Archiwum kategorii: Z muzycznego notatnika

Artysta niepokorny. Roger Waters w Hyde Parku (Londyn 6 lipca 2018).

Od zawsze marzyłem by zobaczyć Pink Floyd na scenie. Wierzyłem, że kiedyś mi się to uda. Nawet po odejściu Rogera Watersa z zespołu miałem taką nadzieję. A wiadomo, że ta umiera ostatnia… Nomen omen śmierć Ricka Wrighta rozwiała ją niczym mgła o poranku. Nick Mason zawiesił swą artystyczną działalność pozostawiając scenę dla Rogera Watersa i Davida Gilmoura. Ci dwaj, niczym Pink i Floyd, niezależni od siebie, osobno a jakby razem, jeszcze się jej trzymają. Wciąż wymykającego mi się gitarzystę nie udało się dogonić (na razie!) choć parę razy było blisko. Udało się z basistą…

Bilet, a w zasadzie małą replikę plakatu trasy Us +Them Watersa znalazłem pod bożonarodzeniową choinką. Poryczałem się. Ze szczęścia. Oto sen i marzenie spełnią się za moment. No, za pół roku…

Prawdziwy bilet miał przyjść 3 tygodnie przed koncertem.
Mini plakat reklamujący koncert Watersa w Hyde Parku spod choinki.

Na koncert wybieramy się w czteroosobowym składzie. Ubrani w koszulki z logiem Pink Floyd (każda z innym nadrukiem) pakujemy się do autobusu. Przejazd z Oxfordu do Londynu to zaledwie godzina z małym hakiem. W drodze mamy małą obsuwkę. Jest piątek, popołudniowy szczyt komunikacyjny, początek weekendu. Autobus zatrzymuje się co chwila w drogowym korku. Podróż trwa blisko dwie i pół godziny! Z nerwów zjadamy cały przydział kanapek zrobionych przez Jolę…

Bilety dostarczono 3 tygodnie przed koncertem.
Bilety dostarczono miesiąc przed koncertem.

Do naszego sektora docieramy punktualnie o 20.00 i niemal w tym samym momencie słyszymy za plecami dźwięk, a w zasadzie potężny huk nadjeżdżającego pociągu. Mam wrażenie, że minął nas o włos. Wow, co za efekt! A zaraz po tym pierwsze dźwięki utworu „Speak To Me” przechodzące w „Breathe”. Nie wierzę, że to się dzieje. Że jestem tu i teraz i że koncert moich marzeń właśnie się zaczyna…

Nad sceną przelatuje właśnie wielki samolot pasażerski. Ma tak niski pułap, że odczytać można logo linii lotniczej. Będzie tu ich więcej. Wszak w pobliżu znajduje się lotnisko Gatwick, po Heathrow drugie co do wielkości w Wlk. Brytanii. „To nie są efekty specjalne” – śmieję przez ramię do Mateusza. „Wiem. I mam nadzieję, że nie rozwali się nam nad głowami” – odpowiada wesoło… Rozglądam się wokół siebie. Dookoła morze ludzkich głów, przed nami główna scena usytuowana pomiędzy olbrzymimi wiekowymi dębami i wkomponowany nad nią gigantycznych rozmiarów ekran wielkości połowy boiska piłkarskiego! Kamery przekazują obraz ze sceny, wyświetlane są filmy ilustrujące utwory. Trzeba przyznać, że najwyższej klasy najnowocześniejsza produkcja audiowizualna, oraz zapierający dech w piersiach dźwięk kwadrofoniczny (użyto tu największy system dźwiękowy jaki do tej pory wyprodukowano!) zrobił na nas przeogromne wrażenie…

Roger Waters, szczupły i wyprostowany, z kilkudniowym zarostem, w czarnym t-shircie i ciemnych okularach  prezentuje się znakomicie. Czas się go nie ima, a przecież 6 września tego roku skończy 75 lat! Niemal przez cały koncert nie mówi nic, skupiony na grze i śpiewie. Dopiero na zakończenie, tuż przed finałem zabierze głos i wygłosi ważne przesłanie. Wokal, mimo upływu lat wciąż ten sam. A zarzucono mu, że na swej ostatniej płycie zamiast śpiewać deklamował swoje teksty…

Roger Waters. Hyde Park 6.07.2018
Roger Waters. Hyde Park 6.07.2018

Instrumentalny i zarazem porywający „One Of These Days” był najstarszym nagraniem na tym koncercie (płyta „Meddle” z 1971) po którym rozbrzmiał dźwięk tykającego zegara i dzwonki budzików. „Time”. Ileż wspomnień, ileż wzruszeń budzi we mnie ten kawałek! Perkusistę wspomagają dwie wokalistki wybijające rytm na… afrykańskich bębnach. Przy gitarowej solówce Jonathana Wilsona wszystkie ręce idą do góry. Pochodzący z Los Angeles muzyk także śpiewał w tym nagraniu. Barwą głosu trochę przypominał młodego Davida Gilmoura… A potem niesamowite „The Great Gig In The Sky”! Zaśpiewana na dwa głosy przez Jess Wolfe i Holly Leasigg cudowna wokaliza przeszyła mnie dreszczem. Takie utwory powodują, że człowiek staje się lepszy…„Welcome To The Machine” zwalił mnie z nóg swym ciężkim brzmieniem. Uwielbiam go choć zawsze był w cieniu epickiego „Shine On You Crazy Diamond”… W końcu przychodzi czas na utwory z ostatniej solowej płyty Watersa.

"Time" w wersji na żywo
„Time” w wersji na żywo zabrzmiał rewelacyjnie.

Zaczyna się od singlowego, niemal balladowego „Deja Vu” połączonego z nieco onirycznym „The Last Refugee” zakończony autorytatywnym i dynamicznym „Picture That”. Ten ostatni jak żaden inny szokuje dosadnym, mocnym, ale jakże mądrym tekstem. Niepokornego Rogera Watersa albo się kocha, albo nienawidzi. Tak jak i jego solowe płyty…

Już pierwsze dźwięki zagrane na akustycznej gitarze wywołują euforię wśród publiczności, która po intro razem z artystą zaczyna śpiewać „So, so you think you can tell. Heaven from Hell, Blue skies from pain…” a po mnie przebiegają ciarki. To oczywiście „Wish You Were Here”. Ręce uniesione wysoko w górze kołyszą się w rytm piosenki. A gdy ta cichnie za nami rozlega się dźwięk nadlatującego z oddali helikoptera. Warkot silnika wzmaga się do tego stopnia, że kulimy ramiona mając wrażenie, że maszyna zaraz wyląduje wprost na naszych głowach. Tak zaczyna się „The Happiest Days Of Our Lives”, a po chwili na scenę wbiegają dzieciaki z londyńskiej dzielnicy Portobello. Zaczyna się hit wszech czasów!  „Another Brick On The Wall Part II And Part III” w całości został nie tyle zaśpiewany, co wykrzyczany przez zebraną tego wieczoru całą 65-tysięczną publiczność! Wymiękam totalnie, a moje struny głosowe domagają się nawilżenia! Dzieciaki ubrane na pomarańczowo niczym więźniowie zarzuciły kaptury na głowę jak do egzekucji. Wszystko to zrzucą z siebie pod koniec piosenki pokazując koszulki z napisem Resist… Tuż po tym Waters po raz pierwszy zabiera głos zwracając się do publiczności: „Wracamy za 20 minut!” No to się nagadał…

Dzieci na scenie w więziennych ubraniach
Dzieci w więziennych ubraniach czekają na egzekucję…

Jest już po 21.00, słońce powoli niknie za horyzontem. Mimo to upał wciąż nieznośny. Jeszcze godzinę temu było 31 stopni w cieniu! Nie decydujemy się, by pójść po piwo, które litrami wypijają stojący obok nas Hiszpanie, Niemcy, Brytyjczycy. My raczymy się wodą mineralną (ciepłą niestety). Kilka fotek na pamiątkę i zaczyna się druga część widowiska… Wyjące przemysłowe syreny zwiastują, że przenosimy się do elektrowni w Battersea. Jak spod ziemi po obu stronach sceny wyrastają cztery wielkie dymiące kominy. Tuż po chwili, po lewej stronie nad jednym z nich w powietrzu zawisa świnka witana burzą oklasków. Bramy elektrowni zostają z hukiem zamknięte. Słyszymy pierwsze dźwięki gitary. Wstęp do kompozycji „Dogs”. W połowie jego wykonania Roger Waters i zespół robią na scenie przerwę. Artyści wkładają groteskowe maski w kształcie świńskich łbów, piją szampana,  czerwone wino. Po chwili Waters podnosi do góry tablicę z napisem „Pigs rule the world!” (Świnie rządzą światem!). Słychać umiarkowany pomruk kilkudziesięciu tysięcy fanów. Przeszedł z nią przez całą długość sceny, zrzucił maskę i podniósł inną – „Fuck the pigs” (Pieprzyć świnie). W tym momencie  publiczność wybuchła…

Artysta niepokorny
Artysta niepokorny

Podczas grania „Pigs (Three Different Ones)” na ekranie pojawiały się napisy – absurdalne cytaty wypowiadane przez Donalda Trumpa. Nie jest tajemnicą, że Roger nie cierpi tego polityka, uważając go za bufona, prostaka i kompletnego idiotę. Wielka różowa świnia (inna od tej zawieszonej w górze) utrzymywana w powietrzu systemem lin i linek przepłynęła tuż przed naszymi oczami. Na obu bokach kolorowe graffiti i napis „Stay human… or die” (Zostań człowiekiem lub zgiń) w różnych językach, także po polsku! Tuż po zakończeniu utworu na całej szerokości olbrzymiego ekranu ukazał się napis na czarnym tle „Trump is a pig” wywołując ponowną eksplozję radości. Cóż, taki jest Roger Waters. Artysta niepokorny, którego prezydent Trump na pewno nie zaprosi do Białego Domu …

Zostań człowiekiem
Wymowne przesłanie różowej świni: „Zostań człowiekiem”

Brzęk monet i dźwięk sklepowej kasy – któż z nas nie zna początku nieśmiertelnego „Money”?! Szkocki saksofonista Iana Richie popisał się tu wyśmienitą solówką na swym instrumencie. Jednak to co najlepsze Richie zachował w „Us And Theme”. Brawurowo wykonany utwór z jego niesamowitą partią sprawił, że klucha stanęła mi w gardle, a oczy pełne były łez. Olbrzymi ekran emitował jednocześnie materiały filmowe z tragedii wojennych, zubożałe miasta, bezdomną matkę, dzieci szukające jedzenia na wysypiskach śmieci, historię zmarłej niedawno palestyńskiej pielęgniarki Razana al-Najjara, stosy broni, członków Ku Klux Klanu… Świat jest jeden, ale podzielony. Z jednej strony MY (społeczeństwo) z drugiej ONI (politycy rządzący światem). Us And Theme. My i Oni„Smell The Roses” rozwija ten temat. Na ekranie stosy czaszek ludzi wcześniej torturowanych, a potem pozbawionych życia. Słowa „Wake up and smell the roses. Close your eyes and pray this wind don’t change…” (Zbudź się i poczuj zapach róż. Zamknij oczy i módl się, by wiatr się nie zmienił) długo brzmiały mi w uszach…

Końcowa faza koncertu
Finał koncertu z niesamowitymi efektami świetlnymi (foto. M.Sibbons)

Gdy ze sceny słychać „Brain Damage” nad naszymi głowami zawisa szklana, czarna kula – lustrzany Księżyc. Poruszając się po elipsie pokazuje swą drugą, ciemną stronę… Przez laserowo utworzony pryzmat przechodzi wąski strumień białego światła. Rozczepiona wiązka układa się w tęczowy pulsujący wachlarz strzelając swym światłem prosto w niebo. „Eclips” wywołuje kolejny aplauz. Skóra cierpnie, włosy stają dęba, przez plecy przechodzi zimny dreszcz (który to już raz tego wieczoru?). Przepięknie zaśpiewane harmonie wokalne i głos Watersa  śpiewający na zakończenie: „(…) everything under the Sun is in tune, but the Sun is eclipsed by the Moon”. Wymiękam totalnie. I czuję, że zbliża się finał….

Przed ostatnim utworem Waters przedstawia zespół złożony głównie z młodych, ale bardzo utalentowanych muzyków. Nie szczędzi im pochwał. Zakładając na szyję arafatkę zaczyna mówić o swym poparciu dla Palestyny, o tym że izraelski antysemityzm dyskryminuje Palestyńczyków za ich etniczne pochodzenie i religię. Dostaje się też twórcy facebooka, Markowi Zuckerbergowi za „próby cenzury stron internetowych, które nie są zgodne z jego poglądem na konsumencki świat” i bliskiej współpracownicy Donalda Trumpa, Nikki Haley, o której basista powiedział: „Wszystko czego potrzebuje to hełm Dartha Vadera. Jest idealnym przedstawicielem Imperium Zła”… Nie przypadkowo przez cały koncert przewijało się słowo RESIST. „Powinniśmy się temu przeciwstawić. Wszyscy na całym świecie zasługują na równe i obywatelskie prawa. A te są niezależne od przynależności etnicznej i religijnej” – kończy swą wypowiedź basista dając znak do finału. „Comfortably Numb” z najpiękniejszą solówką gitarową świata, niesamowitą grą świateł, sztucznymi ogniami i Rogerem Watersem stojącym na scenie z uniesionymi do górę rękami zamyka ten niezwykły trzygodzinny koncert. Nikt jednak nie chce uwierzyć, że to już koniec! Domagamy się bisów. Sam artysta długo nie schodzi ze sceny, więc może jednak..? Nic z tego. Pora już późna, regulamin jest nieugięty. Do dziś fani Paula McCartneya nie mogą wybaczyć skandalu jakim było wyłączenie prądu artyście podczas ostatniego bisu, bo właśnie minęła północ… Wchodzi obsługa, techniczni zwijają sprzęt, zapalają się blade światła latarń parkowych. To już naprawdę koniec jednego z najpiękniejszych wieczorów mojego życia. Wieczoru, który za sprawą artysty niepokornego przejdzie do historii współczesnej muzyki rockowej…

PS. Chciałbym w tym miejscu gorąco podziękować mojej żonie Joli za wsparcie i logistyczne przygotowanie całej wyprawy (kanapki były przepyszne!). Oli i Mateuszowi (świeżo upieczonym nowożeńcom) za duchowe wsparcie i marszobieg z Marble Arch na Notting Hill. Trochę mnie oszukaliście mówiąc, że to tylko 2 – 3 mile (mam pewność, że było ich dwa razy więcej). Wybaczam Wam. Wysiłek okazał się co prawda daremny (autobus nas nie zabrał) mimo to nocny spacer ulicami Londynu był atrakcją! Wam wszystkim, oraz Ewelinie i Pawłowi DZIĘKUJĘ za realizację najpiękniejszego marzenia mojego życia! Kocham Was!!!

NAZARETH – sześć płyt, których czas się nie ima.

Kiedy szkocka grupa NAZARETH po raz pierwszy odwiedziła nasz kraj (oj, było to wiele lat temu, przed laptopami, komórkami, internetem), zespół przyszedł do radiowej „Trójki”, by podzielić się wrażeniami z Polski i opowiedzieć o nowej płycie. Gospodarzem spotkania był Piotr Kaczkowski, który po krótkiej prezentacji spytał wokalistę Dana McCafferty’ego czy podoba mu się Warszawa i jak się tu czuje. McCafferty zaczął swoją opowieść. Mówił i mówił…  jeden wielki potok słów. Siedzę przy głośniku i denerwuję się, bowiem pan Piotr nic nie tłumaczył. A ten jak nakręcony – jak woda na młyn nie przerywał. Trwało to dobre kilka minut(!), po czym… cisza. W eterze rzecz absolutnie niedopuszczalna. Pomyślałem, że radio mi wysiadło. W końcu, lekko spanikowanym  głosem Piotr Kaczkowski zwrócił się do zespołu: „Ok. A teraz proszę was, przetłumaczcie mi, co on mi tu naopowiadał, bo ja nic z tego nie zrozumiałem!” Reszta zespołu buchnęła gromkim śmiechem, po czym gitarzysta Manny Charlton powiedział: „My też, bo mówił szkockim dialektem, którego nikt z nas nie zna. A ty byłeś w niego tak wpatrzony i tak zasłuchany, że myśleliśmy, że go rozumiesz. I że powiesz nam, co on ci tu nagadał.”

Zespół powstał w 1968r. w szkockim Dunfermline (nota bene także rodzinne miasto Iana Andersona z Jethro Tull) jako Shadettes, ale zaraz zmienił nazwę na NAZARETH. Ponoć stało się to pod wpływem grupy The Band i utworu „The Weight”, który został wykorzystany w kultowym filmie Dennisa Hoppera „Easy Rider”. Debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Nazareth” ukazała się w listopadzie 1971 roku. I choć furory na rynku nie zrobiła, to moim zdaniem jest to debiut bardzo udany, momentami rewelacyjny.

NAZARETH "Nazareth" (1971)
Front okładki płyty „Nazareth” (1971)

Już sam początek płyty wydaje się być jednoznaczną deklaracją gatunku. w którym zmierzał zespół: ostre brzmienie gitar, kąśliwe zagrywki i ekspresyjny śpiew wokalisty przywodzą na myśl skojarzenia z muzyką mistrzów ciężkiego grania – Led Zeppelin i Deep Purple. „Witchdoctor Woman” o którym mowa jest naprawdę świetny, aż dziw, że nie stał się klasyką zespołu. Z kolei „Empty Arms, Empty Hand” za sprawą dudniącego basu  i partii gitarowych kojarzy się ze starym, dobrym Black Sabbath. Za opus magnum płyty można uznać cover utworu Bonnie Dobsona „Morning Dew”, który brali na warsztat wcześniej Tim Rose, Episode Six, czy Jeff Beck. Wersja NAZARETH jest wyśmienita – doskonałe połączenie galopującego rytmu z psychodelią. Zwracam uwagę na kapitalną pracę gitar fantastycznie ozdabiające szaleńczą sekcję rytmiczną i na tajemniczy, spokojny śpiew McCafferty’ego, który pod koniec daje próbkę charakterystycznej dla siebie ekspresji.

Wydany rok później dość nietypowy i nieco folkujący „Exerciser” wymaga co prawda kilku przesłuchań, ale z drugiej strony trudno mu cokolwiek zarzucić.

LP "Exercises" (1972)
Płyta „Exercises” (1972)

Ten album wcale nie jest zły, a poprzez swoją odmienność stanowi ciekawą pozycję w dyskografii zespołu. Ciężkiego rocka jest tu co prawda jak na lekarstwo, ale jeśli ktoś lubi jego fuzję z folkiem, to po tę płytę musi sięgnąć. Największe wrażenie robi na mnie nagranie „1692 (Glencoe Massacre)” oparte na marszowym rytmie werbla i akompaniamencie granym na kobzie opowiadające o rzezi angielskiego wojska na szkockich patriotach w Glencoe. Dla wielbicieli celtyckich brzmień prawdziwa perełka! Ciekawie wypada „I Will Not Be Led”, gdzie muzyka orkiestrowa łączy się z folkowym brzmieniem, zaś całość wieńczy mocna porcja brudnego gitarowego czadu. Kolejny mój ulubiony numer to blues rockowy „Woke Up This Morning” , którego ostrzejsza wersja znajdzie się na nastęnej płycie, oraz żwawe folkujące „In My Time”„Called Her Name”. Dla wielbicieli ballad rockowych, za którymi osobiście nie przepadam  (poza pewnymi wyjątkami) zespół przygotował trzy spokojne nagrania: wciągającą i klimatyczną ” Madelaine”, króciutkie „Sad Song” ozdobione smyczkowymi aranżacjami,  oraz „Love Now You’re Gone” z leniwym syntezatorowym motywem.

Po nagraniu dwóch pierwszych płyt wszyscy przenieśli się do Londynu, gdzie zauważyli ich członkowie grupy Deep Purple. Wkrótce Szkoci otwierali występy Głębokiej Purpury. Mało tego – kolejne trzy albumy : „Razamanaz” (1973), „Loud’N’Proud” (1973) i „Rampant” (1974) wyprodukował basista Deep Purple, Roger Glover.

„Razamanaz” był pierwszym albumem NAZARETH, który sobie kupiłem, więc nic dziwnego, że darzę go wielkim sentymentem.

LP. "Razamanaz" (1973)
LP. „Razamanaz” (1973)

Otwierający płytę utwór tytułowy wręcz miażdży swoją mocą i energią i wydaje się być żywcem wyjęty z którejś z płyt purpurowego kwintetu. Manny Charlton daje czadu na gitarze, Pete Agnew (bg) i Darrell Sweet (dr) napędzają całą machinę, zaś Dan McCafferty wykrzykuje z furią kolejne wersy. To tu mamy tak dobre kawałki jak przebojowy „Broken Down Angel”, zawadiacki „Bad Bad Boy” i kolejny mocarny „Alcatraz”. Bez wątpienia trzeci album okazał się być najpopularniejszym  krążkiem na Wyspach w całej karierze hardrockowych Szkotów. Ale najlepsze miało dopiero nadejść…

O ile „Razamanaz” była pierwszą płytą NAZARETH w mojej kolekcji, to tak naprawdę po raz pierwszy zetknąłem się z ich muzyką za sprawą utworu „This Flight Tonight”, który pochodził z wydanego pół roku później (co za tempo!) krążka „Loud’N’Proud”. Utwór usłyszałem w radiowej „Trójce” w połowie lat 70-tych i zakochałem się w nim na zabój. Puszczany w wysokich rejestrach głośności „uszczęśliwiałem” nim (raczej nieświadomie) moich zacnych sąsiadów. Zresztą nie tylko ich i nie tylko nim…

LP "Loud'N'Proud" (1973)
LP „Loud’N’Proud” (1973)

Genialny „This Flight Tonight” to niewątpliwie numer jeden tej płyty. Kolejny cover, tym razem Joni Mitchell, który w wykonaniu grupy nabiera niesamowitej mocy. Jedna z tych kompozycji, którą słuchać mogę bez końca! Zresztą NAZARETH niejednokrotnie udowadniali, że wyjątkowo trafnie potrafili wykonać cudze hity na swój sposób. Kończący płytę rozbudowany, powolny „The Ballad Of Hollies Brown” to też cover, tym razem z repertuaru Boba Dylana. Ta wersja jest ciężka, przytłaczająca, przetworzone brzmienie basu buduje odpowiedni klimat, głos wokalisty brzmi złowrogo, a gitara potęguje ten złowieszczy nastrój. Jest tu także ognisty i całkiem interesujący „Turn On Your Receiver”, dynamiczny „No Fakin’ It”, przebojowy „Go Down Fighting” i trzymający poziom „Teenage Nervous Breakdown”.

Kolejny, piąty w dyskografii zespołu album „Rampant” kończył współpracę z Rogerem Gloverem jako producentem, którego w studiu za konsoletą wspierał Manny Charlton. Okładkę płyty zaprojektował słynny amerykański grafik Joe Petangno, twórca m.in. maskotki zespołu Motorhead zwanej Snaggletooth. Petangno jest też autorem logo wytwórni płytowej Swan Song, którą założyli muzycy Led Zeppelin; ponadto w dorobku ma ok. 130 okładek płyt dla przedstawicieli najróżniejszych stylów muzycznych od glam rocka po najbardziej ekstremalne odmiany death metalu w tym naszego Vadera („Tibi et Igui” z 2014 roku). Ciekawostka, którą można się pochwalić nie tylko w towarzystwie death metalowców.

LP "Rampant" (1974)
LP „Rampant” (1974)

Był to pierwszy krążek nagrany przez zespół poza granicami Wysp Brytyjskich, bo w Szwajcarii. I ponownie odczuwam do tej płyty wielki sentyment z powodu przebojowego nagrania, które „piłowaliśmy” niemiłosiernie na szkolnych potańcówkach. I wcale nie była to ballada. Mam tu na myśli „Shanghai’d In Shanghai”, w którym na pianinie zagrał Jon Lord (!), gitarowe zagrywki Manny  Chartona wykonane zostały techniką slide, a w drugiej minucie słychać krótki cytat z „(I Can’t Get No) Satisfaction” The Rolling Stones… Album „Rampant” jest jedną z lepszych i ciekawszych propozycji zespołu w całej jej twórczości. Po pierwsze charakteryzuje się brzmieniem hard rockowym nawiązującym do bluesowych korzeni. Po drugie nie zawiera błahych piosenek. Po trzecie partie gitary zrealizowane są jakby z lekko przesterowanym dźwiękiem dodającym rockowego smaku. I ten gościnny udział klawiszowca Deep Purple!

Fantastyczny label płyty winylowej "Rampant" (1974)
Fantastyczny label winylowej płyty „Rampant” (1974) wydanej przez „spiralę” Vertigo.

Całość rozpoczyna dziki i nieokiełznany „Silver Dollar Forger” podzielony na dwie części (druga instrumentalna), kończy zaś sześciominutowa doskonała przeróbka „Shape Of Things” The Yardbirds, płynnie przechodząca w autorski kawałek „Space Safari” z elementami space rocka. To są bardzo mocne atuty tej płyty, a przecież mamy tu jeszcze inne perełki, ot choćby „Jet Lag”, który buja w rytmie bluesa; nastrojowy „Love And Lost”  z klimatycznymi solówkami gitar i stonowanym wokalem, czy wyśmienity, niemal psychodeliczny „Light My Way” sunący w wolnym tempie, z ostrym gitarowym podkładem i progresywnymi frazami Charltona w solówkach. Nie sposób pominąć prawdziwie nastrojowej rockowej ballady „Sunshine” o pięknej melodii z wysmakowanymi partiami gitary i z blues rockową solówką na zakończenie.

Jednak opus magnum zespołu, a więc najwspanialsze dzieło jakie ukazało się pod szyldem NAZARETH, które wyprodukował już sam zespół, a w zasadzie gitarzysta Manny Charlton ukazało się w kwietniu 1975 roku. Najmocniejszy, najinteligentniejszy, najbardziej porywający i przepojony rockową energią w najczystszej postaci. Album „Hair Of The Dog”.

LP "Hair Of The Dog" (1975)
LP „Hair Of The Dog” (1975)

Brzmienie płyty jest fantastyczne, na wskroś rockowe, mocne, przy tym czyste i wyraźne. Na pierwszy ogień idzie utwór tytułowy – kapitalny, energiczny kawałek, ze świetnym riffem, z krzykliwie skrzeczącym wokalem McCafferty’ego i chórkiem wyjącym w refrenie „… son of the bitch!” Zresztą wokalista ze swoim zawadiackim śpiewem jest mistrzem ceremonii i tak samo charakterystycznym jak Ozzy Osbourne, czy Ian Gillan. Axle Rose przyznał w jednym z wywiadów, że to właśnie McCafferty był jego ulubionym wokalistą, a płyta „Hair Of The Dog” przez bardzo długi czas nie opuszczała jego talerza gramofonu. Ponoć został z niej potem tylko wiór… W „Miss Misery” wydziera się jeszcze bardziej, ale to masywny rocker świdrujący mózg, z subtelnymi zmianami tempa i gitarowym solo, które całkiem udanie go urozmaicają. Trzeci utwór to ascetyczna ballada„Guilty”, choć wersja amerykańska w tym miejscu zawierała inną balladę – „Love Hurts” (cover duetu The Everly Brothers), którą pewnie każdy słyszał i każdy ją zna. Wszak to jedna z pomnikowych, klasycznych i nieśmiertelnych ballad rockowych. Wydana na singlu zrobiła oszałamiającą karierę m.in. w Kanadzie, RPA, Nowej Zelandii, Belgii i Holandii (nr 1 na listach przebojów), w Stanach (ósma pozycja), a w Norwegii uznano ją nawet za singiel wszech czasów!… Drapieżny „Changin’ Time” z kapitalnie brzmiącą sekcją rytmiczną kończy stronę „A” płyty analogowej. I zawsze w tym miejscu od lat zadaję sobie to samo pytanie: czy ten człowiek ma gardło ze stali, czy też z jakiegoś szlachetniejszego kruszcu? Po tym numerze każdy inny wokalista powinien stracić głos! Zresztą wszyscy dokładają do pieca ile się zmieści. No i ten fantastycznie rozkręcający się finał!

Tył okładki. Reedycja CD wytwórni A&M (1990)
Tył okładki. Reedycja CD wytwórni A&M (1990)

Drugą stronę otwiera wiązanka „Beggar’s Day/Rose In The Heather”, czyli mocny, energiczny utwór z dudniącym basem (oj jak to pięknie brzmi na moich kolumnach) w połączeniu z nastrojowym brzmieniem gitary z wykorzystaniem efektów syntezatorowych. Łagodny i kołyszący, z połamanym bluesowym rytmem „Whiskey Drinkin’ Women” ma bardzo fajną i udaną solówkę gitarową. Na koniec dostajemy obłędny, blisko 10-cio minutowy utwór „Please Don’t Judas Me”, który przybiera postać swoistej suity o egzotycznej aurze i takiej dusznej atmosferze z gitarą, która momentami przypomina sitar. Nagranie znakomite i do trzewi przejmujące. Z Danem McCafferty’m który daje z siebie wszystko. Na wpół wyśpiewując, na wpół wykrzykując pełen złości tekst. Z gitarzystą Charltonem krzeszącym iskry ze swego Gibsona. I z tym przytłaczającym, niedającym się tak łatwo zapomnieć nastrojem.

Na zakończenie pora by wyjaśnić znaczenie tytułu płyty, który u nas od pokoleń funkcjonuje jako „Sierść psa”.  Otóż w języku angielskim idiom „hair of the dog” oznacza „postalkoholowy klin” ( z sierścią psa jak widać nie ma to nic, ale to nic wspólnego). Początkowo płyta miała się nazywać „Son Of The Bitch”, na co absolutnie nie wyraziła zgody wytwórnia płytowa pomimo, że w refrenie tytułowego nagrania kilkakrotnie słychać tę frazę. Zespół zaproponował więc inny, acz w tym samym znaczeniu, tytuł – „Heir Of The Dog”. Było ciut lepiej, ale wydawca wciąż kręcił nosem. W końcu stanęło na tym, że w wyrazie heir zmieniono jedną literkę i tak już zostało na zawsze. „Hair Of The Dog” to kwintesencja stylu NAZARETH. I jednocześnie jego najmocniejsze, hard rockowe oblicze. Ze wspaniałą okładką, tym razem autorstwa Davida Fairbrothera-Roe. Okładką jakby nie z tego świata…

Zdaję sobie sprawę, że takich i tym podobnych albumów jest cała masa. Setki, jeśli nie tysiące. Ktoś kiedyś powiedział, że szkoda czasu na znakomite płyty, bo jest ich za dużo. Lepiej słuchać tylko genialnych, a i tak życia na nie nie starczy. Jeśli jednak chcemy już słuchać czegoś mniej genialnego, a wciąż doskonałego to TYCH płyt najzwyczajniej w świecie słucha się znakomicie. One są po prostu świetne i czas się ich nie ima.

„Ładnie grali panie doktorze”, czyli papużka falista, naga spadochroniarka i nie oheblowane deski. BUDGIE: „Budgie” (1971)

Właśnie kończyłem pisanie postu do Rockowego Zawrotu Głowy, gdy do pokoju wszedł Mateusz i przez ramię zajrzał mi do laptopa. „Aha, znowu wykopaliska. Może następnym razem coś bardziej znanego…?”  „Masz na myśli coś konkretnego ?” – spytałem z cicha wpatrzony w tekst. „Noo, coś z  szerokiej klasyki rocka..?” – rzucił enigmatycznie. I przeczuwając, że zaraz mogę przerwać tę wymianę zdań szybko dokończył: „Na przykład Budgie?” Podniosłem wzrok znad klawiatury. Budgie… Przed oczami stanęło mi to fantazyjne, czerwone logo zespołu zaprojektowane przez samego Rogera Deana. „Czy wiesz synu ile napisano artykułów, esejów i opracowań na ich temat? Ile radiowych audycji im poświęcono? Po co komu kolejny tekst? To tak jakbyś prosił mnie o napisanie elementarza.” Na co on uśmiechnął się i stwierdził: „Każde pokolenie ma swego idola. Nie zatrzymujcie ich tylko dla siebie.”  Odchodząc dodał jeszcze: „Poza tym 35 lat temu przyjechali po raz pierwszy do naszego kraju. To też jest jakiś argument.”  No tak. Sprytnie mnie podszedł. Ten jeden, jedyny raz zrobiłem wyjątek i dałem się namówić na napisanie kilku słów o ikonie polskich fanów hard rocka lat 70-tych…

Budgie Logo

Polscy fani pokochali to walijskie trio od razu, czyli od momentu, gdy w Trójkowym  „Minimaxie” Piotr Kaczkowski zaprezentował ich debiutancki album. Jak głosi legenda Pan Piotr podczas pobytu w Londynie, trochę z przypadku trafił na tę płytę i zwabiony okładką włożył do koszyka. Po jej wysłuchaniu poczuł, że trafił na skarb. Po radiowej prezentacji Walijczycy zagościła w sercach wszystkich fanów rocka w Polsce. Dość szybko papużka falista (ang. budgie) dorobiła się statusu zespołu kultowego, tylko o krok ustępując Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath.

BUDGIE "Budgie" (1971)
BUDGIE „Budgie” (1971)

Tę miłość zespół odwzajemnił w sierpniu 1982 roku przyjeżdżając oficjalnie do naszego kraju skutego jeszcze stanem wojennym. BUDGIE, w składzie Burke Shelley (voc. bg), John Thomas (g. voc.) i Steve Williams (dr.), w ciągu czternastu dni dali aż szesnaście koncertów! Zaplanowany ostatni, siedemnasty w Białymstoku, z winy organizatorów, którzy zapomnieli postawić scenę(!) został odwołany. Co prawda próbowano ratować sytuację i szybko sklecono podest z nie oheblowanych desek, ale urągał on wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Dziesięć tysięcy mocno zawiedzionych ludzi odeszło z przysłowiowym kwitkiem do domu… Zagrali głównie materiał z przygotowywanego do wydania nowego albumu „Deliver Us From Evil” i byli mocno zdziwieni, gdy publiczność domagała się nagrań z wczesnych ich płyt. „Nie mieliśmy pojęcia, że polscy fani tak dobrze znają nasze pierwsze albumy” zwierzał się dziennikarzom na konferencji prasowej Burke Shelley. Specjalnie dla tej wyjątkowej publiczności szybko skorygowano repertuar dołączając do podstawowego programu kilka starszych utworów. Nigdy wcześniej tego nie robili…

Na tej samej konferencji jeden ze „znawców tematu”, który widać koniecznie chciał dołożyć zagranicznym gościom „błysnął” ironiczną uwagą skierowaną do gitarzysty Johna Thomasa: „Widziałem, że grał pan aż na trzech gitarach!” Muzyk spojrzał z ukosa i z angielskim poczuciem humoru zripostował: „Tak, bo pozostałe trzydzieści trzy zostawiłem w domu. Następnym razem przywiozę wszystkie.”

Koncerty tria zapowiadał popularny z radiowej „Trójki”, Tomasz Tłuczkiewicz, późniejszy prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Człowiek, który w swych audycjach odkrył dla nas m.in. amerykański fenomen muzyczny pod nazwą The Grateful Dead. Do dziś jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. Na plakatach, których mnóstwo rozklejono po Warszawie wydrukowano informację, że „…koncert poprowadzi prezenter Polskiego Radia z Programu III, doktor Tomasz Tłuczkiewicz”. Ktoś, kto zaprojektował plakat pomylił profesje i z redaktora zrobił doktora. Wykorzystał tę pomyłkę i obrócił w żart Piotr Kaczkowski, którego powiedzenie: „Ładnie grali panie doktorze!” funkcjonuje w jego audycjach do dziś!

Dla BUDGIE była to zapewne jeśli nie największa, to na pewno najbardziej niezapomniana trasa w całej swej historii, którą potem odnotowały także zachodnie encyklopedie muzyczne! Obserwujący ją czterej dziennikarze brytyjscy (m.in. Adam Sweeting z „Melody Maker” i Phil Kountouris z „Sounds”) zwracali uwagę, że „… o bilety na ich koncerty ludzie walczyli jak o pomarańcze, albo szynkę konserwową – najbardziej pożądane towary w Polsce. Szczególnie przed Świętami”. Płyta „Deliver Us From Evil” która ukazała się w październiku tego samego roku zawierała dedykację napisaną po polsku, zaś fanom  z Białegostoku, gdzie planowany koncert nie doszedł do skutku przysłali na pamiątkę darmowe egzemplarze albumu z autografami. Piękne podziękowanie i uroczy gest!

Walia zawsze była takim trochę zapomnianym zakątkiem Zjednoczonego Królestwa. Piękna w widoki, uboga w surowce i na dobrą sprawę zawsze zależna od garnuszka Londynu. Pod pewnymi względami przypomina nasz Śląsk. Z kopalniami i ciężko pracującymi walijskimi górnikami. Może dlatego ich występy w Katowicach (aż cztery w ciągu dwóch dni) w tamtejszym „Spodku” okazały się być najlepsze! Świadomość odmiennej tożsamości, pewnej izolacji od centrów kulturowych, a także poczucie pewnego odrzucenia na pewno miały wpływ na członków zespołu, a to zaś przełożyło się na ich muzykę.

Historia BUDGIE zaczęła się w 1967 roku w przemysłowej, a więc tej „gorszej” części Cardiff. Obok Burke’a Shelleya (bg, voc) w zespole znaleźli się: Brian Goddard (g) i Ray Philips (dr). Początkowo nazywali się Six Ton Budgie, W późniejszych latach perkusista Ray Philips  wróci do tej nazwy raz jeszcze tworząc zespół, z którym nagra dwie płyty: „Unplucked!” (1995) i „Ornithology – Volume 1” (1996).

Zaczynali jako Six Ton Budgie
Zaczynali jako Six Ton Budgie

Trio wkrótce zmieniło nazwę na Budgie Droppings (papuzie bobki), ale  jak głosi legenda, została ona oprotestowana przez pastora, który udostępniał muzykom salę na próby (w zasadzie była to stara szopa z przeciekającym dachem). Pastora udobruchano po jakimś czasie wyśmienitym francuskim koniakiem i odrzuceniem drugiego członu w nazwie. Niedługo do muzyków dołączył drugi (jak czas pokazał doskonały) gitarzysta Tony Bourge i przez moment grali w czwórkę. Repertuar opierali głównie na piosenkach The Beatles, choć fascynowali się angielskim bluesem (Peter Green, Mayall, Clapton), oraz formacją Led Zeppelin. Widząc w jakim kierunku zmierza muzyka BUDGIE, Brian Goddard wycofał się z zespołu. A ten w walijskich klubach, przy aplauzie publiczności odgrywał połowę  numerów z „Sierżanta Pieprza„, kawałki Zeppellinów z „Whole Lotta Love”„Good Times, Bad Times” na czele, a także piosenki Fairport Convention.

Od lewej Ray Phillips, Tony Bourge, Burke Shelley
Od lewej: Ray Phillips, Tony Bourge, Burke Shelley (1971)

Interes zwietrzył producent Rodger Bain, któremu przypadkiem wpadły taśmy z nagraniami tria. Bain, znany z produkcji pierwszych trzech płyt Black Sabbath, „sprzedał” chłopaków wytwórni MCA, a w zasadzie podległej jej jednostce Hummingbird Production. Warto zaznaczyć, że debiutancki album został zrealizowany w wiejskim domu koło Monmouth w Południowej Walii, w słynnym Rockfield Studios na tzw. ośmiośladzie, w cztery dni. Mimo, że studio słynne, to ze względu na ograniczony budżet zespół nagrywał na dość lichym sprzęcie, na żywo, z nielicznymi tylko dodatkami. Dzięki temu trio brzmiało niesamowicie ciężko i brutalnie, a zwłaszcza sekcja rytmiczna. Z pompującym niemiłosiernie riffującym basem i rozbieganą, bardzo gęstą i solidną pracą perkusji. Osobnym rozdziałem była pełna inwencji, bogata melodyczna i bluesująca gra gitarzysty – niewielu mogło dotrzymać mu pola… Charakterystyczną cechą brzmienia tria był także bardzo oryginalny głos Shelley’a – wysoki, z lekką chrypką. W Anglii płyta ukazała się dokładnie 3 września 1971 roku i zawierała osiem nagrań. Na froncie okładki autorstwa Davida Sparlinga zadebiutowała papuga na koniu w galopie ubrana w strój wojenny. Promował ją singiel „Crash Course In Brain Surgery/Nude Desintegrating Parachutist Woman” wydany w czerwcu – kawał smakowitego, nieco hipnotycznego czadu o bardzo intensywnym brzmieniu.

Niemiecki singiel
Niemiecki singiel

Album otwierał dość prosty , oparty na potężnym, basowym riffie „Guts”. I już wiadomo, że nie ma zmiłuj. Całość niby ma coś zarówno z bluesa jak i z sabbathowej demoniczności. Bardzo fajny początek, chociaż potem działy się rzeczy znacznie ciekawsze. Wprawdzie zaraz dostajemy akustyczną, jednominutową miniaturkę – rzewną balladę z akustyczną gitarą („Everything In My Heart”), którą traktować należy jako przerywnik, ale już „The Author” to mocno rozbujany kawałek w ciężkim stylu. Po dość stonowanym, dwuminutowym początku, utwór nabiera niezwykłego pędu napędzanego partią gitary Tony’ego Bourge’a tnącą niczym piła łańcuchowa. Pierwszą stronę płyty winylowej kończył wydany wcześniej (w mocno okrojonej wersji) na singlu „Nude Disintegrating Parachutist  Woman” („Naga rozpadająca się spadochroniarka”). Takie „odjazdowe” tytuły stały się niejako wizytówką grupy… W każdym bądź razie słynna „Spadochroniarka” to wspaniały ośmiominutowy, bluesujący, ciekawie i bogato zinstrumentowany, o różnorodnym tempie utwór. Oparty na zaraźliwym riffie, wzbogacony efektowną, pełną impetu gitarową solówką. Szczególnie godne uwagi jest genialne wyhamowanie i przejście rytmiczne z wykorzystaniem melotronu pod koniec nagrania. Jak nic było to typowe heavy progressive na najwyższym poziomie. Mało kto wtedy tak grał!

Tył okładki
Tył okładki

Drugą stronę albumu zaczyna wielowątkowy „Rape Of The Locks” z ciekawym, rozimprowizowanym gitarowym wstępem, najeżony licznymi riffami i ozdobiony swingującą partią basu. Rewelacja! Z kolei „All Night Patrol” to hipnotyczno-bluesujący i niesamowicie ciężki kawałek z uwypukloną linią basu i z nieco schowaną gitarą prowadzącą. Przypomina mi trochę „Guts”. Na uspokojenie kolejny, krótki przerywnik – olśniewająca dwuminutowa ballada „You And I”. Do dziś zachodzę w głowę skąd oni brali te cudne melodie? Album kończył w wielkim stylu monstrualny, toczący się niczym walec drogowy „Homicidal Suicidal”. Pełen niezliczonych zmian tempa i chwytliwych zagrywek, z melodyjnymi gitarami, oraz potężnie i dynamicznie pracującą sekcją rytmiczną. Do tego zaśpiewany przejmującym, pełnym desperacji głosem Shelley’a. Pamiętam, że długo męczyliśmy się z kumplami jak „rozgryźć” ten tytuł. W końcu stanęło na „Zabójczo samobójczy” co było dla nas i tak aż nazbyt abstrakcyjne…

Debiut BUDGIE to dawka konkretnego, ciężkiego grania, na które złożyły się mocne riffy, zgrana sekcja rytmiczna, no i śpiew Burke’a Shelley’a będący ważnym składnikiem zespołu. Warto zwrócić uwagę na specyficzne, głębokie, głuche brzmienie bębnów, które osiągnięte zostało celowo, poprzez poluzowanie membran. Rodger Bain znał się na rzeczy! A płyta „Budgie” to był dopiero początek niesamowitej hardrockowej przygody, który my jako jedni z niewielu byliśmy w stanie wówczas dostrzec…

(Przed)Świąteczny przekładaniec, czyli Wielkanocne The Zombies.

Lubię te przedświąteczne dni. Z bliska i z daleka zjeżdża się rodzina, dom tętni życiem i radością. To jest ten jedyny moment, gdy na bok odkładane są laptopy, tablety, tudzież inne gadżety, a rozmowy z najbliższymi nie mają końca. Centralnym miejscem na kilka dni staje się kuchnia opanowana przez kobiety. To stąd wydawane są dyspozycje, to tu zapadają kluczowe decyzje. Mózg i serce całego przybytku. Stąd też wydobywają się niesamowite zapachy i cudowne smaki znane z dzieciństwa. Jednak im bliżej „godziny zero” tym atmosfera staje się bardziej gęsta, wzrasta napięcie, podnosi się poziom adrenaliny. Rozpoczyna się wyścig z czasem.  Ostatni akt bitwy i totalny zawrót głowy. Taki (przed)świąteczny przekładaniec…

Zostałem „oddelegowany” do sąsiedniego pokoju by zrobić to, co miałem zrobić tydzień temu: wypolerować komplet srebrnych sztućców. „Adaś ci pomoże, a przy okazji dopilnujesz Olusia”Spoko! Przed wykonaniem zadania chwila namysłu i pytanie: czego będziemy słuchać przy tej baardzo odpowiedzialnej pracy? „Co wybieramy? Góra, środek, a może dół?”  – pytam Adasia stojąc przed regałem z płytami. Malec szybko i zdecydowanie podchodzi na sam jego koniec i wyciąga dwie płyty. „Musimy duzio słuchać. Baldzio duzio”. Spoglądam z wysoka. Marszczę czoło, ale jednocześnie uśmiecham się szeroko. No tak, w sam raz na Wielkanoc… THE ZOMBIES.

Wbrew mrożącej krew w żyłach nazwie był to niezwykle pogodny zespół. „Czy wiesz Adasiu, że cała piątka pochodziła z bardzo starego miasta St. Albans, które w czasie panowania rzymskiego zwane jako Valuramium, tak ok. 60 r. naszej ery było stolicą rzymskiej Brytanii? No, ale to szalenie odległe czasy. Początki naszej grupy są bardziej współczesne, bo ich historia zaczęła się w kwietniu 1961 roku, co dla ciebie i tak pewnie jest epoką sprzed dinozaurów…” Siadamy obaj w kucki na podłodze, tuż obok bujaka z Olusiem mając przy boku całą baterię sztućców. Z głośników wybrzmiewają pierwsze dźwięki piosenki „She’s Not There”…

The Zombies. Od lewej: Hugh Grundy, Colin Blunstone, Paul Atkinson, Chris White, Rod Argent
The Zombies. Od lewej: Hugh Grundy, Colin Blunstone, Paul Atkinson, Chris White, Rod Argent

Inspiracją do założenia zespołu grającego rock’n’rolla była grupa The Beatles, o której robiło się coraz głośniej nie tylko w Liverpoolu. Pierwsze próby odbywali w lokalnym klubie Pioneer Club pod nazwą The Mustangs, ale dość szybko zreflektowali się, że grup o takiej nazwie jest już co najmniej kilka. Nazwę THE ZOMBIES wymyślił pierwszy basista Paul Arnold (wkrótce zastąpił go Chris White), uznając ją za dużo bardziej oryginalną. W styczniu 1964 wygrali przegląd muzyczny „Heart Beat” sponsorowany przez lokalną popołudniówkę „London Evening News”. To otworzyło im drogę do podpisania kontraktu z renomowaną wytwórnią Decca. Pierwszym efektem umowy był wydany w sierpniu 1964 roku singiel „She’s Not There/You Make Me Feel Good” który zawojował brytyjskie listy przebojów (12 miejsce), oraz  stał się hitem za Oceanem. W USA i Kanadzie uplasował się na miejscu drugim. Pełne rozmachu organy Roda Argenta połączone z lekko zdyszanym głosem wokalisty Colina Blunstone’a utworzyły niezwykle atrakcyjne brzmienie. Decca natychmiast wysłała grupę na drugą stronę Atlantyku, gdzie w najlepsze trwała brytyjska inwazja muzyczna zalewająca całą wielką Amerykę…

Tymczasem w kuchni gorączka. „Czy ktoś widział mój telefon?” „Potrzebuję ostrego noża. Dużego!” „Dajemy olejek arakowy, czy migdałowy?” „Śmieci! Czy ktoś może wynieść kosz, bo już jest pełny?!” „Błagam, nie przypal mi tego!!!” Oluś przygląda się jak z Adamem układamy w pudełku obitym purpurowym aksamitem lśniące, wypolerowane widelce, łyżki i łyżeczki… Z odtwarzacza płyną kolejne singlowe nagrania grupy: „Love Me Be”„Woman”„Tell Her No”„I Must Move”

W grudniu 1964 roku grupa daje serię świątecznych występów w nowojorskim Brooklyn Fox Theatre grając po siedem koncertów dziennie. 12 stycznia 1965 THE ZOMBIES pojawili się po raz pierwszy w amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC w pierwszym odcinku programu „Hullabaloo”. Zagrali „She’s Not There”„Tell Her No” do niezwykle wrzaskliwej, histerycznie reagującej publiczności pełnej nastoletnich dziewczyn. Sukces! Potwierdził go, wydany tamże w styczniu, debiutancki album „The Zombies” (39 miejsce w USA); z myślą o Brytyjczykach Decca wydała go na Wyspie dwa miesiące później pod tytułem „Begin Here”.

The Zombies "Begin Here" (1965)
The Zombies „Begin Here” (1965)

Oba wydania różnią się nieco zawartością zamieszczonych nagrań, co było wówczas powszechnie stosowaną (dla mnie do dziś wciąż niezrozumiałą) praktyką. Brytyjskie wydanie zawierało czternaście uroczych nagrań w stylu garage’owym, freakbeat’owym i rhythm and bluesowym. Obok własnych kompozycji takich jak chociażby „I Can’t Make Up My Mind”, „I Don’t Want To Know”„What More Can I Do” basisty Chrisa White’a„The Way I Feel Inside”„Woman”„She’s Not There” Roda Argenta mamy tu także utwory Bo Didleya („Road Runner”), George’a Gershwina („Summertime”), Muddy Watersa („I Got My Mojo Working”), czy Smokey Robinsona („You’ve Really Got A Hold On Me” – najbardziej kojarzona z wykonania słynnej czwórki z Liverpoolu umieszczona na płycie „With The Beatles” z 1963 r). Słuchając dziś tych kapitalnych krótkich nagrań czasem tracę wiarę i szacunek dla współczesnej muzyki pop. Geniusz tkwi w prostocie i szczerości przekazu, który z płyty „Begin Here” wprost wylewa się z głośników niczym pszczeli miód z ula.

Kolejne single zespołu, choć utrzymane w podobnej konwencji jak „She’s Not There” nie osiągnęły już takiej popularności. Szefowie wytwórni płytowej Decca zareagowali dość nerwowo i nie zdecydowali się na przedłużenie umowy. Spowodowało to trochę zamieszania w szeregach kwintetu, który wypuszczał kolejne single, ale nie był w stanie wydać następnej dużej płyty. Zostały one później zebrane na podwójnej kompaktowej reedycji niezawodnej Repertoire Records i wydane w 2010 roku. Dysk pierwszy zawierał oryginalną monofoniczną, rewelacyjnie brzmiącą wersję album „Begin Here”, zaś drugi – komplet wszystkich nagrań (single i epki) nagrane dla Decci w latach 1964-1967! Cóż za rarytasy!

Ku wielkiej radości(?) Adasia zaglądam w Olusiowego pampersa. Uff! Suchy jak piasek pustyni. A w kuchni głośno i gorąco. „Czy ktoś pamięta, o której wstawiłam mięso do piekarnika?!” „Rany, nie mam galaretki! Kto chętny do sklepu? Pilnie potrzebuję na wczoraj!” „Może tata..?” Szybka riposta: „O nie! Tylko nie on! Po drodze wstąpi do sklepu z płytami. Przyniesie ze dwie lub więcej, bo akurat coś nowego znalazł. Zginie nam na godzinę, a o galaretkach zapomnij – powie, że nie było.” Zabieramy się do polerki kolejnych sztućców, zaś do odtwarzacza Adaś delikatnie wkłada następną płytę…

Z pomocą zespołowi przychodzi CBS, która w kwietniu 1967 roku podpisała z nimi kontrakt, a już w czerwcu w studiach Abbey Road muzycy rozpoczęli nagrywanie swej drugiej płyty. Na dwanaście zaplanowanych utworów dziesięć powstało właśnie tam; pozostałe  ze względu na dwumiesięczną przerwę techniczną zostały nagrane w Olympic Studios. Ograniczony budżet powodował, że praca nad albumem musiała przebiegać w studio sprawnie i szybko, co w praktyce oznaczało nagrywanie „na żywca”, bez dubli, nakładek, dopieszczania szczegółów. Wprowadzało to nerwową atmosferę i kłótnie między muzykami, szczególnie pomiędzy wokalistą Colinem Blunstone’em, a gitarzystą Paulem Atkinsonem. Całą sytuację dyplomatycznie łagodził Rod Argent, który na dodatek wraz z Chrisem White’em z własnej kieszeni wyłożyli pieniądze na… stereofoniczny miks płyty. Gotowa monofoniczna wersja albumu została odrzucona przez szefów CBS, którzy postawili wymóg: „Albo w stereo, albo w ogóle”. A że budżet w całości został już wykorzystany – nie było wyjścia… Okładkę płyty zaprojektował Terry Quirk (przyjaciel basisty Chrisa White’a), który w pisowni tytułu zrobił drobny błąd: zamiast odyssey grafik napisał odessey. Pech! Nie było już szans, by go naprawić – album „Odessey And Oracle” był już w trakcie tłoczenia. W Wlk. Brytanii ukazał się dokładnie 19 kwietnia 1968 roku, zaś w Stanach Zjednoczonych dwa miesiące później. Niestety THE ZOMBIES nie doczekali tego momentu. Zespół rozwiązał się kilka miesięcy wcześniej, w grudniu 1967 roku, mając po dziurki w nosie cały ten muzyczno-biznesowy cyrk…

The Zombies "Odessey And Oracle" (1968)
The Zombies „Odessey And Oracle” (1968)

„Kto wziął mój telefon? Nie, nie chcę nigdzie dzwonić. Mam w nim przepis na ciasto!” „Rany, galaretka mi się nie zsiada!” A tuż za naszymi plecami nagły okrzyk: „Adasiu, Adasiu! Chodź szybko, tata dzwoni na skypie”. Mały podnosi się z klęczek i krzyczy: „Zacimaj, zacimaj!” Nie wiem, czy mam zatrzymać płytę, czy też mama ma zatrzymać tatę przy telefonie…

W porównaniu z wcześniejszymi nagraniami muzyka THE ZOMBIES nieco się zmieniła. Przede wszystkim więcej w niej było psychodelii; w nagraniach panuje bardziej kameralny, melancholijny nastrój. I choć za sprawą melotronu brzmienie staje się momentami bardzo potężne, to zespół nigdy nie uderza w patetyczny, pretensjonalny ton. Płyta opatrzona fantastyczną okładką (ideał psychodelicznej ilustracji) piorunuje swym pięknem. Jest tak genialna, że nie sposób opisać emocje i uczucia jakie niesie zawarta w niej muzyka „Odessey And Oracle” to absolutne arcydzieło i prawdziwy ołtarz dla fanów psychodelicznego popu. Skończony majstersztyk przebijający inne pozycje z tamtych lat. A wszystko zagrane z niezwykłym wdziękiem i dostojeństwem. Na otwarcie dostajemy „Care Of Cell 44” wpadający w ucho utwór oparty na optymistycznej melodii z rewelacyjnie zharmonizowanymi głosami – znak rozpoznawczy płyty. Zachwyca mnie smutna, choć pełna słodkości melodia w „A Rose For Emily”; bogate harmonie w „Brief Candles”, a zwłaszcza końcowa partia fortepianu i jego oddalające się dźwięki, które czynią z tego nagrania niezwykle poruszający moment. W fenomenalnym i niewyobrażalnie wręcz dramatycznym „Hung Up On A Dream” dominuje brzmienie melotronu. Cóż za kompozycja! Żadne słowa jej nie opiszą! Można ją rozpatrywać w kategorii „Muzyczne wydarzenie” i delektować się nią przez kilka kolejnych dekad. Przedziwna aura tajemniczości unosi się nad „Beechwood Park” dodając uroku całej płycie. Przepiękna psychodeliczna ballada „Butcher’s Tale (Western Front 1914)” zagrana jedynie z akompaniamentem organów Argenta ma w sobie tyle dramatyzmu, że ciarki po plecach przebiegają wywołując dreszcz rozkoszy. Najbardziej znanym utworem z tej płyty jest „Time of The Season”. Mistrzostwo świata! Jeden z najwspanialszych utworów w historii muzyki pop.

Mógłbym tak bez końca zachwycać się wszystkimi dwunastoma zamieszczonymi tu nagraniami. A jednak płyta, niestety, przepadła w powodzi innych wydawnictw tamtych lat. Porażkę tego cudownego albumu uważam za jedną z największych pomyłek w historii fonografii…

Porażki dzisiejszego dnia w kuchni nie było. Pieczeń wyszła soczysta, galaretka nabrała odpowiedniej konsystencji, ciasto wyrosło że ho ho, a telefon odnalazł się w kuble na śmieci… Oluś dawno poszedł na górę do swego małego łóżeczka, a Adaś usnął mi na kolanach. Nie dotrwał do zakończenia płyty. Jutro pewnie znowu stanie przed regałem i wyciągnie kolejny krążek. Wszak (przed)świąteczny przekładaniec jeszcze się nie skończył, a muzyka jest jednym z jego istotnych elementów.

TONĄCY BRZYTWY SIĘ CHWYTA czyli mój pierwszy raz z Marillion. (1987)

Na szczęście to tylko niewielkie zadrapanie na twoim kolanie. Że dziura w spodniach? Oj tam, teraz taka moda. Mama z tatą nie zauważą. A jakby co, babcia to zszyje, lub wstawi łatkę. Z pokemonem? Hm, a może znajdziemy z kotkiem? Albo z gitarą. O! widzę, że już łezki na policzku wyschły. Zuch! Choć, usiądziemy chwilę na tej ławeczce pod tym olbrzymim kasztanem i odpoczniemy. Mam ci opowiedzieć nową historyjkę? O czym tym razem? O rybie..?

Z Piotrem Kosińskim poznałem się jeszcze zanim powstało jego Wydawnictwo „Rock Serwis” poprzez anons w młodzieżowym piśmie do którego wysłałem ogłoszenie typu: „Interesuję się muzyką, zbieram płyty, itp, itd, proszę o kontakt…”. Piotr odpowiedział na ten lakoniczny anons i przez długie lata pisywaliśmy do siebie listy, których głównym tematem była muzyka. Potem przyszła pierwsza wspólnie opracowana „książka”. Biografia najważniejszego dla mnie zespołu: „Pink Floyd. Psychodeliczny Fenomen” wydana w tzw. drugim obiegu wydawniczym, ale już pod szyldem „Rock Serwis” – pierwszym niezależnym, prywatnym wydawnictwie w tym kraju.

Logo krakowskiego wydawnictwa "Rock Serwis"
Logo krakowskiego wydawnictwa „Rock Serwis”

Głód na książki muzyczne w tamtych latach był ogromny, więc kolejne pozycje o grupach Joy Division, Genesis, czy Free szły jak bułeczki maślane. Kolejny wydawniczy hit, tym razem o grupie Marillion, zbiegł się w czasie z ich pierwszą wizytą w Polsce. Było to dość dawno temu, w 1987 roku. Marillion promował wydaną dokładnie 1 czerwca tego roku swoją czwartą studyjną płytę „Clutching At Straws”. Jak się później miało okazać – ostatnią z jej frontmanem i charyzmatycznym wokalistą Fishem.

Marillion "Clutching At Straws" (1987)
Marillion „Clutching At Straws” (1987)

No bo musisz wiedzieć wnusiu, że ten wielki były drwal szkockich lasów uwielbiał godzinami pluskać się w morzu, jeziorze, basenie, wannie. Jak sam mówił czuł się tam jak ryba w wodzie. Stąd ten jego pseudonim: Fish, czyli Ryba.

Fish (1987)
Fish (1987)

Piotr przysłał mi w prezencie dwa bilety na koncert Marillion. Data: 26 czerwca godz. 19.00.  Występ miał się odbyć w Hali Widowiskowo-Sportowej MOSiR w Zabrzu. To tutaj odbywały się Halowe Mistrzostwa Polski w Lekkiej Atletyce. Kubatura hali robi ogromne wrażenie, choć nie jest tak duża jaką ma katowicki „Spodek”. Jedziemy z Jolą pociągiem pośpiesznym (ale tylko z nazwy!) na drugi koniec Polski. Wszyscy dziwili się, że nie wybraliśmy gdańskiej „Oliwii”, w której grupa dwoma koncertami rozpoczęła swe tournee trzy dni wcześniej. Tam mielibyśmy blisko, dosłownie rzut beretem. Ale nasz plan był taki: zahaczyć o Kraków, spotkać się (po raz pierwszy!)  z Piotrem na „żywo”, a na drugi dzień Zabrze i Marillion. W ostatniej chwili Jolę coś tchnęło i wysłała mnie po adres do rodziny kuzyna, który od kilku lat mieszkał na Śląsku. Tam też się ożenił i już miał dwójkę dzieci. Synka i córeczkę. Kilka miesięcy temu przeprowadził się do Bytomia, gdzie dostał nowe mieszkanie.  „Może będzie okazja i czas to ich odwiedzimy?”  – rozmarzyła się moja żona. Kobieca intuicja? A może zapobiegliwość?

Hala MOSiR w Zabrzu obecnie(2015)
Hala MOSiR w Zabrzu obecnie(2015)

Wiesz, co Adasiu? Tu obok jest mała kawiarenka, więc pójdźmy tam na pyszne ciastko z kremem? Albo zjemy galaretkę owocową. I napijemy się pysznego soku owocowego. Nic nie chcesz? Mam dalej opowiadać…

Stoimy po drzwiami mieszkania Piotra w Krakowie. Pukamy, dzwonimy i… nic. Cisza. Żadnych odgłosów. Żadnego dźwięku. Żadnego ruchu. W końcu ktoś wchodzi do klatki schodowej, patrzy na nas i od razu pyta „Wy do Piotra?” Kiwamy głową. „Jest w trasie z Marillion” – powiedział to tak naturalnym tonem jakby oznajmił, że Piotr poszedł po chleb. I ruszył w górę po schodach, a nas zatkało.  No to klops! Cały plan wycieczki diabli wzięli. Skoro plan „A”  nie wypalił, użyjmy planu „B”. Wracamy do Katowic. Tam poszukamy hotelu na noc, a potem Zabrze. Czujemy już lekkie zmęczenie. Nocna jazda pociągiem nie należała do przyjemnych, ani do wygodnych. Teraz daje się we znaki. Na dodatek jest bardzo gorąco, upalnie. W Katowicach wędrujemy od hotelu do hotelu. Wszędzie jedno i to samo pytanie: „Rezerwacja jest?” I zaraz po tym jedna i ta sama odpowiedź: „Przykro nam. NIE MA MIEJSC!”. Cholera! Przyjdzie nam w najgorszym przypadku nocować na Dworcu Głównym, ale tam ponoć „śpiochów” przeganiają służby kolejowe i milicja. Poza tym marzy nam się łóżko… Co robić? I wtedy zadziałała owa kobieca intuicja! „No przecież masz adres do Krzyśka! Jedziemy do Bytomia!!! To nie może być daleko”. Wdrożyliśmy w działanie plan „C”, o istnieniu którego przed wyjazdem do Zabrza nie mieliśmy pojęcia…

Czy to nie zbieg okoliczności mój kochany wnusiu, że album Marillion, który nazywa się „Clutching At Straws” to odpowiednik polskiego „chwytania się brzytwy” przez tonącego? My właśnie w Katowicach poczuliśmy się w takiej dziwnej i niecodziennej dla nas sytuacji. Chwyciliśmy się tej myśli jak tonący tej brzytwy.

W Bytomiu wsiadamy do taksówki. Podaję kierowcy adres: „Miechowice 8”. Żadnej reakcji. Pan Taxi niemowa? Jeszcze raz: „Miechowice 8”. Widzę spojrzenie kierowcy w lusterku. „A dalej?” pyta uprzejmie Pan Taxi. „Jakie dalej? Taki mam adres!” – czuję, że ciśnienie mi się podnosi. Upał, zmęczenie, my głodni i pić się chce jak jasna ciasna, a tu żartowniś za kierownicą. „Kochani, tu jest miasto  Bytom, tak? Miechowice to dzielnica, tak? A „osiem” to to samo co Miechowice, tylko w kodzie pocztowym.”  – spokojnie tłumaczył nam Pan Taxi. A potem z lekkim uśmiechem spytał: „Kto wam dał taki adres?” Jola tylko jęknęła. O kur…! Tego kto mi go dał ubiję jak wrócę do domu! „No dobra, to może coś więcej mi powiecie?”. Naprowadzam Pana Taxi na trop. Kuzyn to górnik. Z nad morza. Pracuje w jakiejś nowej kopalni. Nazwa?! Nie wiem jak się nazywa… Aha! Wiem, że jesienią dostał mieszkanie. Na nowym osiedlu. Gdzieś pod lasem. bo pisał mi, że okna wychodzą mu wprost na ścianę zielonych drzew. Pan Taxi dzwoni do swojej dyspozytorki, ta do kopalni. Jednej, drugiej, piątej… Pyta o młodego górnika, nazwisko takie a takie. Niestety, kadry są już zamknięte, a ochroniarze nie znają młodych po nazwisku. Tylu ich tu przyjeżdża, odjeżdża, kto by ich wszystkich spamiętał. W tak zwanym między czasie jeździmy po osiedlach (sporo ich było), rozpytujemy, wchodzimy do klatek schodowych, sprawdzamy listy lokatorów, a jak nie ma listy biegamy w górę i sprawdzam tabliczki na drzwiach Nic. Nic! Kompletnie nic!! Tracimy nadzieję. Igłę w stogu siana łatwiej znaleźć niż Krzysztofa z nad morza. To już chyba ostatnie osiedle w pobliżu lasu. I naraz cud! Zaczepiony młody mężczyzna zna Krzyśka! Do niedawna razem pracowali w jednej kopalni, na jednej zmianie! Tak, wie gdzie mieszka. To inne, całkiem nowe osiedle, też pod lasem. Podaje jego nazwę, ale nie zna dokładnego adresu. Jedziemy. Jakoś sporo tych bloków. Po kolei znowu sprawdzamy wszystkie klatki. Jola nie ma już siły, siedzi w taksówce. Ja z Panem Taxi latamy i rozpytujemy. W końcu JEST!!! Trafiony, zatopiony! Biorę w pośpiechu bagaże, Jola płaci Panu Taxi. Z tego stresu i pośpiechu nawet mu nie zdążyłem podziękować. Nasz cichy bohater! Wspaniały Pan Taxi! Dzwonimy do drzwi. Otwiera nam gospodarz. Wielkie oczy, karp i potem krzyk:”Jezusie!!!! Ewa!!! Nie uwierzysz kto przyjechał!!”. A po chwili: „Jak żeście nas odnaleźli? Nikt nie zna jeszcze tego adresu”.

Miechowice (osiedle) z lotu ptaka
Miechowice (osiedle) z lotu ptaka

Zadzwonimy do domu, że jeszcze jesteśmy w parku. Jak dobrze, że teraz są telefony komórkowe, internet, komputery. Widzę, że już sobie z tym radzisz. Nawet lepiej niż ja. Wtedy nikt nie miał pojęcia, że technika tak szybko się rozwinie. Na koncertach płonęły zapalniczki, zimne ognie, lub zwyczajne zapałki. Takie ogniki oznaczające zachwyt i podziękowanie dla zespołu od publiczności. Za wspaniały utwór, muzykę, tekst. Dziś robi się to smartfonem, tabletem…

W środku Hali MOSiR-u jest już prawie komplet fanów. Zanim przepchnęliśmy się z Jolą pod samą scenę, ok. 5 metrów od barierek, dobrą chwilę wcześniej odnaleźliśmy stoisko „Rock Serwisu”. Młodzi ludzie jak w ukropie uwijali się sprzedając „naszą” książkę o Marillion, oraz teksty (oryginalne i tłumaczenia)ze wszystkich płyt zespołu. Pytam o Piotra. „Poszedł do wozu po nową partię książek. Nie nadążamy ze sprzedażą! Ale będzie tu na pewno. A dla państwa książkę?” – pyta na zakończenie sympatyczna dziewczyna. „Nie. Dziękuję! Mam w domu kilka egzemplarzy„. Myślała pewnie, że żartuję. „Wrócimy tu po koncercie” krzyczę na odchodne, bo gwar stawał się coraz większy.

Punktualnie o 19-tej zgasły światła a z głośników rozbrzmiały dźwięki „Sroki Złodziejki” Rossiniego. Napięcie sięga zenitu, gdy w kłębach dymu (ale wciąż w ciemności) wbiegło na scenę pięć postaci. Głośna salwa na perkusji i rozpoczyna się „Lords Of The Backstage”, rozbłyskują światła. Fish w pierzastym stroju dominuje nad estradą koncentrując na sobie całą uwagę zgodnie skaczącego tłumu. Na podwyższeniu stoi piękna długonoga blondynka w mini i wdzięcznie kołysząc biodrami robi chórki. Jakąż ona ma petardę w głosie! To nikomu nieznana, młodziutka Cori Josias, która w trasie zastąpiła bardziej znaną Tessę Niles. To właśnie głos Tessy słyszymy na płycie „Clutching At Straws”. Rok później Eric Clapton zabierze ją w swoją długą, trwającą 4 lata trasę koncertową.

Tessa Niles
Tessa Niles

Ścisk jest straszliwy, temperatura przypomina upalne południe w tropikach. Gdy Marillion wykonuje „Assasing” –  musimy skakać wraz z tłumem! Wokół na twarzach autentyczna radość, szczęście i wielkie zadowolenie. Aż dziw, że pod sceną w tym szalejącym tłumie nikt nikogo nie rozdeptał, nie zadusił, nie zaatakował. Cóż, rocka nie słucha się w filharmonii, ani na siedząco. Tak samo jak wytrawnego martini nie pije się duszkiem wstrzymując przy tym oddech. Muzyka przepełniona emocją musi być głośna i dynamiczna. I taka też była w wykonaniu Marillion tego wieczoru. Potem okaże się, że mieliśmy wielkie szczęście, gdyż dzień wcześniej zespół miał poważne problemy techniczne – sprzężenia i trzaski w lewym kanale, które zakłóciły odbiór „Script For A Jester’s Tear” od połowy słuchany tylko na lewym zestawie potężnych kolumn. Przy „Kayleigh” wysiadł z kolei mikrofon, ale publiczność doskonale znała tekst utworu kończąc go za wokalistę. Rola Fisha ograniczyła się do dyrygowania tłumem. Po tym nagraniu wycofaliśmy się spod sceny. Ze względu na Jolę, na jej bezpieczeństwo. To był pierwszy miesiąc ciąży i woleliśmy dmuchać na zimne. Do dziś śmiejemy się, że urodzony w lutym następnego roku nasz drugi syn, Mateusz, był najmłodszym słuchaczem i uczestnikiem tego koncertu!

Adasiu, robi się już późno i dokończę ci tę opowieść wieczorem, ok? Co mówisz? Hm, rozumiem. Jednak chcesz pójść na ten soczek owocowy. No dobra. Zawsze mnie przekupisz. Na czym to ja skończyłem…

Płyta „Clutching At Straws” to był kolejny po „Misplaced Childchood” „concept album”, choć grupa planowała nagrać kilka luźnych utworów. Łączy je wspólny motyw: picie. Bohater znad kieliszka snuje rozważania o pierwszych seksualnych doznaniach i rozczarowaniach naiwnych dorastających panienek („Warm Wet Circle”), wspomina dawną miłość („Sugar Mice”), a także oddaje się pijackim fantazjom („Incommunicado”). Najmocniejszy fragment płyty to protest song „White Russian” potępiający odradzający się antysemityzm i faszyzm w Zachodniej Europie. Tytułowym tonącym chwytającym się brzytwy jest pisarz-alkoholik, centralna postać albumu. Fish nazwał go „Torch” czyli „Pochodnia” nawiązując do dzieł znanego beatnika Kerouaca, który porównał ludzi do tzw. rzymskich świec – dopalających się do pewnego miejsca i wybuchających tuż przed zgaśnięciem. Sześć spośród jedenastu umieszczonych na płycie utworów spotkało się z gorącym przyjęciem, a przecież ten album wydany został zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Jednak najwięcej emocji dostarczył wszystkim numer „Forgotten Sons” z debiutanckiego, doskonałego albumu „Script For A Jester’s Tear”. Utwór dedykowany tym, którzy walcząc o wolność nie wrócili do swych domów. Wokalista dedykuje go też „Solidarności”, która przywraca Polsce wolność. Nikt nie przypuszczał, że przyjdzie ona dwa lata później. Że runie w gruzy komunizm i mur berliński, a Europa zmieni swe oblicze. Tłum oszalał! Pojawiły się ogniki zapalniczek. Coraz więcej i więcej. Naraz tuż za nami okrzyki: „Natychmiast zgasić zapalniczki!” Jakaś przepychanka i znowu głosy: „Przerwiemy koncert!”. Okazało się, że to służby porządkowe i strażacy w obawie o bezpieczeństwo tak szybko i zdecydowanie zareagowali. No tak, jesteśmy w zamkniętej, olbrzymiej hali. Ogniki pogasły, ale w sercach naszych ogień płonął wielkim żarem. W programie koncertu była jedna zmiana. Zamiast ballady „Jigsaw” pojawił się wspomniany wyżej „Sugar Mice”. Nieoficjalny powód: poprzedniego wieczoru Fish rozwalił kawałek mozaiki, stałego rekwizytu przy wykonywaniu tego utworu, gdy rzucił nim przez scenę. Dynamiczny i mocny „The Last Straw” kończy oficjalnie występ grupy. Ale nie dajemy im zejść ze sceny tak łatwo. Na bis zagrali porywające „Incommunicado oraz rewelacyjnie wypadający na „żywo” „Market Square Heroes” z wplecionym w środek standardem Chubby Checkera „Let’s twist again” (w Gdańsku w tym miejscu zagrali „My Generation” The Who). Na scenę pofrunęły książki, marynarki, ręczniki, damska garderoba! Szał i  czyste szaleństwo! Zaliczyłem swój pierwszy koncert zagranicznej gwiazdy. Mój pierwszy raz z zespołem Marillion! A gdy zgasły sceniczne kolorowe światła, opadł dym i zapaliły się sufitowe jarzeniówki, zrobiło nam się żal, że to już koniec tak pięknego, niesamowitego i cudownego wieczoru…

Marillion w Polsce. Od lewej: Tessa Niles (na podwyższeniu), Pete Trewavas, Fish, Mark Kelly, Steve Rothery. Za zestawem perkusyjnym niewidoczny Ian Mosley (1987)
Marillion w Polsce. Od lewej: Cori Josias (na podwyższeniu), Pete Trewavas, Fish, Mark Kelly i Steve Rothery. Za zestawem perkusyjnym niewidoczny niestety Ian Mosley (1987)

Piotra zastałem przy stoisku z nielicznymi egzemplarzami biografii zespołu. Żegnał się z kimś serdecznie. Potem okazało się , że był to Tomek Beksiński, który pobiegł na umówiony wywiad z Markiem Kellym i Steve’em Rothery’m…  Obaj z Piotrem przyglądaliśmy się sobie z zaciekawieniem. Po tylu latach znajomości pierwsze nasze spotkanie. Dzielimy się na gorąco uwagami z koncertu. „Zabrakło mi „Grendela” i mojego ulubionego „Chelsea Monday” mówię. „Już dawno nie grają tych numerów” kiwa głową Piotr. Od niego dowiaduję się, że wcześniej zespół miał problemy techniczne, że Fish i reszta zespołu są zachwyceni polską publicznością, jej reakcją na koncertach, znajomością tekstów. Obiecują, że powrócą do nas. Obaj wierzymy, że tak będzie. Obaj nie wiemy jeszcze, że w grupie trwa konflikt i wokalista wkrótce odejdzie. „Musimy koniecznie jeszcze się spotkać, pogadać, posłuchać muzyki. Mam tyle nowych pomysłów” – mówi na odchodnym Piotr. Oj tak Piotrusiu! Musimy. Koniecznie!

Jesteś ciekawy jak potoczyły się dalej losy Pana Ryby? Co stało się z zespołem Marillion? Zobacz, jesień idzie przez park. A to zapowiada, że przyjdą długi wieczory. Wkrótce za oknem szybko się ściemni. Wiatr będzie tańcował z ostatnimi liśćmi na gałęziach drzew. Deszcz będzie bębnił w szyby twej sypialni. A my usiądziemy wtedy znowu razem. I opowiem ci ciąg dalszy tej historii…

FRUMPY „2” (1971)

Nie byłem zbyt szczęśliwy, gdy pewnego wiosennego popołudnia rozległ się nagle natarczywy i świdrujący dźwięk dzwonka do drzwi. Ten nieoczekiwanie wygospodarowany wolny czas (Jola wyszła z koleżankami na kawę, chłopcy zaś pobiegli z piłką na boisko) zarezerwowałem sobie na wysłuchanie płyty, w posiadaniu której byłem już od dobrych kilku tygodni. Mogłem więc bez żadnych przeszkód posłuchać muzyki w wyższych niż zazwyczaj rejestrach głośności i oddać się swobodnemu relaksowi. Nie zdążyłem nawet mrugnąć okiem, gdy równo z dzwonkiem wparował do mieszkania jeden z moich kolegów – wiecznie uśmiechnięty Mariuszek. Bez słowa powitania bezceremonialnie rozsiadł się w fotelu obok. Dziw, że mebel jeszcze to wytrzymywał. Mariuszek bowiem miał posturę i wagę niedźwiedzia grizzly. Swoją aparycją, czarnymi jak smoła kręconymi  włosami, gęstą brodą i ogromnym wyglądem wzbudzał powszechny szacunek połączony ze strachem. W rzeczywistości, jak to zazwyczaj u takich ludzi bywa, był potulny jak baranek niezdolny nawet do zabicia muchy. Ale o tym wiedziały tylko osoby, które były blisko z nim związane. Wykorzystywaliśmy go często jako swoistą tarczę i straż przyboczną, na przykład podczas wypadów do dyskoteki, czym z góry zapewnialiśmy sobie absolutny komfort nietykalności cielesnej. Mariuszek kochał sport, a w szczególności żużel. No i doskonale pływał jak, nie przymierzając, delfin. A raczej orka. Tego mu wszyscy zazdrościliśmy. Woda to był jego drugi żywioł. Na muzyce znał się tyle o ile, choć starał się poznawać i słuchać różnych jej gatunków. Pamiętam, jak będąc w klasie maturalnej poznał fajną (czyt. ładną) dziewczynę. Chcąc jej zaimponować, oraz zabłysnąć znajomością muzyki Pink Floyd, która w jej mniemaniu była „najbardziej inteligentną grupą świata” poprosił mnie o pożyczenie jakiegoś albumy grupy. Dałem mu do posłuchania „Ummagummę” – jakby nie patrzeć pozycja dość awangardowa, szczególnie ta część studyjna. Kiedy po kilku dniach spytałem jak mu się udała randka, tylko pokiwał głową. Przecząco. Co do muzyki z „Ummagummy” podsumował krótko: „Stary, rewelacja! Tylko za chuja nie wiem o co w niej chodzi!” Nota bene była to jedyna osoba, której kuchenna łacina mnie nie raziła, a wręcz rozbrajała doszczętnie. Dodawała mu kolorytu i takiej swojskiej, łobuzersko – zawadiackiej (w dobrym tego słowa znaczeniu) otoczki. Mariuszek taki już po prostu był! Na dodatek –  szczery aż do bólu. Teraz też  popatrzył na mnie, na sprzęt, chwilę posłuchał i spytał krótko: „Co to?” Kiwnąłem mu głową w stronę okładki. Zerknął jakby od niechcenia. „Kurwa nie znam, ale zajebiste! Gość ma fajny głos”.  „To wokalistka. Nazywa się  Inga Rumpf” – szybko wyprowadziłem go z błędu. „No nie pierdol! Poważnie?! A śpiewa jak chłop z jajami!”

Ilekroć wyciągam z półki płyty niemieckiej  grupy FRUMPY za każdym razem mam przed oczami Mariuszka i tę krótką scenkę sprzed lat…

FRUMPY w zasadzie wzięło się z folkowej grupy The City Preachers założonej i kierowanej przez Irlandczyka Johna O’Brien-Dockera w 1965 roku. Swobodnie mieszali amerykański i brytyjski folk z domieszką bluesa, flamenco, ale także muzyki bałkańskiej, greckiej i izraelskiej. W wyniku tarć i spięć z jedną z wokalistek zespołu, Dagmar Krause, perkusista grupy Carsten Bohne opuścił Miejskich Kaznodziejów w 1969 roku, namawiając do opuszczenia The City Preachers drugą  wokalistkę Ingę Rumpf, klawiszowca francuskiego pochodzenia Jean-Jacques’a Kravetza, oraz basistę Karla-Heinza Schotta. Utworzyli oni zespół FRUMPY, który zmienił swój kierunek muzyczny podążając w stronę wykonawców z Wysp Brytyjskich, szukając inspiracji w nowatorskim podejściu do tzw. brytyjskiego białego bluesa. Może nie tego „korzennego”, raczej tego bardziej skłaniającego się w stronę psychodelii, jazzu, z elementami muzyki klasycznej (czyli prog-rocka) a więc w kierunku, w  którym podążały takie kapele jak  Blodwyn Pig, Traffic, Spooky Tooth, Chicken Shack, może też i Indian Summer. Co ważne, FRUMPY nie grali topornie, „kwadratowo” jak wiele kapel z Niemiec, tylko bardziej rasowo, z feelingiem. Do tego Inga Rumpf, śpiewa praktycznie bez akcentu i na dobrą sprawę można wziąć ich za kapelę z Wysp. Znawcy tematu wiedzą doskonale, że Inga Rumpf (której anagram jej nazwiska stał się nazwą grupy) należała do grona najbardziej uzdolnionych wokalnie artystek tamtych lat. Ze względu na swój niepowtarzalny głos porównywana była nader często do Janis Joplin. Dysponowała niesamowitą siłą głosu i niekobiecą barwą. Znam wielu wytrawnych słuchaczy (pomijam tu z oczywistych względów Mariuszka), którzy nie znając historii wokalistki, słuchając wyśpiewywanych przez nią fraz daliby się pokroić za przekonanie, że przed mikrofonem stoi… mężczyzna. Skala głosu, łatwość wyciągania góry, naturalność i ta fascynująca barwa spowodowała, że na wejściu w roku 1970 branża muzyczna okrzyknęła ją największym talentem wokalnym rockowej sceny muzycznej. Gdy stykam się z jej manierą wokalną nie potrafię oderwać uszu od głośników, bo ten głos działa na mnie jak narkotyczny specyfik, przyciąga jak magnes i wprawia mnie w szczery podziw!

Inga Rumpf
Inga Rumpf

Wiosną 1970 roku FRUMPY wyruszył w trasę koncertową po Francji, która okazała się wielkim sukcesem. Do końca roku zespół dał jeszcze ponad 50 koncertów w trakcie wspólnej trasy ze Spooky Tooth i zagrał obok takich gwiazd jak Yes, Humble Pie i Renaissance.  Jesienią ukazał się ich pierwszy doskonały album, oparty przede wszystkim na brzmieniu organów Hammonda, basu i perkusji (w składzie nie było gitarzysty solowego!) „All Will Be Change” to blues rockowe gęste, soczyste granie z licznymi odwołaniami do muzyki klasycznej. Okładka przedstawiała kameleona wykonanego z plastiku. Niestety dotyczyło to tylko wersji winylowej, kompakt wydano w tradycyjnym pudełku. Szkoda.

Przed wydaniem drugiej płyty do zespołu dołączył gitarzysta Rainer Baumann. Sama płyta zaś ukazała się w sierpniu 1972 pod bardzo prostym i nieskomplikowanym tytułem „Frumpy 2”.

"Frumpy 2" (1971)
„Frumpy 2” (1971)

Płyta zawiera tylko cztery, mocno rozbudowane utwory. Bluesa jest tu zdecydowanie mniej. Muzyka skierowana jest na rock progresywny zdobywający wówczas coraz większą popularność wśród bardziej wyrobionej muzycznie publiczności. Muzycy doskonale zdawali sobie sprawę, jaką zaletą jest głos Ingi Rumpf i już od pierwszego utworu wyeksponowali jego atrybut.  Do tego należy oczywiście wymienić niezwykle gęste i urozmaicone brzmienie instrumentów klawiszowych, wśród których brylują organy Hammonda. Miejscami odnieść możemy wrażenie, że siłą napędową formacji wyłącznie jest majestatyczny głos i szalejący na swych klawiszach Kravetz. Ale to tylko pozory, gdyż nie można zapominać o pozostałych muzykach: jest więc doskonały gitarzysta Rainer Baumann, którego rewelacyjna solówka w „Good Winds” zwyczajnie „rzuca na kolana”, jak też precyzyjna jak mechanizm szwajcarskiego zegarka sekcja, która dynamicznie punktuje skalę rytmiczną. Zresztą skomplikowane podziały rytmiczne należą do specyfiki każdej kompozycji, choć też każda z nich posiada wyrazistą linię melodyczną. „How The Gypsy Was Born” poraża pięknem, a organowe partie solowe,  na tle szalejącej pary bas-perkusja wywołują niekłamany podziw. Uczciwie przyznam, że  należy ona do moich ulubionych kompozycji z lat 70-tych! Zresztą wszystkie cztery kompozycje urzekają klimatem, wielorodnością stylistyczną (z odniesieniami do muzyki klasycznej), z bluesowymi akcentami, hard rockową intensywnością i progresywną złożonością. Każda przyciąga uwagę, każda została genialnie zaaranżowana, każda precyzyjnie wykonana.  Z całości bije namiętność, żar i pasja. Potwierdzeniem tych słów jest „Take Care Of Illusion” z napędzającym rytm wstępem, z wiodącą rolą organów, ewoluujący w stronę niesamowicie klimatycznego bluesa, by wkrótce nabrać tempa i żywiołowej dynamiki. Zamykający całą płytę utwór „Duty” emanuje wielowymiarowością i klasą wykonawczą. Całkowity odlot. Zarówno wyrafinowany instrumentalnie z mnóstwem partii solowych, które inaugurują Hammondy, a następnie oddają przewodnictwo pulsującemu basowi i popisowi bębnów, jak też i wokalny. Zwieńczeniem indywidualnych zapędów artystów jest fantastyczna partia solowa Rainera Baumanna. Zaczyna swój gitarowy monodram krótko przed czwartą minutą, by po ponad dalszych pięciu minutach(!) absolutnej wirtuozerii poddać się ponownie priorytetom instrumentalnej zespołowości. Należy docenić rolę trio bas-perkusja-organy tworzącego gęste, intensywne tło tych gitarowych improwizacji. Nie waham użyć się słowa genialne. Cały zaś finał – „podparty” fragmentami Toccaty i Fugi D-moll Jana Sebastiana Bacha – wyborny…

Frumpy w 5-cio osobowym składzie z roku1971.
Frumpy w 5-cio osobowym składzie z roku1971.

Oryginalna płyta winylowa została wydana w niezwykłej formie – okrągła, rozkładana na sześć części okładka zapakowana była w przeźroczystą plastikową torebkę. I tak jak w przypadku pierwszego albumu, tak i ta wersja kompaktowa została wydana w tradycyjnym pudełku.

Po wydaniu albumu „By The Way” (1972) grupa FRUMPY rozpadła się. Inga Rumpf, Jean Jacques Kravetz i Karl-Heinz Schott założyli grupę Atlantis, natomiast Carsten Bohne podjął współpracę z Tomorrow’s Gift i Dennis. Na osłodę, jeszcze tego samego roku, fani dostali  podwójny album „Live” zawierający 100 minut doskonałej , tym razem bardziej bluesowej muzyki, klimatem przypominający słynny Colosseum „Live”.

Płyta „Frumpy 2” tak jak i pozostałe tytuły tej niemieckiej formacji na szczęście nie są rynkowymi rarytasami. Łatwo dostępne, szczególnie w sklepach internetowych, będą ozdobą każdej kolekcji szanującego się fana muzyki rockowej. Zachęcam gorąco do spotkania się z tym wyjątkowym zespołem. Nie tylko po to, by oddać im należny hołd, ale zwyczajnie się zachwycić!

ABBEY ROAD czyli (PRAWIE) WIGILIJNA OPOWIEŚĆ.

Z filiżanką świeżo zaparzonej herbaty z niewielkim dodatkiem imbiru usadowiłem się w mym ulubionym fotelu. Światełka na choince odbijające się w pyzatych kolorowych bombkach mienią się niczym tysiące gwiazdek na niebie. Za oknem szum wiatru, ale tu w salonie cieplutko i miło. Wszyscy poszli na Pasterkę. Zostaliśmy w domu sami, we dwoje. Adaś, pełen wrażeń po kolacji wigilijnej i wizycie Mikołaja, który przywędrował  z masą prezentów, powoli wycisza się, choć jeszcze nie śpi. Wdrapał mi się na kolana, pełen ufności wtulił się we mnie, a po chwili widząc, że wpatruję się w jeden punkt podążył za moim wzrokiem. Na przeciwległą ścianę. Spojrzał na wiszący na niej duży obraz. W zasadzie nie na obraz, a na poster. Powiększona replika słynnej okładki albumu „Abbey Road” THE BEATLES. „Czy uwierzysz, że przechodziliśmy przez te pasy Adasiu? Było to dość dawno temu. Nie było cię jeszcze na świecie, gdy po raz pierwszy wybraliśmy się do Londynu. I jednym z celów naszej  podróży było to właśnie miejsce. Magiczne miejsce.” – powiedziałem to chyba bardziej do siebie, niż do niego. Lekko zmrużyłem oczy…

O tym, by zobaczyć Londyn marzyłem od zawsze, czyli od dziecka. Fascynowała mnie ta metropolia znana mi dotąd tylko z kolorowych pocztówek. którą zawsze uważałem za światową stolicę muzyki. Oprócz tego Westminster, Big Ben, królewski pałac Buckingham, Trafalgar Square, Tower Of London, czy też jedno z największych na świecie muzeów historii starożytnej –  British Museum – rozpalały moją wyobraźnię. Ale były też i inne „atrakcje”: londyńskie  autobusy piętrowe, legendarne czerwone budki telefoniczne, największy w tym czasie w Europie, kilkupiętrowy sklep z płytami , czy ogromne „Oko Londynu” (London Eye) nad Tamizą. Byliśmy z Jolą w lekkim szoku, kiedy nasi dwaj synowie: Mateusz z Pawłem, oraz  Ewelina (nasza przyszła synowa) pełnym euforii głosem oznajmili nam tuż po przyjeździe do Oxfordu, że „… za dwa dni jedziemy do Londynu!”. Opracowaliśmy szybko plan wycieczki i zaplanowaliśmy miejsca, które wtedy koniecznie chcielibyśmy odwiedzić. Ewentualnie (z braku czasu) tylko zobaczyć. Wówczas nikt z nas jeszcze nie przypuszczał, że za kilka miesięcy takie podróże do stolicy Wielkiej Brytanii staną się dla nas powszednie niczym przysłowiowa bułka z masłem…

Czy wiesz Adasiu, że prawdopodobnie jest to najsłynniejsza okładka płyty muzycznej w historii, która jednocześnie stała się najpopularniejszym wizerunkiem THE BEATLES? Autorem tego zdjęcia jest szkocki fotograf, wolny strzelec, Ian Macmillan, bliski przyjaciel Yoko Ono i Johna Lennona. Zespół w tym czasie pracował nad swoją nową płytą i muzycy zastanawiali się nad wizerunkiem jej okładki. Płyta początkowo nazywać miała się „Everest”, planowano więc zrobić zespołowi sesję zdjęciową w dalekich Himalajach. Zrezygnowano jednak z tego pomysłu. I wtedy Paul McCartney wpadł na pomysł, by zrobić zdjęcia na przejściu dla pieszych znajdującym się tuż obok ich studia nagraniowego, jednocześnie nadając albumowi tytuł „Abbey Road”  od nazwy ulicy, przy której owo studio się mieściło. Propozycja został zaakceptowany i Beatlesi umówili się z Ianem Macmillanem na sesję zdjęciową w dniu 8 sierpnia 1969 roku, tuż przed południem, o godz 11.30. Sama sesja trwała zaledwie dziesięć minut, w czasie której policjant wstrzymał na ten czas ruch uliczny. Fotograf wykonał sześć zdjęć (użył aparatu Hasselblad z klasycznym obiektywem 50 mm, przesłona f22, czas 1/500 sekundy), z których Paul  zdecydował się wybrać fotografię numer 5. Album, jak i jego okładka osiągnęły ogromny sukces. Samo przejście dla pieszych stało się miejscem pielgrzymek fanów z całego świata. Każdy chciał mieć takie samo zdjęcie jak słynna czwórka z Liverpoolu. Szacuje się, że rocznie przechodzi przez nie ok. 150.000 fanów zespołu. Jego popularność doprowadziła nawet do tego, że rząd brytyjski w 2010 roku wpisał je na specjalną listę dziedzictwa narodowego!

Przyjechaliśmy dość wcześnie, kilka minut po ósmej rano. Na Oxford Street zjedliśmy małe śniadanie i pokrzepieni mocną kawą ruszyliśmy w trasę. Podróżowanie metrem po tej metropolii jest i wygodne i szybkie. Tym sposobem zaliczyliśmy w dobrym czasie kilka zaplanowanych, oddalonych mocno od siebie miejsc, w tym przejażdżkę „Okiem Londynu”, z którego mogliśmy obejrzeć wspaniałą panoramę miasta. Lunch zjedliśmy na trawniku w Hyde Parku w towarzystwie licznego stada gołębi, wróbli, kosów i innego ptactwa, które czekały na okruchy i resztki naszego posiłku. W końcu  Mateusz z uśmiechem oznajmił: „Teraz to już tylko Studio EMI przy Abbey Road i można umierać. W drogę!”. Dla niego, był to cel  naszej wyprawy, priorytet i marzenie. Znaleźć się w miejscu, gdzie swe najsłynniejsze płyty tworzyli The Beatles, Pink Floyd i cała reszta innych wielkich artystów. Nie ukrywam, że i dla mnie też…

Wpatrujemy się obaj wciąż w ten sam punkt –  w plakat wiszący na ścianie. Zgadza się Adasiu! Jeszcze nie masz dwóch latek, a już rozpoznajesz, że ten pierwszy to wujek John. Za nim idzie Ringo, potem Paul a na samym końcu kroczy wujek  George. Dopatrywano  się w tym szyku symbolicznego orszaku pogrzebowego. Od jakiegoś czasu rozsiewana była bowiem plotka o rzekomej śmierci Paula, który  zginąć miał w wypadku samochodowym. Zastąpić miał go „sobowtór” – kanadyjski policjant, William Campbell,  łudząco podobny do  „nieżyjącego” Beatlesa.

Stanęliśmy przy metalowym ogrodzeniu z wielką bramą wjazdową. Serce zabiło mocniej. Przed nami magiczne miejsce – budynek studia koncernu EMI, zwany dziś Abbey Road Studios. To tu, w tym miejscu muzy odwiedzają artystów częściej niż gdzie indziej, a płyty nagrywają się same. A mówiąc poważniej, w Abbey Road Studios uzyskuje się zupełnie niepowtarzalne brzmienie. Przestrzenne, głębokie, o mocno uwypuklonych niskich tonach. Można się o tym przekonać słuchając albumów słynnej czwórki z Liverpoolu, najlepszych płyt Pink Floyd, U2, Iron Maiden, Oasis, Radiohead, Kate Bush, czy naszej Anny Marii Jopek! Studio podzielone jest na trzy pomieszczenia realizacji dźwięku, przy czym największe z nich, Studio One, umożliwia nagranie 200 muzykom jednocześnie(!), gdzie już sąsiednie Studio Two maksymalnie mieści 50 osób. Mnie interesowało najbardziej to ostatnie, Studio Three, w którym Pink Floyd realizowali album „Wish You Where Here”.  W sąsiedztwie studia znajduje się również restauracja, ogród, oraz pokoje hotelowe dla muzyków. Wchodząc po schodach i otwierając drzwi do tego budynku  nie myśleliśmy wówczas o tych „technicznych” szczegółach…

Front budynku "Abbey Road Studios"
Front budynku  Abbey Road Studios.

Jeśli chcesz już iść do łóżeczka, dokończę ci tę opowieść jutro. Aha! Rozumiem. Mam dalej opowiadać? A więc słuchaj. Maszerującemu na czele w białym garniturze Johnowi Lennonowi przypadła rola księdza, za którym szedł Ringo Starr – przedsiębiorca pogrzebowy. Paul ma zamknięte oczy i idzie boso, co symbolizuje nieboszczyka. Poza tym nie idzie tak jak inni Beatlesi – do przodu ma wysuniętą prawą nogę, gdzie wszyscy inni lewą. I jeszcze jeden ważny szczegół: Paul trzyma papierosa w prawej ręce, a wiadomo, że był mańkutem! Orszak zamyka grabarz, George Harrison. Ale mój kochany Adasiu, jeśli przyjrzymy się temu zdjęciu bardziej uważnie, zauważymy inne, dające dużo do myślenia szczegóły. Po prawej stronie widać stojącą,  czarną furgonetkę. Takich używały wówczas… zakłady pogrzebowe. Daleko w tle widać jadący samochód wprost na idącego Paula (zapowiedź wypadku drogowego). Z lewej strony zaparkowany Volkswagen Garbus ma rejestrację 28IF. Paul w momencie zrobienia tego zdjęcia miałby 28 lat, gdyby (ang. if) żył. Na tej samej rejestracji są też litery LMW, które odczytać można jako  Linda McCartney Weeps (Linda McCartney szlocha).

Podszedł do nas ktoś z ochrony i z uśmiechem na ustach spytał, w czym może nam pomóc. My, że przyjechaliśmy z Polski i bardzo chcielibyśmy zobaczyć od środka to legendarne studio. Na co on „A zarezerwowaliście sobie zwiedzanie?” Okazało się, że aby pochodzić sobie po tym obiekcie trzeba wcześniej się umówić, zabukować termin, kupić bilet wstępu. Klops! Nikt z nas o tym nie wiedział, nikt z nas o tym wcześniej nie pomyślał. Zawiedzionej miny Mateusza nie zapomnę do końca życia. Rozczarowanie i żal poraziło mnie od środka. „A kiedy można zrobić taką rezerwację?” – spytała szybko z nadzieją w głosie Ewelina. „Nawet teraz!” – odpowiedział radośnie  nasz rozmówca. „Tyle, że są wakacje, tłumy chętnych i najbliższy wolny termin na zwiedzanie to za jakieś trzy, cztery tygodnie”. Szczęki nam opadły. „No to dupa” – skwitował głośno po polsku Paweł, który nigdy nie używał mocnych i brzydkich słów. Mówiłem, że to magiczne miejsce…

Wiesz mój skarbie, że był to już ich jedenasty studyjny album!? Czas niewiarygodnie szybko leci. Za szybko…

THE BEATLES "Abbey Road"  (1969)
THE BEATLES  LP. „Abbey Road” (1969)

Album „Abbey Road” ukazał się 26 września 1969 roku w Wielkiej Brytanii i pięć dni później w USA. To była ich ostatnia wspólnie nagrana płyta, a przedostatnia przed ich ostatecznym rozwiązaniem. Smucisz się? Wszystkim nam było wtedy smutno. Ale to już byli dorośli mężczyźni, dojrzali artyści. Każdy z nich podążał swoją drogą. Za to płyta, którą na odchodne zostawili była i jest wyborna. Powiem więcej – to arcydzieło! W sumie pokryła się dwunastokrotną platyną, osiągając ostatecznie status diamentowej płyty.

Zaczyna się od słynnego „ssshh”, czyli od „Come Togheter” splecionego z niesamowicie zaaranżowaną perkusją i z dziwnym, bo kojarzącym się ze współczesnym rapem śpiewem Johna. Następnie jedna z najpiękniejszych miłosnych piosenek wszech czasów – „Something”George’a , a zaraz za nią dwie inne, które skomponował Paul: tradycyjne „Maxwell Silver” i rewelacyjne „Oh! Darling”, które tak uwielbia twoja babcia Jola. Podobno, aby uzyskać tak drapieżny głos, McCartney przed nagraniem krzyczał w studiu przez ponad godzinę! Wspaniałym dodatkiem są tu oszczędne dźwięki fortepianu i perkusji. Po nim jest lekko countrowe nagranie Ringo „Octopus Garden” – z genialną gitarową solówką Georga.  I wreszcie, na zakończenie pierwszej strony nadchodzi wielki finał. Tym razem mój ulubiony, ciężki 7-minutowy, bliski hard rockowi obsesyjny utwór, który mnie powala. „I Want You (She’s So Heavy)” Johna. Muzyczny szczyt w dorobku zespołu! Nie mogę nadziwić się geniuszowi tego utworu. Psychodelia spotyka się z bluesem, blues miesza się z hard rockiem, całość zaś wprowadza mnie w trans i zupełnie nie odczuwa się jego długości (zresztą kocham „długasy”).  Uwielbiam ten agresywny, mocny wokal Johna Lennona. Dla mnie – rewelacja!!! I to  niespodziewane zakończenie. Jakby ktoś nagle odciął prąd, zatrzymał płytę.  Drugą stronę otwiera piękna i radosna ballada George’a „Here Comes The Sun”, a po niej następuje seria utworów połączonych w większą całość autorstwa spółki  Paula i Johna. Coś w rodzaju suity. Taki lot przez wszystkie style i gatunki rocka, które zgrabnie i fenomenalnie „posklejał” w logiczną całość producent płyty George Martin, zwany „piątym Beatlesem”. Gdy cichnie muzyka, pojawia się cisza. Myślimy, że to już koniec. Ale gdy się chwilę poczeka, po minucie mamy jeszcze muzyczny żart Paula – zabawną balladkę „Her Majesty”. Teraz to jest już na pewno koniec płyty.

Usiedliśmy, nieco podłamani, na schodach Abbey Road Studios i milczeliśmy przez chwilę. W końcu zrobiliśmy sobie serię zdjęć. Na tych samych schodach , którymi wchodzili do tego przybytku idole i legendy muzyczne kilku już pokoleń. Chociaż taka pamiątka z tego miejsca nam zostanie. Pamiątka pocieszenia.  A potem rzuciliśmy się w kierunku pasów, którymi sześć razy pod rząd Beatlesi przemaszerowali w 1969 roku. Przy sygnalizacji świetlnej ostrzeżenie przed robieniem fotek na pasach pod groźbą kary pieniężnej. Ale kto by się tym przejmował! Wokół co prawda kamery, ale na szczęście dla nas, nie ma w tym momencie w pobliżu żadnego policjanta. Błyskawiczna decyzja, wypad na pasy i… są. MAMY JE! Zdjęcia z przejścia dla pieszych na Abbey Road! Najfajniejsza pamiątka po naszej pierwszej wizycie w Londynie. Wracaliśmy do domu z  mocnym postanowieniem: „Jeszcze tu wrócimy!”

Za oknem czarna chłodna noc. Słychać padający deszcz. Ale tu, w salonie cieplutko i przytulnie. Choinka mruga kolorowymi światełkami, lecz twoje oczka przestały już mrugać. W końcu usnąłeś i śpisz słodko. Moja opowieść (prawie) wigilijna też już się skończyła. Ale mam ich jeszcze wiele. Tak wiele, że wystarczą na nie jedne zimowe wieczory…

Zespół The Beatles w studio Abbey Road (1969)
John, George i Ringo w  Abbey Road Studios (1969).

PS.  Z samym zdjęciem wiążą się jeszcze dwie ciekawe historie. Pierwsza dotyczy znajdującego się na zdjęciu po lewej Volkswagena Garbusa (należącego do jednego z okolicznych mieszkańców), z którego jakiś fan po ukazaniu się albumu ukradł tablice rejestracyjne. Samochód po sprzedaniu na aukcji trafił potem do muzeum Volkswagena  (Autostadt Museum) w Wolfsburgu. Druga historia dotyczy osoby, która przypadkiem znalazła się na fotografii. Jeśli spojrzeć na czarną taksówkę po prawej stronie, to obok niej widać mężczyznę przyglądającego się całemu wydarzeniu. Był to amerykański turysta Paul Cole, który w owym czasie wraz z żoną przebywał na wakacjach w Londynie. Turysta nie rozpoznał słynnego zespołu, co więcej, dziwił się tej bandzie dziwaków chodzących co chwila po pasach. Dopiero rok później zobaczył okładkę zespołu oraz siebie na zdjęciu. Amerykanin nie przepadał za zespołem i ponoć nigdy nie przesłuchał „Abbey Road”. Mimo to, o ironio(!) będąc w odpowiednim czasie i  w odpowiednim miejscu na zawsze wpisał się  do historii muzyki.

Trudno powiedzieć, czy scena uwieczniona na okładce miała nieść ze sobą jakąkolwiek symbolikę. Na jej temat milczeli nawet sami twórcy. Wydaje mi się, że dobór tych wszystkich elementów jest zupełnie przypadkowy, losowy – ten zdjął buty, inny założył biały garnitur, ktoś zaparkował samochód w tym, a nie innym miejscu itd. itd. Nawiasem mówiąc, ów słynny Garbus przeszkadzał fotografowi, który „psuł” mu kadr. Garbus ów („Beetle”) znalazł się na fotografii przypadkowo i nie był nawiązaniem do nazwy zespołu. Próbowano go nawet usunąć z tego miejsca, ale się nie udało. Jego prawdziwa rejestracja to „281 F”, skąd już całkiem blisko do owych „28 if”. Przypomnę też, że w 1969 roku Paul McCartney miał  lat 27, o czym fani jego talentu powinni wiedzieć najlepiej. Czarny karawan stojący po prawej stronie, gdy mu się dobrze przyjrzeć (wystarczy lupa) okazuje się… policyjnym samochodem (znaczek „POLICE” nad dachem wozu). Nie zapominajmy wszak, że to właśnie policja wstrzymała na kilka minut ruch na ulicy. Co stało się z jego tablicami nie wiadomo. Z całą pewnością ten sam numer rejestracyjny,  SYD 724F, pojawił się raz jeszcze – tym razem na okładce albumu „Be Here Now” grupy Oasis w 1997 roku! Grupy, która nigdy nie kryła się ze swą fascynacją do Beatlesów. Co zaś tyczy się rzekomego sobowtóra McCartneya, to rzeczywiście Kanadyjczyk, William Campbell, brał udział w konkursie na sobowtórów czwórki z Liverpoolu zorganizowanym w 1968 roku przez amerykański fan club zespołu. Faktycznie był bardzo podobny do Paula. W nagrodę odebrał zdjęcie muzyka z jego dedykacją i autografem. W 2009 roku fotografia została zlicytowana na jednej z aukcji, a pieniądze zasiliły konto kanadyjskiej organizacji na rzecz walki z rakiem.

Jeśli ktoś mocno wierzy w teorie spiskowe świata, żadne racjonalne argumenty go nie przekonają. Z uporem maniaka będzie dowodził, że to on ma rację.  I tak oto plotka, zwykłe wymyślone bzdury podchwycone przez fanów, podsycone szybko przez prasę i środki masowego przekazu  nieoczekiwanie stały się doskonałym chwytem  marketingowym. Pytanie, czy w przypadku grupy  THE BEATLES  było to w ogóle potrzebne?

W żadne teorie spiskowe świata osobiście nie wierzę. Legenda zespołu THE BEATLES była i pozostanie wielka. Zaś album  „Abbey Road”, ze swą legendarną do dziś okładką tylko ją umocnił. Na wieki. I w to autentycznie wierzę!

ROBERT JOHNSON – GDY DIABEŁ STROI GITARĘ

Tego listopadowego dnia, potwornie zmęczony po wyczerpującym tygodniu pracy wracałem do domu autobusem miejskim. Po drodze wstąpiłem jeszcze do sklepu ze sprzętem i akcesoriami muzycznymi, by kupić Matiemu efekt do gitary. Tak mi się spieszyło, że zrezygnowałem z torebki plastikowej, w którą sprzedawca chciał mi go zapakować. Na szczęście pudełko było solidne i nie przemokło w ulewnym deszczu jaki padał od dobrych kilku dni. Sam byłem mokry od stóp do głowy więc z ogromną ulgą i satysfakcją przyjąłem fakt ciepłego i suchego wnętrza komunikacji miejskiej. Zająłem miejsce tuż przy mocno zapłakanym od deszczu oknie. Kilku studentów o azjatyckich rysach poszło na górny pokład, więc miałem ten komfort, że nie licząc młodej damy z dzieckiem i starszej pary siedzącej na przednim siedzeniu, byłem praktycznie w długim pojeździe sam. Czułem jak powieki mi opadają, gdy tylko ruszyliśmy z przystanku. Mój wewnętrzny instynkt był tak dobrze zaprogramowany, że bez obaw wiedziałem, kiedy będę musiał wysiadać. Po chwili nieoczekiwanie usłyszałem: „Można?” i gdy uniosłem w górę powieki mężczyzna znakiem głowy pokazał wolne obok siedzenie. Prawie cały autobus pusty, a ten tu dosiadać się chce! Kiwnąłem głową i gość rozsiadł się obok mnie. Pierwsze, co mnie uderzyło to był zapach. Nie mogłem go sobie skojarzyć skąd znam tę woń. Perfumy..? Woda po goleniu..? Alkohol..? Nic z tych rzeczy. To nie było to. Spojrzałem na sąsiada dyskretnie spod oka. Murzyn. Starszy, choć nie umiałbym określić jego wieku. Mógł mieć 60 , ale równie dobrze i 90 lat. Z twarzy trochę przypominał Morgana Freemana, choć rysy miał nad wyraz młodzieńcze, jak u Willa Smitha. Na głowie kapelusz taki sam jaki Gene Kelly miał w „Deszczowej piosence”. I jeszcze jedna ważna i zarazem dziwna rzecz: facet był suchy, jakby wyszedł wprost spod wirówki. A na dworze lało jak z pompy strażackiej! „Grasz?” – spytał patrząc na pudełko z przystawką do gitary. „Nie. To dla syna. On gra” – odpowiedziałem, będąc w duchu trochę zły, że ktoś zakłóca mi błogi spokój. „A co gra?” – pytał dalej. „Różne takie tam kawałki. Generalnie rocka. I bluesa”. Ściągnął swe krzaczaste brwi. I jakby w zamyśleniu powoli powtórzył „Bluesa, mówisz…”. Złapał się ręką za poręcz siedzenia. Dłoń z długimi palcami jak u pianisty, smukła i zadbana. „Gdy byłem małym chłopcem, dmuchałem w harmonijkę, bo tylko na taki instrument moją mamę było stać. A było nas w domu trochę. Ojca nie znałem. Do czasu. Wychowywał mnie ojczym. Potem matka miała jeszcze jednego gościa. Ja przez cały czas marzyłem, by być muzykiem. Najlepiej gitarzystą. I kiedy już byłem trochę większy, za pierwsze pieniądze kupiłem sobie starą, ale to bardzo starą, zniszczoną gitarę. Mówili mi, że mam pamięć absolutną. Wystarczyło, że usłyszałem jakiś kawałek raz, potrafiłem go od razu dokładnie powtórzyć. Nuta w nutę. W sobotnie wieczory zakradałem się pod bar, w którym dwóch gości grało na gitarach do tańca. Szczególnie jeden z nich, Charlie mu było, robił z niej takie rzeczy, że ho ho”. Na chwilę mój rozmówca zamyślił się. „Powiedział mi, że nigdy w życiu nie będę grał tak jak on. A ja uparłem się. I ćwiczyłem, ćwiczyłem, ćwiczyłem… Po przeprowadzce do innego miasta grałem w knajpach za kromkę chleba i butelkę whiskey. Dziewczyny kleiły się wtedy do mnie, jak pszczółki do miodu. Wkrótce ożeniłem się , ale moja żona niedługo potem umarła. Byłem zrozpaczony. Usiadłem któregoś dnia pod drzewem, na skrzyżowaniu dróg z butelką whiskey i grając na gitarze wylewałem swój ból. Byłem sam, kochałem muzykę i oddałbym wszystko, nawet duszę, by być najlepszym, by zostać królem bluesa…” Kolejny przystanek autobusowy. Ale jeszcze nie mój. On zaś ciągnął swój monolog. „Stanął przede mną jak jakaś zjawa, w długim czarnym i ubłoconym płaszczu. Powiedział do mnie: „Rob, daj mi swoją gitarę, bo strasznie ci rzęcholi. Ja ci ją nastroję.” Gość mi się spodobał. Zagrałem mu „Me And The Devil Blues”.  I ruszyliśmy razem w drogę.” Ponownie zrobił przerwę poprawiając przy tym swój kapelusz. Pod nosem zaintonował coś co brzmiało jak: „Me and the Devil. Was walkin’ side by side” („Ja i Diabeł. Szliśmy ramię w ramię”). Poczułem zimny dreszcz…  Po krótkiej pauzie kontynuował: „Gdy wróciłem do swojego rodzinnego miasteczka, na jedną z potańcówek w której przygrywałem, przyszedł Charlie. Gdy usłyszał moją grę oniemiał z wrażenia. Rozdziawił usta i powiedział tylko: „To jest nie możliwe! Taki postęp w tak krótkim czasie?” I tyle go widziałem. Więcej się już nie pokazał…”  Po tych słowach mój rozmówca umilkł. Zamyśliłem się też i ja…

Po chwili, jakby ze stanu odrętwienia mój wewnętrzny budzik oznajmił, że pora wysiadać. Otworzyłem oczy (czyżbym miał je cały czas zamknięte?!), obok mnie siedzenie puste. Z przodu para staruszków i matka z dzieckiem. Na górze studenci o azjatyckich rysach i nikogo więcej. Tylko ten specyficzny, nieokreślony jeszcze zapach gdzieś mi się unosił. Nagle olśnienie! Już wiem skąd znam ten zapach! Jest taki sam, jak ten przy zapalaniu zapałki. Szczególnie intensywny, gdy trze się ją o draskę, gdy nie za bardzo chce się zapalić…. Do dziś nie wiem, czy to był sen, czy mara.

Legendę o zaprzedaniu duszy diabłu za bycie królem bluesa w Ameryce zna więcej ludzi niż ci, co znają jego dokonania. W czasach , gdy ROBERT JOHNSON żył, w diabelską interwencję wierzyło mnóstwo ludzi. W południowych stanach Missisipi, Arkansas, Alabamie, czy Tennessee, są tacy którzy wierzą w to do dziś. Najdziwniejsze, że do dnia obecnego badacze zastanawiają się, czy było to skrzyżowanie dzisiejszych autostrad 61 i 49 w Clarksdale, czy może nr 8 i 1 w Rosedale. Nie żartuję!

Artysta żył w najtrudniejszych dla Ameryki czasach (1911-1938) i umarł młodo otwierając tym samym niesławną listę „Klubu 27”, którą na dzień dzisiejszy zamyka Amy Winehouse. Nie jest to dziś artysta, którego słucha się w radio. Prawda jest taka, że trzeba mieć chęć, lub dobre bluesowe przygotowanie by je w całości wysłuchać.  To najbardziej surowy blues jaki powstał. I to jego uważa się za tego, który stworzył rhythm’ n’ bluesa. Dla wielu późniejszych gitarzystów w tym takich jak Eric Clapton, Keith Richards, Stevie Ray Vaughan i całej masie  innych to trochę jak Bóg Gitary. Nie przypadkiem jest, że znalazł się na piątym miejscu listy Billboardu wśród stu najlepszych gitarzystów w historii. Wspomina Keith Richards: „Strasznie mi się spodobała ta muzyka. Spytałem Briana, kto to gra? „Robert Johnson” odparł. „No tak, ale kto gra na drugiej gitarze?” – spytałem. Byłem pewien, że słyszę dwie gitary, zanim zorientowałem się, że Robert Johnson gra sam”. Eric Clapton zaś tak mówił: „Najpierw słuchałem Chucka Berry’ego , potem coraz bardziej zagłębiałem się w historię bluesa, aż doszedłem do Johnsona. Nie od razu spodobała mi się jego muzyka, musiałem się z nią oswajać. Było to bardzo mocne, wręcz porażające brzmienie. Minęło trochę czasu, zanim do niego dojrzałem.”
Nota bene, w 2004 roku Clapton nagrał album zatytułowany „Me And Mr. Johnson” na którym zamieścił czternaście kompozycji tego genialnego artysty.

Eric Clapton "Me And Mr. Johnson" (2004)
Eric Clapton „Me And Mr. Johnson” (2004)

Robert Johnson był bardzo przystojnym mężczyzną, do którego lgnęły kobiety. Po raz pierwszy ożenił się w wieku 18-tu lat z Virginią Travis, która niestety zmarła podczas porodu. Dziecko również nie przeżyło. Dla muzyka był to szok. Po jej śmierci związał się ze starszą od siebie o dziesięć lat Calettą Craft posiadającą już troje dzieci. Ich związek był bardzo udany, a Caletta często towarzyszyła swemu mężowi jako tancerka podczas jego występów. Niestety i ona umarła niedługo potem, co spowodowało, że muzyk zaczął swoją tułaczkę po Delcie. Na początku lat 30-tych znanym miejscem dla muzyków była Helena, miasto po drugiej stronie rzeki na terenie stanu Arkansas. Było tam wiele klubów i lokali tanecznych stąd też ciągnęły do Heleny  znani bluesmani: Sony Boy Williamson, Howlin’ Wolf, Elmore James, Robert Nighthawk, Charlie Patton.  Robert Johnson grał z nimi wszystkimi i wszyscy oni byli pod wrażeniem jego niesamowitej techniki.

Johnson zaczął też coraz poważniej myśleć o nagraniu swoich utworów. Niektórzy z jego kolegów mogli pochwalić się nagraniami zarejestrowanymi na płytach i odtwarzanymi na patefonie, Pomógł mu w tym pomyśle właściciel sklepu z płytami z Jackson, który skontaktował go z przedstawicielem wytwórni American Record Company. W teksańskim studiu nagraniowym w San Antonio, w listopadzie 1936 roku Robert Johnson nagrał 11 piosenek, z najsławniejszym wtedy „Terraplane Blues”. W lipcu następnego roku odbyła się następna sesja podczas której nagrano 18 kolejnych utworów. Te dwadzieścia dziewięć bluesów to wszystko, co pozostawił po sobie Wielki Mistrz czarnej akustycznej gitary Gibson na płytach. Ich oryginalne wydania znajdują się obecnie w Bibliotece Narodowej Kongresu USA i są  Dziedzictwem Narodowym Stanów Zjednoczonych.

Robert Johnson "The Complete Recording"
Robert Johnson „The Complete Recording”

Do dziś każdy gitarzysta, bluesman, rockman kochający muzę składa przed nim hołd w tysiącach coverów jakie słyszymy: „Sweet Home Chicago”, „Love In Vain”, „Ramblin’ On My Mind”, „Traveling Riverside Blues”… I czasami nie zdajemy sobie sprawy, że wyszły one spod palców Roberta Johnsona i narodziły się w jego głowie.

Umiera tajemniczo. Jedni twierdzą, że został otruty przez zazdrosnego męża kobiety z którą miał romans. Inni widzieli jak wyruszył w drogę z człowiekiem w długim płaszczu. W drogę donikąd, skąd nie ma już powrotu. By grał mu na gitarze przez całą wieczność. Nikt nie wie, gdzie leży pochowany. W Stanach są trzy nagrobki Johnsona. Trzy różne, w trzech różnych, odległych od siebie miejscach. I być może żaden z nich nie jest tym, w którym spoczywają jego prochy.

Astronomy Domine, czyli Aria z Danielem

Na początku była astronomia. Na początku, czyli przed muzyką. Ciągnęło mnie do gwiazd, a w zasadzie do spoglądania w nocne niebo.  Do oglądania Księżyca, planet i innych obiektów astronomicznych amatorską lunetą. Pociągało mnie zaglądanie w czeluście Kosmosu z perspektywy mojego podwórka. I zgłębianie wiedzy o otaczającym Wszechświecie. Oczywiście jak każdy młody chłopak w tym czasie uganiałem się w dzień za piłką, byłem fanem Klossa i Czterech Pancernych, a filmową śmierć szlachetnego i bohaterskiego wodza Apaczów, Winnetou, przypłaciłem trzydniowym bólem głowy i wysoką  gorączką. Ale noce były moje. Nocami wymykałem się by popatrzeć w gwiazdy.  By zajrzeć  Panu Bogu w okna. Astronomia górą!

Muzyka przyszła niewiele później. Od razu zaznaczę, że muzycznie wychowałem się na audycjach radiowej „Trójki”. Chyba tak jak wszyscy z pokolenia ludzi dziś zaliczających się do przedziału wiekowego plus czterdzieści. Witold Pograniczny, Dariusz Michalski, Jerzy Janiszewski, Piotr Kaczkowski, Wojciech Mann i wielu, wielu innych odkrywali przede mną całą paletę gatunków muzycznych. Od bluesa i rock’n’rolla, po rock, jazz i muzykę klasyczną.

Wszystko zaczęło się w momencie, gdy za dobre świadectwo ukończenia szkoły podstawowej rodzice kupili mi i mojemu młodszemu bratu, magnetofon szpulowy ZK120T. Tę „wspólnotę” traktowałem mniej więcej przez miesiąc, przejmując potem całkowitą kontrolę nad tym urządzeniem (sorry braciszku!). O ile pamiętam, był to chyba pierwszy polski magnetofon na tranzystorach, wypierający modele lampowe. Mój prestiż w oczach podwórkowych kumpli podniósł się bardzo wysoko. Byłem pierwszy, który miał takie cudo na własność.

Początkowo nagrywaliśmy wszystko co się dało nagrywać, łącznie z naszymi i rodziców głosami. Na szpulowej taśmie był istny groch z kapustą. Traktowaliśmy to jako dobrą zabawę, a jednocześnie przetestowaliśmy ten sprzęt na wszelkie sposoby. Ktoś w końcu podpowiedział mi, że „… na UKF-ie grają fajne kawałki” i tak natrafiłem na „Trójkę”. Taśmy szpulowe wnet zapełniły się  muzyką z ulubionymi piosenkami, a wkrótce z całymi albumami. Opisane, ponumerowane, stały dumnie wyeksponowane  najpierw obok książek, a następnie na osobnej półce. Mogłem delektować się nagranymi z radia płytami Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple, Budgie, Jethro Tull, Hendixa, Cream… Muzyka zaczęła wciągać mnie coraz bardziej, a „Trójka” mnie uzależniła. Nagrań dokonywałem w kuchni, bo tylko tam był najsilniejszy sygnał radiowy. Problemem była jednak… lodówka. Kiedy włączał się jej agregat, robiło się  zakłócenie w postaci trzasków, które przenosiły się na taśmę. Strasznie mnie to wkurzało, więc na czas nagrania wyciągałem z gniazdka jej wtyczkę i dźwięk miałem czysty! Kiedyś w Wielkanoc Piotr Kaczkowski prezentował płytę Pink Floyd „Obscured By Clouds”. Byłem w siódmym niebie, bowiem tej płyty jeszcze w swej taśmotece nie miałem. Tak byłem uradowany, że po zakończeniu audycji zapomniałem o… włożeniu wtyczki z powrotem do gniazdka. No i lodówka cała zapełniona świątecznym jadłem rozmroziła się!

Zasłużony ZK120T po kilku latach został zastąpiony przez kupiony w „Pewexie” magnetofon „Aria”. Z wyglądu przypominał profesjonalny, wielośladowy magnetofon studyjny. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że parametry techniczne „Aria” miała przeciętne, ale prezentowała się w tamtym czasie okazale (szczególnie, gdy miała założone duże  srebrne szpule) i była moją wielką dumą. Robiła wrażenie dosłownie na wszystkich bez wyjątku, którzy do mnie wówczas przychodzili.

Magnetofon "Aria"
Magnetofon „Aria”

W tym samym mniej więcej czasie mój tata był na kontrakcie w Jugosławii, skąd przywiózł mi kilkanaście płyt, wśród których były  albumy Yes, Genesis, Nazareth, Tangerine Dream. Dostałem także płytę jugosłowiańskiego Bijelo Dugme (Koncert Kod Hajduccke Ccesme”), którego liderem był… Goran Bregovic. Wówczas nikt z nas nie miał zielonego pojęcia, że za kilka dekad Bregovic będzie najpopularniejszym bałkańskim muzykiem w naszym kraju.

Koncertowa płyta Bijelo Dugme bardzo mi się podobała. Połączenie rocka z folklorem bałkańskim, to było coś, czego do tej pory nie słyszałem. No i ta okładka płyty, z kłaniającą się na scenie baletnicą z…  anatomicznym fragmentem jej uda!

Bijelo Dugme "Koncert Kod Hajduccke Ccesme" (1977)
Bijelo Dugme „Koncert Kod Hajduccke Ccesme” (1977)

Mając TAKIE płyty potrzebowałem dobrego gramofonu. Taki też był „Fonomaster” z wbudowanym wzmacniaczem i kolumnami 2×20 Wat (szał!). Miał on jedną fajną i bardzo praktyczną rzecz – małą „wajchę” do opuszczania ramienia na płytę, co pozwalało precyzyjnie i delikatnie ustawić nie tylko igłę na początek płyty, ale także na dowolnie wybrany jej fragment. Do tego posiadał regulowany nacisk igły na płytę, oraz zawieszony ciężarek siły odśrodkowej. No i lampę stroboskopową pozwalającą idealnie ustawić obroty talerza. Dokupiona specjalna miotełka z bardzo mięciutkim włosiem służąca do zbierania pyłków kurzu ustawiona przed igłą gramofonu pozwalała na bardzo dobry odbiór nagrań. Pod względem technicznym „Fonomaster” sprawował się znakomicie, ale ze względu na wbudowany wzmacniacz, wygląd miał trochę toporny. Kiedy więc na nasz rynek trafił płaski „Daniel” z czujnikami dotykowymi (tzw. „sensorami”) na fotokomórkę, z automatycznym opuszczaniem i podnoszeniem ramienia, to właśnie ten gramofon zajął poczesne miejsce na półce ze sprzętem. Automatyka, która w założeniach miała ułatwić jego obsługę, w pewnej kwestii… przeszkadzała. Automatyczne wyłączanie płyty i powrót ramienia na swoje miejsce startowe było zaprogramowane na mniej więcej 25-tą minutę odtwarzania. Standardowo obie strony analogowych płyt nie trwały dłużej. Ale zdarzały się wyjątki. Choćby płyta grupy UFO „Flying – One Hour Of Space” gdzie jedna strona albumu trwała 29, zaś druga 31 minut. Siłą rzeczy nie mogłem tej płyty nigdy wysłuchać do samego końca, bo automatycznie w 25-tej minucie gramofon mi się wyłączał. Cóż było robić? Trzeba było dostać się do środka gramofonu i odłączyć kabelek odpowiedzialny za tę funkcję. Trwało to trochę czasu, aż w końcu uporałem się z tym problemem.

Gramofon "Daniel"
Gramofon „Daniel”

Ten gramofon służył mi do końca. To znaczy do dnia, w którym wspólnie z Jolą, podjęliśmy decyzję, że sprzedajemy (w dobre ręce) całą kolekcję płyt analogowych wraz z gramofonem (szacunkowa wartość tego wszystkiego równa była cenie nowego Fiata 125p!) i inwestujemy w sprzęt i płyty CD, które powoli wchodziły na rynek. Decyzja nie była łatwa, ale cyfryzacja błyskawicznie wypierała analogowy zapis dźwięku, więc uznaliśmy ten moment za odpowiedni. Do dziś pamiętam nasze żałobne miny i łzy w oczach, gdy odprowadzaliśmy wzrokiem odjeżdżający samochód z uzbieraną takim trudem przez lata kolekcję czarnych krążków. Jakaś część naszego życia bezpowrotnie nam się oddalała. Czuliśmy się jak po stracie najbliższego członka rodziny.

Przez moje ręce przewinęło się później sporo sprzętu Hi-Fi wysokiej klasy, ale do dziś, ten tu opisany, wspominam z wielkim sentymentem. Bo to on przypomina mi te szalone czasy, gdy poznawałem muzykę. Bo dorastałem i dojrzewałem obok niej, kiedy ona się tworzyła. Mogę powiedzieć, że byłem jej rówieśnikiem, czasem starszym, czasem młodszym bratem. Obserwowałem wzloty i upadki grup i solistów, tworzenie się nowych stylów muzycznych, dramatyczne rozstania i powroty po latach na muzyczną scenę. I to wszystko do dziś jest dla mnie interesujące i pasjonuje mnie tak, jak na początku. Co zaś tyczy się płytoteki, to została ona w miarę szybko odbudowana na płytach CD, choć początki były koszmarne i trudne.  Dziś zbiór liczy sobie kilka tysięcy tytułów i wciąż się powiększa. A pamiętając koszmar rozstania się z czarnymi płytami, raz zakupiony CD nie opuszcza już półki na którą został postawiony. Bo muzyka jest jak wierny przyjaciel. Zostaje z nami na zawsze.

Muzyczna archeologia z „The Rubble Collection Volumes 1-20” (1965-1969)

Nigdy nie byłem zwolennikiem płyt składankowych, w które upycha się zazwyczaj kilka fajnych nagrań,  pozostała zaś większość (tak na oko jakieś 80%) to przeważnie gnioty i zapchaj dziury. Szerokim łukiem omijam takie składanki płytowe i nie zaśmiecam sobie nimi płytoteki. Chyba, że trafiam na tak fantastyczne wydawnictwo jakim jest „Nuggets. (Original Artyfacts From The First Psychodelic Era)”. Legendarna już dziś kompilacja wytwórni Elektra zawierająca perły amerykańskiego garage rocka i wczesnej psychodelii z lat 1965-68  wydana na dwóch płytach winylowych w 1972 roku, wznowiona została na pojedynczym CD w 1998.

Tym szlakiem podążyła mała wytwórnia płytowa Bam-Caruso, którą w 1983 roku powołał do życia Phil Lloyd-Smee, brytyjski dziennikarz muzyczny, entuzjasta starych zapomnianych nagrań , kolekcjoner winyli,  projektant okładek płyt, twórca logo grupy Motorhead. Rok później ukazała się pierwsza z całej serii RUBBLE winylowa płyta pod tytułem „Psychodelic Snarl”. Za nią poszły następne – w sumie do 1991 roku wydano ich aż dziewiętnaście! W 2003 roku firma fonograficzna Past & Present wznowiła wszystkie te albumy na winylu dodając (po raz pierwszy) część 20-tą! Płyty ukazały się też w wersji CD jako tzw. „card sleeve” (repliki płyt winylowych) w dwóch oddzielnych solidnych pudełkach. Teraz zaś dostajemy wszystkie dwadzieścia kompakty w pięknym, lakierowanym  pudełku pod nazwą „THE RUBBLE COLLECTION. VOLUMES 1 – 20”

Rubble Collection volumes 1-20 (1965-1969)
The Rubble Collection volumes 1-20 (1965-1969)

Tuż po otwarciu tego boxu i okrzykach „Och!” i „Ach!” rzuciłem się w pierwszej kolejności na dwie (łącznie liczące 180-stron) książeczki. Zawierają one w kolejności alfabetycznej od A do Z krótkie informacje biograficzne i pełne dyskografie wszystkich zamieszczonych tutaj wykonawców. Muzycznych archiwistów i kolekcjonerów ucieszy również fakt, że podano tu także numery katalogowe płyt, oraz miesiąc i rok jej wydania Do tego mamy jeszcze unikalne zdjęcia artystów i reprodukcje okładek. Pełen profesjonalizm!  W głowie mi się zakręciło. To ze szczęścia. Takiego archiwalnego bogactwa w jednym wydawnictwie nigdy bowiem do tej pory nie spotkałem! Dołączony na końcu każdej z tych książeczek index pozwala bardzo szybko odnaleźć informacje o nagraniu, którego w danym momencie słuchamy. Jest to bardzo pomocne, gdyż tych nagrań w sumie jest aż 317!

No właśnie – nagrania! Gdybym miał przeprowadzić szczegółową analizę każdego z nich powstałaby pewnie książka. W ogromnym więc skrócie powiem co „RUBBLE COLLECTION” nam przynosi. Wszystkie prezentowane utwory powstały w przedziale lat 1965-69. Są to nagrania rzadkie, niemal zapomniane, w doskonałej jakości, z bogatych archiwów takich wytwórni płytowych jak EMI, Decca, Philips, Fontana, Pye, Liberty, by wymienić przynajmniej te najbardziej znane. Obejmują one brytyjski (poza płytą nr 9, ale o tym za moment) późny ciężki beat (wówczas określany terminem freakbeat), ale przede wszystkim, co mnie bardzo dodatkowo uradowało, (pop)psychodelię tak tragicznie niedocenianą przez naszych (czasami odnoszę wrażenie, że niedouczonych) muzycznych dziennikarzy. Jest też trochę rodzącego się wówczas psych-prog rocka (z wielką radością zauważyłem tu np. nagranie „Buffalo” kapitalnego progresywnego Writing On The Wall). Kilkanaście nagrań pochodzi z poza Imperium Brytyjskiego: Belgia, Izrael(!), Kanada. Natomiast cały dysk nr, 9 zatytułowany „Plastic Wilderness”  (każda płyta ma swój tytuł) poświęcony został holenderskiej psychodelii (m.in Dragon Fly, Q 69, czy Group 1850, tu jeszcze pod pierwszą nazwą Groep 1850). Wydawca sięgnął po nagrania zespołów, którzy czasem nagrali tylko jednego, niekiedy genialnego singla, czy EP-kę i potem wszelki słuch o nich zaginął. Takich perełek jest tu bardzo dużo, ot choćby Accent, Caleb, Tinten Abbey. Niektóre z tych singli w oryginalnych wersjach warte są majątek. Dla przykładu Open Mind, czy wspomniany Tinten Abbey osiągają ceny przekraczające grubo ponad tysiąc euro! Jak za małą płytkę kwota dość szokująca… Dzięki „RUBBLE COLLECTION” mamy możliwość zapoznać się z obłędnymi nagraniami takich grup jak chociażby Fleur De Lys, Syn, Eyes, KoobasJason Frest, Shotgun Express, The Mode, Bump, Kaleidoscope, Tourquoise…. Listę tę można by ciągnąć jeszcze długo. A ja mam dodatkową satysfakcję. Cały ten zestaw 317-tu utworów otwiera grupa Wimple Winch, o której tak ciepło pisałem w maju tego roku.

The Rubble Collection volumes 1-20 - tył okładki
The Rubble Collection volumes 1-20 – tył okładki

Bez dwóch zdań seria „THE RUBBLE COLLECTION” należy do ABSOLUTNEGO KANONU ROCKA. Znakomitym przewodnik, które może zmienić postrzeganie muzyki genialnych lat 60-tych tak tragicznie niedocenianych u nas w kraju. Ja w tej niezwykłej kolekcji zakochany jestem na zabój…