FELT „Felt” (1971)

Jedyną wadą tej jednej z najpiękniejszych płyt jakie pojawiły się na rynku muzycznym w Stanach w roku 1971 jest jej długość. Sześć utworów i tylko pół godziny jakże wybornej muzyki. Ilekroć słucham sobie tych nagrań, czuję głęboki  niedosyt. I żal, że jest tego tak bardzo mało. Trudno się od tej muzyki oderwać. Zapada w pamięć i pozostaje w niej na długo. Bardzo długo! Tak jak i ta oszczędna w swej wymowie okładka w różowo-popielatej  tonacji z odpoczywającą baletnicą (mimem?) skrywającą twarz pod mocnym scenicznym makijażem. Prosty projekt, a jednak przyciągający uwagę. Po raz pierwszy reedycja tej płyty w wersji CD pojawiła się w 2000 roku (wydana przez włoską  Akarmę). Problem w tym, że zgrano ją z niecentrycznego winyla, przez co nagrania nieco „pływały”.  Szczególnie słychać to na dwóch ostatnich, nieco rozbudowanych kompozycjach. Na szczęście dziesięć lat później szwedzkie Flawed Gems wydało ten album raz jeszcze, w wersji poprawionej. Przy ewentualnym zakupie kompaktu radzę  zwrócić na to uwagę.

Głównym twórcą repertuaru i liderem grupy był 17-letni wówczas gitarzysta i wokalista Myke Jackson. Jego ojciec był skrzypkiem i bardzo popularnym wykonawcą muzyki country w latach 50-tych i 60-tych. Wydaje się więc, że Myke był przesiąknięty muzycznym biznesem od najmłodszych lat. Do tego był bardzo utalentowany. Wyśmienicie  grał na gitarze, świetnie śpiewał,  komponował i pisał dobre teksty. Niesamowite jest też to, że pozostali członkowie FELT także byli bardzo młodzi: drugi gitarzysta Stan Lee to rówieśnik Jacksona, zaś Mike Neel (dr), Tommy Gilstrap (bg) i Allan Dalrymple (org.) mieli nie wiele więcej, bo po osiemnaście lat.

Jackson i Neel mieszkali w małym, sennym, prowincjonalnym miasteczku Arb (5 tys. mieszkańców). W czasie wakacji, w 1969 roku, wybrali się wspólnie do pobliskiego Huntsville na festiwal muzyczny, by posłuchać muzyki, może przy okazji poderwać jakieś dziewczyny. Tam, przy piknikowym stole, poznali swego przyszłego basistę. Tommy Gilstrap wspominał po latach: Myke wziął gitarę i zagrał kilka piosenek. Po ich usłyszeniu… „odpłynąłem”. Szybko pożyczyłem sprzęt od swoich znajomych, którzy mieli akurat przerwę w występie i  zaśpiewaliśmy dwie piosenki. Tym sposobem zaliczyliśmy debiut sceniczny dla około tysiąca osób!”. Tak narodził się pomysł na stworzenie zespołu, do którego dołączyli wkrótce Allan i Mike. Po dwóch miesiącach prób mieli już opracowany repertuar składający się z trzydziestu piosenek Myke’a. Lokalny disc- jokey zarekomendował ich swojemu znajomemu, który miał małe studio nagraniowe w odległym o 100 mil Birmingham (Alabama). Pojechali do niego, by nagrać swoje pierwsze demo. Inżynierowi, który w tym czasie tam pracował, spodobał się repertuar z którym przyjechali do tego stopnia, że pozwolił im nagrywać przez całą noc, pomimo iż zgodnie  z umową mogli z niego korzystać tylko przez trzy godziny. Zarejestrowali wówczas na taśmie pięć utworów, które wziął ze sobą ojciec Myke’a Jacksona próbując zainteresować nimi kilka wytwórni płytowych w Nashville. Jak powszechnie jednak wiadomo, to miasto głównie nastawione jest na country. Dopiero mała wytwórnia Nashbro/Nasco nastawiona głównie na muzykę country, gospel i bluegrass zdecydowała się przyjąć te nagrania. Płytę nagrywano przez dwa dni w Woodland Sound Studios w południowej dzielnicy Nashville, Producent Bob Tubert dał im pełną swobodę i nie ingerował w studyjne brzmienie zespołu dzięki czemu grupa brzmi świeżo i tak bardzo naturalnie.

FELT "Felt" (1971)
FELT „Felt” (1971)

Radość członków grupy FELT niestety nie trwała długo. Jeszcze przed wydaniem płyty, zaledwie dwa miesiące po jej nagraniu, patrol policji drogowej przyłapała Myke’a Jacksona na posiadaniu niewielkiej ilości „marychy”. Mając 17 lat i mieszkając w Alabamie w latach 70-tych na swoje szczęście nie został aresztowany i nie skazano go za posiadanie narkotyku. Został jedynie „profilaktycznie” przeniesiony do poprawczaka, co w konsekwencji spowodowało rozpad kapeli. Droga do kariery została niespodziewanie zatrzaśnięta nim tak na dobre się otworzyła.

Aż trudno uwierzyć, że tak młody chłopak był w stanie skomponować tak dojrzałą muzykę. W dodatku operując bardzo przekonującym , jakby zmęczonym głosem. Ten zbolały głos słychać już w otwierającym album utworze  „Look At The Sun”  – z rozpoczynającym go fortepianem i poruszającą, romantyczną melodią. Utwór tak  bliski kompozycjom spółki Lennon/McCartney. Potem wchodzi cały zespół i już w tym momencie wiem, że od tego nagrania nie uda mi się na dłużej uciec. Mogę słuchać go bez końca. W „Now She’s Gone” grupa FELTpokazuje, że nie brak jej umiejętności instrumentalnych zapędzając się w nieco trudniejsze formy rocka progresywnego i jazz-rocka. W środkowej części następuje nagłe spowolnienie –  cudownie malowane dźwiękiem barwy i nastroje. Rewelacyjny fragment. „Weepin’ Mama Blues” ma ewidentnie zabarwienie bluesowe, chociaż dominuje w nim ostry, gitarowy riff z masywnym brzmieniem organów. Grany z namaszczenie motyw nasuwa skojarzenia z „I Want You”, który Beatlesi zamieścili na albumie „Abbey Road”. Ostre, gitarowe granie pojawia się w „World”, choć na samym początku mamy odrobinę ciszy i dopiero po chwili zespół wchodzi jak huragan. Utwór zbudowany na kontrastach: raz spokojnie i refleksyjnie, a za chwilę ostro, agresywnie z krzykliwym i niemal wściekłym wokalem. Niezwykle emocjonalne wykonanie. Najdłuższym utworem na płycie jest „Change”, w którym jak w soczewce skupia się wszystko to, co w muzyce FELT jest najlepsze. Spokojny, jakby natchniony, główny temat. Potem naturalne przejście do nieco żywszego motywu, po czym nagle pozostaje tylko sama gitara powtarzająca jeden dźwięk. Po chwili pojawia się organowe tło, dołączają pozostałe instrumenty i muzyka nabiera rozpędu. Daje się rozróżnić trzy epizody. Ma w sobie ta kompozycja – szczególnie jej końcowa część – coś z Indian Summer. Ma też coś z suity „Flight” Rare Bird. Tutaj naprawdę dzieje się dużo. Prawdziwy geniusz zaklęty w dziesięciominutowej formie. Kończy tę płytę „Destination” w pełni dojrzało kompozytorski utwór, z odrobiną melancholii, pełen delikatnej improwizacji z agresywnym wejściem gitary i organów, które fenomenalnie punktują ten utwór.

Tył okładki
Tył okładki

Trudno jest się od tej płyty oderwać. Zapada w pamięć. W dodatku spowija ją delikatna, psychodeliczna mgiełka. Jestem pod ogromnym wrażeniem tych kompozycji. Ich spójności, pomysłowości i rzeczywiście genialnych melodii. Niezwykłego, emocjonalnego wykonania. Nie ma tu cienia rutyny, kalkulowania. Z każdego dźwięku bije szczerość i autentyzm. To jest właśnie domena klasycznego rocka. Takich nagrań mogę słuchać bez końca!

Z całego składu FELT, tylko Tommy Gilstrap do dziś czynnie zajmuje się muzyką grając jazz i muzykę pop z różnymi zespołami na wybrzeżu Florydy i Georgii. Od czasu do czasu gra także muzykę rockową z grupami Palmetto Catz, Dillinger i JR Roberts Band. Obecnie mieszka w Orange Park na Florydzie. Mike Neel po rozpadzie FELT grał w latach 70-tych w grupie Myron And The VanDells. Allan Dalrymple zginął w wypadku samochodowym w połowie 1970 roku. Stan Lee grał jazz w miejscowych grupach. Obecnie jest współwłaścicielem firmy Redstone Audio w Huntsville. Myke Jackson w 1975 roku wydał solową, dość udaną płytę „Alone” utrzymaną w konwencji power popu. Co działo się z nim później, tego nie udało mi się ustalić.

Oryginalny LP „Felt” wydany wówczas przez malutką wytwórnię Nasco jest dziś potwornie trudny do zdobycia. Pojawiające się okazjonalnie pojedyncze egzemplarze w idealnym stanie osiągają cenę oscylującą w granicach 600 $. Takie pieniądze płaci się tylko za prawdziwe „czarne perły” muzyki rockowej!

JOSEFUS, EELA CRAIG, BALCKWOOD APOLOGY, WITCH.

Wracam do pomysłu, by w jednym wpisie przypomnieć kilka płyt, które kupione w „ciemno” pod wpływem impulsu okazały się strzałem w dziesiątkę i dziś są ozdobą mojej płytoteki. O niektórych, tak kupionych i dobrze „trafionych” albumach pisałem wcześniej. Przypomniałem wówczas płyty takich wykonawców jak: Baby Grandmothers, Fraction, Headstone, Kristyl i Morgen. Dzisiaj takie kupowanie w „ciemno” zdarza mi się zdecydowanie rzadziej. Rzadziej,  nie oznacza, że w ogóle.

Ekscytujące jest to, że udaje się jeszcze wyszukać płyty, będące świadectwem transformacji klasycznego rocka opartego na bluesie, utrzymanego w klimacie psychodelii z mocnym, ciężkim graniem. Takim okazał się album kwartetu z  Houston –  JOSEFUS.

JOSEFUS „Dead Man/Josefus II” (1970)

JOSEFUS "Dead Man/Josefus" (1971)
JOSEFUS „Dead Man/Josefus II” (1970)

Na jednym krążku CD umieszczono dwa albumy tego teksańskiego zespołu. Nie spodziewajmy się jednak uroczych dźwięków teksańskich bezdroży w stylu choćby ZZ Top. Otrzymujemy muzykę opartą na mocnych, gitarowych riffach, wyśpiewanych drapieżnym, szorstkim wokalem Pete’a Bailey’a . Okazyjnie pojawia się też harmonijka ustna („Situation”) kojarząca się z klimatem debiutu Black Sabbath. Do tego masywna sekcja rytmiczna, fantastyczna, nieco bluesująca,  przesterowana, a jednocześnie przenikliwa  gitara Dave’a Mitchella, oraz całkiem chwytliwe kompozycje. Zręcznie poruszając się po ówczesnej klasyce rocka coverują „Gimmie Shelter” Stonesów, a w utwór „Proposition”   zgrabnie wplatają „I Want You (She’s So Heavy)” Beatlesów. Pierwszą płytę kończy 17-minutowy mocarz „Dead Man” – powolny, pulsujący kawał gitarowego, psychodelicznego heavy-rocka. To jest jeden z dosłownie kilku najlepszych albumów z ciężkim graniem jakie powstały na przełomie dekad lat 60-tych i 70-tych w Stanach! No i ta przeraźliwa okładka! „Dwójka” wydana w tym samym roku jest nieco lżejsza, bardziej „amerykańska” i psychodeliczna. Warta poznania!

W latach 70-tych Austria nie posiadała zbyt wielu wykonawców z kręgu muzyki rocka progresywnego, bo poza EELA CRAIG można by wymienić jeszcze Isaiah i Paternoster. I to chyba tyle… Ten niedobór, a w zasadzie niewytłumaczalny brak zespołów grających ten gatunek muzyczny, z powodzeniem rekompensuje właśnie ta pierwsza z wymienionych grup, której płyta „One Niter” (1976) zwaliła mnie dosłownie z nóg. I niech mi ktoś powie, że kupowanie w „ciemno” nie jest przyjemnością!

EELA CRAIG "One Niter" (1976)
EELA CRAIG „One Niter” (1976)

One Niter” to druga płyta w niedługiej karierze tego pochodzącego z Linz zespołu. Rozbudowany skład do siedmiu osób z baterią klawiszy na pierwszym planie (tył okładki!) przynosi kapitalny, atmosferyczny, klasyczny prog rock. Długie, rozbudowane kompozycje do słuchania wieczorową porą przy świecach i czerwonym winie. Podobne klimaty jakie tworzyły najwspanialsze zespoły tamtych lat od Eloy i Jane począwszy, a na Gentle Giant, King Crimson i w szczególności Pink Floyd skończywszy. W Polsce grupa absolutnie nie znana i wciąż nie odkryta! Na płycie pięć utworów i czterdzieści pięć minut muzyki. Muzyki pięknej, miejscami monumentalnej, takiej „floydowskiej”, ale też i drapieżnej, ocierającej się o fusion. Z bardzo dobrym wokalem i gilmourowską gitarą, doskonałymi dwoma fletami i bajeczną sekcją rytmiczną. Rozpoczyna się piękną 14-minutową mini suitą „Circles” osadzoną w klimatach nagrań Pink Floyd z okresu płyt „Atom Heart Mother” czy „Meddle” lecz zachowująca indywidualny styl grupy. Kończy zaś płytę „Way Down” z piękną partią fletu, która po chwili przeradza się w kawał wspaniałego prog rockowego „łojenia”. A w środku jest jeszcze m.in 11-minutowy „One Niter Medley”, w którym gitary w przepiękny sposób przeplatają się z klawiszami. Gorąco polecam!

Tył okładki
Tył okładki

Nie wiem, co mnie podkusiło kupić ten album, bo i nazwa grupy nic mi nie mówiła, okładka też nie powalała na kolana (choć trzeba przyznać jest dość interesująca), nikt tego nie grał w radio… A jednak zadziałała jakaś magia, czy też intuicja. Może to ten magiczny dla muzyki rok wydania płyty spowodował, że biorąc ją do ręki w sklepie już jej nie wypuściłem.

BLACKWOOD APOLOGY "House Of Lether" (1968)
BLACKWOOD APOLOGY „House Of Lether” (1968)

Okazuje się, że krążek „House Of Lether” amerykańskiej grupy BLACKWOOD APOLOGY to jeden z najlepszych psychodelicznych (nieznanych) albumów jaki poznałem w 2014 roku. Mamy tu dość nietypowe, kombinowane i pełne zwrotów akcji granie na elektryczne gitary, organy z bardzo fajnymi wokalami z dodatkiem efektów dźwiękowych. Jest też szczypta wczesnego… prog rocka (1968 rok!). Co zaś tyczy się warstwy tekstowej, cała płyta opowiada historię wielkiej i namiętnej miłości, osadzonej w realiach toczącej się Wojny Secesyjnej na Południu Stanów Zjednoczonych. Można śmiało więc przyjąć, że mamy do czynienia z rock operą. Podsumowując jednym zdaniem – jest to płyta, która powinna zadowolić fanów i tej łagodniejszej i tej cięższej psychodelii.

Muzyka rockowa z Afryki? Dlaczego nie! Kiedy Zambia (wcześniej Rodezja Północna) odzyskała w 1964 roku niepodległość przybył do niej także i rock’n’roll z Zachodu. Tam też wkrótce narodził się zespół WITCH, którego nazwa wcale nie oznaczała czarownicy (ang. witch), lecz była skrótem pełnej nazwy: WE INTEND TO CAUSE HAVOC (ZAMIERZAMY SPOWODOWAĆ CHAOS). I tak właśnie zatytułowany jest czteropłytowy box zawierający wszystkie oficjalne albumy grupy  nagrane w latach 1972- 1977, w tym także single dziś praktycznie nieosiągalne.

WITCH "We Inted To Cause Havoc!!" (1972-1977)
WITCH „We Intend To Cause Havoc!!” (1972-1977)

Grupę tworzyło pięciu Zambijczyków, którym przewodził wokalista Emanyeo „Jagari” Chanda („Jagari to pseudonim od fascynacji osobą Micka Jaggera). W nagraniach WITCH odnaleźć można fascynację psychodelicznym ciężkim rockiem. Dwa pierwsze albumy wydane w tym samym 1973 roku: „Introduction” i „In The Past” przynoszą całkiem „białego”, ciężkawego, gitarowego rocka z doorsowskimi organami. Nagrania, jakby żywcem przeniesione z lat 1968-69! Profesjonalne, dość wyluzowane granie z orientalną otoczką. Trzeci album „Lazy Bones!!” (1975), który uważam za najlepszy, nagrany został już bez klawiszy, ale za to z mnóstwem przesterowanej gitary z użyciem wah wah na której grał John „Music” Muma. To jest trochę cięższy gatunkowo album niż dwa pierwsze i co ważne – dużo lepiej wyprodukowany. Ostatnim albumem WITCH był krążek „Lukombo Vibes” (1976) utrzymujący poziom poprzedników. Wróciły organy Hammonda, są też klimaty rodem z wczesnego Santany. Praktycznie żadnych wpływów afro rocka, czy  też plemiennych, buszmeńskich klimatów. Naprawdę warto poznać te albumy! Tym bardziej, że płyty z kontynentalnej Afryki cieszą się od niedawna wielkim wzięciem wśród kolekcjonerów, a także słuchaczy, osiągając na giełdach w wersjach winylowych astronomiczne ceny (2000 $!). Ja za ten box, kupiony zupełnie przez przypadek, zapłaciłem dużo mniej. Ale nie o kwestie ceny tu chodzi. Satysfakcja z posiadania tych nagrań jest, jak dla mnie, bezcenna!

Jak widać – czasem warto zaryzykować i kupić coś, czego wcześniej się nie znało. Czego także i radio nie grało. A co zostało po latach na nowo odkryte.

BARCLAY JAMES HARVEST „Barclay James Harvest” (1970); „Once Again” (1971)

BARCLAY JAMES HARVEST jest jednym z najdłużej czynnie funkcjonujących zespołów na rynku muzycznym. Jego początki sięgają 1966 roku, a dyskografia grupy obejmuje ponad pięćdziesiąt tytułów! Pomimo tak długiego stażu scenicznego i tak dużego dorobku płytowego, kwartet ten u nas w kraju nie jest zbyt dopieszczany. Znany nielicznym fanom rocka progresywnego dzięki audycjom radiowym w czasach, gdy nie było jeszcze stacji komercyjnych grających 24 godziny na dobę w kółko te same piosenki, które jak – się wydaje – są tylko dodatkiem do idiotycznych konkursów SMS-owych. Wielbicielem muzyki BARCLAY JAMES HARVEST był m.in Tomasz Beksiński, który w nocnych audycjach „Trójkowych” często prezentował ich nagrania. Zaliczani byli do nurtu rocka progresywnego z inklinacjami w stronę symfonicznego brzmienia, choć ja uważam, że dość umiejętnie balansowali  między melodyjnym, czasami wręcz prostym  popem, a lekko naciąganym art rockiem. Porównywani byli do Procol Harum, King Crimson i do The Nice – elity ówczesnego prog-rocka. Jednak  brytyjska prasa na początku pogardliwie określiła ich muzykę, kpiąc, że to  „The Moody Blues dla ubogich”. Grupa odpowiedziała na to utworem świadomie nawiązującym do piosenki „Nights In White Satin” i zatytułowanym tak właśnie – „Poor Man’s Moody Blues” (LP. „Gone To Earth” 1977). Jak się okazało – jednym z najpiękniejszych jakie wydała muzyka zwana rockiem symfonicznym. Dziś, po tylu latach śmiało mogę stwierdzić, a w tej tezie nie jestem osamotniony,  że muzyka BARCLAY JAMES HARVEST doskonale wytrzymała próbę czasu i brzmi znacznie lepiej niż dokonania wielu innych sporo popularniejszych wykonawców. To co cechuje grupę to wspomniana niesamowita melodyjność połączona z talentem do pisania zgrabnych piosenek, znakomita nastrojowość i podniosły, chwilami wręcz „hymniczny” klimat poematów muzycznych. Owych muzycznych poematów  wynikających z monumentalnych aranżacji, rozbudowanych partii orkiestrowych ze smyczkami  i symfonicznym brzmieniem. Bez tych  połamanych i skomplikowanych rozwiązań rytmicznych.

BARCLAY JAMES HARVEST
BARCLAY JAMES HARVEST

Grupę tworzyło czterech muzyków: grający na basie wokalista Les Holroyd, śpiewający gitarzysta John Lees, klawiszowiec (także udzielający się wokalnie) Stuart Wolstenholme i perkusista Mel Pritchard. Pierwszy singiel „Early Morning/Mr. Sunshine” ukazał się w kwietniu 1968 roku wydany przez Parlophone i który – niestety – przeszedł bez echa. Na szczęście zespół podpisał kontrakt z nową, progresywną  wytwórnią Harvest (należącą do EMI) i rok później, w czerwcu 1969r. na rynek trafia drugi singiel „Brother Thrush/ Poor Wages”. Oba single są dziś rarytasami, na dodatek żadna z tych piosenek nie trafiła na dużą płytę. A ta ukazała się dokładnie dwanaście miesięcy później i zatytułowana była po prostu „Barclay James Harvest”.

BARCLAY JAMES HARVEST "Barclay James Harvest" (1970)
BARCLAY JAMES HARVEST „Barclay James Harvest” (reedycja CD 2002r.)

Debiutancki krążek zawiera siedem kompozycji, a otwiera go dynamiczny, rozkołysany, oparty na brzmieniu dwóch gitar i instrumentów perkusyjnych „Talking Some Time On”. Na tej drugiej gitarze zagrał gościnnie  James Litherland z Colosseum.  „Mother Dear” to piękna ballada zaśpiewana głosem przypominającym wokal Justina Haywarda (tego od The Moody Blues), zaś w kapitalnym i intrygującym „The Sun Will Never Shine” pojawia się po raz pierwszy cudowna, łkająca gitara – najbardziej rozpoznawalny element brzmienia zespołu. Za serce chwyta absolutnie przepiękny „The Iron Maiden”ulotny, utrzymany w podniosłym , żałobnym nastroju utwór, który śmiało może skruszyć najtwardszy nawet kamień. Zamyka płytę 12-minutowa wielowątkowa kompozycja „Dark Now My Sky” bogato zaaranżowana, wykorzystująca współbrzmienie orkiestry, zawodzącej gitary, chóru i organów. Płyta jest przeuroczym, pięknym  dziełem, w niczym nie ustępująca najlepszym dokonaniom The Moody Blues. Do niedawna jeszcze niedoceniana, odkryta na nowo zajaśniała po latach pełnym blaskiem. Całość promował singiel „Talking Some Time On/The Iron Maiden” (sierpień 1970), ale bez skutku. Kompaktowa reedycja z 2002 roku zawiera aż trzynaście bonusów, w tym oba single, dwa niepublikowane nagrania z 1968, siedem utworów nagranych dla BBC z tego samego roku. Wielka gratka dla muzycznych archeologów zespołu!

W lutym 1971 roku wychodzi drugi album zatytułowany „Once Again”. Osiem zawartych na nim kompozycji prezentują bardzo wysoki i równy poziom, a większość z nich osobiście zaliczam do progresywnych arcydzieł.

BARCLAY JAMES HARVEST "Once Again" (1971)
BARCLAY JAMES HARVEST „Once Again” (1971)

Już otwierająca płytę ośmiominutowy, wspaniały i monumentalny kawałek „She Said” powala urzekającą i chwytliwą melodią (ach te nieodparte skojarzenia z The Moody Blues!). Do tego kontrastuje z nią sfuzowana, przejmująco zawodząca gitara, potężna i gęsta perkusja, a gdzieś w tle delikatnie snujące się dźwięki melotronu i orkiestrowa aranżacja. Kto nie słyszał tego utworu – niech żałuje! I koniecznie niech się z nim jak najszybciej zapozna. „Happy Old World” chwytający za serce i niezwykle pięknie zaśpiewany, z organami a la Procol Harum (te Hammondy jak w „Repent  Walpurgis”) ze szczyptą Van Der Graaf Generator, a po nim kolejna perła: „Song For Dying”. Podniosła, wręcz elegijna, mimowolnie zmuszająca do chwili zadumy muzyka. No i ta porywająca, ekstatyczna gitara! Pierwszą stronę oryginalnego LP kończyła urokliwie zaśpiewana ballada „Galadier” zainspirowana twórczością Tolkiena (Galadiera to piękna elfka należąca do plemienia Noldorów). Tu mała ciekawostka – gitarowy wstęp został zagrany przez Johna Lees’a na pożyczonej, ze studia tuż obok, gitarze… Johna Lennona znanej choćby z filmu „Let It Be ” (koncert na dachu Apple). Siedmiominutowy „Mocking Bird” otwiera drugą stronę płyty. Sztandarowy utwór, który świetnie wypadał na koncertach zespołu i niemal żelazna pozycja wszelkiego rodzaju składanek typu „The Best Of…”. Dalej mamy prostą balladę „Vanessa Simmons” (znów kłania się The Moody Blues), po której następuje ciężki „Ball And Chain”. Ponury, utrzymany w niespokojnym rytmie z krzykliwym zniekształconym wokalem i ostrą jak brzytwa partią gitary. Płytę kończy powolny i relaksujący „Lady Loves”. I ponownie ciekawostka: na harmonijce w tym utworze zagrał młodziutki inżynier dźwięku pracujący w studiach  Abbey Road – Alan Parsons. Ten sam, który za kilka lat, w tych samych studiach, będzie zgrywał zespołowi Pink Floyd płytę „The Dark Side Of The Moon”.

W mojej prywatnej ocenie „Once Again” to album genialny! Nie tylko zdecydowanie najlepszy w całej dyskografii zespołu, ale też jeden z najlepszych w historii brytyjskiego ( i jakiegokolwiek innego…) prog-rocka.  BARCLAY JAMES HARVEST wspiął się tu na szczyt swych możliwości. Na ten poziom, o którym inne grupy mogły tylko pomarzyć. I chyba żadna, powtarzam: żadna  kolekcja z klasycznym starym rockiem nie będzie kompletna bez tego wspaniałego albumu.

Kompaktowa reedycja, tak jak w przypadku debiutu, zawiera utwory dodatkowe: dwa nigdy wcześniej niepublikowane (w tym świetny i dynamiczny „Too Much On Your Plate”), oraz trzy alternatywne , kwadrofoniczne miksy pochodzące z LP wydanego dwa lata później.

To tylko dwie spośród wielu innych pięknych płyt grupy BARCLAY JAMES HARVEST, które przypomniałem w tym miejscu. Zespołu, który największą sławę i uwielbienie fanów osiągnął nie w rodzinnej Anglii, a w Niemczech Zachodnich. Lecz nie o uwielbienie i sławę w tym wszystkim chodzi. Najważniejsza jest muzyka. A ta wzrusza i czaruje swymi dźwiękami do dziś. Pomimo upływu tylu lat…

 

 

ROBERT JOHNSON – GDY DIABEŁ STROI GITARĘ

Tego listopadowego dnia, potwornie zmęczony po wyczerpującym tygodniu pracy wracałem do domu autobusem miejskim. Po drodze wstąpiłem jeszcze do sklepu ze sprzętem i akcesoriami muzycznymi, by kupić Matiemu efekt do gitary. Tak mi się spieszyło, że zrezygnowałem z torebki plastikowej, w którą sprzedawca chciał mi go zapakować. Na szczęście pudełko było solidne i nie przemokło w ulewnym deszczu jaki padał od dobrych kilku dni. Sam byłem mokry od stóp do głowy więc z ogromną ulgą i satysfakcją przyjąłem fakt ciepłego i suchego wnętrza komunikacji miejskiej. Zająłem miejsce tuż przy mocno zapłakanym od deszczu oknie. Kilku studentów o azjatyckich rysach poszło na górny pokład, więc miałem ten komfort, że nie licząc młodej damy z dzieckiem i starszej pary siedzącej na przednim siedzeniu, byłem praktycznie w długim pojeździe sam. Czułem jak powieki mi opadają, gdy tylko ruszyliśmy z przystanku. Mój wewnętrzny instynkt był tak dobrze zaprogramowany, że bez obaw wiedziałem, kiedy będę musiał wysiadać. Po chwili nieoczekiwanie usłyszałem: „Można?” i gdy uniosłem w górę powieki mężczyzna znakiem głowy pokazał wolne obok siedzenie. Prawie cały autobus pusty, a ten tu dosiadać się chce! Kiwnąłem głową i gość rozsiadł się obok mnie. Pierwsze, co mnie uderzyło to był zapach. Nie mogłem go sobie skojarzyć skąd znam tę woń. Perfumy..? Woda po goleniu..? Alkohol..? Nic z tych rzeczy. To nie było to. Spojrzałem na sąsiada dyskretnie spod oka. Murzyn. Starszy, choć nie umiałbym określić jego wieku. Mógł mieć 60 , ale równie dobrze i 90 lat. Z twarzy trochę przypominał Morgana Freemana, choć rysy miał nad wyraz młodzieńcze, jak u Willa Smitha. Na głowie kapelusz taki sam jaki Gene Kelly miał w „Deszczowej piosence”. I jeszcze jedna ważna i zarazem dziwna rzecz: facet był suchy, jakby wyszedł wprost spod wirówki. A na dworze lało jak z pompy strażackiej! „Grasz?” – spytał patrząc na pudełko z przystawką do gitary. „Nie. To dla syna. On gra” – odpowiedziałem, będąc w duchu trochę zły, że ktoś zakłóca mi błogi spokój. „A co gra?” – pytał dalej. „Różne takie tam kawałki. Generalnie rocka. I bluesa”. Ściągnął swe krzaczaste brwi. I jakby w zamyśleniu powoli powtórzył „Bluesa, mówisz…”. Złapał się ręką za poręcz siedzenia. Dłoń z długimi palcami jak u pianisty, smukła i zadbana. „Gdy byłem małym chłopcem, dmuchałem w harmonijkę, bo tylko na taki instrument moją mamę było stać. A było nas w domu trochę. Ojca nie znałem. Do czasu. Wychowywał mnie ojczym. Potem matka miała jeszcze jednego gościa. Ja przez cały czas marzyłem, by być muzykiem. Najlepiej gitarzystą. I kiedy już byłem trochę większy, za pierwsze pieniądze kupiłem sobie starą, ale to bardzo starą, zniszczoną gitarę. Mówili mi, że mam pamięć absolutną. Wystarczyło, że usłyszałem jakiś kawałek raz, potrafiłem go od razu dokładnie powtórzyć. Nuta w nutę. W sobotnie wieczory zakradałem się pod bar, w którym dwóch gości grało na gitarach do tańca. Szczególnie jeden z nich, Charlie mu było, robił z niej takie rzeczy, że ho ho”. Na chwilę mój rozmówca zamyślił się. „Powiedział mi, że nigdy w życiu nie będę grał tak jak on. A ja uparłem się. I ćwiczyłem, ćwiczyłem, ćwiczyłem… Po przeprowadzce do innego miasta grałem w knajpach za kromkę chleba i butelkę whiskey. Dziewczyny kleiły się wtedy do mnie, jak pszczółki do miodu. Wkrótce ożeniłem się , ale moja żona niedługo potem umarła. Byłem zrozpaczony. Usiadłem któregoś dnia pod drzewem, na skrzyżowaniu dróg z butelką whiskey i grając na gitarze wylewałem swój ból. Byłem sam, kochałem muzykę i oddałbym wszystko, nawet duszę, by być najlepszym, by zostać królem bluesa…” Kolejny przystanek autobusowy. Ale jeszcze nie mój. On zaś ciągnął swój monolog. „Stanął przede mną jak jakaś zjawa, w długim czarnym i ubłoconym płaszczu. Powiedział do mnie: „Rob, daj mi swoją gitarę, bo strasznie ci rzęcholi. Ja ci ją nastroję.” Gość mi się spodobał. Zagrałem mu „Me And The Devil Blues”.  I ruszyliśmy razem w drogę.” Ponownie zrobił przerwę poprawiając przy tym swój kapelusz. Pod nosem zaintonował coś co brzmiało jak: „Me and the Devil. Was walkin’ side by side” („Ja i Diabeł. Szliśmy ramię w ramię”). Poczułem zimny dreszcz…  Po krótkiej pauzie kontynuował: „Gdy wróciłem do swojego rodzinnego miasteczka, na jedną z potańcówek w której przygrywałem, przyszedł Charlie. Gdy usłyszał moją grę oniemiał z wrażenia. Rozdziawił usta i powiedział tylko: „To jest nie możliwe! Taki postęp w tak krótkim czasie?” I tyle go widziałem. Więcej się już nie pokazał…”  Po tych słowach mój rozmówca umilkł. Zamyśliłem się też i ja…

Po chwili, jakby ze stanu odrętwienia mój wewnętrzny budzik oznajmił, że pora wysiadać. Otworzyłem oczy (czyżbym miał je cały czas zamknięte?!), obok mnie siedzenie puste. Z przodu para staruszków i matka z dzieckiem. Na górze studenci o azjatyckich rysach i nikogo więcej. Tylko ten specyficzny, nieokreślony jeszcze zapach gdzieś mi się unosił. Nagle olśnienie! Już wiem skąd znam ten zapach! Jest taki sam, jak ten przy zapalaniu zapałki. Szczególnie intensywny, gdy trze się ją o draskę, gdy nie za bardzo chce się zapalić…. Do dziś nie wiem, czy to był sen, czy mara.

Legendę o zaprzedaniu duszy diabłu za bycie królem bluesa w Ameryce zna więcej ludzi niż ci, co znają jego dokonania. W czasach , gdy ROBERT JOHNSON żył, w diabelską interwencję wierzyło mnóstwo ludzi. W południowych stanach Missisipi, Arkansas, Alabamie, czy Tennessee, są tacy którzy wierzą w to do dziś. Najdziwniejsze, że do dnia obecnego badacze zastanawiają się, czy było to skrzyżowanie dzisiejszych autostrad 61 i 49 w Clarksdale, czy może nr 8 i 1 w Rosedale. Nie żartuję!

Artysta żył w najtrudniejszych dla Ameryki czasach (1911-1938) i umarł młodo otwierając tym samym niesławną listę „Klubu 27”, którą na dzień dzisiejszy zamyka Amy Winehouse. Nie jest to dziś artysta, którego słucha się w radio. Prawda jest taka, że trzeba mieć chęć, lub dobre bluesowe przygotowanie by je w całości wysłuchać.  To najbardziej surowy blues jaki powstał. I to jego uważa się za tego, który stworzył rhythm’ n’ bluesa. Dla wielu późniejszych gitarzystów w tym takich jak Eric Clapton, Keith Richards, Stevie Ray Vaughan i całej masie  innych to trochę jak Bóg Gitary. Nie przypadkiem jest, że znalazł się na piątym miejscu listy Billboardu wśród stu najlepszych gitarzystów w historii. Wspomina Keith Richards: „Strasznie mi się spodobała ta muzyka. Spytałem Briana, kto to gra? „Robert Johnson” odparł. „No tak, ale kto gra na drugiej gitarze?” – spytałem. Byłem pewien, że słyszę dwie gitary, zanim zorientowałem się, że Robert Johnson gra sam”. Eric Clapton zaś tak mówił: „Najpierw słuchałem Chucka Berry’ego , potem coraz bardziej zagłębiałem się w historię bluesa, aż doszedłem do Johnsona. Nie od razu spodobała mi się jego muzyka, musiałem się z nią oswajać. Było to bardzo mocne, wręcz porażające brzmienie. Minęło trochę czasu, zanim do niego dojrzałem.”
Nota bene, w 2004 roku Clapton nagrał album zatytułowany „Me And Mr. Johnson” na którym zamieścił czternaście kompozycji tego genialnego artysty.

Eric Clapton "Me And Mr. Johnson" (2004)
Eric Clapton „Me And Mr. Johnson” (2004)

Robert Johnson był bardzo przystojnym mężczyzną, do którego lgnęły kobiety. Po raz pierwszy ożenił się w wieku 18-tu lat z Virginią Travis, która niestety zmarła podczas porodu. Dziecko również nie przeżyło. Dla muzyka był to szok. Po jej śmierci związał się ze starszą od siebie o dziesięć lat Calettą Craft posiadającą już troje dzieci. Ich związek był bardzo udany, a Caletta często towarzyszyła swemu mężowi jako tancerka podczas jego występów. Niestety i ona umarła niedługo potem, co spowodowało, że muzyk zaczął swoją tułaczkę po Delcie. Na początku lat 30-tych znanym miejscem dla muzyków była Helena, miasto po drugiej stronie rzeki na terenie stanu Arkansas. Było tam wiele klubów i lokali tanecznych stąd też ciągnęły do Heleny  znani bluesmani: Sony Boy Williamson, Howlin’ Wolf, Elmore James, Robert Nighthawk, Charlie Patton.  Robert Johnson grał z nimi wszystkimi i wszyscy oni byli pod wrażeniem jego niesamowitej techniki.

Johnson zaczął też coraz poważniej myśleć o nagraniu swoich utworów. Niektórzy z jego kolegów mogli pochwalić się nagraniami zarejestrowanymi na płytach i odtwarzanymi na patefonie, Pomógł mu w tym pomyśle właściciel sklepu z płytami z Jackson, który skontaktował go z przedstawicielem wytwórni American Record Company. W teksańskim studiu nagraniowym w San Antonio, w listopadzie 1936 roku Robert Johnson nagrał 11 piosenek, z najsławniejszym wtedy „Terraplane Blues”. W lipcu następnego roku odbyła się następna sesja podczas której nagrano 18 kolejnych utworów. Te dwadzieścia dziewięć bluesów to wszystko, co pozostawił po sobie Wielki Mistrz czarnej akustycznej gitary Gibson na płytach. Ich oryginalne wydania znajdują się obecnie w Bibliotece Narodowej Kongresu USA i są  Dziedzictwem Narodowym Stanów Zjednoczonych.

Robert Johnson "The Complete Recording"
Robert Johnson „The Complete Recording”

Do dziś każdy gitarzysta, bluesman, rockman kochający muzę składa przed nim hołd w tysiącach coverów jakie słyszymy: „Sweet Home Chicago”, „Love In Vain”, „Ramblin’ On My Mind”, „Traveling Riverside Blues”… I czasami nie zdajemy sobie sprawy, że wyszły one spod palców Roberta Johnsona i narodziły się w jego głowie.

Umiera tajemniczo. Jedni twierdzą, że został otruty przez zazdrosnego męża kobiety z którą miał romans. Inni widzieli jak wyruszył w drogę z człowiekiem w długim płaszczu. W drogę donikąd, skąd nie ma już powrotu. By grał mu na gitarze przez całą wieczność. Nikt nie wie, gdzie leży pochowany. W Stanach są trzy różne nagrobki Roberta Johnsona. Trzy różne nagrobki w trzech różnych, odległych od siebie miejscach na terenie Stanów Zjednoczonych. I być może żadne z tych miejsc nie jest tym, w którym spoczywają jego prochy.

SKID ROW „Skid Row” (1989); „Slave To The Grind” (1991)

Historia SKID ROW zaczyna się w 1986 roku. W tym roku na listach przebojów królował taneczny pop. Uzupełniały go  hip-hop, oraz trend zwany world music. Najlepiej sprzedającym się albumem w Stanach była płyta „Control” Janet Jackson, a wśród hard-rockerów prym wiodła grupa Bon Jovi z albumem „Slippery When Wet„. Dwudziestodwuletni wówczas gitarzysta, Dave „The Snake” Sabo, prywatnie sąsiad i przyjaciel Johna Bongiovi’ego (prawdziwe nazwisko lidera zespołu Bon Jovi) nie miał za złe koledze, że już nie grają razem w jednej kapeli (zastąpił go, jak powszechnie wiadomo, Richie Sambora). Myślami był bowiem przy swojej muzyce i zespole, który zawiązał ze swym byłym szkolny kolegą, basistą Rachelem Bolanem. Kiedy dołączyli do nich: gitarzysta Scotti Hill i perkusista Rob Affuso, tylko kwestią czasu było znalezienie odpowiedniego wokalisty. Okazało się to nie tak proste jak myśleli. Poszukiwania trwały przez długie, żmudne miesiące, aż w końcu, w 1987 roku jeden z przyjaciół „Snake’a” wypatrzył w Kanadzie na…  przyjęciu weselnym(!) paczkę chłopaków śpiewających covery. Szczególne wrażenie zrobił na nim 19-latek o twarzy cherubinka i kapitalnym, mocnym głosie. Gdy ten zjawił się wkrótce w New Jersey na przesłuchaniu, już po pierwszej zaśpiewanej piosence Sebastian Bach jednogłośnie stał się pełnoprawnym członkiem grupy SKID ROW. Szlifowanie repertuaru i koncertowanie zajęło im cały następny rok, pod koniec którego podpisali kontrakt z Atlantic Records. Złośliwi twierdzą, że pomógł im w tym bardzo John Bon Jovi, ale jak czas pokazał SKID ROW po prostu skazany był na sukces. Nawet bez protekcji Johna stałoby się to prędzej, czy później.  Wkrótce, po podpisaniu kontraktu, wspólnie z producentem Michaelem Wagnerem pojechali do Wisconsin, żeby popracować nad swoją debiutancką płytą, którą zatytułowali po prostu „Skid Row”. Ukazała się ona 25 stycznia 1989 roku. Roku wielkich przemian politycznych w Europie, ale też i zmian muzycznych. W klubach Manchesteru odbywały się słynne noce „house’ owe” z udziałem DJ-ów z całej Europy, a w Londynie Soul Il Soul łączyli reggae, hip-hop i R&B. W USA triumfy święciły latynoskie rytmy Glorii Estefan i The Miami Sound Machine,  Madonna zaszokowała opinię publiczną teledyskiem „Like A Prayer”, zaś Paula Abdul zajmująca się do tej pory choreografią podbiła amerykańskie  listy przebojów i wylansowała aż trzy przeboje numer 1!

SKID ROW "Skid Row" (1989)
SKID ROW „Skid Row” (1989)

Debiutancki album okazał się wielkim sukcesem komercyjnym zdobywając pięciokrotną platynę za sprzedaż  ponad 5 milionów egzemplarzy! W tym gatunku muzycznym, określanym jako glam metal, to niemal arcydzieło, a klimat tego albumu jest po prostu nie do opisania. Przede wszystkim wielki szacunek dla młodziutkiego Sebastiana Bacha dysponującego wspaniałym głosem. Nienaganna technika wokalna i obłędna skala głosu w jednej chwili ustawiły go wśród czołówki metalowych frontmanów. Zwraca uwagę również utalentowany gitarzysta Dave Sabo, chociaż nigdy nie stał się herosem gitary na miarę Slasha, czy Richiego Sambory.

SKID ROW
SKID ROW

Zawartość płyty jest powalająca. Aż nie wiadomo od czego tu zacząć? Może od „Youth Gone Wild” z aspiracjami na  hymn pokoleniowy tamtych lat, przy którym nie sposób stać w miejscu i który był punktem obowiązkowy każdego koncertu. Mamy w nim świetny riff i śpiewającego unisono Bacha. Palce lizać! Zresztą riffy to jedna z większych zalet tego albumu. Podobne reakcje rodzi „Piece Of Me” ze znakomitą partią basu, szalony rock’n’rollowy „Makin’ A Mess”, szybki, otwierający całość „Big Guns” z luzacką grą perkusji i niezwykle melodyjną solówką. Świetnych zagrywek nie zabrakło także w „Here I Am”. Jest też cudna klasyczna rockowa ballada „18 And Life”. Rewelacyjny tekst opowiada o dojrzewającym 18-latku, który ma poważne problemy okresu dojrzewania, popada w alkoholizm, aż w końcu trafia do więzienia za zabójstwo kolegi. Świetna praca dwóch gitar i odlotowa solówka! Całość kończy pozytywnie wyróżniający się  „Midnight/Tornado” – najmocniejszy i najostrzejszy w całym zestawie utwór będący jakby zapowiedzią kolejnej płyty SKID ROW „Slave To The Grind”, która ukazała się dwa lata po ich debiucie.

Promocja albumu „Skid Row” objęła trasę koncertową z Bon Jovi. Po bardzo udanym tournee w Japonii, dołączyli do Motley Crue, Cindirelli, Gorky Park, Scorpions i Ozzy’ego Osbourne’a,  gdzie wystąpili przed wielotysięcznym tłumem na Muzycznym Moskiewskim Festiwalu Pokoju. Publiczność oszalała na ich punkcie. Rosjanie pokochali zespół z New Jersey całym sercem!

Rok 1991. Na światowej scenie zrobiło się głośno o Seattle. Nirvana wydała historyczną płytę „Nevermind”. W tym samym roku Metallica zaprezentowała swój słynny „czarny” album, a Irlandczycy z U2 powrócili z płytą „Achtung Baby”. 23 listopada Freddie Mercury oświadczył, że jest chory na AIDS. Odszedł następnego dnia wieczorem. Kilka miesięcy wcześniej, w czerwcu, ukazała się druga płyta SKID ROW „Slave To The Grind”.

SKID ROW "Slave To The Grind" (1991)
SKID ROW „Slave To The Grind” (1991)

Album przynosi dwanaście utworów prezentujących spore spektrum umiejętności kompozytorskich. Od pierwszej do ostatniej nuty trzyma w napięciu i potrafi utrzymać zainteresowanie słuchacza przez cały czas jej trwania. Album naszpikowany jest ogromną ilością świetnych solówek, agresywnym basem Bolana i wciąż fantastycznymi warunkami głosowymi Sebastiana Bacha. Główne zmiany jakie zaszły w ich muzyce to podkręcenie mocy i drapieżności. Otwierający „Monkey Business” to moim zdaniem jeden z najlepszych kawałków w historii zespołu, bazujący na porządnym hard rockowym riffie, zagranym agresywnie, z pazurem, dużo ciężej niż się to zazwyczaj w tym gatunku spotyka. Mimo zaskakującego, dużego ciężaru jeszcze kusi przebojowym refrenem w stylu lat 80-tych, co absolutnie nie jest wadą. Prawdziwy zaś odlot i jazdę bez trzymanki dostajemy w tytułowym kawałku. Szybkie, rwane akordy brzmią jakby zostały podkradzione od Metalliki. Wtóruje im wokalista, który wściekle wypruwa z siebie kolejne wersy, a wszystko wieńczy doskonała i ostra jak brzytew solówka Sabo. I tak przez kolejne nagrania przekonujemy się, że przez te dwa lata zespół dojrzał. Płyta jest bardziej zróżnicowana od debiutu. Zespół potrafi odskoczyć np. w stronę punk rocka („Riot Act” i „Get The Fuck Out”), wrócić do starego dobrego hard rocka („The Threat”, „”Livin’ On A Chain Gang”). Albo stworzyć przepiękne ballady. To w tych spokojnych numerach członkowie zespołu pokazują, że mają naprawdę świetny zmysł melodii. „Quicksand Jesus” jest jeszcze dość zachowawczy (choć dosłuchać się w nim można lekkiego wpływu grunge’u), za to naprawdę poruszające są „In A Darkened Room” i „Wasted Time”. Utwory naprawdę wybitne, z przejmującą melodyką i sporą dramaturgią.

Płyta „Slave to Grind” to świadectwo rozwoju całego zespołu. Ale ja muszę dorzucić jeszcze kilka słów o Sebastianie Bachu. Debiutancka płyta okazała się przygrywką do TEGO właśnie albumu. To, co on robi ze swoim głosem zakrawa o geniusz. Ze świecą szukać wokalisty, który potrafi odtworzyć te wszystkie wokalne niuanse i ozdobniki. Po tej płycie zdobył moje uznanie i szacunek. Stał się jednym z moich ulubionych rockowych głosów wszech czasów. Serio!

Obie płyty SKID ROW należą do klasyków gatunku. Pełne finezji, pomysłów, zachwycające techniką. A mimo to mam wrażenie, że dzisiejszy świat zapomniał o nich. Chyba niesłusznie. Bo to cudowne płyty, którym ja nie daję szansy, by pokryły się kurzem.

INDIAN SUMMER „Indian Summer” (1971)

Na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęły się pojawiać kompakty w białych pudełkach z charakterystycznym logo – kogutkiem – wytwórni Repertoir Records. Dość szybko wśród maniaków tradycyjnego, rockowego grania, ta firma zyskała status wręcz kultowy. Kompetentni ludzie tam pracujący zaczęli wydobywać na powierzchnię płyty zupełnie zapomnianych, wartościowych zespołów, które nie miały tyle szczęścia, żeby dać się poznać szerszej publiczności. Hight Tide, Andromeda, Affinity, Tonton Macoute, Egg, Beggras Opera, String Driven Things, Arzachel – to tylko niektórzy wykonawcy (czubek góry lodowej) z bardzo długiej mojej „osobistej listy życzeń”, których płyt z maniakalnym wręcz uporem szukałem, znajdowałem i w końcu stawałem się ich szczęśliwym posiadaczem. INDIAN SUMMER zawsze był na samym wierzchołku tej listy. Nie bez powodu. Jedyny album zespołu jest bowiem płytą wybitną, nawet biorąc pod uwagę to, co działo się wówczas na brytyjskiej scenie rockowej. A są i tacy, którzy twierdzą, że to jedna z najpiękniejszych płyt w historii rocka – kto wie, czy nie najlepsza progresywna płyta w ogóle! I to twierdzenie bardzo, ale to bardzo mi się podoba.

Zespół INDIAN SUMMER
Zespół INDIAN SUMMER

INDIAN SUMMER został założony latem w 1969 roku w Coventry przez czwórkę młodych muzyków:  klawiszowca i wokalistę o bardzo mocnym głosie Boba Jacksona, gitarzystę Colina Williamsa, perkusistę Paula Hoopera i basistę Malcolma Harkera. W początkowym okresie swej działalności grupa nie miała sprecyzowanych planów. Grywali w okolicach Coventry, głównie w szkołach i na uniwersytetach. Mieli jednak to szczęście, że kilka miesięcy później wypatrzył ich Jim Simpson, menadżer i łowca młodych talentów. Dość szybko wziął ich pod swe skrzydła i obiecał kontrakt płytowy. Pewnego dnia stanął jednak przed wielkim dylematem,  musiał bowiem dokonać bardzo trudnego wyboru. Będąc menadżerem dwóch młodych, bardzo dobrych kapel rockowych mógł sfinalizować kontrakt płytowy tylko dla jednej z nich. Ta misja wydawać się mogła niewykonalna. Z którą umowy by nie podpisał, to by dał ciała. To był trudny orzech do zgryzienia, ale nie ma się czemu dziwić – do wyboru miał bowiem Black Sabbath i INDIAN SUMMER! Podpisał, wiadomo z kim. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że w stosunku do INDIAN SUMMER zachował się fair, bowiem polecił ich byłemu menadżerowi Vertigo Records, Olavowi Wyperowi, który wówczas był już szefem Neon Records –  nowego oddziału wielkiego  RCA – skupiającego wykonawców z kręgu muzyki progresywnej. Kiedy Wyper zobaczył zespół na scenie w Birmingham, był tak zachwycony, że jeszcze tego samego dnia podpisał z nimi kontrakt na nagranie albumu. Płyta „Indian Summer” ukazała się dokładnie 20 stycznia 1971 roku.

LP. "Indian Summer" (1971)
LP. „Indian Summer” (1971)

Wszystkie kompozycje na niej zamieszczone są wspólnym dziełem całego zespołu. Płyta została nagrana w Trident Studios w Londynie. Jej producentem  został Roger Bain, ten sam, który również uczestniczył w powstaniu pierwszego LP Black Sabbath. Wydanie płyty miało być poprzedzone singlem „Walking On Water”, jednak do dziś ani singiel, ani to nagranie nie ujrzało światła dziennego. Szkoda.

Jest mi bardzo trudno słowami opisać muzykę z tej płyty, gdyż słowa – proszę mi wierzyć – są za miałkie, za kruche i ubogie by w pełni oddać to wszystko, czego doznajemy słuchając tych nagrań. To jak bajka. Może baśń. Lub poezja…  Muzyka przepojona jest jakby nostalgią, tęsknotą za przemijającym właśnie latem. Czuć w niej klimat babiego lata (ang. indian summer), w którym odbijają się nieśmiało promyki słońca. Jest radość, jest też smutek. I wzruszenie. Długie, wielowątkowe rozwijające się utwory – dzieła sztuki. Nie są one zbyt skomplikowane, ale ładunek emocji i wkład uczuć pozwalają już po pierwszym przesłuchaniu odczuć moc i magię tego albumu. Gęste, szlachetne brzmienie ( czapki z głów przed jej producentem Rogerem Bainem, który wykonał swe zadanie perfekcyjnie!). Świetny, mocny wokal z ciepłą gitarą. Idealne połączenie rocka progresywnego, z hard rockiem i psychodelią. Kilka lat później  grupa Genesis na płycie „Selling England By The Pound” zbliży się do tego ideału. Tylko zbliży… A zaczyna się wszystko od podniosłego „God Is The Dog”. Prawdziwy majstersztyk. Chwytliwy motyw przewodni, nastrój i wibrujący, charakterystyczny mocny głos Boba Jacksona. Z kolei „Emotions Of Men” ma refren, który mógłby znaleźć się w dziesiątce najbardziej melodyjnych motywów rockowych świata. Słuchałem go kiedyś godzinami. Muzyka płynie dalej wciągając nas w swój magiczny świat. „Glimpse” serwuje galopujący rytm, a potem mamy piękny popis gry na gitarze. Colin Williams wyczarował piękne pejzaże, mające coś z klimatów płyt Santany z lat 70-tych. Tajemniczo i złowieszczo robi się na początku spokojnego „Half Changed Again”,   który ma w sobie coś z łagodniejszych utworów Black Sabbath. Prosta, powtarzana fraza muzyczna z nakładającymi się instrumentami klawiszowymi daje niesamowity efekt. Ten numer rzuca po prostu na kolana – strukturą kompozycji, mnogością pomysłów i biegłością instrumentalistów. Subtelny nastrój ma w sobie  także kompozycja „Secrets Reflected”. No i ten przepiękny, majestatyczny finał w postaci „Another Tree Will Grow”, który wieńczy tę nieprzeciętnie udaną płytę. Moim skromnym zdaniem, płytę ponadczasową. Ta muzyka pełna jest pewności, polotu, blasków geniuszu. Jest w niej jakaś szlachetna szczerość. Wiele tu organów Hammonda, bardzo melodyjnej gitary, przejmującego głosu wokalisty, zaskakujących pomysłów i motywów. Mnogość błyskotliwych partii instrumentalnych zapewnia zajęcie na kilka przesłuchań!

Tuż po wydaniu płyty, grupę opuścił Malcolm Harker, który przejął obowiązki w firmie transportowej ojca i wyjechał do USA. Od tego momentu rolę basisty w zespole przejął były członek zespołu The Sorrow – Wez Price. W takim składzie grupa rozpoczęła trasę koncertową celem promowania swego debiutanckiego albumu. Jednym z pierwszych krajów jaki odwiedzili była Szwajcaria, gdzie muzycy nie otrzymali zasłużonych honorariów. Z tego też powodu postanowili zrezygnować  z dalszych występów.

Mocno rozczarowani słabą sprzedażą płyty, powracając z nieudanej trasy do domu wspólnie doszli do wniosku, że nie da się wyżyć z grania rocka i podjęli decyzję o rozwiązaniu grupy. Może decyzja była pochopna? Może zabrakło im tej determinacji jaką mieli choćby muzycy Genesis, których pierwsze albumy też początkowo sprzedawały się słabo? Tyle tylko, że w przypadku Genesis, zespół miał wsparcie ze strony szefów wytwórni  Charisma. Jak dalej potoczyły się ich losy – wiemy doskonale.

Muzycy INDIAN SUMMER nie zrobili większej  kariery po rozwiązaniu zespołu. Colin Williams zupełnie odsunął się od przemysłu muzycznego. Paul Hooper grał w różnych grupach, a w 1978 roku wspólnie z Bobem Jacksonem założył The Dogers następnie został członkiem popularnej do dziś formacji The Fortunes. Po epizodzie z The Dogers Bob Jackson dołączył do byłego wokalisty Uriah Heep, Davida Byrona (płyta „On The Rocks”). Później grał z takimi wykonawcami jak The Searchers, Jeff Beck, Jack Bruce, czy Pete Brown.

Wielka szkoda, że INDIAN SUMMER, to grupa tylko jednej płyty, że nie dane  było jej rozwinąć się.  Gdyby dano im szansę nagrania jeszcze jednej, lub więcej płyt, gdyby tę perfekcyjną płytę ktoś lepiej promował. Gdyby… Czy dzisiaj byliby na równi z Black Sabbath, Camel, Genesis, lub King Crimson? Czy dzisiejsza muzyka rockowa nie jest uboższa o te nie nagrane albumy? Jestem pewien, że tak. Potencjał mieli przecież ogromny.

Warto do niej wracać nie tylko, gdy kończy się lato, a wokół rozciąga się babie lato. Nie jest wstydem jej nie znać. Ale poznać jak najbardziej należy. A najlepiej ją mieć. Obowiązkowo. Na własność!

TONTON MACOUTE „Tonton Macoute” (1971)

Wzajemne relacje jazzu i rocka są jednym z fundamentów muzyki progresywnej lat 70-tych. Tę jedyną w swoim rodzaju fuzję rozpropagowaną przez Milesa Davisa pod koniec lat 60-tych, podjął z powodzeniem zespół King Crimson na swej najbardziej wówczas jazzowej płycie „Island”. Wkrótce dołączyli inni: Mahavishnu Orchestra, Soft Machine, Nucleus niemiecki Tetragon, afrykańska grupa Osibisa i wielu innych wykonawców. Do tego grona należy też obowiązkowo dodać niesłusznie zapomniany TONTON MACOUTE.

Początki tego zespołu sięgają lata 1968 roku. Dwaj młodzi muzycy: perkusista Nigel Reveler i grający na instrumentach klawiszowych wokalista Paul French znęceni ogłoszeniem zamieszczonym  w „Melody Maker” dołączyli do zespołu Dick Scott Company. Poza nimi Dickowi Scottowi przygrywali gitarzysta i basista Chris Gavin, oraz saksofonista Dave Knowles. Zespół  zazwyczaj koncertował w niemieckich klubach i bazach wojskowych grając przeróbki innych wykonawców. Przez blisko 1,5 roku regularnie koncertowali na Kontynencie. Podczas jednego z występów zwrócił na nich uwagę popularny piosenkarz Dave Dee, który polecił ich swoi menadżerom, a ci szybko wzięli ich pod swoje skrzydła. Wkrótce wydali trzy single dla MCA, pod nazwą Windmill. Niestety, grupa w dość dramatycznych okolicznościach przestała istnieć: Dick Scott zginął w wypadku samochodowym w maju 1970 roku podczas trasy koncertowej po wschodnich Niemczech. Po powrocie do Anglii muzycy postanowili grać razem dalej, ale tym razem zwrócili się w kierunku muzyki jazzowej i rocka progresywnego. Podpisali kontrakt z wytwórnią Vertigo, choć ostatecznie wylądowali w nowo założonej firmie Noen Records będącą filią koncernu RCA. Zmienili też nazwę na TONTON MACOUTE. Dość prowokacyjna była to nazwa, gdyż tak  właśnie nazywały się brutalne w działaniu, specjalne oddziały milicji będące na usługach haitańskiego dyktatora Francoisa Duvaliera. Album „Tonton Macoute ukazał się w połowie 1971 roku.

TONTON MACOUTE "Tonton Macoute" (1971)
TONTON MACOUTE „Tonton Macoute” (1971)
Tył okładki
Tył okładki

Intryguje nie tylko nazwa grupy, ale również okładka ich  jedynego albumu (autorstwa Marcusa Keefa), a przede wszystkim sama muzyka. Śmiało mogę powiedzieć, że jest to jeden z najlepszych jazzowo-progresywnych albumów brytyjskich tamtych lat. Bogate, przestrzenne brzmienie, dużo partii instrumentalnych, przejrzyste i klarowne aranżacje. Pierwszy z utworów „Just Like Stone” to prawdziwy artrockowy rarytas. Dalej robi się już bardziej jazz-rockowo, co nie powinno zrażać, biorąc pod uwagę znakomite klawiszowe (hammondowe!), jak również fortepianowe motywy i wyśmienite partie saksofonu, fletu, oraz klarnetu. Zresztą i dziś współczesne zespoły o progresywnej orientacji zahaczają w swej muzyce o jazzowe elementy. Absolutną perełką w tym zestawie jest kompozycja „Dreams”. Osobiście stawiam ją w jednym rzędzie z crimsonowskim „Moonchild”.

Znakomita płyta! Fantastyczny klimat, niezwykłe instrumentalne motywy i świetne wokale.Niezwykłe połączenie rocka progresywnego z jazzem. Można powiedzieć, że to taki zalążek fusion. Płyta, którą warto, a nawet trzeba wykopać z spośród wielu muzycznych perełek z lat 70-tych. Szkoda, że nie doczekała się muzycznej kontynuacji. Mimo, że Noen Records wydawała jedne z najbardziej ekscytujących płyt wczesnych lat 70-tych, wkrótce wpadła w tarapaty finansowe i w 1972 r. zbankrutowała. TONTON MACOUTE pozostał w ten sposób bez funduszów na dokończenie pracy nad drugim albumem, na który zarejestrowano już cztery nowe kompozycje. Do dziś żadna z nich nie ujrzała światła dziennego. Upadek wytwórni płytowej doprowadził w konsekwencji także do rozwiązanie grupy. Paul French zdecydował się na karierę solową i w latach 1974-77 wydał trzy single, a następnie założył grupę Voyager, która w 1979 r. przemykała gdzieś w dolnych rejonach brytyjskich list przebojów. Dave Knowles mieszka do dziś w hrabstwie Devon i grywa w lokalnych pubach. Chris Gavin jest nauczycielem w niewielkiej miejscowości Newbury. Z kolei Nigel Reveler po krótkiej pracy w roli muzyka sesyjnego rozpoczął karierę w przemyśle muzycznym, zajmując wysokie stanowiska  urzędnicze w firmach Polydor i Polygram.

Myślę sobie, że czasami dane jest nam obcować z płytami zawierające utwory z takim nastrojem i zestawem dźwięków, które stworzone są tylko dla nas. Stworzone po to, by nas poruszyć, a nawet odmienić nasze życie. I do takich płyt zaliczam ten wspaniały, nieco zapomniany dziś jedyny album TONTON MACOUTE!

AFFINITY „Affinity” (1970)

Z muzyką grupy AFFINITY zetknąłem się po raz pierwszy chyba gdzieś pod koniec lat 70-tych w jednej z nocnych „Trójkowych” audycji radiowych. Bob Dylan należał wówczas do (jednych z wielu) moich ulubionych artystów. Kiedy więc usłyszałem jego „All Along The Watchtower” w interpretacji tego brytyjskiego zespołu, wszystko powywracało mi się do góry nogami. Do tej pory oryginał, a także wersja Jimiego Hendrixa były nie do przebicia. W głowie zrobił mi się mętlik, a przez plecy przeleciał zimny dreszcz. Mogę więc chyba powiedzieć, że od tego dnia inaczej zacząłem spoglądać na muzykę. Rozszerzały się moje muzyczne horyzonty. Oczywiście nie było wówczas żadnych szans, by coś więcej dowiedzieć się o tej nieznanej grupie, czy też poznać inne ich nagrania. Nie mniej w mej pamięci zakodowana została nazwa zespołu, oraz przeogromna chęć, by zdobyć płytę AFFINITY chociażby tylko dla tego jednego utworu. Minąć musiało kilka dziesięcioleci nim w końcu udało mi się zrealizować to marzenie. Kiedy w 2010 roku nakładem niemieckiej firmy Repertoire ukazała się reedycja albumu na CD wiedziałem, że wymarzony klejnot w postaci owego cudownego, aczkolwiek niedocenionego w epoce albumu będzie miał swoje miejsce na mojej półce z płytami. Urzekła mnie też od pierwszego wejrzenia jego piękna, atmosferyczna okładka. Jej  autor, Marcus Keef,  idealnie wpisał się w muzyczny klimat tego wydawnictwa. Nawiasem mówiąc Keef należy do moich ulubionych projektantów okładek z tamtych lat. To właśnie on odpowiedzialny jest za  okładkę debiutanckiej płyty Black Sabbath. To on projektował okładki  dla tak ambitnych zespołów jak: Colosseum, Cressida, Beggars Opera, Spring, Indian Summer, czy Tonto Macoute.

Zespół AFFINITY (1970)
Zespół AFFINITY (1970)

Wszystko zaczęło się bardzo wcześnie, bo już w 1963 roku, kiedy to na Uniwersytecie w Sussex, trzej studenci różnych wydziałów: matematyki, chemii, fizyki i filozofii założyli grupę muzyczną US Jazz Trio. Przypomnę, że w tym samym 1963 roku Beatlesi wydali swoje dwie pierwsze płyty („Please Please Me” i „With The Beatles”), za Oceanem król rock’n’rolla zagrał w dwóch hollywoodzkich produkcjach, z których „Fun In Acapulco” okazał się w Stanach najbardziej dochodowym filmem roku 1963. Ukazała się też druga płyta Boba Dylana („The Freewheelin’ Bob Dylan”) zawierająca m.in nieśmiertelny „Blowin’ In The Wind”, zaś Miles Davis mógł się pochwalić ósmym albumem w swej dyskografii („Seven Steps To Heaven”). Wkrótce US Jazz Trio powiększyło się o basistę Mo Fostera i przez krótki okres grali jako US Jazz Quartet. Po skończeniu studiów drogi muzyków się rozeszły, ale nie na długo. Pianista Lynton Naiff i perkusista Grant Serpell  w latach 1967-1968 grali krótko w popowej grupie Ice, po czym ponownie skontaktowali się z Mo Fosterem. Gdy ten przyprowadził ze sobą swego kolegę, gitarzystę Mike’a Joppa, postanowili grać swoje. Aby zrealizować swą muzyczną wizję, muzycy zaczęli poszukiwać wokalistki o inklinacjach jazzowych. W porę przypomnieli sobie o koleżance z czasów studenckich. Linda Hoyle okazjonalnie wspierała wokalnie US Jazz Trio, traktując to jako odskocznię od monotonnych wykładów z anglistyki. Lynton Naiff zamienił wkrótce fortepian na organy i jako AFFINITY (nazwę wzięto od tytułu płyty Oscara Petersona z 1962r. którą uwielbiał Naiff) zadebiutowali w 1968 roku w londyńskim The Revolution Club. Szczęśliwym trafem w BBC Radio Jazz Club usłyszał ich Ronnie Scott i zaoferował swą pomoc menadżerską. Ale to nie wszystko. Oddał im także do dyspozycji własny klub w Londynie, gdzie mieli okazję poznać muzyków takich, jak Elvin Jones, Stan Getz, czy Charles Mingus. Kiedy zespół dość szybko podpisał kontrakt z wytwórnią płytową Vertigo, niespodziewanie pod koniec roku Linda Hoyle musiała poddać się  operacji strun głosowych. W 1969 roku Affinity jako kwartet zarejestrował kilka koncertowych utworów instrumentalnych, z których dziewięć ukazało się po latach na kompaktowym wydawnictwie „Live Instrumentals 1969„. Jest to zupełnie inne (mniej rockowe) granie – królują jazzowe i rhythm’ n’ bluesowe standardy. Tuż po tym Linda Hoyle powróciła do zespołu. W pełnym składzie, niejako na próbę, zarejestrowano nagrania demo: „I Am The Walrus” grupy The Beatles, własną piosenkę „You Met Your Match” i „All Along The Watchtower” Boba Dylana. Ostatecznie tylko to ostatnie nagranie znalazło się na debiutanckiej płycie zespołu, która ukazało się w czerwcu 1970 roku.

AFFINITY "Affinity" (1970)
AFFINITY „Affinity” (1970)

Pomimo przebytej operacji gardła, Linda Hoyle dała radę i zaśpiewała wybornie. Płycie „Affinity” nie brakuje rockowej ekspresji owianą ulotną mgiełką psychodelii, chociaż w muzyce słychać dużo nawiązań do jazzowych i rhythm’ n’ bluesowych klimatów. Sporo tu Hammondów w połączeniu z pięknymi partiami gitary. Każdy z tych utworów ma swój cudowny i niepowtarzalny klimat, więc naprawdę trudno mi wyróżnić tę jedną jedyną perełkę muzyczną. Organowe wariacje dominują w „Night Flight” (jedna z najpiękniejszych kompozycji na tej płycie), duże wrażenie robi nastrojowa i niezwykle przepiękna ballada „I Wonder If I Care As Much”, czy też bardzo spokojna, króciutka „Cocoanut Grove”. Podobne klimaty możemy dziś usłyszeć na bardziej współczesnych płytach (Solstice).  Utwór  „Three Sisters” kojarzyć się może z Van Der Graaf Generator. Nawet wokal Lindy brzmi tu trochę Hammilowo. No i zamykający całą płytę 11-minutowy „All Along The Watchtower” który powalił mnie przed wieloma laty na kolana. Zaczyna się wokalnym wejściem Lindy Hole, by już za chwilę ustąpić miejsce organom Hammonda. Dialog wokalistki z klawiszami przechyla się na stronę instrumentu, który zaczyna fantastyczną improwizację. Jest lekkość i precyzja. Gitara co jakiś czas podaje główny temat, ale to instrument Naiffa gra tu podstawową i pierwszoplanową  rolę. Utwór tak wciąga, że kiedy dobiega końca, wierzyć się nie chce, że 11 minut minęły tak szybko! Warto dodać, że wszystkie aranżacje na instrumenty dęte i smyczkowe wykonał sam John Paul Jones z Led Zeppelin…

Pomimo interesującej muzyki, wysokich umiejętności technicznych muzyków, oraz przychylnych recenzji krytyków muzycznych album sprzedał się wówczas słabo. Wkrótce też, tuż przed planowanym tournee po USA,  zespół opuścili Linda Hole i Lynton Naiff, a próba wskrzeszenie zespołu z nową wokalistką nie powiodła się. Po krótkiej serii klubowych koncertów drogi muzyków rozeszły się.

Po rozwiązaniu grupy chyba największą karierę zrobił Grant Serpell, który grając na bębnach w glam rockowym zespole Sailor doczekał się mega hitu „Girls, Girls, Girls” wykorzystany także w telewizyjnym serialu komediowym z udziałem Benny Hilla. Mo Foster udzielał się w różnych zespołach, ale żaden z nich nie wybił się ponad przeciętność. Lynton Naiff dziś jest znanym i rozchwytywanym aranżerem. O pozostałych członkach zespołu AFFINITY niestety nic mi nie wiadomo. Na szczęście pozostała z nami jedna z najpiękniejszych, wówczas niedocenionych, a dziś tak bardzo pożądanych muzycznych perełek tamtych lat. Warto zapoznać się z tą płytą, a jeszcze lepiej mieć ją na własność na swej półce.

LEAF HOUND „Growers Of Mushroom” (1971)

Słucham tej płyty i kręcę głową: jak taka grupa mogła się w tamtym czasie nie przebić? Fenomenalna kapela z przełomu lat 60 i 70 , która nagrała jedną, jedyną płytę, po czym rozpłynęła się jak we mgle i przepadła na całe dziesięciolecia. Dziś otaczana jest prawdziwym kultem wśród poszukiwaczy zapomnianych muzycznych pereł.

Zespół LEAF HOUND wyłonił się z blues rockowej formacji Black Cat Bones w 1969 roku jeszcze z  Paulem Kossoffem i Simonem Kirke’em, którzy jednak szybko się zwinęli, by utworzyć Free. Po przyjęciu na ich miejsce nowych muzyków, Black Cat Bones szybko nagrali płytę („Barbet Wire Sandwich”), po czym rozwiązali się. Dwaj instrumentaliści  tej grupy,  bracia Derek (g) i Stuart (bg) Brooks postanowili grać dalej. Wkrótce przyłączył się do nich wokalista Peter French, a zaraz za nim do składu dołączyli : perkusista Keith Young i drugi gitarzysta Mick Halls. W tym składzie, jako LEAF HOUND rozpoczęli koncerty, które zaowocowały szybko podpisanym kontraktem płytowym.

Leaf Hound (1970)
Leaf Hound (1970)

Być może ten zbytni pośpiech sprawił, że wybrali – jak się niedługo okaże – fatalnie. Wybrali bowiem niesławną wytwórnię  Decca. Tak, tę samą, która odprawiła z kwitkiem Beatlesów, twierdząc, że nie są „zespołem przyszłościowym”. Jednak początek był bardzo obiecujący, bowiem już po kilku tygodniach, pod koniec 1970 r.  LEAF HOUND weszli do studia nagraniowego, gdzie w ciągu jedenastu godzin zarejestrowali materiał na płytę, którą zatytułowali Growers Of Mushroom”. Premiera krążka miała się odbyć na początku przyszłego roku i poprzedzona miała być dużą trasą koncertową na Wyspach i Kontynencie. I ruszyli w trasę. Tyle, że Decca pokpiła totalnie całą sprawę. Z niewiadomych przyczyn album nie ukazał się w przewidzianym terminie. Grupa promowała więc płytę, której de facto nie można było nigdzie kupić! Skandal!  „Growers Of Mushroom” ukazał się dopiero w październiku 1971 roku kiedy zespół już nie istniał. Na dodatek wydano ją w ilości… 500 egz!!! Nie dziwi więc fakt, że dziś oryginalny winyl kosztuje 4000 $ i uważany jest za „płytowego Świętego Graala” w tym gatunku muzyki!

Leaf Hound "Growers Of Mushroom" (1971)
Leaf Hound „Growers Of Mushroom” (1971)

Wytwórnia Decca poprzez swoją ignorancję, nieudolność promocyjną i bałagan wypuściła z rąk kurę mogącą znosić „złote jaja”. Lepszą orientacją do  LEAF HOUND wykazali się ludzie z niemieckiej wytwórni Telefunken, którzy widząc, że koncerty grupy w Niemczech spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem wydali – na kilka miesięcy przed ogólnoświatową premierą – niemiecką wersję płyty ze zmienioną okładką i pod skromnym, acz banalnym tytułem „Leaf Hound”. Ta okrojona wersja nie zawierała dwóch ważnych dla całego albumu utworów: „Freelance Fiend”„Growers Of Mushroom”, za to umieszczono na nim utwory z nigdy nie wydanego nigdzie indziej singla z utworami „Drowned My Life In Fear”/”It’s Gona Get Better”. Ten drugi nie znalazł się  na albumie. I tak po prawdzie nie ma czego żałować, gdyż bardzo odstaje od reszty całego materiału. Banalna ballada zagrana przy akompaniamencie pianina z żeńskimi chórkami. To nie ten klimat, to nie to brzmienie. Taka ciekawostka, lub raczej krótki przerywnik w trakcie nagrywania podstawowego materiału.

Edycja CD wytwórni Repertoire zawiera, oprócz podstawowego materiału, trzy bonusy, ale o tym dalej. Płytę otwiera „Freelance Fiend”  – zadziorny, mocny wokal Pete’a Frencha, ciężkie riffy, bardzo surowe brzmienie. Czysty hard rock, o lekkim bluesowym zabarwieniu. Tak jakby muzycy chcieli odciąć się od swego poprzedniego wcielenia, od  Black Cat Bones, kierując się zdecydowanie w stronę  klimatów  Free (na dopingu), Black Sabbath, czy Led Zeppelin. Nawet jeśli za chwilę słyszymy gitarę akustyczną w „Sad Road To The Sea”, to i tak nie ma tu mowy o balladzie. Jest dynamicznie, rockowo, z równie surowym brzmieniem jak w poprzedniej kompozycji. „Drawned My Life In Fear”, który został wybrany na singiel kryje dość nośną melodię. Jest ona jednak przykryta warstwą krzykliwej partii wokalnej. Całość oparta na  wyrazistym basowym motywie, posępnych riffach i psychodelicznych partiach gitary solowej. Moment uspokojenia dostajemy w najdłuższym na płycie, ponad ośmiominutowym, psychodelicznym  „Work My Body”, a także w „With A Minute To Go”, z gitarą akustyczną, ale też i z wybijającą się partią gitary basowej na pierwszym planie. Jednak wszystko wraca do normy w „Stray”, który przypomina mi trochę zeppelinowy „Heartbreaker” i w rozpędzonym „Stagnant Pool” z przyjemnie pulsującym basem. Mocne, hard rockowe czadowanie, choć z zaskakującym, balladowym zwolnieniem. Tytułowy „Growers Of Mushroom” bliski jest psychodelicznym utworom Cream mimo, że jest najbardziej „piosenkowy” na tej płycie. Całość kończy kapitalny moim zdaniem „Sawdust Ceasar” z wyróżniającą się funkową rytmiką. Doskonałe zakończenie albumu, po wysłuchaniu którego ponownie wciskam przycisk „play” w swoim odtwarzaczu.

Płyta Growers Of Mashroom mimo, że nie zawiera utworów szczególnie wybijających się ponad inne, to  wszystkie one prezentują bardzo wysoki poziom. Ten album ma dziś – poza wieloma innymi –  walor szczególnie nie do pogardzenia : to stara znakomita muzyka, której nie tylko nie zdążyliśmy nauczyć się na pamięć, ale nawet polizać. Tym większa radość słuchania.

Jak już wspomniałem LEAF HOUND nie doczekał się wydania albumu. Został rozwiązany kilka miesięcy wcześniej, choć tak naprawdę jego rozpad zaczął się tuż po zakończeniu nagrań, z chwilą odejścia braci Brooks. Na wspomnianą już wcześniej trasę promocyjną, wyruszył z nowym basistą. Wokalista Pete French rozczarowany promowaniem albumu, którego nikt nie mógł kupić, tuż po dopełnieniu koncertowych zobowiązań opuścił grupę. W 1971 roku dołączył do Atomic Rooster, z którym nagrał album „In Hearing Of Atomic Rooster” (nota bene wydany wcześniej niż „Growers Of Mushroom”), po czym opuścił Atomowego Koguta i przyłączył się do amerykańskiej grupy Cactus, nagrywając z nią płytę „Ot 'N’ Sweaty”. W tzw. międzyczasie do sklepów trafił w końcu album LEAF HOUND w bardzo niskim nakładzie, przez co dziś  za oryginalne, winylowe egzemplarze płaci się na aukcjach kosmiczne sumy. Na szczęście longplay ten doczekał się licznych reedycji, zarówno winylowych jak i kompaktowych. Zawierają one także dodatkowe nagrania: stronę B singla z kompozycją „It’s Gonna Get Better” , nigdy wcześniej niepublikowany utwór „Hip Shaker”, oraz „Too Many Rock’n’Roll Times  z… 2007 roku.  Okazało się, że na fali odrodzonej popularności LEAF HOUND, wokalista Pete French postanowił reaktywować grupę (niestety w całkowicie zmienionym składzie) i wydał płytę „Unleashed” z premierowym materiałem, oraz utworem „Breakthrough” z repertuaru Atomic Rooster. Płyta poprawna, zawierająca przyzwoity materiał hard rockowy, ale pozbawiona klimatu i surowego brzmienia oryginalnego  LEAF HOUND z 1971 roku. Czyli tego wszystkiego, co czyni „Growers Of Mushroom” tak wyjątkowym albumem.

Rock z Australii: BLACKFEATHER, TAMAM SHUD, KAHVAS JUTE, BUFFALO.

Mówiąc o muzyce rockowej z Australii, w pierwszym odruchu myślimy o najsłynniejszym jej przedstawicielu, czyli o grupie AC/DC. Po chwili zastanowienia dorzucamy nazwy innych wykonawców takich chociażby jak The Birthday Party, Crowded House, INXS, Midnight Oil, Nick Cave And The Bad Seeds, Rose Tatoo, Wolfmather i tak dalej… Listę tę można byłoby ciągnąć długo. Ze wszystkich tych zespołów AC/DC grało (gra) najdłużej i zaczynało swą karierę najwcześniej. Ale przed braćmi Young byli też i inni, doskonali  wykonawcy. Mało znani i w większości zapomniani, dziś odkrywani na nowo m.in. przez muzycznych archeologów. Oto mała próbka tego, co sam mam w zasięgu ręki w mojej płytotece.

BLACKFEATHER „At The Mountains Of Madness” (1971).

BLACKFEATHER "At The Mountains Of Madness" (1971)
BLACKFEATHER „At The Mountains Of Madness” (1971)

Tę płytę śmiało mogę zaliczyć do pierwszej piątki rockowych płyt Australii, a także do jednego z najlepszych gitarowych albumów w historii ciężkiego, progresywnego rocka!! Powstali w Sydney, w kwietniu 1970 r. i błyskawicznie zdobyli tam popularność. Świadczą o tym między innymi wysokie notowania na Australian Singles Chart  małej płytki „Boppin The Blues”/”Find Somebody To Love”  (numer 1) jak i debiutanckiego albumu „At The Mountains Of Madness” (1971), który dotarł do siódmego miejsca w krajowym rankingu płyt, co jak na tego typu muzykę było nie lada osiągnięciem. Porywające kompozycje, o charakterystycznym dla tamtych czasów psychodelicznym zabarwieniu, fantastyczne gitarowe solówki, pełna gama aranży, mnóstwo zmiennych nastrojów – tak w ogromnym skrócie określić można muzykę z tego albumu. Jest też folkowo wyniosły „Seasons Of Change” , obfita w zabawną historię suita „The Rat”  oraz porywający instrumentalno- orientalny „Mangos Theme Part 2″, który usłyszałem po raz pierwszy lata świetlne temu, bodaj w radiowej „Trójce” i który wywarł na mnie kolosalne wrażenie!

Koniecznie trzeba pochwalić całą sekcję rytmiczną: Leith Corbetha (gb). i Mike’a McCormacka (dr), oraz gitarzystę Johna Robinsona, którego zaliczano do czołówki, nie tylko australijskich, gitarowych herosów. Dodatkowe słowa szczerego i najwyższego uznania należą się 18-letniemu wokaliście zespołu. Neal Johns zaśpiewał silne, przejmujące i różnorodne wokale. Przeistaczał się niczym Dr. Jeckyll i Mr. Hyde. Warto też wiedzieć, że na fujarce(!) gościnnie  zagrał tutaj młody i nikomu jeszcze wówczas nieznany Bon Scott – trzy lata potem wokalista AC/DC!

TAMAM SHUD: „Evolution” (1969) / „Goolutionites And Real People” (1970).

TAMAM SHUD "Evolution/Goolutionites And Real People" (1970)
TAMAM SHUD „Evolution/Goolutionites And Real People” (1970)

TAMAM SHUD swą nazwę zaczerpnął z XI wiecznego perskiego zbioru poezji : „Rubajjaty”  co w języku tym znaczy „definitywny koniec”. Mogę śmiało postawić tezę, że to ta grupa zapoczątkowała mocne, ciężkie, masywne rockowe granie w Australii. To za nią podążyli inni na czele z Master’s Apprentices, Buffalo, czy omawiany wyżej BLACKFEATHER. Na jednym kompakcie dostaliśmy dwie absolutnie obłędne płyty, czyli cały ich dorobek artystyczny. Album „Evolution” wydany w stajni CBS, to dwanaście gitarowych, dość krótkich kompozycji. Improwizowanych kompozycji. Bo improwizacja to była podstawa prawdziwego rockowego grania. Punkt wyjścia do wszystkiego. Mnóstwo przesterowanych gitar, niestrudzona sekcja rytmiczna i sporo psychodelii. Wszystkie bez wyjątku rozsadza od wewnątrz niesamowita wręcz energia. Nawet spokojniejsze fragmenty brzmią tu ciężko. Takie skrzyżowanie Hendrixa i Cream ze szczyptą późnych Beatlesów z doskonałą jazdą gitarową. Mistrzostwo świata! Ten gitarzysta o swojsko brzmiącym nazwisku to Alex Zytnik, który niestety miesiąc po wydaniu płyty opuścił zespół. Płytę nagrano na „żywca” w ciągu dwóch i pół godziny i był w tym czasie „najlepiej wyprodukowanym albumem w Australii”.

O ile „Evolution” jest płytą fantastyczną, to opatrzony intrygującym tytułem drugi album jawi się jako skończone arcydzieło, absolutny majstersztyk! Nowym gitarzystą zespołu został znacznie młodszy, 16-letni Tim Gaze, który podsunął zespołowi pomysł nagrania albumu w postaci ambitnej suity. Przypomina to trochę dokonania bardzo mrocznych (jeszcze nie działających) Wishbone Ash, trochę Free. Dominuje tu zdecydowanie jego gitara – pierwszorzędny warsztat muzyczny! I wciąż, gdy słucham tych nagrań nieodparcie nasuwa mi się pytanie: jak można wymyślić  coś tak rewelacyjnego? Jak oni nagrali płytę składającą się z muzyki tak niewyobrażalnie fantastycznej? Na dodatek posiadającą jeden z najgenialniejszych finałów w historii rockowego grania („Goolutionites Theme Part I & PartII”). Chylę czoła przed tym zespołem. Przed ich geniuszem. I tylko pozostaje żal, że płyta  „Goolutionites And Real People” jest tak krótka.

Tim Gaze podobnie jak i Alex Zytnik wkrótce opuścił zespół pociągając za sobą perkusistę Dannie Davidsona, by dołączyć do basisty Boba Daisley’a znanego z płyt Chicken Shack, Rainbow i Ozzy Osbourne’a. Tak narodziło się znakomite power trio KAHVAS JUTE.

KAHVAS JUTE „Wide Open” (1971).

KAHVAS JUTE "Wide Open" (1971)
KAHVAS JUTE „Wide Open” (1971)

Ten jedyny album, nagrany w ciągu zaledwie trzech dni  wydany został w styczniu 1971 roku. Bije z niego niesamowita magia zespołowego zgrania, zespołowej jedności. Nasuwa się tu skojarzenie z brytyjskim triem Cream, ale zamiast kopiować – grali swoje – bardziej agresywnie, z większą dynamiką. Na tej płycie nie ma ani jednego przeciętnego kawałka. Wszystkie trzymają równy, wysoki poziom. Świetny, dynamiczny album będący ozdobą każdej szanującej się płytoteki, który polecam z całą mocą.

BUFFALO  to najciężej grająca formacja w historii australijskiego rocka! Swego czasu Black Sabbath nie zgodzili się , by ten zespół otwierał im koncerty – ponoć wystraszyli się! Zespół zdecydowanie miał ogromny wpływ na rozwój hard rocka, heavy metalu i wszelkich hałasów jakie wkrótce stały się czymś naturalnym. Powstali kiedy świat znał już Black Sabbath. Ale w BUFFALO była jakaś nieokiełznana siła, coś w stylu zawadiaki , który swoje problemy rozwiązuje siłą, niż perswazją. Działalność zaczynali pod nazwą Hobo, lecz używali jej bardzo krótko. Zespół został uformowany w 1971roku, ale niestety nie mieli tyle szczęścia, aby zaistnieć na szeroką skalę. Wielka szkoda bowiem pierwsze trzy płyty, bronią się do dziś doskonale.

BUFFALO "Dead Forever" (1972)
BUFFALO „Dead Forever” (1972)

Na debiutanckim albumie „Dead Forever” wydanym w 1972r. muzyka toczy się wolno – niczym walec. Słychać to szczególnie w „I’m A Mover” z repertuaru Free. Świetny album, ale następny był jeszcze lepszy!

BUFFALO " Volcanic Rock/Only Want You Fot Your Body" (1973-74)
BUFFALO ” Volcanic Rock/Only Want You Fot Your Body” (1973-74)

Na rewelacyjnej  drugiej płycie, „Volcanic Rock” (1973) porzucili typowy jailhouse-rock na rzecz psychodelicznej zabawy z rockiem. Czuć w tym zeppelinowski pazur zwłaszcza w otwierającym płytę „Sunrise (Come My Way)” . Przez „Freedom” przetoczy się muzyczny walec miażdżąc po drodze wszystko i wszystkich. Grupa sypie piaszczystymi riffami, rzeźbi soczyste struktury, daje chwilę spokojnego oddechu, by za moment uderzyć z jeszcze większym impetem (wystarczy posłuchać Pound Of Flesh” i następujący po nim Shylock”). Album „Volcanic Rock” jest zwartym monolitem niczym Ayer’s Rock. Ale to, co na niej zachwyca i jest jednym z największych atutów, to wokal Dave’a Tice’a, równie potężny jak praca gitar. To jeden z tych najbardziej charyzmatycznych męskich wokali w historii rocka! Nie inaczej jest też i na trzeciej płycie zatytułowanej „Only Want You For Your Body” (1974). Ponowne połączenie tego, co najlepsze w muzyce Black Sabbath i Grand Funk. No i te riffy! Świetne, gitarowe sola Jeffa Baxtera, jak zwykle kapitalna gra sekcji rytmicznej w wykonaniu  Petera Wellsa (bg) i Jimmy  Economou (dr) plus mocny wokal Dave’a Tice’a. Ja posiadam niemiecką edycję gromadzącą oba te albumy na jednym CD. Co prawda ma dość skromną oprawę graficzną ( w porównaniu do edycji australijskich), ale za to dźwiękowo brzmi rewelacyjnie. Po rozwiązaniu grupy, do którego doszło w 1977 roku i po nagraniu dwóch kolejnych (niestety średnich) płyt, basista BUFFALO założył Rose Tatoo (zmieniając przy okazji cztery struny na gitarę elektryczną). Mimo to dziś nie sposób przejść obojętnie obok muzyki, którą zostawił nam australijski bawół, więc polecam ją szczególnej uwadze nie tylko miłośnikom mocnych brzmień.

To tylko część zapomnianych płyt australijskiego rocka, które znajdują się w mojej płytotece. Pozostałe, warte odkurzenia i omówienia cierpliwie czekają na swą kolej. I na pewno się doczekają!