przeszłości i jest do dziś chętnie grany i przerabiany przez dziesiątki grup i wykonawców. W przypadku QUICKSILVER utwór nie jest wierną kopią oryginału, momentami nawet w ogóle go nie przypomina. I nie chodzi tu tylko o czas jego trwania ( w wykonaniu Bo Didleya trwał 2 minuty i 18 sekund) – tu mamy nieskończone i przeciągające się pochody gitarowe pełne improwizacji. Podzielony na części spinają go klamrą najbardziej zbliżonymi do oryginału otwierające i zamykające  „Who Do You Love Part 1.” „Who Do You Love Part 2”. A pomiędzy nimi mamy w kolejności: „When You Love” (z jazzowym solem gitarowym Gary’ego Duncana i wspomagającym go rockowo Johnem Cipollino); „Where You Love” (odjazd w stronę acid rocka), „How You Love” (pełne efektów gitarowych z doskonale współpracującą sekcją rytmiczną) i „Wich Do You Love” (popis basisty Davida Freiberga).

Tył okładki
Tył okładki

Drugą stronę płyty otwiera „Mona”, następny kawałek z repertuaru Bo Didleya, oraz dwie kompozycje Duncana „Maiden Of The Cancer Moon” oraz instrumentalny i genialny według mnie „Calvary”. Płytę zamyka króciutki, zaledwie 1,5-minutowy, tytułowy „Happy Trails” Ciekawy cover utworu, który na potrzeby telewizyjnego show zaśpiewała amerykańska aktorka i piosenkarka Dale Evans do spółki ze swym mężem Royem Rogersem w latach 50-tych.

Quicksilver Messenger Service. Stoją od lewej: Gary Duncan, John Cipollina, Greg Elmore, David Freiberg.
Quicksilver Messenger Service. Stoją od lewej: Gary Duncan, John Cipollina, Greg Elmore, David Freiberg.

Niedługo po nagraniu tej wybitnej płyty niestety zespół musiał opuścić Gary Duncan, który za posiadanie narkotyków  został zatrzymany i osadzony w areszcie. Następne płyty nagrywane przez QUICKSILVER nie miały już w sobie tej czarującej hippiesowskiej magii acid rocka. Duncan  wrócił do grupy, ale nie było już w niej ani Cipolliny, ani Freiberga. Liderował teraz jej Dino Valenti, któremu skończyła się więzienna odsiadka. Zespół zaczął jednak przegrywać walkę o słuchaczy z takimi nowymi grupami jak  Country Joe & Fish i Big Brother And Holding Company z Janis Joplin, które zawiesiły poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie. Trudno było im przebić się przez taką zaporę jaka została wyznaczona przez kapele z kręgu San Francisco Bay Area. Nie mniej uważam, że przynajmniej dwie pierwsze płyty tej legendarnej, amerykańskiej grupy każdy fan psychodelii powinien posiadać w swoich zbiorach.

 

REFUGEE „Refugee” (1974)

Mogę śmiało stwierdzić, że REFUGEE  pozostawił po sobie jedną z ważniejszych progresywnych płyt lat 70-tych. W chwili wydania przeszła ona bez echa, a sama grupa po zagraniu dosłownie kilku koncertów zniknęła na wieczność z pola widzenia bez szansy na reaktywację. I pewnie polscy fani obeszliby się smakiem i nie usłyszeliby tej płyty, gdyby nie jak zwykle nieoceniony w tych przypadkach Piotr Kaczkowski, który udostępnił ją słuchaczom na antenie radiowej „Trójki”.  O posiadaniu oryginalnej płyty w tym czasie nie było co marzyć, więc taśma szpulowa z zapisem mono (stereo do radia przyszło dopiero później) z jej niestety kiepską jakością pieczołowicie przechowywana była przeze mnie latami. Taki muzyczny biały kruk zapisany na niemieckiej taśmie firmy  ORWO. Wspominam to teraz z pewnym rozrzewnieniem. Pewnie gdyby moi synowie posłuchali dzisiaj tych, co tu ukrywać, bardzo kiepskich pod względem jakości technicznej monofonicznych nagrań, to mina by im zrzedła. Ale to tak na marginesie.

REFUGEE został założony w styczniu 1974 roku przez Lee Jacksona (bg, voc) i Briana Davisona (dr) czyli sekcję rytmiczną The Nice, która rozwiązała się po nagraniu pięciu albumów, oraz przez świetnie zapowiadającego się szwajcarskiego pianistę, byłego członka jazz rockowej grupy Mainhorse, Patricka Moraza. Jak widać trio nie miało w składzie gitarzysty i choć dzisiaj wydaje się to nieprawdopodobne, formacja radziła sobie bez gitary znakomicie. Bo tak naprawdę REFUGEE to przede wszystkim obraz niezwykłych umiejętności Moraza. To dzięki niemu płyta brzmi bardzo bogato. Muzyk zagrał chyba na wszystkich dostępnych wówczas instrumentach klawiszowych. I to jak zagrał!

REFUGEE " Refugee" (1974)
REFUGEE ” Refugee” (1974)

Styl  REFUGEE zdefiniować można jako klasyczny rock progresywny z wieloma odniesieniami do muzyki klasycznej z niewielką domieszką jazzu. Punktami kulminacyjnymi albumu są oczywiście dwie znakomite, wielowątkowe suity: „Grand Canyon Suite”„Credo” – dowód na instrumentalną wirtuozerię całej trójki, nieszablonowe rozwiązania harmoniczne, niezwykle gęste i intensywne brzmienie. Na początek mamy jednak Motylka, czyli „Papillion”, który wyraźnie nawiązuje do Lotu trzmiela Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Ten sam pomysł i równie genialne wykonanie! W „Someday” jest już trochę poważniej, momentami patetycznie, ale granie jest całkiem fajne (klawisze), z pięknie brzmiącą perkusją i prostym tekstem wyśpiewanym przez Lee Jacksona.  Oto porywający dowód, jak nie wchodząc w strefę banału i powtarzalności stworzyć 5-minutową perełkę o symfonicznym wizerunku, podniosłym nastroju i o urzekającej melodyce. A zaraz potem przychodzi moment na opus magnum tej płyty: szesnastominutowy „Grand Canyon Suite”.

„Wzbijemy się ponad ściany kanionu, by potem jak orzeł weń zanurkować, by lecieć przez kanion na skrzydłach snu i ujrzeć jak rzeka hucząc i grzmi, niknie w przepaści ścian Wielkiego Kanionu…”

Niewiarygodna jest moc tej suity! Trzech muzyków, przy wsparciu oszczędnych jak na tamte czasy środków technicznych, tworzy cały wachlarz tonów, figur rytmicznych, linii melodycznych, intensywnego i gęstego brzmienia sprawiających wrażenie nie tria, ale dzieła wieloosobowego zespołu.  Jest tu wszystko co każda progresywna suita powinna mieć. Podniosłe intro i powoli budowane napięcie na instrumentach klawiszowych są przygrywką dla szalonego lotu przez kanion. Patrick Moraz gra po prostu fenomenalnie! Tak, jakby urosło mu dodatkowo kilka par rąk! Sekcja rytmiczna też nie odstaje, a nerwowa pulsacja basu i perkusji przygotowuje nas do szalonych powietrznych ewolucji. Każdy z muzyków w doskonały i perfekcyjnie uporządkowany sposób umieścił tu swoje dźwięki. Lee Jackson wyjaśnił skąd wziął się pomysł na ten rozbudowany utwór: „Pewnego dnia oglądaliśmy mapę Arizony i zaczęliśmy marzyć o Wielkim Kanionie. Wydawało nam się, że jest to miejsce pełne romantyzmu. Przyszedł nam na myśl ptak szybujący nad tym olbrzymim wąwozem, więc spróbowaliśmy skomponować muzykę, która wyobrażałaby jego swobodny lot. Pragnęliśmy wywołać wrażenie wznoszenia się, nurkowania i wirowania w powietrzu”. Niesamowite, że te zamierzenia udało się zrealizować i przez cały utwór słuchacz otrzymuje okazję odbycia podniebnej podróży emocjonalnej, urozmaiconej, zmiennej i zależnej od „podmuchów wiatru”. Tak jak ten ptak poprzez genialne partie klawiszy unosimy się w kierunku bezchmurnego nieba, by poddać się sile powietrznych prądów. Muzyka działa tak sugestywnie, że czujemy się Ikarem przestworzy.

Patrick Moraz
Patrick Moraz

Po takiej dawce adrenaliny chwilę wytchnienia daje „Ritt Mickley” swego rodzaju żart słowny i muzyczny. Słowny, gdyż szwajcarski muzyk ponoć tak wymawiał angielskie rythmically, zaś muzycznie to funkujący jazz, który nieźle buja. Brzmi świetnie. Ja to kupuję!

Podobnie bogaty, rozległy, o zmieniającej się fakturze jak „Grand Canyon Suite” jest najdłuższy na płycie utwór „Credo”. Udany mariaż partii klasycznego fortepianu z wytworami techniki w postaci syntezatorów mooga. Po instrumentalnym wstępie Jackson dzieli się refleksjami na temat życia i śmierci i jeśli chodzi o warstwę tekstową to chyba najlepsza część płyty.

„Wierzę w szaleństwo i okręty płynące w mrok. I ciągle wierzę w miłość, jak dziecko w św. Mikołaja…” – stłumionym głosem śpiewa Lee, który zarazem obwieszcza swoje credo.

Ale to, co robi Moraz przerasta wszelkie wyobrażenie. Monumentalne brzmienie jego instrumentów dosłownie wbija w ziemię, a szybkość z jaką przeplatają się poszczególne pasaże przyprawia o ból głowy! Gdy do klawiszy dołączają bas, oraz wyrafinowana intensywność perkusji, dzieło nabiera pędu, potęgi. A gdy w okolicy szóstej i pół minuty Patrick Moraz wprowadza genialne organy, a po ich partiach wchodzi wokal, wtedy nic już nie uchroni mnie od cierpnięcia skóry na całym ciele. Słuchając tylko tego fragmentu, geniusz autorów opanuje każdy intelekt.  Niesamowita kumulacja emocji! Aż dziw, że nie eksplodowały wówczas organy Katedry Św. Albana na których nagrywano część partii.

W tym właśnie momencie zdajemy sobie w pełni sprawę, dlaczego ten album jest tak bezcenny dla każdej kolekcji. Dlaczego jego japońskie i koreańskie wydania zarejestrowane na płytach kompaktowych pokryte 24-karatowym złotem przez wiele lat były dla przeciętnego zjadacza chleba niedostępne ze względu na szokującą cenę:  ponad 100$!? Przypomnę, że europejskie wydanie na CD ukazało się dopiero w 2006 roku. Odpowiedź jest jedna: to nie jest muza popularna, bijąca się o miejsca na listach przebojów i rankingach, do tego wydana w  skromnym nakładzie. To muzyka, która oparła się wszelkim stylistycznym zawieruchom, rockowym rewolucjom, dalej lśni jak diament, nic nie tracąc ze swej magii i klimatu.

Po rozpadzie grupy Lee Jackson Brian Davison praktycznie dali sobie spokój z graniem. Dopiero w 2002 roku wspólnie z Keithem  Emersonem reaktywowali grupę The Nice i to tylko na kilka okazjonalnych koncertów. Co ciekawe, gościnnie na gitarze wspierał ich wówczas Dave Kilminster, czyli Lemmy z Motorhead. Patrick Moraz w sierpniu 1974 roku zastąpił Ricka Wakemana w grupie Yes, nagrywając z nią wyśmienity album „Relayer” z genialnymi partiami solowymi instrumentów klawiszowych w „Gates Of Delirium”. Potem przeszedł do The Moody Blues. Nagrywał też solowe płyty (w sumie wydał ich piętnaście!) z których ostatnia, „Change Of Space” ukazała się w 2009 roku. Ale to już inna bajka…

Płyta „Refugee” to jeden z kamieni milowych artyzmu progresji. Dobrze ją mieć na wyciągnięcie ręki w swej płytotece. I wstyd jej nie znać. Po prostu kanon i tyle…

RARE BIRD „As Your Mind Flies By” (1970)

Paradoksem jest to, że grupa RARE BIRD w pewnych kręgach określana jest przymiotnikiem kultowa, z drugiej zaś strony to jeden z najbardziej niedocenionych  zespołów rocka progresywnego z początku lat 70-tych! Ich druga w dyskografii płyta „As Your Mind Flies By” jest jedną z najbardziej porywających płyt w historii rocka. W epoce zbierania przeze mnie winyli była jedną z tych, która spędzała mi sen z oczu, którą pragnąłem i koniecznie chciałem mieć w swej płytotece. Co tu dużo mówić – byłem w tym albumie po prostu zakochany! Graficznie dość ubogi. Z niebieskim tłem okładki, na której wyeksponowano nazwę grupy, a pod nią małym drukiem tytuł. Żadnego rysunku, grafiki, czy zdjęcia. Zupełny minimalizm. Zdobycie go w tamtym czasie w naszym kraju graniczyło z cudem. Na tzw. giełdach płytowych jeśli już się pokazał jakiś pojedynczy egzemplarz znikał w mig za bardzo duże pieniądze. „Rzadki ptak(rare bird) był więc absolutnym rarytasem płytowym.

Strona "A" winylowej płyty  "As Your Mind By Flies" (1970)
Strona „A” winylowej płyty „As Your Mind By Flies” (1970)

Brzmienie tego pochodzącego z Birmingham zespołu w całości oparto na instrumentach klawiszowych: organach Hammonda, elektrycznym pianinie i syntezatorach. Nawet sekcja rytmiczna, czyli bas i perkusja, był schowana. Liczyły się tylko klawisze. Absolutny brak gitar, zero dźwięków elektrycznych strun! W czasach gdy kreatorem brzmienia muzyki rockowej była gitara skład instrumentalny grupy wydał się więc co nieco egzotyczny. W sumie już ten banalny wyróżnik zmienia całkowicie możliwość kształtowania brzmienia, choć nie sądzę, aby słuchacze natychmiast połapali się , że w gęstej kurtynie generowanych dźwięków brakuje tych gitarowych. Mnie to osobiście nie przeszkadza. Przeciwnie!  Intryguje, że muzycy mieli pomysł na innowacyjne podejście do uprawianej sztuki. Jeśli ktoś kocha instrumentalne pasaże spod znaku ELP, Procol Harum, czy The Nice będzie zachwycony. Oczywiście podporządkowanie brzmienia wyłącznie panowaniu klawiszy byłoby niesprawiedliwością. Bez Steve’a Goulda, świetnego basisty i charyzmatycznego wokalisty, oraz Marka Ashtona zasiadającego za zestawem bębnów, legenda RARE BIRD nigdy nie ujrzałaby światła dziennego.

RARE BIRD "As Your Mind Flies By" (1970)
RARE BIRD „As Your Mind Flies By” (1970)

Płytę otwiera spokojny, powolny „What Do You Want To Know”. Zaczyna się jak organowa ballada z piękną melodią, z mocarnym głosem Goulda i delikatną chrypką (stąd jego nietypowa barwa), z kaskadami uderzeń perkusyjnych i gitarą basową „porażającą” w swych frazach swoją nieśmiałością. Po chwili kompozycja przechodzi do fazy drugiej, psychodelicznej, nabiera dynamiki, w której pasaże organowe sprawiają wrażenie partii solowej gitary, choć to oczywiście złudzenie. Myślę, że przeciętny słuchacz pewnie nie zwróci nawet uwagi na brak gitary w tym nagraniu. „Down On The Floor” to krótka miniatura w klimacie baroku, kojarząca się z koncertami muzycznymi Bacha z użyciem nierockowego instrumentu jakim jest szpinet. Uwielbiam tę klawesynową stylizację i depnięcie instrumentów klawiszowych pod sam koniec utworu. Tylko dwie i pół minuty, ale jak zagrany! Elegancja i arystokratyczna dostojność stylu. Całkowita zmiana klimatu następuje w „Hammerhead”. Zespół pokazuje, że jak chce przygrzać na Hammondach to może! No i grzeje, aż miło! Mimo braku gitary utwór brzmi klasycznie hard rockowo na dodatek wprowadzając przed upływem trzeciej minuty przestrzenne elementy psychodelii. Pierwszą stronę tradycyjnego, czarnego winyla kończy „I’m Thinking”. Wokal Goulda zbliża się w wielu miejscach do krzyku, kształtując swoją partią wyśmienitą melodię, a na „tronie” zasiadają niezmiennie Hammondy. Panowie Graham FieldDavid Kaffinetti stanowili naprawdę zgrany duet, jak trzeba grające unisono, ale potrafiące się też przerzucać partiami solowymi. I to w tym nagraniu wspaniale to słychać. Na sam koniec zespół przygotował słynną suitę „Flight”.

W erze lat 70-tych prawie każdy szanujący się skład stawiał sobie ambitne zadanie skomponowania i wykonania utworu o zasięgu rockowej suity. Tę muzyczną formę promowali najwięksi tamtych czasów: Yes, Emerson Lake & Palmer, Van Der Graaf Generator, Pink Floyd. Nie mogli się jej oprzeć także wykonawcy, którzy raczej nie kojarzą się z tak obszernymi opracowaniami. Na myśl nasuwają mi się tu takie zespoły jak Uriah Heep (z 16-minutowym „Salisbury” z 1970 r), UFO (dwie rozbudowane formy z „dwójki” z 1971, z których tytułowy „Flying”, trwający prawie 27 minut, sprawił wówczas nie lada wyzwanie dla techników ze zmieszczeniem go na jednej stronie longplaya), czy Camel (trwający 13- minutowy „Lady Fantasy Suite” z 1974 r.). Ambitni młodzi 20-letni muzycy z RARE BIRD postanowili zmierzyć się z tak dużą kompozycją.

Grupa RARE BIRD. Od lewej Graham Field; Mark Ashton; Steve Gould; David Kaffiletti
Grupa RARE BIRD. Od lewej Graham Field; Mark Ashton; Steve Gould; David Kaffiletti

Suita „Flight” to kompozycja niezwykle złożona, podzielona na cztery różniące się między sobą części. Nie będę oryginalny: początek utworu po prostu wgniata w fotel! Perkusista nareszcie może pokazać co potrafi! Cała reszta zespołu także nie ociąga się i mknie wraz z nim. Po wejściu organów i wokalu kompozycja przeżywa liczne meandry poruszając się pomiędzy miarową i powolną romantyką a intensywną i burzliwą dynamiką.  Niesamowite wrażenie robią partie chóralne, orkiestrowe i brzmienie pełne przepychu. Żywiołowe organy, monumentalizm, genialna praca basu i perkusji, pomysłowe aranżacje, liczne improwizacje, zmienny rytm, ciągła rywalizacja fortepianu z organami konstruujących skomplikowane wariacje. Uff! Dużo się tu dzieje! Idźmy dalej.  W dziesiątej minucie kwartet serwuje niesamowite jazzowo-psychodeliczne kosmiczne odloty, by w 13-tej oddać się szaleńczemu rock and rollowi, przechodzący 1,5 minuty później w organową wersję „Bolera” Maurice Ravela! I znowu powracają chóralne śpiewy i patetyczne organy w finale. Suita „Flight” to prawdziwy lot w Kosmos dźwięków dostarczający nietuzinkowe przeżycia estetyczne i lokujący całe to przedsięwzięcie twórcze w kanonie progresji. Słuchając tych dźwięków wznosimy się wysoko ponad przeciętność tysięcy rockowych twórców

Osobiście uważam, że album „As Your Mind Flie By” jest najlepszym przykładem pracy twórczej zespołu, przynoszący jednorodny materiał, pozbawiony niewypałów, czyli słodkich piosenek ery big-beatu, jakościowo równy, bez najmniejszej chwili słabości. Muzycy wykazali niesamowity luz i radość z grania, zaś mistrzowskie opanowanie instrumentów pozwoliło im na improwizacyjne odjazdy i żonglowanie kreowanymi dźwiękami. To oznacza, że czuli się swobodnie i nie ograniczały ich żadne bariery formalne podczas tworzenia i nagrywania tej płyty. I pomyśleć, że RARE BIRD nie odniósł żadnego spektakularnego sukcesu pomimo, że ich sztuka nosi znak najwyższej jakości. Choć lata płyną album „As Your Mind Flie By” ciągle należy do rockowej arystokracji. Niespełna czterdzieści minut muzycznej uczty z samymi delikatesami, pionierskimi rozwiązaniami, potęgą brzmienia i perfekcją wykonawczą. Będący kiedyś dla mnie winylowym nieosiągalnym marzeniem, dziś do spółki z innymi płytami RARE BIRD jest on dumnym okazem domowej płytoteki. I rzadkim okazem pięknej rockowej płyty.

KHAN „Space Shanty” (1972)

Rock progresywny. Dużo można by pisać i długo tłumaczyć czym był i czym nadal jest ten styl muzyki rockowej. Idąc jak największym skrótem myślowym powiem, że jego ambicją było wzniesienie muzyki rockowej na wyższy poziom artystyczny, odcięcie się od infantylnej struktury trzyminutowej piosenki, wprowadzenie elementów innych gatunków, a tym samym poszerzenie granic rocka. Gatunek ten powstał na bazie rocka psychodelicznego w Wielkiej Brytanii, ale wkrótce rozpłynął się po całym niemal świecie. Brytyjscy dziennikarze muzyczni czasem złośliwie nadawali temu gatunkowi niewybredne nazwy przypisane konkretnemu krajowi w jakim grano tę muzykę. Był więc włoski spagetti rock, czy też niemiecki krautrock. Niezwykle istotną rolę w rozwój rocka progresywnego odegrała tzw. scena Cantenbury, zwana także brzmieniem Cantenbury. Tym dość nieprecyzyjnym, ale w sumie praktycznym terminem odnoszono się do wykonawców grających rock progresywny, rock awangardowy, jazz rock i psychodelię. Brzmienie Cantenbury osobiście kojarzy mi się także z organami Hammonda, skrzypcami, saksofonem, fletem i z pięknymi melodiami. Wywiodło się ono częściowo z miasta Cantenbury, w hrabstwie Kent w Anglii. O dziwo, brzmienie Cantenbury nie miało jednego niezmiennego, jednolitego brzmienia. Wciąż ewoluowało, rozwijało się. Ot choćby przykład grupy Soft Machine, która zaczynała jako zespół rockowy, a po odejściu jej lidera, Roberta Wyatta, stała się zespołem stricte jazzowym. Podobieństwa muzyczne też nie były takie oczywiste: Soft Machine bardzo różniła się od grupy Caravan, a obie bardzo różniły się od Henry Cow. Idźmy dalej; wielu znakomitych muzyków nie pochodziło z tego miasta. Wspomniany Robert Wyatt urodził się w Bristolu, David Allen był Australijczykiem, Soft Machine tak naprawdę powstała w Londynie, a Gong Davida Allena we Francji. Nie mniej wszyscy oni tworzyli w opozycji do komercyjnego Londynu, zachowując w ten sposób swoją artystyczną niezależność. Muzyczną scenę Cantenbury tworzyły, oprócz  wyżej wymienionych zespołów, także grupy takie jak Delivery, Matching Mole, National Healt, Hatfield And North, Egg, Gilgamesh i KHAN.

Steve Hiilage
Steve Hillage

Zespół KHAN istniał zaledwie kilka miesięcy, na przełomie lat 1971/1972. Założony został przez gitarzystę i wokalistę (studiującego jednocześnie historię i filozofię na Uniwersytecie w Cantebury) Steve’a Hillage’a występującego wcześniej w grupie  Uriel znanej też pod nazwą  Arzachel (patrz post z maja 2015 r) i perkusistę Pipem Pyle’m. Do składu dołączyli dwaj rozbitkowie z ostatniego wcielenia The Crazy World Of Arthur Brown: Nick Greenwood grający na basie i Dick Henningham na klawiszach. Skład ten nie przetrwał długo; wkrótce za bębnami zasiadł Eric Peachey, zaś za klawiszami stanął stary kumpel Hillage’a – Dave Stewart ze wspomnianej już formacji Uriel/Arzachel. Kwartet szybko zauważył producent płyt grupy Caravan – Terry King, który pomógł zespołowi uzyskać szybki kontrakt z Deccą. Muzycy ochoczo zabrali się do pracy czego efektem była wydana już wkrótce płyta „Space Shanty”. 

Khan "Space Shanty" (1972)
Khan „Space Shanty” (1972)

Na tym rewelacyjnym i klasycznym już dziś albumie znalazło się sześć długich rozbudowanych kompozycji, które określić można króciutkim podsumowaniem: kosmiczny klimat z mnóstwem instrumentalnych pasaży. Bo tak po prawdzie ta niezwykle interesująca muzyka nie jest łatwa do sklasyfikowania i do opisania. Miesza się tu jazz rock z hard rockiem i psychodelią. W zasadzie przy każdym numerze powinienem używać tych samych przymiotników typu świetne, obłędne, znakomite, bogate, powalające… 

Już otwierająca album tytułowa, rozbudowana kompozycja zawiera ciężkie riffy gitary i ostre solówki, długie klawiszowe pasaże, które słuchamy przemiennie. I chociaż wybijają się one na plan pierwszy, to warto zwrócić na doskonale współpracującą sekcję rytmiczną – mocna gra Peacheya i wyrazisty, głęboki bas Greenwooda nadają całości odpowiedniej dynamiki. Najdłuższy i najbardziej zapadający mi w pamięć „Driving To Amsterdam” (być może za sprawą chwytliwego refrenu) jest jednocześnie najbardziej „zakręconym” utworem na tej płycie. Z tym swoim „pokręconym” wstępem, z partią organów w stylu Petera Bardensa, z płynnymi przejściami w poszczególne części kompozycji, momentami przyspieszającego i nabierającego niezłego pędu. Jednak wszystko to zagrane jest z wielką kulturą wykonawczą, z zachowaniem odpowiedniej proporcji i bez przesadnych szaleństw. Są też wolniejsze fragmenty, jak choćby w „Straded” z prostą, łagodną melodią i zwrotkowo-refrenową strukturą. Zostaje to co prawda przełamane gdzieś w trzeciej minucie zakręconym gitarowym riffem – od tego momentu zaczyna się prog rockowa żonglerka różnymi tematami i motywami, by na koniec wrócić do piosenkowej prostoty. W warstwie brzmieniowej zdaje się być on zapowiedzią tego co za kilka lat tworzyć będzie Camel.

„Space Shanty” to bez wątpienia jeden z najciekawszych albumów, które nie zostały dostrzeżone w chwili wydania, a dziś mają status kultowych wśród poszukiwaczy takich zaginionych pereł sprzed lat. Oprócz chwalonej już sekcji rytmicznej muszę tu pochwalić Dave’a Stewarta, który świetnie wypełnił powierzone mu zadanie. Nie jest on wirtuozem pokroju Ricka Wakemana, czy Keitha Emersona, ale swoim brzmieniem organów umiejętnie „wypełnia” przestrzeń, którą mu pozostawiono, tworząc pozornie proste pasaże, charakteryzujące się jednak bogactwem bliskim czasom rocka progresywnego. Wielki szacunek także dla twórcy niemal całego materiału, Steve’a Hillige’a, który miał wówczas zaledwie 21 lat! Nie patrząc jednak w jego metrykę trzeba powiedzieć, że stworzył niezwykle dojrzałe dzieło tak pod względem brzmieniowy jak i  kompozycyjnym. Dzieło bogate w rozbudowane formy, ciekawe aranżacje i świetne melodie. Co prawda jeszcze nie słyszymy na „Space Shanty” jego w pełni rozwiniętego stylu gry gitarowego, ale już wkrótce – za sprawą solowych płyt jego geniusz ujawni się w całej okazałości. A przecież niewiele brakowało by ten artysta zamiast muzyce poświęcił się nauce.

PS. Dziękuję Panom: Pawłowi Pałaszowi i Pawłowi Horyszny za inspirację do napisania tego tekstu. Jestem Waszym fanem, a Wasze piękne pisanie o muzyce wzbogaca wyobraźnię i wiedzę, którą polecam gorąco wszystkim kochającym muzykę! 

Rockowa corrida z Hiszpanii.

Pierwsze nasze skojarzenia z Hiszpanią?  Oczywiście słońce i ciepły klimat, na pewno corrida, FC Barcelona i Real Madryt, fantastyczna Sagrada Familia, Don Kichot, Kolumb, oraz flamenco… Szybkie pytanie – szybka odpowiedź. A gdyby zapytać o hiszpański rock z lat 70-tych?  Podejrzewam, że tak szybkiej odpowiedzi raczej by już nie było. Przez lata panowania dyktatury generała Franco muzyka rockowa w tym kraju nie była mile widziana (skąd my to znamy?). Wszystko odmieniło się dopiero po jego śmierci w 1975 roku. Hiszpanie szybko nadrabiali stracony czas. Wiele ważnych i pięknych płyt ukazało się w latach 1975-79. To w tym czasie pojawiły się zespoły takie jak Bloque, Iceberg, Leno, Nu, Lisker, Rockelona, czy Zarpa Rock. Co ciekawe – ich albumy brzmiały tak jakby były wydane na początku dekady, choć na  świecie nikt już takiej muzyki nie nagrywał. Warto o tym pamiętać przeglądając stare płyty z Hiszpanii i nie sugerować się ich późnymi datami.

Jak już wyżej wspomniałem hiszpański rock na początku lat 70-tych prawie nie istniał. „Prawie” nie znaczy, że nie było go w ogóle, czego dowodem poniższe przykłady płyt wykonawców, po które sięgnąłem ze swej domowej płytoteki. Trzy albumy tak jak trzy atrybuty hiszpańskiej corridy bez których nie ma widowiska: rozjuszony byk, elegancki matador i wściekle czerwona płachta.Trzymając się chronologii, na początek grupa MAQUINA  z albumem „Why?”. Znawcy tematu twierdzą, że to pierwszy rockowy longplay wydany w Hiszpanii. Wcześniej lokalne grupy nagrywały tylko single.

MAQUINA "Why?" (1970)
MAQUINA „Why?” (1970)

Wielkim i oddanym fanem tego kwartetu z serca Katalonii, czyli z Barcelony, był sam Salvador Dali, któremu nawiasem mówiąc bardzo spodobała się okładka. Zresztą na jednym ze zdjęć w wydaniu kompaktowym legendarny malarz pozuje razem z zespołem! A ktoś kto wymyślił tego croissanta z wbitym w niego zegarkiem kieszonkowym musiał mieć wyobraźnię godną najwybitniejszych artystów. Efekt artystyczny jest zniewalający. Kocham tę okładkę, która może swobodnie funkcjonować bez muzyki.  Na przykład jako obraz na ścianie.

 Wracając do „Why?” –  chciałoby się z całych sił krzyknąć: „cóż to za fantastyczna płyta!” Krążek zawiera bezkompromisową dawkę soczystego, improwizowanego, niemal transowego heavy prog rocka z dźwiękiem mocno przesterowanych gitar (jedna z przystawką wah wah, druga z fuzzem!) i wszechobecnych organów. A wszystko to podlane i podane w psychodelicznym sosie. Oryginalny LP zawierał cztery nagrania. Otwiera go przepiękny „I Believe” z jazzową partią fortepianu i ciekawie grającą perkusją, choć tak na prawdę to właśnie fortepian nadaje rytm tej kompozycji. Obudowane to jest doskonałą improwizacją przesterowanej gitary do której podłącza się subtelna partia organów Hammonda. Urocze! Jednak głównym punktem albumu jest 25-minutowy, dwuczęściowy tytułowy kawałek nagrany ponoć na żywo w studiu, który teraz w wersji CD możemy wysłuchać bez cięcia w połowie! Długie, swobodne improwizacje, wyrastające z tradycji takich nagrań jak choćby „Interstellar Overdrive” Pink Floyd! Wszystkie instrumenty  pełnią role równorzędne – organy Hammonda i czarująca świetnym zastosowaniem efektu wah wah gitara, oraz po prostu fantastyczna sekcja rytmiczna. Zresztą perkusistę MAQUINA miała rewelacyjnego. Operujący mocnym uderzeniem Josep Maria „Tapi” Vilaseca nadaje tej muzyce dynamikę i przestrzeń, ale też niezbędną swobodę. Do kompaktowej reedycji, wydanej przez niezawodny szwedzki Flawed Gems (2015r.), dołączono sześć bonusów (kolejne, doskonałe 40 minut muzyki!) pochodzących z tej samej sesji nagraniowej, które w niczym nie ustępowało dużej płycie. A na dokładkę, jakby tego było mało dodano trzy nagrania z wczesnych, psychodelicznych singli. Z całego serca polecam ten album. Polowałem na niego długie lata i teraz jest on ozdobą domowej płytoteki.

Kilka lat temu to intuicja podpowiedziała mi, by kupić tę płytę. Bo przecież nic za nią nie przemawiało: ani szara okładka, ani tym bardziej nieco dziwna jak dla mnie nazwa grupy – PAN Y REGALIZ. Okazało się że to był trafny wybór. Ustrzeliłem prawdziwą perłę hiszpańskiego rocka progresywnego! Po czasie dowiedziałem się, że to jeden z najdroższych winyli w Europie – w idealnym stanie wart jest około 1500 euro!!! I z roku na rok jego cena rośnie!

Zespół PAN Y REGALIZ, tak jak i MAQUINA także  pochodził z Barcelony, a jego jedyny album, o wiele mówiącym tytule  „Pan y Regaliz” z 1971 roku to bez wątpienia najlepszy, progresywny album jaki kiedykolwiek powstał w Hiszpanii! I nie ma w tym cienia przesady.

PAN Y REGALIZ "Pan y Regaliz" (1971)
PAN Y REGALIZ „Pan y Regaliz” (1971)

Na początku 1970 roku , jeszcze jako Aqua del Regaliz,  nagrali dla lokalnej wytwórni Diablo singla. Po przyjęciu nowego perkusisty zmienili nazwę i wkrótce wydali swą jedyną płytę. Jak na rock progresywny wszystkie kompozycje (oprócz jednej) – o dziwo – są krótkie, zwięzłe i treściwe. Oscylują w granicach trzech minut z sekundami. Ten jeden wyjątek to przedostatni, dziewięciominutowy  „Today It Is Raining”. Na tym albumie mamy wspaniałe połączenie klasycznej progresji w stylistyce bardzo wczesnych Jethro Thull z psychodelicznymi, narkotycznymi klimatami rodem z Pink Floyd z lat 1968-69! Przepiękne, urocze partie fletu wokalisty  Guillermo Parisa, wszechobecna gitara z wah wah (Alfons Bou), momentami transowe, psychodeliczne rytmy, świetna sekcja rytmiczna (Arturo Domingo bas i Pedro Van Eeckout perkusja). Do tego ciekawy, angielski wokal. Czyż trzeba większej rekomendacji? Naprawdę warto się zapoznać z tym niezwykłym albumem! Satysfakcja gwarantowana!

Co ciekawe, ani MAQUINA, ani PAN Y REGALIZ nawet w niewielkim stopniu nie wprowadziły do swoich kompozycji elementów muzyki hiszpańskiej, za to pełnymi garściami czerpały ze skarbnicy brytyjskiego rocka. Nie inaczej było też na debiutanckiej płycie grupy STORM, która wreszcie, po latach oczekiwania, w końcu ujrzała światło dzienne!

Grupa STORM narodziła się w Sevilli (Andaluzja) jeszcze pod koniec 1969 roku (jako Los Tormentos) lecz swój debiutancki album „Storm” wydała dopiero w 1974 roku.

STORM "Storm" (1974)
STORM „Lost In Time”

Ten w sumie rodzinny kwartet powstał z inicjatywy braci Ruiz: gitarzysty Angela i perkusisty Diego. Do składu dołączył grający na organach ich kuzyn  Luis Genil, oraz wieloletni przyjaciel, basista  Jose Torres. Przyznam, że album ten ściął mnie z nóg! Ciężkie, masywne, hard rockowe granie z domieszką psychodelii i rocka progresywnego. Coś jak wczesny Deep Purple, jeszcze ten z Nickiem Simperem i Rodem Evansem w składzie! Mnóstwo na tej płycie ciężkich, organowych brzmień i bardzo efektownych partii gitar. Pochodzący z niej utwór „It’s All Right” stał się hitem radiowym rozgłośni…  BBC One na Wyspach. Za to w rodzinnym kraju pojawił się na…  cenzorskiej „czarnej liście”. Wkrótce potem EMI zaprosiła ich do odbycia wspólnej trasy z grupą Queen. Ponoć sam Freddy Mercury zachwycony brzmieniem i energetyczną muzyką Hiszpanów wymógł na szefach słynnej wytwórni ten pomysł. Powołanie braci do armii zniweczyło te plany. Zespół  STORM zawiesił działalność. Odrodził się w 1978 roku wydając już z nowym basistą, Pedro Garcią, drugi album „El Dia de La Tormenta” („The Day Of The Storm”). Trzy lata później po grupie zostały tylko wspomnienia i dwie nagrane płyty. Bardzo długo nikt nie wznawiał tych tytułów na CD. I wreszcie, po wielu latach oczekiwania nagrania te ujrzały światło dzienne! Wydawało mi się, że ta limitowana na cały świat do 1000 sztuk kolekcjonerska dwupłytowa, pięknie wydana edycja zatytułowana „Lost In Time” będzie poza moim zasięgiem. A jednak cuda się zdarzają – w marcu tego roku, w dniu swych urodzin moi najbliżsi z dumą wręczyli mi to unikalne wydawnictwo z numerem 779. Warto marzyć. Czasem marzenia się spełniają! Piękne zwieńczenie muzycznej corridy.

PAN „Pan” (1970)

Duńska grupa PAN i jej jedyny, tak samo zatytułowany album wydany w maju 1970 roku, wpadł mi w ręce stosunkowo niedawno. Po raz pierwszy wznowienie tej płyty na CD podjęła się, pochodząca z tego samego kraju, wytwórnia Karma Music w 2004 r. ale ograniczony nakład stał się wówczas dla mnie nieosiągalny. Może to i dobrze, albowiem kolejne wznowienie tej płyty przez szwedzkie Flawed Gems – wytwórnię wydającą zapomniane kapitalne tytuły, z doskonałym, soczystym i niemalże analogowym brzmieniem – zostało profesjonalnie zremasterowane i wydane w oryginalnej okładce.

Wszystko zaczęło się w Kopenhadze późną jesienią 1969 roku, kiedy to francuski piosenkarz, kompozytor i gitarzysta Robert Lelievre przybywając do kraju księcia Hamleta na swej drodze spotkał braci Puggaard-Mullerów: perkusistę Michaela, oraz gitarzystę Thomasa. Bracia właśnie zakończyli współpracę z kwartetem Delta Blues Band. Nawiasem mówiąc ta świetna duńska grupa grała fantastycznego  psychodelicznego, gitarowego rocka w połączeniu z bluesem. Wkrótce do tej trójki doszedł basista Arne Wurgler, oraz grający na klawiszach Henning Verner mogący poszczycić się współpracą z legendarnym amerykańskim saksofonistą Dexterem Gordonem. Tak powstał zespół, który Lelievre nazwał PAN. Warto może jeszcze wspomnieć o śpiewającym poecie Nielsie Skousenie, który co prawda opuścił zespół zaraz na początku stycznia 1970 roku, nie mniej zdążył wziąć udział w pierwszej sesji nagraniowej i to jego wokal (wspólnie z Lelievre’m) można usłyszeć w czterech, spośród dziesięciu, umieszczonych na płycie kompozycji.

Pierwszym, oficjalnym wydawnictwem płytowym PAN jaki ukazał się jeszcze w tym samym miesiącu był singiel z utworami „In A Simply Way/Right Across My Bed”. Oba te nagrania, jako bonusy, znalazły się na wspomnianej już kompaktowej reedycji albumu. Dużą płytę  wytwórnia Sonet wypuściła cztery miesiące później.

Grupa Pan podczas próby (1970)
Grupa Pan podczas próby (1970)

Cała muzyka i wszystkie teksty (poza „If”) zostały stworzone przez jej lidera Roberta Lelievre’a. Co ciekawe, dwa utwory: „Il N’y Pas Si Longtemps De Sa” oraz „Tristesse”  Lelievre zaśpiewał w swoim ojczystym języku – pozostałe po angielsku. Album zawierał mieszankę ciężkiego rocka, bluesa, folku, jazzu i muzyki klasycznej. Można więc śmiało powiedzieć, że był albumem na wskroś progresywnym. Pełen zmiennych nastrojów, przestrzennych współbrzmień organów Hammonda i intensywnych, porywających  partii elektrycznej gitary Thomasa Puggaard – Mullera. Gitarzysta potrafił umiejętnie i z wielką klasą operować mocnym, potężnym brzmieniem, jak też zagrać bardzo delikatnie, subtelnie. W niektórych momentach przypomina mi Davida Gilmoura z tego samego okresu. Na dodatek emocjonalny wokal Roberta nadał kompozycjom nieco ciemny, nastrojowy klimat. Trudno jest tu wyróżnić jakikolwiek utwór, bowiem płyta jako całość jest bardzo równa i trzeba ją po prostu posłuchać. Rozbieranie ją na czynniki pierwsze i analizowanie każdej kompozycji w tym przypadku jest pomysłem chybionym.

PAN "Pan" (1970)
PAN „Pan” (1970)

W samej Danii album stał się niemałą sensacją. Recenzenci muzyczni padli przed nim na kolana, podkreślając wysoki kunszt wykonawczy muzyków, produkcję i oczywiście wychwalali samą muzykę. Podbudowani tak entuzjastycznymi recenzjami muzycy PAN ruszyli w trasę koncertową po Skandynawii i Niemczech zaliczając przy okazji wiele rockowych festiwali. Byli także gośćmi specjalnymi w rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych. Zapisy tych koncertów zostały w 2004 roku zebrane i wydane na płycie CD pod tytułem „Pan On The Air – Danish Radio Session 1970”. Zespół wystąpił także w szwedzkim filmie „Deadline” do którego skomponował i nagrał 20-minutową muzyczną sekwencję. Pomimo tak udanego startu i ogromnej popularności jesienią grupa PAN nieoczekiwanie dla wszystkich ogłosiła, że zawiesza działalność, a kilka tygodni później przestała istnieć. W muzycznych podsumowaniach album „Pan” uznano „najlepszym  duńskim albumem wydanym w 1970 roku”. Z czasem zyskał status kultowego albumu rockowego, zaś wielce ceniona  Politiken Dansk Rock (taka duńska „Encyklopedia muzyki rockowej”) umieściła go na czwartym miejscu w kategorii rodzimych „albumów wszech czasów„. I nie ma w tym ani odrobiny przesady, bo to autentycznie progresywny klasyk z bardzo wysokiej półki!

I w zasadzie, w tym miejscu mogłaby się zakończyć moja opowieść o zespole PAN. Mogłaby, gdyby nie osoba jej lidera Roberta Lelievre’a. Podczas zbierania informacji o grupie, wciąż zadawałem sobie pytanie, dlaczego tak młody człowiek porzuca swoje przepiękne miasteczko Le Bourg-d’Oisans położone w malowniczych Alpach francuskich i emigruje do zimnej, dalekiej Danii? Podążył za ukochaną dziewczyną? Chciał przeżyć przygodę życia? A może poczuł  w sobie smykałkę do zwiedzania odległych zakątków Europy..?

Robert Lelievre
Robert Lelievre

Żyjąc w  otoczeniu majestatycznych i surowych Alp, czuł się człowiekiem wolnym, niczym nie skrępowanym. Dość wcześnie zaczął pisać wiersze, a gdy nauczył się grać na gitarze tworzył do nich muzykę. Mając lat dziewiętnaście i głowę pełną pomysłów na dalsze życie nagle dostał powołanie do armii. Cały świat runął mu w gruzach. W styczniu 1962 roku, po trzech miesiącach służby wojskowej wyszedł na swą pierwszą przepustkę i już z niej nie powrócił. Zdezerterował z armii francuskiej! Żandarmeria wojskowa wysłała za nim list gończy, ale Robert zdążył uciec do Hiszpanii, gdzie wkrótce został członkiem jazzowego zespołu. Nabyte szlify muzyczne po kilku latach zaowocują w grupie PAN. Mając na uwadze swoje bezpieczeństwo, co jakiś czas przenosił się z miejsca na miejsce, w końcu po trzech latach tułaczki po Europie w 1965 roku wylądował ostatecznie w stolicy Danii. Szybko zasymilował się z kopenhaską bohemą artystyczną, a gdy poznał duńską piosenkarkę i akordeonistkę Maię Arskovą, oraz angielskiego gitarzystę i wokalistę Cy Nickilina utworzył z nimi folk-rockowe trio Cy,Maia & Robert. Rok później mieli już swój płytowy debiut (LP. „On The Scene”), który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem krytyki i publiczności. Sukces kolejnego krążka „Out Of Our Times” (1967) sprawił, że trio otrzymało propozycję nagrania kolejnej płyty w Londynie. Z niewiadomych do dziś powodów kontrakt nie doszedł do skutku i wkrótce muzycy rozstali się. Robert Lelievre pozostał jednak w Londynie, gdzie poznał Julie Driscoll i jej menadżera Giorgio Gomelsky’ego, a także samego Paula McCartneya. Wszyscy oni oferowali mu pomoc i załatwienie nagrań w studiach, ale na słowach i dobrych chęciach się skończyło. W czerwcu 1969 roku Lelievre powrócił do Kopenhagi, a cztery miesiące później powołał do życia zespół PAN.

Cy, Maia and Robert "On The Scene" (1966)
Cy, Maia and Robert „On The Scene” (1966)

Kilka miesięcy po rozwiązaniu zespołu, na początku 1971 roku muzyk wszedł do studia i nagrał materiał na swą solową płytę. Wszystkie utwory zaśpiewał po francusku, a w studiu towarzyszyło mu dwoje muzyków z rozwiązanej wcześniej kapeli. Gdy wszystko było już dopięte na ostatni guzik wytwórnia Sonet w ostatniej chwili wycofała się z tego pomysłu. Gotowy i nagrany materiał nigdy nie został wydany. Być może uznano go za mało komercyjny. Do dziś nie wiadomo, czy nagrania te ocalały, czy też bezpowrotnie przepadły.

Od czasu swej ucieczki z ojczystego kraju, tj. od 1962 roku, Lelievre wciąż figurujący jako poszukiwany dezerter nie odważył się wrócić do Francji. Nie mniej w licznych wywiadach wciąż wyrażał tęsknotę za swą ojczyzną. „Proszę mnie źle nie zrozumieć – to nie to, że Dania mi się nie podoba. Marzy mi się znów chodzić moimi uliczkami, żyć i rozmawiać z ludźmi w moim własnym języku. Być po prostu u siebie”. Kiedy więc rząd francuski ogłosił amnestię w 1972 roku wrócił do domu, by spełnić swe marzenie. Mimo amnestii Lelievre został aresztowany i wysłany do francuskiego więzienia. Rozgoryczony i załamany po odbyciu rocznej kary powrócił do Danii. Frustracja, przygnębienie i depresja stały się początkiem jego choroby psychicznej. Nie mogąc sobie z nią poradzić Robert Lelievre załamał się i w dniu 26 sierpnia 1973 roku odebrał sobie życie. Miał trzydzieści jeden lat…

Widok na Le Bourg-d'Oisans rodzinne miasteczko Roberta
Widok na Le Bourg-d’Oisans rodzinne miasteczko Roberta

Trzy dekady później norweski autor Dag Erik Asbjornsen w swojej książce-przewodniku po złotej erze rocka progresywnego („Scented Gardens Of Mind: A Comprehensive Guide To The Golden Era Of Progressive Rock 1968 -1980”) napisał: „Ignorancki świat stracił nie tylko poetę i muzyka, ale też jednego z najbardziej utalentowanych kompozytorów swojego pokolenia”. To jakże szczere i trafne zdanie boli do dziś.