Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

BABY GRANDMOTHERS, FRACTION, HEADSTONE, KRISTYL, MORGEN

Zdarza mi się czasami kupić płytę w „ciemno”, gdzie ani wykonawca, ani tytuł nie mówią mi kompletnie nic, ale to nic. Ba! często okładka płyty jest do tzw. „bani” – ni to ładna, ni to ciekawa, zazwyczaj po prostu koszmarna. A jednak jakaś siła (intuicja? szósty zmysł?) powodowała, że sięgałem w sklepie po tę pozycję i zanosiłem ją do domu. Potem był ten dreszczyk emocji i pytanie: udany zakup, czy też jakiś gniot? O kilku z nich piszę parę słów poniżej. Krótkie to są komentarze, bo i informacje o tych płytach do których zdołałem dotrzeć zazwyczaj bywały lakoniczne, lub prawie zerowe. Z uwagi na to,  że są one jednak godne poznania  z wielką radością odkurzam je i przywracam ku uwadze wszystkim miłośnikom starego dobrego rocka.

BABY GRANDMOTHERS „Baby Grandmothers” (1968).

BABY GRANDMOTHERS "Baby Grandmothers" (1968)
BABY GRANDMOTHERS „Baby Grandmothers” (1968)

Kompletnie zapomniany fenomen szwedzkiej sceny rockowej tamtych lat! To klasyczne power trio nigdy nie nagrało płyty długogrającej. Jedyne płytowe wydawnictwo BABY GRANDMOTHERS to singiel „Somebody Keeps Calling My Name/ Being Is More Than Life” który na dodatek ukazał się tylko  w… sąsiedniej Finlandii. Rozbudowane wersje tych kompozycji otwierają zbiór nagrań zespołu na tym CD plus zachowane w prywatnych archiwach nagrania z dwóch koncertów. W sumie siedem nagrań z lat 1967-68. Nagrań, które powaliły mnie na kolana! Dosłownie! Szczególnie „Somebody…”, które zaczyna się leniwie, ze snującą się powoli wokalizą. Potem przyspiesza, a gdy już nabierze rozpędu to mamy tu do czynienia z takim grzaniem i wymiataniem o jakim w 1968 roku nikt absolutnie nie śnił! Jest ciężko i ostro. I rewelacyjnie zagrane! Z kolei „Being Is More Than Life”, jak można się spodziewać rozszerzony, zawiera bardziej wirtuozowski bas. Kolejne trzy utwory to „mięso” tego albumu. Pochodzą z ich regularnych występów w  sali koncertowej Klubb Filips w Sztokholmie, pod koniec października 1967 roku. To tutaj naprawdę można poczuć ich moc zaczynając od „Bergakungen” (ponad 16 minut) z powtarzalnym, hipnotycznym basem i prostą grą na perkusji, po którym następuje powtórka „Being Is More…”, tym razem w 19- minutowej odsłonie. Dla zespołu była to bułka z masłem ponieważ znani byli z tego, że potrafili grać na scenie godzinami. Te psychodeliczne podróże roztapiające umysł są doskonałymi przykładami ruchu, który miał wtedy miejsce pokazując, że ci ludzie byli pionierami psychodelicznego jamowania. Trzeci utwór to kolejny, „zaledwie” siedmiominutowa improwizacja o nazwie „’St. George’s Dragon”.

Baby Grandmothers to ponad wszelką wątpliwość mistrzowie długich mocnych improwizowanych kompozycji. Ciężkie gitarowe granie kontrastowało z delikatniejszymi motywami. Jest też niesamowity, tajemniczy nastrój, są zmiany tempa. I tylko szkoda, że jakość tych nagrań nie jest zbyt dobra, choć realnie patrząc w jakich warunkach one powstawały i tak aż trudno uwierzyć jak rewelacyjnie to wszystko brzmi. Na koniec ciekawostka: w 1968 roku grupa poprzedzała koncerty Jimiego Hendrixa w Szwecji. Czyż trzeba większej rekomendacji?

FRACTION „Moon Blood” (1971)

FRACTION "Moon Blood" (1971)
FRACTION „Moon Blood” (1971)

Czarno-białe zdjęcia Księżyca wstawione za plastikową czerwoną  szybką sprawia, że nasz naturalny satelita wygląda na froncie okładki naprawdę krwawo. Zabieg prosty, ale to raczej tył okładki sprawił, że sięgnąłem po tę płytę. Szare zdjęcie zespołu (jak odbitka na słabym ksero) spowodowało u mnie pewien odruch sympatii do tych pięciu mężczyzn. I ta intrygująca sekwencja nad ich wizerunkiem: „Even so than at this present time also there is a remnat according to the election of grace”, która po rozszyfrowaniu (Olu, Mateusz – dzięki niezmiernie za pomoc!) okazała się być biblijnym  fragmentem „Listu do Rzymian” Rozdział 11, wers 5 (Tak przeto i w obecnym czasie ostała się tylko Reszta wybrana przez łaskę”  tłum. Twoja Biblia .Pl). Okazuje się, że ten pochodzący z Los Angeles zespół nagrał tę płytę w niespełna… trzy godziny. Zaczęli nagrania przed świtem, o 4.30 rano, aby mogli zdążyć na czas do pracy na poranną zmianę. Te nagrane na tzw „żywca” kompozycje, bez dogrywek i poprawek na które po prostu nie starczyło czasu, to fantastyczne masywne, ciężkie psychodeliczne granie z niesamowitą ilością fuzzu i wah-wah. Do tego głos wokalisty do złudzenia przypominający wokal Jima Morrisona nadaje tym kompozycjom niesamowity, mroczny ,  powiedziałbym  krwawy  (blood) klimat. Wydana przez maleńką wytwórnię w bardzo niskim nakładzie dziś jest jedną z najdroższych i najbardziej poszukiwanych amerykańskich płyt winylowych osiągając cenę… 2,5 tys. dolarów! Szkoda tylko, że jest tak krótka. Trwa nieco ponad 30 minut. Ale nie narzekam. Trafiła mi się po prostu prawdziwa perła!

HEADSTONE „Still Looking” (1974)

HEADSTONE "Still Looking" (1974)
HEADSTONE „Still Looking” (1974)

Ten amerykański zespół z Ohio tworzyło trzech braci Flynn: David, Bruce Barry oraz ich przyjaciel Tom Applegate. Jedyny album HEADSTONE należący do kanonu zapomnianego rocka podciągnięty był pod nurt tzw. „chrześcijańskiego rocka”. Moim zdaniem raczej niesłusznie. Sugerowano się pewnie studiem nagraniowym gdzie został zarejestrowany.  A należało ono do Jacka Caseya, który specjalizował się  w nagrywaniu i wydawaniu płyty wykonawców z muzyką religijną. Owszem, w tekstach mamy pewne pierwiastki religijne jednakże muzyka jest na wskroś rockowa. Powiem więcej: zawiera sporą dawkę ciężkiego, gitarowego grania, z wirującymi  Hammondami, ciężką perkusją, z dużą ilością zmian tempa, podszyta  bluesem i ocierająca się o rock progresywny. Słucha się jej wybornie. Tak grało się trzy, cztery lata wcześniej! Otwierająca płytę tytułowa 8-minutowa kompozycja to absolutny klasyk gatunku. Oryginalny winyl kosztuje ok 300 dolarów, warto więc zainwestować w dużo tańszy CD zawierający dodatkowo cztery singlowe nagrania zespołu.

KRISTYL „Kristyl” (1975)

KRISTYL "Kristyl" (1975)
KRISTYL „Kristyl” (1975)

Totalnie zapomniany zespół i jej jedyny, zdecydowanie gitarowy album wydany prywatnie w mikroskopijnym nakładzie 200 egz. przez amerykańskich młodych muzyków z Kentucky. Zapewne ograniczone do minimum koszty  jego wyprodukowania spowodowały, że mamy taką, a nie inną okładkę. Okładkę, którą uważam za jedną z najbrzydszych w mojej płytotece. Na szczęście  muzyka z tego albumu wynagradza to niezbyt estetyczne doznanie wzrokowe. Momentami progresywna, w klimacie „Argus” grupy Wishbone Ash,  zawiera też elementy bluesa i psychodelii . Miła mieszanka sennych fragmentów miesza się z ostrzejszą jazdą sfuzzowanych dźwięków gitary i uroczym okazjonalnym wokalem. Na giełdach płytowych winyl w doskonałym stanie osiąga cenę 900 dolarów. Polecam nie tylko muzycznym archeologom.

MORGEN „Morgen” (1969)

MORGEN "Morgen" (1969)
MORGEN „Morgen” (1969)

Czarno-biała okładka nawiązująca do znanego dzieła Edvarda Muncha tego amerykańskiego kwartetu przeraża, ale też i wciąga mnie za każdym razem, gdy sięgam po tę płytę. Tak jak i wciągająca jest muzyka z tej płyty. Płyty wypełnionej przede wszystkim ostrym, momentami wręcz wściekłym brzmieniem gitar, garażowym wokalem, oraz dochodzącymi do tego dobitnymi, ciężkimi rytmami perkusji i basu. Muzyka z pogranicza ciężkiego rocka psychodelicznego. Jedna z dosłownie kilku (dwóch, może trzech) tragicznie niedocenionych amerykańskich płyt końca lat 60-tych! Grupę założył w Nowym Jorku gitarzysta i wokalista Steve Morgen, któremu towarzyszyli Barry Stock (g), Rennie Gennossa(bg) i Bob Maioman. Do płyty CD dołączono aż osiem unikalnych nagrań.

To tylko część płyt, które kupione w „ciemno” okazały się prawdziwymi rarytasami muzycznymi. O innych napiszę wkrótce.

 

ANDROMEDA „Andromeda” (1969)

Wrzesień to miesiąc, który otwiera nam nocne okno zapraszając do oglądania i podziwiania nieba usłanego gwiazdami i ciekawymi obiektami astronomicznymi. Niekwestionowaną królową jesiennego nieba jest Wielka Mgławica  w Andromedzie, którą w odpowiednich warunkach podziwiać można gołym okiem(!). Znajduje się ona w północnej części nieba w gwiazdozbiorze  Andromeda, niedaleko od granicy ze znaną konstelacją Kasjopei, która ma charakterystyczny wygląd rozciągniętej litery „W”. Dużą radość sprawia mi oglądanie tej Galaktyki nawet przez zwykłą lornetkę. Tak jak i dużą radość sprawia mi słuchanie zespołu, który przybrał sobie  nazwę ANDROMEDA. Zespołu, który we wrześniu 1969 roku wydał tylko jeden bardzo dobry studyjny album. Album  znany niestety wyłącznie poszukiwaczom zapomnianych grup sprzed kilkudziesięciu lat. Zespół włączył w się w popularny wówczas nurt zwany ciężką psychodelią, ale nie brak tu elementów rodzącego się w tym czasie rocka progresywnego. Całość zaś przepełniona jest jakimś trudnym do opisania ulotnym czarem i nastrojem tajemnicy. Muzyka na tym albumie jest tak piękna jak przepiękna była Andromeda – mityczna królewna etiopska, która identyfikowana jest ze wspomnianym wyżej  gwiazdozbiorem o tej samej nazwie i widoczną w niej równie piękną Galaktyką Andromedy.

Wszystko zaczęło się jesienią 1967 roku kiedy to gitarzysta i wokalista John Du Cann, będący wówczas członkiem grupy The Attack, sformował wraz z basistą Mickiem Hawksworthem i perkusistą Jackiem Collinsem ( zastąpionym wkrótce przez Iana McLane’a ) własne trio. Dość szybko nagrali demo własnych kompozycji, które jak się później okaże były fundamentem ich jedynej płyty. Tu muszę zaznaczyć, że w tym samym roku Du Cann miał już „zaliczoną” sesję nagraniową z kolegami z Attack. Płyta zatytułowana „Roman God Of War” miała ukazać się wczesną wiosną 1968 roku, ale wskutek licznych zawirowań i totalnego bałaganu w wytwórni płytowej DEKKA, wylądowała na półce. Ostatecznie ukazała się ona  dopiero w… 1990 roku! Skandal? Kpina? No comments!

Niejako po drodze chłopcy zaliczyli „fuchę” nagrywając pod nazwą Five Day Week Straw People niskobudżetową psychodeliczną płytę dla małej wytwórni Saga  zarejestrowaną w cztery godziny w budynku szkolnym! Płyta, o dziwo zaskakująco dobra, zważywszy na warunki w jakich została nagrana. Już wyraźnie było słychać to charakterystyczne brzmienie gitary i wokalu Johna Du Canna, równie charakterystyczne chórki w tle z fajnie brzmiącymi bębnami (jak przystało na koniec lat 60-tych). To była przystawka do dania głównego, które miało spłynąć  kilka miesięcy później. W tym czasie regularnie koncertowali, m.in w legendarnych londyńskich klubach: Marquee i Middle Earth obok takich tuzów jak The Yarbirds (później także  Led Zeppelin), Jeff Beck, czy Joe Cocker. Zauważył ich także legendarny już dziś prezenter Radia BBC, John Peel, zapraszając grupę do swego programu Top Gear. Oferował im nawet wydanie albumu w nowo powstałej właśnie wytwórni Dandelion, lecz oni wybrali bardziej znaną –  RCA Victor, w której pracował słynny w latach 70-tych inżynier dźwięku Eddie Offord. To właśnie on wespół z liderem grupy, Johnem Du Cann’em, wyprodukowali debiutancki album ANDROMEDY (zatytułowany po prosto „Andromeda”), który ukazał się we wrześniu 1969 roku.

Andromeda "Andromeda" (1969)
Andromeda „Andromeda” (1969)
Tył okładki Lp "Andromeda" (1969)
Tył okładki LP „Andromeda” (1969)

Pierwsze dźwięki otwierające album już robią duże wrażenie. Too Old rozpoczyna się co prawda krótką parafrazą pierwszych taktów bluesowej klasyki „Train Kept A Rollin” Tiny’a Bradshowa, ale już za chwilę  szturmuje ostra sfuzzowana  gitara i wściekle furiacka sekcja rytmiczna. W końcu już  w czasach  The Attack Du Cann potrafił tworzyć rzeczy ciężkie  i oparte na pomysłowych riffach. Tyle, że tamten zespół i ich muzyka nie zostały w porę dostrzeżone. Tu już słychać, że Du Cann był nieprzeciętnym gitarzystą. I bardzo dobrym rockowym wokalistą, choć daleko mu do Gillana, czy Planta. Nie mniej radzi sobie wyśmienicie. W „Day Of The Change” robi się nieco spokojniej i melodyjniej, choć na ognistą solówkę gitarową miejsce i tak się znalazło. Balladowo robi się w trzecim utworze „And Now The Sun Shines” i choć osobiście nie jestem fanem rockowych ballad (poza naprawdę nielicznymi przypadkami) to ta naprawdę mnie oczarowała. A delikatnie kwiląca gitara umiejętnie to oczarowanie podkreśla. Ciekawostką w tym utworze jest to, że Mick Howksworth zamiast na basie gra na… kiju krykietowym, na którym rozciągnięto struny. Rozbudowany „Turn To Dust” to hard rock w najczystszej postaci. Jest tu wszystko to, co za kilka lat będzie w tym gatunku kanonem: melodia, riff (nawet kilka), solo, progresywne eksperymenty brzmieniowe. Gitara brzmi czasami jak skrzypce, lub jak melotron. Do tego ozdobione  jest to dobiegającymi jakby z oddali chórami, które nadają tej kompozycji tego ulotnego, nostalgicznego klimatu; mamy też piękne harmonie gitary elektrycznej w klimacie „Albatrosa” grupy Fleetwood Mac. A gdzieś w szóstej minucie – cóż za wściekłe przyspieszenie! I to wszystko jeszcze przed Black Sabbath i Deep Purple (pamiętajmy – mamy rok 1969!).

Otwierający drugą stronę LP ośmiominutowy „Return To Sanity” podzielony na trzy części to prawdziwe opus magnum całego albumu. Wyróżnia się najbardziej zapamiętywalnym refrenem ze wszystkich zawartych tu kompozycji, a także najlepszymi solówkami. Część pierwsza rozpoczyna się interpretacją fragmentu utworu „Mars The Bringer Of War” Gustava Holsta. Pomysł doskonały choć nie nowy, bowiem wykorzystała go rok wcześniej grupa Deep Purple w swojej przeróbce”Hey Joe”. W mocniejszych fragmentach zasadniczej części utworu można dostrzec podobieństwa do Black Sabbath, tyle że Black Sabbath zadebiutowali kilka miesięcy później. Jedyny numer skomponowany i zaśpiewany przez Howkswortha to „Reason” , który posiada już czysto rockowy charakter. Przedostatni utwór „I Can Stop The Sun” to taka wyciszona miniaturka z gitarą i chórkami. Taki oddech przed wielkim finałem jakim jest zamykający całość „When To Stop”. Kolejny, rozbudowany, progresywny utwór składający się z trzech części. Pierwsza, wokalna „The Traveller”  z miłymi melodiami, dramatycznymi przejściami i niby-jazzową grą sekcji rytmicznej. Druga część „Turning Point” przechodzi w fenomenalny hard-rockowy i niemal rozrywający zmysły czad! Część trzecia „Journey’s End” rozpoczyna się elegijnym motywem gitary zaczerpniętym z „Addagia” drugiej części słynnego „Concierto de Aranjuez” Joaquina Rodrigo. Oprócz tego pojawia się tu też motyw ze „Still I’m Sad” zespołu The Yardbirds. Z cudowną i niezwykle subtelną grą gitary basowej, oraz kotłów perkusji. Wspaniały  i do bólu melancholijny fragment stanowiący doskonałe, niecodzienne zwieńczenie niezwykłej płyty!

Po nagraniu tej płyty i zagraniu kilku koncertów grupa ANDROMEDA przestała istnieć . Pożegnalny koncert dała w marcu 1970 roku występując wspólnie z Black Sabbath.

Zespół Andromeda (1969)
Zespół Andromeda (1969)

John Du Cann przeszedł wkrótce do grupy Atomic Rooster, z którą nagrał płyty „Death Walks Behind You” i „In Hearing Of Atomic Rooster”.  Po odejściu z Atmowego Koguta założył grupę Hard Stuff, z którą wydał dwa albumy. Później rozpoczął karierę solową. Zmarł 21 września 2011 roku w wieku 65 lat.

Basista Mick Howksworth założył zespół Fuzzy Duck , zaś w późniejszych latach współpracował z Alvinem Lee w jego formacji Ten Years Later.

Niestety nie wiem jak potoczyły się dalsze losy autentycznie fantastycznego  perkusisty ANDROMEDYIana McLane’a.

Pomimo zachwytu prasowych krytyków ANDROMEDA nie odniosła sukcesu na rynku muzycznym. Być może wybór wytwórni płytowej RCA był chybiony, może zawinili promotorzy od reklamy, a może po prostu zabrakło odrobiny szczęścia by być w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie..? A jednak po latach sprawiedliwości stało się zadość. ANDROMEDA zyskała kultowy status. Świadczą o tym m.in obłąkańcze wręcz ceny oryginalnych egzemplarzy płyt grupy dochodzące do 1000 funtów! Bo to dynamiczna, rockowa płyta pełna wyobraźni i kunsztownie wykonana. Tak piękna jak mityczna  etiopska królewna i tak  piękna jak  widoczna na wrześniowym, rozgwieżdżonym  nocnym niebie konstelacja Andromedy z jej Galaktyczną Mgławicą M31.

AARDVARK „Aardvark” (1970)

Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z nieco dziwną nazwą zespołu AARDVARK, w pierwszej chwili pomyślałem, że mam do czynienia z jakąś nieznaną mi skandynawską grupą (zmyliło mnie podwojone „a” w nazwie). Okazało się, że zespół pochodził z Albionu, a angielskie aardvark to po naszemu mrównik, czyli prosię ziemne. Zwierzę  występujący w Afryce, u nas mało znane i mało popularne. Nomen omen tak jak mało znana i mało popularna była/jest grupa, która tego ssaka przyjęła sobie za nazwę, a jedyny wydany przez nich album śmiało można zaliczyć do zapomnianych nieodkrytych pereł lat 70-tych. Podejrzewam, że nie miłość do mrównika była powodem nazwania zespołu, a raczej popularna kreskówka z  lat 1969-71 „The Ant And The Aardvark” w której jednym z głównych bohaterów był mrównik-niedojda. Utwierdza mnie w tym przekonaniu okładka albumu, na której ów niebieski  zwierzaczek został tam właśnie uwieczniony. Swoją drogą jest to bardzo piękna, bajkowa okładka. Tak jak i bajkowa jest muzyka zespołu AARDVARK.

AARDVARK "Aardvark" (1970)
AARDVARK „Aardvark” (1970)
Tył okładki
Tył okładki

W powszechnej świadomości gitara elektryczna jest instrumentem najsilniej kojarzonym z rockiem. Lista zespołów nie posiadających w swym składzie gitary i etatowego gitarzysty jest bardzo krótka. Można tu wymienić takie grupy jak Emerson Lake & Palmer, Egg, czy Qutermass. Do tego spisu śmiało można dopisać  AARDVARK – kwartet złożony wyłącznie z wokalisty (Dave Skillin), sekcji rytmicznej (Stan Aldus gb,  Frank Clark dr) i klawiszowca. I właśnie organy Hammonda, na których grał Steve Milliner spełniały rolę głównego instrumentu. Słychać to już w otwierającym album nagraniu o uroczym tytule „Copper Sunset” („Miedziany zachód słońca„), w którym mocno przesterowane organy porywają ciężkim riffem, przebojową linią melodyczną i zgrabnym solem. Kapitalny kontrargument dla tych, którzy twierdzą, że organy Hammonda brzmią staroświecko. Myślę, że Deep Purple, czy Uriah Heep z pewnością wiele by dali, aby taki utwór mieć w swoim dorobku. Piękne zagrywki klawiszowe w „Very Nice Of You To Call” przypominają, że mamy tu do czynienia z rasowym zespołem progresywnym, zaś „Many Things To Do” hipnotyzuje kapitalnym hammondowym solem, żywiołowością i pełną pomysłów strukturą. Pierwszy z dłuższych utworów, sześciominutowy „Greenpac” raźno pędzi do przodu. Dużo dobrego wnosi tu wokal Dave’a Skillina, wokalisty i autora niemal całego programu płyty, w zwrotce przetworzony, a czysty w refrenie. W środku tego kawałka robi się psychodelicznie, gdzie misterna, wielowymiarowa solówka przenosi nas powoli na orbitę. Kojarzy mi się to (przynajmniej w płaszczyźnie brzmieniowej) z koncertowymi, rozbudowanymi wersjami „Set The Controls For The Heart Of The Sun” Pink Floyd.   Naprawdę magiczny moment. Trzeba posłuchać! To jeden z mocniejszych fragmentów tej płyty. I mój ulubiony. Ten floydowski klimat odnajdziemy również w blisko dziesięciominutowym psychodeliczno – eksperymentalnym „The Outing – Yes”. Niewątpliwie najbardziej swobodny utwór na tej płycie. Rozdziela te dwie kompozycje ponad pięciominutowy „I Can’t Stop” z podniosłym organowym wstępem, który powoli rozpędza się i przechodzi w opętańczego rocka z kapitalnym rhythm’n’bluesowym solem klawiszowym. Po skromnej, aczkolwiek przepięknej balladowej  miniaturce  „Once Upon A Hill” inspirowaną staroangielską pieśnią, zresztą jedyną stworzoną nie przez Skillina, a przez basistę Stana Aldousa, następuje jedyny utwór instrumentalny. „Put That In Your Pipe And Smoke It” to rzecz dla koneserów tego typu grania. Muzycy pozwolili sobie tutaj na totalny odlot (co zresztą doskonale oddaje  sam tytuł). Tętniący, momentami wręcz szalony improwizowany numer z dominującymi partiami huczących Hammondów.

Zespół AARDVARK 1970r.
Zespół AARDVARK 1970r.

Nad twórczością AARDVARK unosi się duch nie tylko wymienionej tu grupy Pink Floyd, ale także duch Deep Purple, Atomic Rooster, czy Beggars Opery. Ciekawe, dynamiczne kompozycje, niebanalne rozwiązania instrumentalne sprawiają, że płyty słucha się jednym tchem. A zdjęcie zdobiące okładkę jest autentycznie przepiękne!

Astronomy Domine, czyli Aria z Danielem

Na początku była astronomia. Na początku, czyli przed muzyką. Ciągnęło mnie do gwiazd, a w zasadzie do spoglądania w nocne niebo.  Do oglądania Księżyca, planet i innych obiektów astronomicznych amatorską lunetą. Pociągało mnie zaglądanie w czeluście Kosmosu z perspektywy mojego podwórka. I zgłębianie wiedzy o otaczającym Wszechświecie. Oczywiście jak każdy młody chłopak w tym czasie uganiałem się w dzień za piłką, byłem fanem Klossa i Czterech Pancernych, a filmową śmierć szlachetnego i bohaterskiego wodza Apaczów, Winnetou, przypłaciłem trzydniowym bólem głowy i wysoką  gorączką. Ale noce były moje. Nocami wymykałem się by popatrzeć w gwiazdy.  By zajrzeć  Panu Bogu w okna. Astronomia górą!

Muzyka przyszła niewiele później. Od razu zaznaczę, że muzycznie wychowałem się na audycjach radiowej „Trójki”. Chyba tak jak wszyscy z pokolenia ludzi dziś zaliczających się do przedziału wiekowego plus czterdzieści. Witold Pograniczny, Dariusz Michalski, Jerzy Janiszewski, Piotr Kaczkowski, Wojciech Mann i wielu, wielu innych odkrywali przede mną całą paletę gatunków muzycznych. Od bluesa i rock’n’rolla, po rock, jazz i muzykę klasyczną.

Wszystko zaczęło się w momencie, gdy za dobre świadectwo ukończenia szkoły podstawowej rodzice kupili mi i mojemu młodszemu bratu, magnetofon szpulowy ZK120T. Tę „wspólnotę” traktowałem mniej więcej przez miesiąc, przejmując potem całkowitą kontrolę nad tym urządzeniem (sorry braciszku!). O ile pamiętam, był to chyba pierwszy polski magnetofon na tranzystorach, wypierający modele lampowe. Mój prestiż w oczach podwórkowych kumpli podniósł się bardzo wysoko. Byłem pierwszy, który miał takie cudo na własność.

Początkowo nagrywaliśmy wszystko co się dało nagrywać, łącznie z naszymi i rodziców głosami. Na szpulowej taśmie był istny groch z kapustą. Traktowaliśmy to jako dobrą zabawę, a jednocześnie przetestowaliśmy ten sprzęt na wszelkie sposoby. Ktoś w końcu podpowiedział mi, że „… na UKF-ie grają fajne kawałki” i tak natrafiłem na „Trójkę”. Taśmy szpulowe wnet zapełniły się  muzyką z ulubionymi piosenkami, a wkrótce z całymi albumami. Opisane, ponumerowane, stały dumnie wyeksponowane  najpierw obok książek, a następnie na osobnej półce. Mogłem delektować się nagranymi z radia płytami Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple, Budgie, Jethro Tull, Hendixa, Cream… Muzyka zaczęła wciągać mnie coraz bardziej, a „Trójka” mnie uzależniła. Nagrań dokonywałem w kuchni, bo tylko tam był najsilniejszy sygnał radiowy. Problemem była jednak… lodówka. Kiedy włączał się jej agregat, robiło się  zakłócenie w postaci trzasków, które przenosiły się na taśmę. Strasznie mnie to wkurzało, więc na czas nagrania wyciągałem z gniazdka jej wtyczkę i dźwięk miałem czysty! Kiedyś w Wielkanoc Piotr Kaczkowski prezentował płytę Pink Floyd „Obscured By Clouds”. Byłem w siódmym niebie, bowiem tej płyty jeszcze w swej taśmotece nie miałem. Tak byłem uradowany, że po zakończeniu audycji zapomniałem o… włożeniu wtyczki z powrotem do gniazdka. No i lodówka cała zapełniona świątecznym jadłem rozmroziła się!

Zasłużony ZK120T po kilku latach został zastąpiony przez kupiony w „Pewexie” magnetofon „Aria”. Z wyglądu przypominał profesjonalny, wielośladowy magnetofon studyjny. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że parametry techniczne „Aria” miała przeciętne, ale prezentowała się w tamtym czasie okazale (szczególnie, gdy miała założone duże  srebrne szpule) i była moją wielką dumą. Robiła wrażenie dosłownie na wszystkich bez wyjątku, którzy do mnie wówczas przychodzili.

Magnetofon "Aria"
Magnetofon „Aria”

W tym samym mniej więcej czasie mój tata był na kontrakcie w Jugosławii, skąd przywiózł mi kilkanaście płyt, wśród których były  albumy Yes, Genesis, Nazareth, Tangerine Dream. Dostałem także płytę jugosłowiańskiego Bijelo Dugme (Koncert Kod Hajduccke Ccesme”), którego liderem był… Goran Bregovic. Wówczas nikt z nas nie miał zielonego pojęcia, że za kilka dekad Bregovic będzie najpopularniejszym bałkańskim muzykiem w naszym kraju.

Koncertowa płyta Bijelo Dugme bardzo mi się podobała. Połączenie rocka z folklorem bałkańskim, to było coś, czego do tej pory nie słyszałem. No i ta okładka płyty, z kłaniającą się na scenie baletnicą z…  anatomicznym fragmentem jej uda!

Bijelo Dugme "Koncert Kod Hajduccke Ccesme" (1977)
Bijelo Dugme „Koncert Kod Hajduccke Ccesme” (1977)

Mając TAKIE płyty potrzebowałem dobrego gramofonu. Taki też był „Fonomaster” z wbudowanym wzmacniaczem i kolumnami 2×20 Wat (szał!). Miał on jedną fajną i bardzo praktyczną rzecz – małą „wajchę” do opuszczania ramienia na płytę, co pozwalało precyzyjnie i delikatnie ustawić nie tylko igłę na początek płyty, ale także na dowolnie wybrany jej fragment. Do tego posiadał regulowany nacisk igły na płytę, oraz zawieszony ciężarek siły odśrodkowej. No i lampę stroboskopową pozwalającą idealnie ustawić obroty talerza. Dokupiona specjalna miotełka z bardzo mięciutkim włosiem służąca do zbierania pyłków kurzu ustawiona przed igłą gramofonu pozwalała na bardzo dobry odbiór nagrań. Pod względem technicznym „Fonomaster” sprawował się znakomicie, ale ze względu na wbudowany wzmacniacz, wygląd miał trochę toporny. Kiedy więc na nasz rynek trafił płaski „Daniel” z czujnikami dotykowymi (tzw. „sensorami”) na fotokomórkę, z automatycznym opuszczaniem i podnoszeniem ramienia, to właśnie ten gramofon zajął poczesne miejsce na półce ze sprzętem. Automatyka, która w założeniach miała ułatwić jego obsługę, w pewnej kwestii… przeszkadzała. Automatyczne wyłączanie płyty i powrót ramienia na swoje miejsce startowe było zaprogramowane na mniej więcej 25-tą minutę odtwarzania. Standardowo obie strony analogowych płyt nie trwały dłużej. Ale zdarzały się wyjątki. Choćby płyta grupy UFO „Flying – One Hour Of Space” gdzie jedna strona albumu trwała 29, zaś druga 31 minut. Siłą rzeczy nie mogłem tej płyty nigdy wysłuchać do samego końca, bo automatycznie w 25-tej minucie gramofon mi się wyłączał. Cóż było robić? Trzeba było dostać się do środka gramofonu i odłączyć kabelek odpowiedzialny za tę funkcję. Trwało to trochę czasu, aż w końcu uporałem się z tym problemem.

Gramofon "Daniel"
Gramofon „Daniel”

Ten gramofon służył mi do końca. To znaczy do dnia, w którym wspólnie z Jolą, podjęliśmy decyzję, że sprzedajemy (w dobre ręce) całą kolekcję płyt analogowych wraz z gramofonem (szacunkowa wartość tego wszystkiego równa była cenie nowego Fiata 125p!) i inwestujemy w sprzęt i płyty CD, które powoli wchodziły na rynek. Decyzja nie była łatwa, ale cyfryzacja błyskawicznie wypierała analogowy zapis dźwięku, więc uznaliśmy ten moment za odpowiedni. Do dziś pamiętam nasze żałobne miny i łzy w oczach, gdy odprowadzaliśmy wzrokiem odjeżdżający samochód z uzbieraną takim trudem przez lata kolekcję czarnych krążków. Jakaś część naszego życia bezpowrotnie nam się oddalała. Czuliśmy się jak po stracie najbliższego członka rodziny.

Przez moje ręce przewinęło się później sporo sprzętu Hi-Fi wysokiej klasy, ale do dziś, ten tu opisany, wspominam z wielkim sentymentem. Bo to on przypomina mi te szalone czasy, gdy poznawałem muzykę. Bo dorastałem i dojrzewałem obok niej, kiedy ona się tworzyła. Mogę powiedzieć, że byłem jej rówieśnikiem, czasem starszym, czasem młodszym bratem. Obserwowałem wzloty i upadki grup i solistów, tworzenie się nowych stylów muzycznych, dramatyczne rozstania i powroty po latach na muzyczną scenę. I to wszystko do dziś jest dla mnie interesujące i pasjonuje mnie tak, jak na początku. Co zaś tyczy się płytoteki, to została ona w miarę szybko odbudowana na płytach CD, choć początki były koszmarne i trudne.  Dziś zbiór liczy sobie kilka tysięcy tytułów i wciąż się powiększa. A pamiętając koszmar rozstania się z czarnymi płytami, raz zakupiony CD nie opuszcza już półki na którą został postawiony. Bo muzyka jest jak wierny przyjaciel. Zostaje z nami na zawsze.

ARZACHEL „Arzachel” (1969)

Z tą grupą jest naprawdę ciekawa sprawa. Już samo to, że została utworzona na JEDEN dzień (dosłownie!) wydaje się wręcz nieprawdopodobne. Ten jeden dzień spędziła w studiu nagraniowym, by zarejestrować materiał muzyczny. Dodam – FENOMENALNY materiał, który stał się sensacją brytyjskiego rocka progresywnego po wsze czasy! A gdy dodam, że zrobili to muzycy, którzy mieli wówczas po osiemnaście lat, ktoś z boku popuka się w czoło i powie: „Eee, niemożliwe!” A jednak…

Cofnijmy się w czasie o dwa lata, do roku 1967. To właśnie wtedy, w renomowanej City Of London School, wokalista i gitarzysta Steve Hillage, basista Mont Campbell, grający na klawiszach Dave Stewart, oraz pozyskany przez ogłoszenie w „Melody Maker” perkusista Clive Brooks pod koniec tamtego roku utworzyli grupę URIEL. Uriel to imię jednego z biblijnych archaniołów, a inspiracją do nazwania tak zespołu, jak twierdzi Dave Stewart, był poemat Johna Miltona „Raj utracony”. Zadebiutowali w młodzieżowym klubie w Sheen. Na początku ich repertuar opierał się na coverach – głównie były to przeróbki Jimiego Hendrixa, Cream i The Nice. Jednak z czasem zaczęli tworzyć własny repertuar, a nawet nagrali płytę „demo” zatytułowaną „Egoman„. Nagrania URIEL długi czas skrywane w prywatnych archiwach muzyków doczekały się publikacji dopiero w grudniu 2007 roku na płycie „Arzachel Collectors Edition by Uriel” wydanej przez Egg Archive (CD69-7201)- wytwórnię należącą do członków grupy Egg/Arzachel. Znalazło się na niej sześć nagrań plus cała płyta ARZACHEL.

CD "Arzachel Collectors Edition By Uriel" (2007) - front okładki
Front okładki  płyty „Arzachel Collectors Edition By Uriel”.
Płyta CD "Arzachel Collectors Edition By Uriel"
Płyta kompaktowa  „Arzachel Collectors Edition By Uriel”.

Latem 1968r. po raz ostatni w tym składzie Uriel wystąpił na wyspie Wight w Ryde Castle Hotel, po czym Steve Hillage opuścił zespół. Powód? Gitarzysta skończył edukację w szkole średniej i podjął naukę na Kent University w Cantenbury. Pozostała trójka postanowiła kontynuować karierę. Dzięki przypadkowej znajomości z Billem Jellettem trio rozpoczęło występy w słynnym The Middle Earth Club, zmieniając nazwę na Egg (styczeń 1969). Chwilę później podpisują kontrakt z wytwórnią Decca i w maju wychodzi ich pierwsza (kapitalna!) płyta „Egg”.

W tym samym czasie muzycy często odwiedzali bar kawowy na Gerrard Street. Wpadali tam na dobrą kawę, ciasto i pyszne lody, a także by pogawędzić sobie z żoną Billa Jelletta, która pracowała jako kelnerka. Tu poznali właściciela małego studia nagraniowego Evolution, Petera Wickera, który widział ich koncerty jeszcze gdy grali pod starą nazwą. Pewnego dnia pijąc kawę do kawiarni wszedł… Hillage, który właśnie przyjechał na wakacje po rocznym pobycie na uniwersytecie. Kiedy wspólnie dojadali porcję lodów, podekscytowana żona Jelletta oznajmiła im, że dzwoni Peter Wicker z bardzo interesującą dla nich propozycją: jeden z najbliższych dni ma wolny i gdyby co, jest do ich dyspozycji. Zasugerował przy tym, by nagrali coś w konwencji rocka psychodelicznego. Warunek był jeden: koszt nagrania wynosił 250 funtów i całość trzeba było zapłacić od ręki. Akurat z tym sobie poradzili. Ale był jeszcze jeden  problem. Pod jakim szyldem powinny pojawić się na rynku te nagrania? Uriel formalnie nie istniał, a na użycie nazwy Egg nie pozwalała Decca. Muzycy znaleźli więc trzecie rozwiązanie: projekt ochrzcili nazwą ARZACHEL. Jak wyjaśnił potem Dave Stewart pochodzi ona od nazwy krateru na Księżycu, który nazwano na cześć hiszpańskiego astronoma pochodzenia arabskiego żyjącego w XI wieku (faktycznie nazywał się  Al-Zarqali). Aby nie narazić się szefom Decci ukryli się pod wymyślnymi pseudonimami. I tak Dave Stewart został Samem Lee-Uff (tak jak jego szkolny profesor łaciny), Clive Brooks to Basil Dawning (znienawidzony nauczyciel matematyki), Steve Hillage przyjął nazwisko, które „dobrze nadawało się na próby mikrofonu” Simeon Sasparella, zaś Mont Campbell stał się na ten moment Njerogi Gategaką. Album nagrany na „setkę” w sobotnie popołudnie ukazał się w czerwcu 1969 roku.

Arzachel "Arzachel" (1969)
Front okładki płyty  „Arzachel” (1969)

Płyta zawiera sześć dość zróżnicowanych utworów, Dominuje najprzedniejsza psychodelia; można w niej także dostrzec wpływy hard rocka, bluesa jak i garażowego brytyjskiego rocka z połowy lat 60-tych. Nasuwają się porównania do The Nice, Rare Bird, czy Procol Harum. Z tą jednak różnicą, że nagrania te … biją te wszystkie grupy razem wzięte na głowę intensywnością, polotem, wyobraźnią, niezliczona ilością pomysłów i niesamowitym, nieziemskim wręcz klimatem. Kocham brzmienie organów Hammonda, więc dla mnie jest to absolutny szczyt psychodelicznego grania. Potężne, mocno przesterowane kościelne dźwięki Hammonda dominują na tej płycie niepodzielnie. Finezyjne partie gitary – ostre i bardzo przestrzenne, momentami bluesowe – nadają poszczególnym kompozycjom dodatkowego kolorytu. No i świetnie zapełniająca muzyczny plan bardzo ciężka sekcja rytmiczna. To wszystko razem MUSIAŁO dać powalający efekt. Naprawdę trudno mi jest pisać o tej muzyce. Trzeba jej posłuchać. Inaczej się nie da! Jakiekolwiek słowa bym nie napisał, w najmniejszym stopniu nie oddadzą jej wielkości.

Płytę otwiera najkrótszy, prawie trzy minutowy „Garden Of Earthly Delights” będący wprowadzeniem do tego co czeka nas za chwilę. Bo ten następny, to hipnotyczny, awangardowo-psychodeliczny Azathoth”, z odjechanymi solówkami gitar i katedralnym brzmieniu organów rzadko słyszalne na innych płytach. Utwór ponury i przygnębiający jak, nie przymierzając, obrazy Hieronima Bosha ukazujące średniowieczne wyobrażenia piekła i czyśćca. Z pięknym, cudownie wplecionym, klasycyzującym bachowskim tematem na organach. Z krzykami i jękami potępionych dusz i z koszmarnym głosem recytującym łaciński tekst.

W podobnym klimacie utrzymany jest „Queen St. Gang” z tą różnicą, że tu na plan pierwszy wybija się pulsujący rytm basu przez co kompozycja nabiera bardzo transowego charakteru. Zamykający stronę „A” oryginalnego LP utwór „Leg” (w rzeczywistości będący genialną przeróbką kompozycji Roberta Johnsona  „Rollin’ And Tumblin'”) to jak The Nice z debiutanckiego albumu, tyle że na mocnym haju. Mosiężny kawał bardzo ciężkiego bluesa i  najdrapieżniejsza jego interpretacja jaką znam! Druga strona albumu zawierała tylko dwie kompozycje. Pierwsza to 10-cio minutowy ciężki, bluesujący „Clean Innocent Fun”, który gdzieś w połowie drogi przeistacza się w iście rozpędzony, „kosmiczny” jam gdzie Pink Floyd spotyka się z Hawkwind tyle, że… mocniejszy. Niemożliwe? Możliwe! Całość kończy siedemnastominutowy „Metempsychosis„. Utwór, który fascynuje do dziś to połączenie wspomnianych już The Nice, wczesny Pink Floyd i Hendrixa. Całość skrzy się mnogością muzycznych pomysłów i  niestandardowych rozwiązań harmonicznych, a wyjątkowy narkotyczny klimat sprawia, że trudno się od niego uwolnić, a uzależnić w mig.

To jest album marzenie. Padły tu już porównania do Procol Harum, The Nice i Pink Floyd, ale tak naprawdę album jest nieporównywalny do jakiejkolwiek płyty. Niewiarygodne, że tak młodzi ludzie byli w stanie zarejestrować muzykę tak doskonałą, tak dojrzałą, tak WYBITNĄ w kilka godzin w skromnym studiu i znikomym budżetem. Jacek Leśniewski w swojej książce „Brytyjski Rock w latach 1961-1979. Przewodnik płytowy” (wyd. Karga 2005) napisał fajne zdanie, które pozwolę sobie zacytować: „Jeśli ktoś nie słyszał tej płyty, to nie ma prawa wypowiadać się na temat psychodelicznego rocka.” Kropka.

Okładkę płyty zaprojektował Dave Stewart. Jeśli dobrze jej się przyjrzeć znajdziemy tam „magiczną” liczbę 250 – nawiązanie do budżetu płyty. Album wydany w czerwcu 1969 roku przez Evolution był wznawiany (wielokrotnie nielegalnie) w różnych odcieniach okładek; oryginalne wydanie charakteryzowało się „szarym” obrazkiem bez napisu ARZACHEL. I jeszcze jedno: trzeci utwór, „Queen St. Gang” w pierwszym tłoczeniu miał tytuł „Soul Thing”, co jeszcze bardziej podnosi i tak już jego wysoką cenę (ponad 1000 euro) na płytowych giełdach.

Jedno z niewielu zachowanych zdjęć Arzachel (1969)

Jedno z niewielu zachowanych zdjęć Arzachel (1969)Po wyjściu ze studia drogi tria i Steve’a Hillage’a rozeszły się. Muzycy Egg wydali w sumie trzy wyśmienite albumy. Po rozwiązaniu zespołu w 1972 roku Mont Campbell współpracował z Hatfield & The North i National Health… Clive Brooks przez dwa lata grał z Grounghogs, a później z Liar… Dave Stewart został członkiem Ottawa Music Company, potem przyjął współpracę Hillage’a w grupie Khan. Grał także w Hatfield & The North, kultowym Gong i w zespole Billa Bruforda. Nagrywał też  z powodzeniem swoje płyty solowe… Steve Hillage założył efemeryczny, ale bardzo udany zespół Khan, współpracował z zespołu Gong, a od 1975 roku realizował solowe projekty muzyczne. Był też producentem płyt takich wykonawców jak Kevin Ayers, Tony Banks, Blink, Can, czy Charlatans…

JANE „Together” (1972)

W czasach, gdy zafascynował mnie niemiecki rock progresywny z lat 70-tych ubiegłego wieku (zwany też jako „krautrock„) szybko do mojej płytoteki trafiały płyty Tangerine Dream, Eloy, wczesny Scorpions, potem Guru Guru, Amon Duul, czy Grobschnitt. Tak się dziwnie złożyło, że najpóźniej dotarłem do grupy JANE, którą już wtedy zaliczało się do największych gwiazd niemieckiego rocka. Sami muzycy nie kryli swych wysokich ambicji mówiąc, że chcieliby dorównać artystycznie grupie Pink Floyd i choć jak pokazała przyszłość nie zrobili poza granicami Niemiec aż tak wielkiej kariery, to do dziś uważa się debiutancki album „Together” za najlepszy jaki został wydany w 1972 roku! Oczywiście można się z tą tezą zgodzić, lub nie. Fakt jednak  jest taki, że mamy tu, bez najmniejszego cienia wątpliwości, do czynienia z dziełem niezwykłym i jak na debiut nad wyraz dojrzałym. Słuchając go pierwszy raz dostałem najnormalniej w świecie  „gęsiej skórki”, a po plecach przebiegało mi sto milionów mrówek elektryzując całe ciało. A działo się to pewnego jesiennego nocnego słuchania, gdy wszyscy wokół spali. W pokoju ciemno. Świeciły się jedynie diody podświetlające wskaźniki wzmacniacza i panelu odtwarzacza CD ( do tej płyty dotarłem bowiem dopiero w późnych latach 90-tych!). Za oknem deszcz bębnił w szyby, krople biły w parapet bawiąc się z wiatrem w szalonego berka, a wszystkie zmysły zaostrzyły mi się do granic percepcyjnej możliwości. To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem Bernda Pulsta. Ten bardzo charakterystyczny, pełen ekspresji wokalista o niecodziennej, złowieszczej  barwie głosu zaśpiewał tylko na tym jednym albumie grupy JANE, po czym… słuch o nim zaginął! Przepadł jak przysłowiowa kamfora w wodę. Długo mi zajęło by dowiedzieć się, co ostatecznie stało się z Berndem Pulstem po nagraniu płyty z kolegami. Ale po kolei…

JANE "Together" (1972)
JANE „Together” (1972)

Kiedy w 1970 roku hanowerska grupa Justice And Peace przestała istnieć trzej jej dwudziestoletni członkowie: gitarzysta Klaus Hess, klawiszowiec Werner Nadolny, oraz perkusista Peter Panka postanowiło założyć nowy zespół rockowy, który byłby w stanie dorównać w przyszłości popularnością grupie Pink Floyd. Wszyscy w tym czasie byli zafascynowani  twórczością Brytyjczyków. Wkrótce do składu dołączyli basista Charly Maucher, oraz wokalista Bernd Pulst. Tak oto ukonstytuował się pierwszy ( jak się później  okaże – wielokrotnie zmieniany) skład grupy JANE. Dość szybko wypatrzyli ich ludzie z wytwórni płytowej Brain i po podpisaniu długoletniego kontraktu, wiosną 1972 roku na rynku ukazał się ich debiutancki album zatytułowany „Together„.

Jane
Jane

Płyta od razu zyskała spory rozgłos szczególnie wśród niemieckich fanów i otrzymała bardzo ciepłe, wręcz entuzjastyczne recenzje prasy muzycznej. O dziwo,  także i tej  brytyjskiej! Ja w tej muzyce odnalazłem to, co lubię najbardziej, a więc przede wszystkim klasyczne rockowe granie, gdzie rock progresywny zazębia się z hard rockiem i z elementami bluesa. Tak jakby Pink Floyd na swej drodze spotkali Deep Purple lub Black Sabbath. Mamy tu ciężkie hard rockowe brzmienie oparte na soczystych organowych dźwiękach, ale zagrane z progresywnym rozmachem. Nie szybciej, nie dynamiczniej, ale właśnie ciężej, bardziej dostojnie, wręcz monumentalnie. I dużo bajkowego grania. Takiego poruszającego do bólu. Psychodeliczno – bluesowego. Podlanego hardrockowym sosem. Zespół nagrywający długie, rozbudowane kompozycje ma zwykle do zaoferowania coś znacznie ciekawszego niż tylko trzy zwrotki i refren. I tak w rzeczywistości jest.

Całość otwiera ośmiominutowy Daytime” gdzie wokal Bernda Pulsta to prawdziwa perła emocji. Ale to tę perłę swoim basem zaczyna szlifować Charly Maucher. Do gry dołącza się powoli Werner Nadolny ze swoim Hammondem, potem Klaus Hess na gitarze, a gdy Peter Panka przywala w bębny z tą nieco „toporną”, lecz tak charakterystyczną siłą słyszymy całą potęgę grupy JANE w pełnej okazałości! I tak oto od momentu wejścia wokalu Bernda jestem w Niebie! I słuchając tego wówczas w nocy doszło do mnie, że „Daytime is not my time” nie jest moją porą. Bo to muzyka dla muzycznych nocnych marków. Takich jak ja… Po tak melancholijnym wstępie dostajemy mocny, czadowy „Wind„. Ale kiedy galopada riffów milknie i tempo zwalnia na tle wzorcowo brzmiących Hammondów ponownie odzywa się Bernd – chodząca melancholia. To niby banalna opowieść, ale w jego głosie czuję ten hulający po stepie wiatr i naraz  wszystko to nabiera jakichś surrealistycznych barw i dwuznacznych kolorów. Och, jak dziś brakuje takich wokalistów! W „Try To Find” słyszymy piękną solówkę Klausa Hessa. W moim odczuciu to właśnie gitarzysta JANE jest głównym bohaterem albumu. Jego partie gitary świadczą o dużych umiejętnościach i równie dużej wyobraźni. Wyróżnić w tym miejscu tę akurat   solówkę byłoby niesprawiedliwe, gdyż w każdym numerze co solówka, to dzieło. Gitarowo to dla mnie jedna z najlepszych płyt niemieckich tamtej epoki! Emocje głosu Pulsta równoważy właśnie ta gitara, a kiedy jednocześnie wybrzmiewa płacz obu tych instrumentów, te emocje dosłownie grają… Najdłuższy na płycie „Spain” to małe arcydzieło, w którym jest wszystko to, co na albumie „Together”  najlepsze – koronkowo utkany bluesowo, hard rockowo, psychodeliczny kawałek, w którym dochodzi do wspomnianego wcześniej spotkania Pink Floyd z Deep Purple. Z kolei tytułowy „Together” brzmi jak kontynuacja „Try To Find”. Cudownie wyważona melodia i akompaniament płyną sobie niczym tiul rzucony na wiatr. „Być razem”  (together) i w zespole i w muzyce. I grać tak cudownie, melancholijnie. Ze smakiem i gustem.

Jane
Jane

Ale prawdziwa perła tej płyty umieszczona została na samym jej końcu. To prawie 10-cio minutowy Hangman” gdzie wokalista zaczyna swoją frazę od słów „When I wake up in the morning it is the end of a day” (Kiedy budzę się rano jest to koniec dnia). Gitarowo i wokalnie kompletne arcydzieło niemieckiego rocka, którego wstyd nie znać, niezależnie od tego czy słucha się krautrocka, czy nie. Jednym zdaniem: pokaz mistrzowskiej wirtuozerii!

Debiutancki album JANE okazał się bardzo dojrzałym dziełem wrażliwych, młodych muzyków i widać było, że styl grupy był już ostatecznie ukształtowany. A jednak kolejne płyty, mimo dość wysokiego poziomu artystycznego, nie przebiły debiutu. Być może dlatego, że zabrakło w nich tego szalonego, melancholijnego i charyzmatycznego wokalisty Bernda Pulsta, który po wydaniu płyty zniknął wszystkim z oczu. Bardzo długo zespół milczał na ten temat, co jeszcze bardziej podsycało ciekawość dziennikarzy i fanów zespołu. Zniknęły jego zdjęcia, pamiątki, listy i wiersze. Kiedy szukałem materiałów o tym wokaliście, natknąłem się na… domowy numer telefonu, a także  na Jego adres w Hanowerze.  Ale czy naprawdę to były JEGO dane? Czy też może istnieją inni ludzie o takim samym imieniu i nazwisku? Szukając dalej natrafiłem w końcu na notatkę, która informowała, że wokalista po nagraniu płyty „Together” przeżył załamanie nerwowe. Umieszczony w szpitalu psychiatrycznym popełnił samobójstwo 2 marca 1973 roku…

Muzyczna archeologia z „The Rubble Collection Volumes 1-20” (1965-1969)

Nigdy nie byłem zwolennikiem płyt składankowych, w które upycha się zazwyczaj kilka fajnych nagrań,  pozostała zaś większość (tak ok. 80%) to przeważnie zwykłe gnioty i zapchaj dziury. Szerokim łukiem omijam takie składanki płytowe i nie zaśmiecam sobie nimi swej płytoteki. Chyba, że trafiam na tak fantastyczne wydawnictwo jak „Nuggets. (Original Artyfacts From The First Psychodelic Era)”. Legendarna już dziś kompilacja wytwórni Elektra zawierająca perły amerykańskiego garage-rocka i wczesnej psychodelii z lat 1965-68  wydana na dwóch płytach winylowych w 1972 roku, wznowiona później na pojedynczym CD w 1998.

Tym szlakiem podążyła mała wytwórnia płytowa Bam-Caruso, którą w 1983 r. powołał do życia Phil Lloyd-Smee, brytyjski dziennikarz muzyczny, entuzjasta starych, zapomnianych nagrań , kolekcjoner winyli i projektant okładek płyt (jest twórcą loga grupy Motorhead). Rok później ukazała się pierwsza z całej serii RUBBLE winylowa płyta pod tytułem „Psychodelic Snarl”. Za nią poszły następne – w sumie do 1991r. wydano ich aż dziewiętnaście! W 2003 roku firma fonograficzna Past & Present wznowiła wszystkie te albumy na winylu dodając (po raz pierwszy) część 20-tą! Płyty ukazały się też w wersji CD jako tzw. „card sleeve” (repliki płyt winylowych) w dwóch oddzielnych solidnych pudełkach. Teraz zaś dostajemy wszystkie te 20 kompakty w jednym, pięknym, lakierowanym  pudełku pod nazwą „THE RUBBLE COLLECTION. VOLUMES 1 – 20”

Rubble Collection volumes 1-20 (1965-1969)
The Rubble Collection volumes 1-20 (1965-1969)

Tuż po otwarciu tego boxu i okrzykach „Och!” i „Ach!” rzuciłem się w pierwszej kolejności na dwie (łącznie liczące 180-stron) książeczki. Zawierają one w kolejności alfabetycznej od A do Z krótkie informacje biograficzne i pełne dyskografie wszystkich zamieszczonych tutaj wykonawców. Muzycznych archiwistów i kolekcjonerów ucieszy również fakt, że podano tu także numery katalogowe płyt, oraz miesiąc i rok jej wydania Do tego mamy jeszcze unikalne zdjęcia artystów i reprodukcje okładek. Pełen profesjonalizm!  W głowie mi się zakręciło. To ze szczęścia. Takiego archiwalnego bogactwa w jednym wydawnictwie nigdy bowiem do tej pory nie spotkałem! Dołączony na końcu każdej z tych książeczek index pozwala bardzo szybko odnaleźć informacje o nagraniu, którego w danym momencie słuchamy. Jest to bardzo pomocne, gdyż tych nagrań w sumie jest aż 317!

No właśnie – nagrania! Gdybym miał przeprowadzić szczegółową analizę każdego z nich powstałaby pewnie książka. W ogromnym więc skrócie powiem co „RUBBLE COLLECTION” nam przynosi. Wszystkie prezentowane utwory powstały w przedziale lat 1965-69. Są to nagrania rzadkie, niemal zapomniane, w doskonałej jakości, z bogatych archiwów takich wytwórni płytowych jak EMI, Decca, Philips, Fontana, Pye, Liberty, by wymienić przynajmniej te najbardziej znane. Obejmują one brytyjski (poza płytą nr 9, ale o tym za moment) późny ciężki beat (wówczas określany terminem freakbeat), ale przede wszystkim, co mnie bardzo dodatkowo uradowało, (pop)psychodelię tak tragicznie niedocenianą przez naszych (czasami odnoszę wrażenie, że niedouczonych) muzycznych dziennikarzy. Jest też trochę rodzącego się wówczas psych-prog rocka (z wielką radością zauważyłem tu np. nagranie „Buffalo” kapitalnego progresywnego Writing On The Wall). Kilkanaście nagrań pochodzi z poza Imperium Brytyjskiego: Belgia, Izrael(!), Kanada. Natomiast cały dysk nr, 9 zatytułowany „Plastic Wilderness”  (każda płyta ma swój tytuł) poświęcony został holenderskiej psychodelii (m.in Dragon Fly, Q 69, czy Group 1850, tu jeszcze pod pierwszą nazwą Groep 1850). Wydawca sięgnął po nagrania zespołów, którzy czasem nagrali tylko jednego, niekiedy wręcz genialnego singla, czy EP-kę i potem wszelki słuch o nich zaginął. Takich perełek jest tu bardzo dużo. Ot choćby dla przykładu Accent, Caleb, Tinten Abbey. Niektóre z tych singli w oryginalnych wersjach warte są dziś majątek – osiągają cenę 1000 euro, a nawet ją przekraczają (Open Mind, czy wspomniany już wyżej Tinten Abbey)! Szok! Dzięki „RUBBLE COLLECTION” mamy możliwość zapoznać się z obłędnymi nagraniami takich grup jak chociażby Fleur De Lys, Syn, Eyes, KoobasJason Frest, Shotgun Express, The Mode, Bump, Kaleidoscope,Tourquoise…. Listę tę można by ciągnąć jeszcze długo. A ja mam dodatkową satysfakcję. Cały ten zestaw 317-tu utworów otwiera grupa Wimple Winch, o której tak ciepło pisałem w maju tego roku.

The Rubble Collection volumes 1-20 - tył okładki
The Rubble Collection volumes 1-20 – tył okładki

Bez dwóch zdań seria „THE RUBBLE COLLECTION” należy do ABSOLUTNEGO KANONU ROCKA. To wydawnictwo jest nie tylko przewodnikiem, które może zmienić postrzeganie muzyki genialnych lat 60-tych – tak tragicznie niedocenianych i zapomnianych u nas w kraju. Może zabrzmieć to górnolotnie, ale uważam, że jest to absolutna Biblia dla każdego fana muzyki rockowej! Ja zakochałem się w niej na zabój…

FUNKADELIC na „Anioł Pański”

Kiedy w gronie znajomych rozmawiając o muzyce z moich ust padło słowo „funk” ich reakcja była, delikatnie mówiąc, dziwna. Uśmieszki, wydęte policzki, duże zdziwione oczy, a nawet odruchy wymiotne. Zdziwiło mnie to bardzo, bowiem uważam ich za ludzi bardzo otwartych na różne gatunki, kierunki i trendy muzyczne, do których ja sam się zaliczam. Może problem tkwi w tym, że jakby nie patrzeć w funku melodia jest na dalszym planie? Najważniejsze w nim jest wyeksponowany rytm. Jest to muzyka o zdecydowanie tanecznym charakterze (jakby nie patrzeć muzyka disco wywodzi się z muzyki funk). Partie solowe często wygrywają instrumenty dęte, podczas gdy gitara, czy organy skupiają się na rytmicznych zagrywkach. Zmiany akordów często ustępują miejsca ostinatowym, powtarzanym figurom basowym. Do tego dochodzi specyficzny sposób podawania rytmu (tzw. groove), czyli zamiast na drugi i czwarty, nacisk kładziemy na pierwszy dźwięk taktu. Proste..?! To właśnie nadaje kompozycjom ów taneczny puls. Podobnie jak disco, funk również jest stylem bardzo eklektycznym, który łączy w sobie elementy jazzu, bluesa, soulu i popu. Doskonałym tego przykładem był James Brown (tak bardzo uwielbiany swego czasu m.in. przez Czesława Niemena), który z takim właśnie eklektycznym tanecznym stylem wkroczył na scenę na początku lat 60-tych. Za nim poszli bardzo szybko inni wykonawcy. Wśród entuzjastów tej muzyki był też George Clinton.

Ten Afroamerykanin, urodzony 22 lipca 1941 roku już w wieku piętnastu lat założył swój zespół The Parliaments. Miała to być alternatywa dla niego i jego kumpli z podwórka. Zamiast wałęsać się po ulicach z kastetem na rękach, nożem w kieszeni, bić się z ulicznymi gangami i dokonywać rozbojów zaczęli muzykować. „Powiedziałem chłopakom Jak chcecie dobrze żyć na wolności i w spokoju doczekać starości rzućcie to w diabły i chodźcie ze mną. Zakładam zespół muzyczny. I tak to się zaczęło” – wspominał po latach wokalista. Nie wiadomo ilu z nich zostało ostatecznie w zespole na stałe, gdyż skład płynnie się zmieniał, grupa stopniowo ewoluowała, aż wreszcie w roku 1967 udało się im nagrać przebojowy singiel „I Wanna Testify”. Sukces singla spowodował, że The Parliaments zaczął jeździć w trasy z kilkuosobowym zespołem towarzyszącym. Wszystko zaczynało układać się wspaniale i po myśli jej lidera do czasu, gdy kilku kumpli Clintona wyłamało się oznajmiając, że odchodzą od niego zatrzymując nazwę zespołu. Wobec takiego obrotu sprawy, wokalista skupiając się na pozostałych muzykach towarzyszących The Parliaments utworzył z nich nowy zespół nazywając go FUNKADELIC. Nie odpuścił też banitom i w sądzie wygrał sprawę do prawa starej nazwy modyfikując ją nieznacznie na Parliament (bez „s” na końcu). W ten sposób George Clinton mógł tworzyć i koncertować pod obiema nazwami. Parliament grał muzykę pop, podczas gdy FUNKADELIC wykonywali zakręcony, surowy, hendrixowski gitarowy rock w połączeniu z psychodelią, blues rockiem i muzyką funk.

Debiutancki album zespołu zatytułowany po prostu „Funkadelic” ukazał się 24 lutego 1970 roku.

Funkadelic - "Funkadelic" (1970)
Funkadelic – „Funkadelic” (1970)

Pełno tu wspomnianych wcześniej hendrixowskich brzmień, transowych rytmów i okazjonalnych Hammondów. Kapitalna sekcja rytmiczna (mocny, wyrazisty bas plus perkusja), która stanie się znakiem firmowym grupy przez całą jej karierę. Jeden z ówczesnych amerykańskich recenzentów napisał” Po wysłuchaniu płyty odniosłem wrażenie iż FUNKADELIC tostwór poza ziemski. Nikt do tej pory tak nie grał”. To z tej płyty coverowane były m.in I Got A Think. You Got A Think” przez Beastie Boys w ich „Car Thief”, czy „Mommy, What’s  A Funkadelic?”cytowane w „By The Way” Red Hot Chilli Peppers.

Wydany latem tego samego roku drugi album „Free Your Mind…And Your Ass Will Fellow” (co za tytuł!) przynosi muzykę o mocno psychodelicznym rodowodzie.

Fukadelic - "Free You Mind...Your Ass Will Free" (1970)
Fukadelic – „Free You Mind… Your Ass Will Free” (1970)

Nic w tym dziwnego, skoro powstała ona pod wpływem zażytych w studio nagraniowym sporej ilości LSD. Dominują tu – jak przystało na płytę funkową – pulsujący rytm taneczny, do tego gitara elektryczna pełna sprzężeń i przybrudzonych brzmień („kosmiczny”, pełen przedziwnych dźwięków  wstęp do utworu tytułowego). Ale pełno  też jest tu solówek gitarowych wspaniałego Eddiego Hazela – dość nietypowych jak na funk, czy partii klawiszowych („I Wanna Know If It’s Good To You”). Z kolei „Friday Night August 14th” to numer ocierający się o hard rock w stylu The Stooges. Jeśli dodamy do tego klimaty w rodzaju obrazoburczych przeróbek pieśni religijnych w rodzaju „Psalm 23”, czy „Ojcze nasz” otrzymamy album z jednej strony bardzo zakręcony, z drugiej niezwykle wciągający.

Trzeci i tu nie ukrywam, że mój najbardziej ulubiony z całej trójki (nie tylko ze względu na utwór tytułowy) to album ” Maggot Brain” wydany 12 lipca 1971 .

Funkadelic - "Maggot Brain" (1971)
Funkadelic – „Maggot Brain” (1971)

Otwiera go tytułowa 10-cio minutowa instrumentalna kompozycja. Eddie Hazel potrafi grać tak cudownie, że właśnie ta kompozycja wybija się spośród dziesiątek tysięcy funk rockowych utworów! A może nie funk, a blues rockowych? Czy też raczej z kręgu rocka progresywnego..? Bo ciężko jest zidentyfikować gatunek tego nagrania. Zazwyczaj robi się to „z urzędu” skoro w nazwie grupy mamy człon funk. Ponoć podczas sesji nagraniowej Clinton szepnął na ucho EddiemuGraj tak, jakbyś dowiedział się w tym momencie, że twoja matka umarła. A potem, że jednak żyje” i dał mu pod język LSD. Eddie wziął do ręki swego Les Paula i jak natchniony zaczął grać. W pomieszczeniu studia zrobiło się cichutko jak makiem zasiał, zaś  osłupiali członkowie zespołu wpatrywali się w niego jak w obraz. Z reżyserki dochodził tylko szum pracujących magnetofonów. Tak oto powstało jedno z najbardziej niezwykłych nagrań w historii muzyki rockowej.

Utwór ten był wielokrotnie coverowany. Nawet Pearl Jam mieli go w repertuarze w czasie swych koncertów łącząc go z hendrixowskim „Little Wing”. Cudo! Amerykańska stacja radiowa na paśmie 100,7 przez dziewiętnaście lat(!) punktualnie o 13.30 w każdą niedzielę puszczała „Maggot Brain” (zamiast „Anioł Pański”) ku uciesze wszystkich radiosłuchaczy. Po krótkiej przerwie w 1995 r.   utwór powrócił na antenę radiową, tym razem w paśmie 98,5 i nadawany jest do dziś tuż przed północą w każdą sobotę! „Czarna” Ameryka wciąż kocha i uwielbia tę grupę.

Każda z omawianych tu płyt została wznowiona na CD, do których dołączono unikalne bonusy; na uwagę zasługują nagrania z nieosiągalnych już dziś singli i alternatywne, bardzo ciekawe miksy. W każdym pudełku  znajduje się booklet z krótką historią zespołu i prezentowanymi nagraniami.

Po wysłuchaniu muzyki FUNKADELIC u moich znajomych zniknęły uśmieszki, wydęte policzki, nie zauważyłem odruchów wymiotnych. Za to na odchodne było jedynie ni to pytanie, ni to stwierdzenie: „Ale do disco polo nas nie namówisz.?!” Spokojnie. W domu gram każdy rodzaj muzyki. Każdy oprócz rzecz jasna tej, o której wspomnieli moi przyjaciele. I tego się trzymam!

LOCOMOTIVE „WE ARE EVERYTHING YOU SEE” (1970), THE NORMAN HAINES BAND „DEN OF INIQUITY” (1971)

Łącznikiem grup THE NORMAN HAINES BAND i LOCOMOTIVE był urodzony w Birmingham Norman Haines – wokalista o ciekawej barwie głosu ( kojarzy mi się z Peterem  Hammillem z Van Der Graaf Generator), wyśmienity organista i człowiek, który odrzucił współpracę z Black Sabbath w 1970 roku. Ale po kolei.

Założycielem grupy LOCOMOTIVE był Jim Simpson, jazzowy trębacz i fotograf. Zespół założył w 1965r. nazywając go pierwotnie Kansas City Seven. To tu debiutowali m.in. saksofonista  Chris Wood (później w Traffic) oraz perkusista Mike Kellio (wkrótce w Spooky Tooth). Początkowo siedmioosobowy skład grał muzykę jazzową z domieszką rhythm & bluesa i soul. Po przyjściu Hainesa muzyka ewoluowała w stronę psychodelii, który to kierunek muzyczny stawał się w owym czasie coraz bardziej popularny. Niemniej pierwszy singiel zespołu wydany w grudniu 1967 roku („Broken Heart”/ Rudy- A Message To You„) był nagrany w rytmach… jamajskiego ska! Wydania  singla nie doczekał Simpson, który kilka miesięcy przed jego nagraniem odszedł z zespołu, by zająć się prowadzeniem interesów  kilku lokalnych zespołów. Jednym z nich był zaczynający dopiero swą muzyczną przygodę kwartet Earth, który wkrótce zmienił nazwę na… Black Sabbath. Co ciekawe –  Simpson miał być czynnym muzykiem w grupie Ozzy’ego. Nagrał z nimi nawet demo, które jednak chyba przepadło na wieki i które nigdy nie ujrzało światła dziennego. Piszę „chyba”, gdyż ponoć w internecie krąży rzekoma kopia tej sesji. Rzekoma, ponieważ jak się okazuje fragment z partią trąbki został „wklejony” z… nagrania Tomasza Stańki z grupą SBB (sic!).  A zatem Jima Simpsona nie można usłyszeć ani z Black Sabbath, ani z grupą LOCOMOTIVE.

Zespół zaczynał być coraz bardzie popularny w Birmingham i poza nim. To dzięki Normanowi Hainesowi zmieniała się też stylistyka LOCOMOTIVE , który postawił na mariaż progresywnych zadziornych organów Hammonda z jazzową sekcją dętą. Podpisany wkrótce kontrakt ze słynną wytwórnią EMI Parlophone przyniósł efekt w postaci kolejnego singla, który stał się  popularny osiągając ostatecznie 25-tą pozycję na brytyjskiej liście przebojów w 1968r.! To ostatecznie przekonało szefów Parlophone, by wydać zespołowi dużą płytę. Pełni pomysłów i dobrych nadziei, Norman Haines, basista Mick Hinks i perkusista Bob Lamb pod koniec tego samego roku przekroczyli progi legendarnych dziś Abbey Road Studios w Londynie, by pod okiem producenta Gus’a Dudgeone’a zarejestrować swój debiutancki longplay „We Are Everything You See”.

LOCOMOTIVE "We Are Everythingh You See" (1970)
LOCOMOTIVE „We Are Everythingh You See” (1970)

Okazało się, że wyszedł z tego fantastyczny, psychodeliczny i (niestety) ogromnie niedoceniony album z wyraźnie słyszalnymi elementami bluesa i jazzu. Kompozycje zamknięte są w krótkie, ale zwięzłe psychodeliczne piosenki. Mnóstwo w nich ponurych organowych brzmień. Mamy tu bardzo fajne aranżacje sekcji instrumentów dętych (m.in. Dick Heckstall-Smith, Chris Mercer i Mick Taylor), oraz częste zmiany nastrojów. I melodie, które zapadają w pamięć.

Najważniejszą piosenką z tego albumu okazała się kompozycja zatytułowana „Mr. Armaggedon” – największy jak się później okazało przebój zespołu. Piękna rzecz. Posępna i radosna zarazem (tak, to możliwe!), a do tego do bólu brytyjska, która pojawia się zaraz na początku płyty (po orkiestrowym wstępie „Overture„). Złośliwi twierdzą, że to również największe przekleństwo albumu, bo wobec tego utworu reszta wydaje się nieco blada. Twierdzę z całą stanowczością, iż jest to oczywista bzdura, bowiem inne utwory również mają ciekawe melodie i doskonałą atmosferę. Nasuwają się skojarzenia z pierwszymi płytami Procol Harum, Genesis, czy (mniej  znaną u nas formacją) Velvett Fogg. Wersja CD zawiera sześć bonusów z trzech singli, w tym monofoniczną  wersję „Mr. Armaggedon” ze zmienionym wstępem!

Wytwórnia Parlophone pokpiła jednak sprawę. Nie będąc pewna, czy tak „ciężki” materiał muzyczny się sprzeda, wstrzymała wydanie albumu o cały rok!. Kiedy więc album ukazał się w końcu na rynku w 1970 roku Haines (odrzucając w tzw. między czasie propozycję przyłączenia się do Black Sabbath), stworzył z nowymi muzykami projekt muzyczny o niewyszukanej nazwie THE NORMAN HAINES BAND. Kilka miesięcy później na rynek trafiła ich debiutancka i jedyna, jak się wkrótce okaże, płyta zatytułowana „Den Of Iniquity„.

THE NORMAN HAINES BAND "Den Of Iniquity" (1971)
THE NORMAN HAINES BAND „Den Of Iniquity” (1971)

Podążając tropem poprzedniej płyty, THE NORMAN HAINES BAND zafundował nam kapitalny, klinicznie wręcz progresywny, aczkolwiek nie pozbawiony ciężkich elementów album oparty w głównej mierze na wszechobecnym brzmieniu organów Hammonda. Brzmieniu lekko zniekształconym, lub też przesterowanym nadający muzyce zdehumanizowany charakter. Ale to pierwsze wrażenie, bowiem kiedy posłuchałem tego albumu raz jeszcze i jeszcze raz okazało się, że bardzo ważna jest tu też gitara. Grający na niej Neil Clarke na szczęście nie dał się zepchnąć na boczny tor i jego gra oraz umiejętności wiele znaczą dla całej płyty. Słychać to już w otwierającym, tytułowym nagraniu, a także w utworze, który powstał kilka lat wcześniej  „When I Come Down”. Nota bene utwór ten zaproponowano grupie Black Sabbath, która go odrzuciła, gdyż jak stwierdził Tony Iommi po latach „Nie pasował nam do muzyki granej wówczas przez Sabbath„. Trochę to dziwne, gdyż mamy tu świetny riff, który w wykonaniu grupy Normana Hainesa nagrany został na gitarze i organach Hammonda z użyciem różnych przetworników dźwięku. Spokojniejsze fragmenty płyty to m.in. zagrany na gitarze akustycznej „Bourgeois” będący chyba ukłonem w stronę folkowego Boba Dylana, czy „Finding My Way Home” ciążący ku estetyce muzyki pop. Jednak opus magnum całej płyty to skomponowany przez gitarzystę Neila Clarke’a  13-to minutowy rozimprowizowany i galopujący „Rabbits” wart każdych pieniędzy! Tematy muzyczne przechodzą jeden w drugi, tempo ulega co jakiś czas zmianom, a klamrą spinającą początek i zakończenie utworu jest głos lidera zespołu wyśpiewującego tekst zwykłej dynamicznej piosenki. To klasyczny przykład jak bez zbytniej ekwilibrystyki i „nadmuchanej” wirtuozerii można grać długo i w sposób absorbujący.

Na koniec kilka słów o intrygującej okładce płyty.  Ilustracja zamieszczona na jej froncie była sprawcą całego zamieszania. W tamtym czasie większość sklepów nie chciała przyjmować albumu do sprzedaży uważając ją za dość obsceniczną. W Stanach płytę wkładano zaś do szarych kopert, by nie gorszyła klientów! Nie dziwi więc fakt, że oryginalny winyl wydany przez zasłużony Parlophone Records chodzi dziś w Ebayu po 1500 euro! Jeśli nie mamy aż tylu pieniędzy na oryginalny LP, zainwestujmy w dużo tańszy krążek CD, który wydała firma Esoteric. Naprawdę warto!

PICTURES AT AN EXHIBITION I ZEGARMISTRZ ŚWIATŁA PURPUROWY

Pojechaliśmy z Jolą do na Kaszuby, do Bytowa, na ślub i wesele jej koleżanki ze szkoły średniej. Byliśmy już parą od dłuższego czasu, ale własnego ślubu jeszcze nie planowaliśmy. Tam właśnie poznałem inną wspaniałą parę: Basię i Zdzisława z którymi zaprzyjaźniliśmy się od pierwszego niemal momentu. Ona urocza, inteligentna i zawsze roześmiana blondynka. On miłośnik bluesa i rocka, fan Zeppelinów od urodzenia (no, prawie) i audiofil wiecznie poszukujący idealnego sprzętu Hi-Fi. Wówczas prawie całe wesele przegadaliśmy ze Zdzichem o muzyce, o płytach, audycjach radiowej „Trójki”, których słuchaliśmy wtedy wszyscy bez wyjątku z wypiekami na twarzy. „W środy Piotr Kaczkowski w audycji „W Tonacji Trójki” puszczał nagrania Led Zeppelin. U nas w szkole była akurat tzw „długa przerwa” (20 minut), więc z kumplami biegliśmy jak szaleni do mnie do domu aby zdążyć na 12.30 i słuchaliśmy tych kawałków rozkręcając radio na „full”. Mama znosiła te nasze dzikie wpadanie  na „chwilę” z wyjątkowym spokojem. A gdy stało się to już środowym rytuałem przynosiła nam  do pokoju duży talerz z kanapkami” – wspominał mój nowy przyjaciel. Okazało się też, że znają osobiście polską kompozytorkę Katarzynę Gaertner, autorkę takich piosenek jak „Małgośka”, „Eurydyki tańczące”, „Wielka woda”, czy „Bądź gotowy dziś do drogi”, która pod Bytowem miała domek letniskowy. Tam też poznali muzyka grającego na gitarze i harmonijce ustnej, który opowiadał im ciekawostki z historii bluesa i o koncertach, które widział w Stanach. „Pamiętasz jak się nazywa?” – spytałem. „Ireneusz Dudek, lub jakoś tak podobnie. Znasz?” Nie znałem. Jeszcze. Czas Irka Dudka miał dopiero nadejść.

Kilka lat później los rzucił ich do Republiki Federalnej Niemiec. Mieszkają tam blisko 30 lat. Nie zerwali jednak nigdy z nami kontaktu. Mają zresztą  domek w Bytowie do którego przyjeżdżają kilka razy do roku. Zdzichu stał się też zbieraczem i kolekcjonerem starych mebli i zegarów. Szczególnie te drugie stały się jego następną, zaraz po muzyce, pasją życiową. Zbiory robią wrażenie. Antyczne eksponaty, których nie powstydziłoby się niejedno muzeum. Cudeńka duże i małe. Z XVIII, XIX  i XX wieku. Wszystkie na chodzie! Z kurantem, kukułką. Tykające, grające, bimbające! Robią niesamowite wrażenie.

Zazwyczaj zegary kojarzą mi się z  upływającym czasem. Mam jakąś traumę w tym temacie. Tykanie zegara mnie przeraża.  Z drugiej zaś strony jestem zafascynowany wnętrzem tego urządzenia.  Jego „duszą” i całym tym skomplikowanym miniaturowym precyzyjnym  mechanizmem. To chyba po dziadku ze strony mojej mamy, który miał „sto zawodów” ale pierwszym było zegarmistrzostwo. Taki Zegarmistrz Światła Purpurowy.

Jeden z najlepszych wieczorów Sylwestrowych jaki udało nam się wspólnie spędzić, był ten z roku 1987. Jola była już prawie w ósmym miesiącu ciąży. W lutym urodzić miał się Mateusz. Ten Sylwester spędziliśmy w Bytowie. Przywiozłem kilka płyt i przy muzyce Genesis, Deep Purple, Rush, Free, Led Zeppelin żegnaliśmy stary rok. O północy zabrzmiały dźwięki „Time” Pink Floyd. Magiczny rockowy wieczór! Jeden z moich znajomych skomentował to później mniej więcej tak; „Nie wiedziałem, że jeszcze ktoś w tym kraju potrafi  w taki sposób się bawić. Ja całą noc oglądałem Kaczora Donalda i Myszkę Miki”. No cóż. Też dość oryginalnie.

Na swojej posesji, w zaadoptowanym budynku gospodarczym moi przyjaciele zrobili sobie „domek letni”, a w nim m.in. „skarby” takie jak wysokiej klasy sprzęt audio wizualny, czarne płyty winylowe i płyty CD. Spora kolekcja. „Mam taki pomysł, by jedną z głównych ścian wyłożyć okładkami płyt analogowych.” – zwierzył mi się kiedyś gospodarz  domu. Pomysł nie jest nowy, ani odkrywczy. Sam osobiście też chciałem tak zrobić w swoim mieszkaniu, ale ze względów praktycznych został on odłożony na czas bliżej nieokreślony.

Okładki płyt winylowych są niczym miniaturowe obrazy. Bardzo lubię je „studiować” i czasem robię to godzinami. Wystarczy spojrzeć choćby na te, które projektował Roger Dean dla Uriah Heep, Asia, Budgie, a przede wszystkim dla grupy Yes. Autor tworzy fantastyczne światy, w których sen miesza się z techniką i angielskimi legendami. Dominują tu tajemnicze krajobrazy, czasem pojawiają się gdzieś w oddali drobne postacie i okazy (raczej) ziemskiej fauny.

Yes "Relayer"
Yes „Relayer”

Firma Hipgnosis, to z kolei klasyk gatunku. Stworzona przez Storma Thorgersona (bliski przyjaciel Rogera Watersa) i Aubreya Powella znana jest głównie ze współpracy z zespołami takimi jak Pink Floyd , Led Zeppelin, Wishbone Ash, czy The Alan Parsons Project. To właśnie oni są twórcami słynnej okładki „The Dark Side Of The Moon”. Okładka  przedstawiająca rozszczepienie światła do tej pory zamieszczana jest w czołówce zestawień najlepszych okładek płytowych. Twórczość Hipgnosis oparta była na fotografii często przedstawiających sceny związane z warstwą tekstową albumu. Zdjęcia miały za zadanie opowiadać historię, stąd modele często ustawieni są w teatralnych pozach, niekiedy szokujących, lub absolutnie zaskakujących.

Jedna z moich ulubionych okładek Hipgnosis , to ta przedstawiająca krowę z albumu „Atom Heart Mother” Pink Floyd. Gdy Storm Thorgerson ostrożnie zbliżał się do niej z aparatem fotograficznym, stojący obok farmer powiedział; „Bez obaw. Ona jest teraz zadowolona, bo przed chwilą została wydojona”.

Pink Floyd "Atom Heart Mother"
Pink Floyd „Atom Heart Mother”

Ciekawostką jest to, że firma nigdy nie ustalała kwoty za swoją pracę, pozostawiając to zleceniodawcom wg. zasady „zapłać tyle, na ile wyceniasz”.

W swojej płytotece mam  jedną z najbardziej rockowych okładek wszech czasów. Posiada ją debiutancki album japońskiego zespołu Flower Travellin’ Band „Anywhere” z 1970 roku. Kto czuje klimaty z tamtych lat, ten wie o co mi chodzi.

Flower Travellin' Band "Anywhere"
Flower Travellin’ Band „Anywhere”

Jeśli chodzi o zawartość muzyczną jest to fantastyczny ciężki progresywno rockowy monster! Płyta zawiera wyłącznie obłędnie wykonane, bardzo intensywne przeróbki takich killerów jak chociażby „BlackSabbath”, „The House Of The Rising Sun”  czy „21st Century Schizoid Man”. Nie można nie mieć tej płyty. Z powodu jej fantastycznej okładki! I z powodu zawartej na niej muzyki!

Na zakończenie jeszcze mała uwaga: nie radzę sugerować się li tylko samą okładką albumu przy jego zakupie. Tak jak nie szata zdobi człowieka tak i opakowanie nie gwarantuje wysokiej jakości towaru. O czym wielokrotnie doświadczyłem tego osobiście.