Archiwum kategorii: Z muzycznego notatnika

FUNKADELIC na „Anioł Pański”

Kiedy w gronie znajomych rozmawiając o muzyce z moich ust padło słowo „funk” ich reakcja była, delikatnie mówiąc, dziwna. Uśmieszki, wydęte policzki, duże zdziwione oczy, a nawet odruchy wymiotne. Zdziwiło mnie to bardzo, bowiem uważam ich za ludzi bardzo otwartych na różne gatunki, kierunki i trendy muzyczne, do których ja sam się zaliczam. Może problem tkwi w tym, że jakby nie patrzeć w funku melodia jest na dalszym planie? Najważniejsze w nim jest wyeksponowany rytm. Jest to muzyka o zdecydowanie tanecznym charakterze (jakby nie patrzeć muzyka disco wywodzi się z muzyki funk). Partie solowe często wygrywają instrumenty dęte, podczas gdy gitara, czy organy skupiają się na rytmicznych zagrywkach. Zmiany akordów często ustępują miejsca ostinatowym, powtarzanym figurom basowym. Do tego dochodzi specyficzny sposób podawania rytmu (tzw. groove), czyli zamiast na drugi i czwarty, nacisk kładziemy na pierwszy dźwięk taktu. Proste..?! To właśnie nadaje kompozycjom ów taneczny puls. Podobnie jak disco, funk również jest stylem bardzo eklektycznym, który łączy w sobie elementy jazzu, bluesa, soulu i popu. Doskonałym tego przykładem był James Brown (tak bardzo uwielbiany swego czasu m.in. przez Czesława Niemena), który z takim właśnie eklektycznym tanecznym stylem wkroczył na scenę na początku lat 60-tych. Za nim poszli bardzo szybko inni wykonawcy. Wśród entuzjastów tej muzyki był też George Clinton.

Ten Afroamerykanin, urodzony 22 lipca 1941 roku już w wieku piętnastu lat założył swój zespół The Parliaments. Miała to być alternatywa dla niego i jego kumpli z podwórka. Zamiast wałęsać się po ulicach z kastetem na rękach, nożem w kieszeni, bić się z ulicznymi gangami i dokonywać rozbojów zaczęli muzykować. „Powiedziałem chłopakom Jak chcecie dobrze żyć na wolności i w spokoju doczekać starości rzućcie to w diabły i chodźcie ze mną. Zakładam zespół muzyczny. I tak to się zaczęło” – wspominał po latach wokalista. Nie wiadomo ilu z nich zostało ostatecznie w zespole na stałe, gdyż skład płynnie się zmieniał, grupa stopniowo ewoluowała, aż wreszcie w roku 1967 udało się im nagrać przebojowy singiel „I Wanna Testify”. Sukces singla spowodował, że The Parliaments zaczął jeździć w trasy z kilkuosobowym zespołem towarzyszącym. Wszystko zaczynało układać się wspaniale i po myśli jej lidera do czasu, gdy kilku kumpli Clintona wyłamało się oznajmiając, że odchodzą od niego zatrzymując nazwę zespołu. Wobec takiego obrotu sprawy, wokalista skupiając się na pozostałych muzykach towarzyszących The Parliaments utworzył z nich nowy zespół nazywając go FUNKADELIC. Nie odpuścił też banitom i w sądzie wygrał sprawę do prawa starej nazwy modyfikując ją nieznacznie na Parliament (bez „s” na końcu). W ten sposób George Clinton mógł tworzyć i koncertować pod obiema nazwami. Parliament grał muzykę pop, podczas gdy FUNKADELIC wykonywali zakręcony, surowy, hendrixowski gitarowy rock w połączeniu z psychodelią, blues rockiem i muzyką funk.

Debiutancki album zespołu zatytułowany po prostu „Funkadelic” ukazał się 24 lutego 1970 roku.

Funkadelic - "Funkadelic" (1970)
Funkadelic – „Funkadelic” (1970)

Pełno tu wspomnianych wcześniej hendrixowskich brzmień, transowych rytmów i okazjonalnych Hammondów. Kapitalna sekcja rytmiczna (mocny, wyrazisty bas plus perkusja), która stanie się znakiem firmowym grupy przez całą jej karierę. Jeden z ówczesnych amerykańskich recenzentów napisał” Po wysłuchaniu płyty odniosłem wrażenie iż FUNKADELIC tostwór poza ziemski. Nikt do tej pory tak nie grał”. To z tej płyty coverowane były m.in I Got A Think. You Got A Think” przez Beastie Boys w ich „Car Thief”, czy „Mommy, What’s  A Funkadelic?”cytowane w „By The Way” Red Hot Chilli Peppers.

Wydany latem tego samego roku drugi album „Free Your Mind…And Your Ass Will Fellow” (co za tytuł!) przynosi muzykę o mocno psychodelicznym rodowodzie.

Fukadelic - "Free You Mind...Your Ass Will Free" (1970)
Fukadelic – „Free You Mind… Your Ass Will Free” (1970)

Nic w tym dziwnego, skoro powstała ona pod wpływem zażytych w studio nagraniowym sporej ilości LSD. Dominują tu – jak przystało na płytę funkową – pulsujący rytm taneczny, do tego gitara elektryczna pełna sprzężeń i przybrudzonych brzmień („kosmiczny”, pełen przedziwnych dźwięków  wstęp do utworu tytułowego). Ale pełno  też jest tu solówek gitarowych wspaniałego Eddiego Hazela – dość nietypowych jak na funk, czy partii klawiszowych („I Wanna Know If It’s Good To You”). Z kolei „Friday Night August 14th” to numer ocierający się o hard rock w stylu The Stooges. Jeśli dodamy do tego klimaty w rodzaju obrazoburczych przeróbek pieśni religijnych w rodzaju „Psalm 23”, czy „Ojcze nasz” otrzymamy album z jednej strony bardzo zakręcony, z drugiej niezwykle wciągający.

Trzeci i tu nie ukrywam, że mój najbardziej ulubiony z całej trójki (nie tylko ze względu na utwór tytułowy) to album ” Maggot Brain” wydany 12 lipca 1971 .

Funkadelic - "Maggot Brain" (1971)
Funkadelic – „Maggot Brain” (1971)

Otwiera go tytułowa 10-cio minutowa instrumentalna kompozycja. Eddie Hazel potrafi grać tak cudownie, że właśnie ta kompozycja wybija się spośród dziesiątek tysięcy funk rockowych utworów! A może nie funk, a blues rockowych? Czy też raczej z kręgu rocka progresywnego..? Bo ciężko jest zidentyfikować gatunek tego nagrania. Zazwyczaj robi się to „z urzędu” skoro w nazwie grupy mamy człon funk. Ponoć podczas sesji nagraniowej Clinton szepnął na ucho EddiemuGraj tak, jakbyś dowiedział się w tym momencie, że twoja matka umarła. A potem, że jednak żyje” i dał mu pod język LSD. Eddie wziął do ręki swego Les Paula i jak natchniony zaczął grać. W pomieszczeniu studia zrobiło się cichutko jak makiem zasiał, zaś  osłupiali członkowie zespołu wpatrywali się w niego jak w obraz. Z reżyserki dochodził tylko szum pracujących magnetofonów. Tak oto powstało jedno z najbardziej niezwykłych nagrań w historii muzyki rockowej.

Utwór ten był wielokrotnie coverowany. Nawet Pearl Jam mieli go w repertuarze w czasie swych koncertów łącząc go z hendrixowskim „Little Wing”. Cudo! Amerykańska stacja radiowa na paśmie 100,7 przez dziewiętnaście lat(!) punktualnie o 13.30 w każdą niedzielę puszczała „Maggot Brain” (zamiast „Anioł Pański”) ku uciesze wszystkich radiosłuchaczy. Po krótkiej przerwie w 1995 r.   utwór powrócił na antenę radiową, tym razem w paśmie 98,5 i nadawany jest do dziś tuż przed północą w każdą sobotę! „Czarna” Ameryka wciąż kocha i uwielbia tę grupę.

Każda z omawianych tu płyt została wznowiona na CD, do których dołączono unikalne bonusy; na uwagę zasługują nagrania z nieosiągalnych już dziś singli i alternatywne, bardzo ciekawe miksy. W każdym pudełku  znajduje się booklet z krótką historią zespołu i prezentowanymi nagraniami.

Po wysłuchaniu muzyki FUNKADELIC u moich znajomych zniknęły uśmieszki, wydęte policzki, nie zauważyłem odruchów wymiotnych. Za to na odchodne było jedynie ni to pytanie, ni to stwierdzenie: „Ale do disco polo nas nie namówisz.?!” Spokojnie. W domu gram każdy rodzaj muzyki. Każdy oprócz rzecz jasna tej, o której wspomnieli moi przyjaciele. I tego się trzymam!

PICTURES AT AN EXHIBITION I ZEGARMISTRZ ŚWIATŁA PURPUROWY

Pojechaliśmy z Jolą do na Kaszuby, do Bytowa, na ślub i wesele jej koleżanki ze szkoły średniej. Byliśmy już parą od dłuższego czasu, ale własnego ślubu jeszcze nie planowaliśmy. Tam właśnie poznałem inną wspaniałą parę: Basię i Zdzisława z którymi zaprzyjaźniliśmy się od pierwszego niemal momentu. Ona urocza, inteligentna i zawsze roześmiana blondynka. On miłośnik bluesa i rocka, fan Zeppelinów od urodzenia (no, prawie) i audiofil wiecznie poszukujący idealnego sprzętu Hi-Fi. Wówczas prawie całe wesele przegadaliśmy ze Zdzichem o muzyce, o płytach, audycjach radiowej „Trójki”, których słuchaliśmy wtedy wszyscy bez wyjątku z wypiekami na twarzy. „W środy Piotr Kaczkowski w audycji „W Tonacji Trójki” puszczał nagrania Led Zeppelin. U nas w szkole była akurat tzw „długa przerwa” (20 minut), więc z kumplami biegliśmy jak szaleni do mnie do domu aby zdążyć na 12.30 i słuchaliśmy tych kawałków rozkręcając radio na „full”. Mama znosiła te nasze dzikie wpadanie  na „chwilę” z wyjątkowym spokojem. A gdy stało się to już środowym rytuałem przynosiła nam  do pokoju duży talerz z kanapkami” – wspominał mój nowy przyjaciel. Okazało się też, że znają osobiście polską kompozytorkę Katarzynę Gaertner, autorkę takich piosenek jak „Małgośka”, „Eurydyki tańczące”, „Wielka woda”, czy „Bądź gotowy dziś do drogi”, która pod Bytowem miała domek letniskowy. Tam też poznali muzyka grającego na gitarze i harmonijce ustnej, który opowiadał im ciekawostki z historii bluesa i o koncertach, które widział w Stanach. „Pamiętasz jak się nazywa?” – spytałem. „Ireneusz Dudek, lub jakoś tak podobnie. Znasz?” Nie znałem. Jeszcze. Czas Irka Dudka miał dopiero nadejść.

Kilka lat później los rzucił ich do Republiki Federalnej Niemiec. Mieszkają tam blisko 30 lat. Nie zerwali jednak nigdy z nami kontaktu. Mają zresztą  domek w Bytowie do którego przyjeżdżają kilka razy do roku. Zdzichu stał się też zbieraczem i kolekcjonerem starych mebli i zegarów. Szczególnie te drugie stały się jego następną, zaraz po muzyce, pasją życiową. Zbiory robią wrażenie. Antyczne eksponaty, których nie powstydziłoby się niejedno muzeum. Cudeńka duże i małe. Z XVIII, XIX  i XX wieku. Wszystkie na chodzie! Z kurantem, kukułką. Tykające, grające, bimbające! Robią niesamowite wrażenie.

Zazwyczaj zegary kojarzą mi się z  upływającym czasem. Mam jakąś traumę w tym temacie. Tykanie zegara mnie przeraża.  Z drugiej zaś strony jestem zafascynowany wnętrzem tego urządzenia.  Jego „duszą” i całym tym skomplikowanym miniaturowym precyzyjnym  mechanizmem. To chyba po dziadku ze strony mojej mamy, który miał „sto zawodów” ale pierwszym było zegarmistrzostwo. Taki Zegarmistrz Światła Purpurowy.

https://www.youtube.com/watch?v=obvizJRnezA

Jeden z najlepszych wieczorów Sylwestrowych jaki udało nam się wspólnie spędzić, był ten z roku 1987. Jola była już prawie w ósmym miesiącu ciąży. W lutym urodzić miał się Mateusz. Ten Sylwester spędziliśmy w Bytowie. Przywiozłem kilka płyt i przy muzyce Genesis, Deep Purple, Rush, Free, Led Zeppelin żegnaliśmy stary rok. O północy zabrzmiały dźwięki „Time” Pink Floyd. Magiczny rockowy wieczór! Jeden z moich znajomych skomentował to później mniej więcej tak; „Nie wiedziałem, że jeszcze ktoś w tym kraju potrafi  w taki sposób się bawić. Ja całą noc oglądałem Kaczora Donalda i Myszkę Miki”. No cóż. Też dość oryginalnie.

Na swojej posesji, w zaadoptowanym budynku gospodarczym moi przyjaciele zrobili sobie „domek letni”, a w nim m.in. „skarby” takie jak wysokiej klasy sprzęt audio wizualny, czarne płyty winylowe i płyty CD. Spora kolekcja. „Mam taki pomysł, by jedną z głównych ścian wyłożyć okładkami płyt analogowych.” – zwierzył mi się kiedyś gospodarz  domu. Pomysł nie jest nowy, ani odkrywczy. Sam osobiście też chciałem tak zrobić w swoim mieszkaniu, ale ze względów praktycznych został on odłożony na czas bliżej nieokreślony.

Okładki płyt winylowych są niczym miniaturowe obrazy. Bardzo lubię je „studiować” i czasem robię to godzinami. Wystarczy spojrzeć choćby na te, które projektował Roger Dean dla Uriah Heep, Asia, Budgie, a przede wszystkim dla grupy Yes. Autor tworzy fantastyczne światy, w których sen miesza się z techniką i angielskimi legendami. Dominują tu tajemnicze krajobrazy, czasem pojawiają się gdzieś w oddali drobne postacie i okazy (raczej) ziemskiej fauny.

Yes "Relayer"
Yes „Relayer”

Firma Hipgnosis, to z kolei klasyk gatunku. Stworzona przez Storma Thorgersona (bliski przyjaciel Rogera Watersa) i Aubreya Powella znana jest głównie ze współpracy z zespołami takimi jak Pink Floyd , Led Zeppelin, Wishbone Ash, czy The Alan Parsons Project. To właśnie oni są twórcami słynnej okładki „The Dark Side Of The Moon”. Okładka  przedstawiająca rozszczepienie światła do tej pory zamieszczana jest w czołówce zestawień najlepszych okładek płytowych. Twórczość Hipgnosis oparta była na fotografii często przedstawiających sceny związane z warstwą tekstową albumu. Zdjęcia miały za zadanie opowiadać historię, stąd modele często ustawieni są w teatralnych pozach, niekiedy szokujących, lub absolutnie zaskakujących.

Jedna z moich ulubionych okładek Hipgnosis , to ta przedstawiająca krowę z albumu „Atom Heart Mother” Pink Floyd. Gdy Storm Thorgerson ostrożnie zbliżał się do niej z aparatem fotograficznym, stojący obok farmer powiedział; „Bez obaw. Ona jest teraz zadowolona, bo przed chwilą została wydojona”.

Pink Floyd "Atom Heart Mother"
Pink Floyd „Atom Heart Mother”

Ciekawostką jest to, że firma nigdy nie ustalała kwoty za swoją pracę, pozostawiając to zleceniodawcom wg. zasady „zapłać tyle, na ile wyceniasz”.

W swojej płytotece mam  jedną z najbardziej rockowych okładek wszech czasów. Posiada ją debiutancki album japońskiego zespołu Flower Travellin’ Band „Anywhere” z 1970 roku. Kto czuje klimaty z tamtych lat, ten wie o co mi chodzi.

Flower Travellin' Band "Anywhere"
Flower Travellin’ Band „Anywhere”

Jeśli chodzi o zawartość muzyczną jest to fantastyczny ciężki progresywno rockowy monster! Płyta zawiera wyłącznie obłędnie wykonane, bardzo intensywne przeróbki takich killerów jak chociażby „BlackSabbath”, „The House Of The Rising Sun”  czy „21st Century Schizoid Man”. Nie można nie mieć tej płyty. Z powodu jej fantastycznej okładki! I z powodu zawartej na niej muzyki!

Na zakończenie jeszcze mała uwaga: nie radzę sugerować się li tylko samą okładką albumu przy jego zakupie. Tak jak nie szata zdobi człowieka tak i opakowanie nie gwarantuje wysokiej jakości towaru. O czym wielokrotnie doświadczyłem tego osobiście.

Festiwalowy kanał czyli „Strange Is This World”

Jeśli jest druga połowa czerwca i rusza Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu, to oznacza, że lato (a co za tym idzie  i wakacje) są już tuż tuż. Kilka dni później  moja synowa, Ewelina, spytała mnie, czy oglądałem w telewizji ów festiwal i czy mi się podobało? Na pierwszą część pytania odpowiedziałem, że tak, oglądałem. Na drugą zaś odparłem jakimś ogólnikiem typu: „I tak. I nie”, gdyż nie mogłem udzielić wtedy jednoznacznej odpowiedzi. Bo tak po prawdzie, to nie wiem, czy było to święto polskiej muzyki rozrywkowej za jaką zawsze od wielu, wielu lat uważało się ten festiwal, czy też był to po prostu kolejny program rozrywkowy wyprodukowany przez Telewizję Polską. Od kilku ostatnich lat odnoszę takie wrażenie, że formuła tego festiwalu weszła w kanał z którego nie potrafi w żaden sposób się wydostać. Po raz kolejny pod rząd jesteśmy karmieni wspomnieniami muzycznymi (czyt. piosenkami) sprzed  lat w wykonaniu znanych, ale wciąż tych samych opatrzonych niemal do znudzenia artystów, lub też w wykonaniu amatorów o poziomie których szybko należałoby zapomnieć (koncert „Debiuty” z piosenkami Skaldów). Nie bardzo też rozumiem, dlaczego Telewizja uparła się, by koncerty zapowiadane były przez kabareciarzy, których oglądamy niemal na co dzień, a nie przez konferansjerów, jak to było w zwyczaju od zarania tego Festiwalu? Poziom tych zapowiedzi w połączeniu z mini scenkami był naprawdę żenujący.

A przecież jeszcze kilka dekad temu na relację radiową, czy telewizyjną z Opola czekało się z niecierpliwością. To właśnie ta stolica polskiej piosenki odkrywała nam nowe głosy, nowe twarze, nowe zespoły. To Opole kreowało i wyznaczało kierunki artystyczne naszej rodzimej piosenki: folkowej, big bitowej, poezji śpiewanej. Pamiętam momenty takie jak ten, że gdy kończyła się transmisja telewizyjna szybko przełączaliśmy się na odbiorniki radiowe i słuchaliśmy Opola do białego rana. I to w tych nocnych przekazach były słynne „Kabaretony” podczas których dostawało się ówczesnej władzy ludowej za wszystko o czym głośno  nie można było powiedzieć, a udawało się to zrobić w licznych kąśliwych jak żądła os skeczach. Tu też słuchaliśmy rockowych koncertów, a przecież ta muzyka  była jeszcze  symbolem „zgniłego zepsutego Zachodu”.

Po tegorocznym Opolu naprawdę nie wiem w jakiej kondycji jest polska piosenka rozrywkowa. Gdzie i w jakim kierunku podąża. I nie wiedzą chyba tego również sami organizatorzy wpuszczeni w ślepy kanał, z którego jak już wyżej wspomniałem sami nie nie widzą wyjścia. Tak więc Ewelinko, znasz już teraz  moją odpowiedź na postawione przez Ciebie pytanie.

Na osłodę, tuż potem, sięgnąłem sobie po płytę wykonawcy, który zawsze będzie kojarzył mi się z opolskim Festiwalem. Przez lata swej kariery uwielbiany przez jednych, nienawidzony przez drugich. Artysta niepokorny, zawsze chodzący swoimi drogami. Bez wątpienia osobowość wybitna pod każdym względem. CZESŁAW NIEMEN. I jego płyta „Strange Is This World”.

Czesław Niemen - "Strange Is This World" (1972)
Czesław Niemen – „Strange Is This World” (1972)
Czesław Niemen - "Strange Is This World" -tył okładki
Czesław Niemen – „Strange Is This World” -tył okładki

Dlaczego akurat sięgnąłem po tę płytę? Może z przekory. Może z potrzeby posłuchania czegoś niekomercyjnego. A może dlatego, że po prostu dawno jej już nie słuchałem.

To była pierwsza z dwóch płyt nagrana dla amerykańskiej wytwórni CBS (europejski oddział Columbia Records). Zaśpiewana po angielsku i nagrana z „freejazzowym prorokiem” –   kontrabasistą Helmutem Nadolskim, oraz z Józefem Skrzekiem, Apostolisem Anthimosem i Jerzym Piotrowskim, a więc z muzykami, którzy wkrótce potem powołają do życia zespół SBB. Płyta nie jest łatwa w odbiorze. Powiem więcej – jest trudna nawet jak na dzisiejsze standardy, wymagająca dużego skupienia. To był początek najbardziej awangardowego okresu twórczości NIEMENA. Ten w pełni progresywny album zawierał cztery (w tym dwie dłuższe) kompozycje z  rozbudowaną wersją utworu „Dziwny jest ten świat„. Wersją mogącą szokować lub fascynować. „Starałem się wprowadzić coś nowego, oryginalnego do rocka” – komentował artysta to, co przytrafiło  mu się w tym okresie. I udało się. Albowiem album „Strange Is This World” to zapis niemalże rewolucji muzycznej. I kolejny dowód, że NIEMEN wspiął się na tej płycie na wyżyny zarezerwowane tylko dla najwybitniejszych Artystów. I z tych wyżyn nigdy już nie zszedł o czym wszyscy dobrze wiemy i pamiętamy.

RADIO GA GA

Odkąd sięgam pamięcią, w moim rodzinnym domu zawsze było obecne radio. Malutkie, średniej wielkości lub bardzo duże. Jako 5-cio latek chodziłem do sąsiadów obejrzeć dobranockę: „Jacka i Agatkę”, „Misia z okienka”, „Przygody gąski Balbinki”… Bajki nadawane  na „żywo”. Myszka Miki i Kaczor Donald były wówczas absolutnie poza zasięgiem naszej początkującej telewizji. Po jej obejrzeniu wracałem do siebie, a tu zawsze grało radio. Z podświetloną skalą, z fascynującym „magicznym” zielonym, lub czerwonym oczkiem. I głosy dochodzące z tego niezwykłego pudełka. Jakieś radiowe słuchowiska. Jedne rozrywkowe, zabawne inne poważne. I oczywiście  muzyka. Na tym etapie wiekowym nie rozróżniałem gatunków i wykonawców. To przyszło dużo później. To pobudzało moją wyobraźnię. Wyobraźnię małego dziecka, które zafascynowało się wynalazkiem pana Marconiego na całe życie.

Dyskutować o wyższości radia nad telewizją to jak prowadzić dyskusję o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia. Faktem jest, że do dziś przedkładam radio nad telewizję. Nawet wejście do kuchni na kilkanaście dosłownie sekund sprowadza się do tego , że najpierw włączam radio, biorę z szuflady (powiedzmy) łyżeczkę, gaszę odbiornik i wychodzę. I cieszę się ogromnie, że mój wnuczek Adaś od urodzenia ma większy kontakt z radiem niż z telewizją! Wdzięczny jestem jego rodzicom, Ewelinie i Pawłowi, że nie „karmią” go bajkami z licznych kanałów TV, jak to obserwuję u innych. „A wiesz, włączę małemu/małej baję i mam spokój na kilka godzin”. To jakiś horror! Ponadto znajdują oboje czas na czytanie małemu książeczek. To zaprocentuje za kilka lat. Jestem tego pewien! Jak powiedział jeden z mądrych psychologów dziecięcych: „Pierwsze trzy lata dziecka są ważniejsze w jego życiu niż kolejne trzynaście”. Pozwólmy więc dzieciom rozwijać ich wspaniałą wyobraźnię.

Radio towarzyszyło i towarzyszy mi zawsze i wszędzie. W każdym momencie życia. W 1984 roku mój ukochany Roger Waters po rozstaniu się z Pink Floyd wydał płytę, którą zatytułował  „Radio K.A.O.S„.  Płytę, będącą rodzajem przypowieści o czasach w jakich przyszło nam wówczas żyć. Był to głos przestrogi dla świata pędzącego ku zagładzie nuklearnej i to nie bezpośrednio od wielkich mocarstw, ale od przypadkowego geniusza, który mógł spowodować globalny kataklizm o nieodwracalnych dla świata skutkach.

ROGER WATERS - "Radio K.A.O.S." (1984)
ROGER WATERS – „Radio K.A.O.S.” (1984)

Kiedy pojawiły się pierwsze radia tranzystorowe zasilane bateriami, marzyłem o takim. I zazdrościłem tym, którzy dumnie afiszowali się chodząc z nimi po ulicach z wysuniętymi na maksa antenami teleskopowymi. Po kilku latach taki widok był już synonimem złego gustu, „obciachu” i „totalnej wiochy”, stając się poletkiem kpin i dowcipów dla wszelkiej maści  kabareciarzy w naszym kraju. Radioodbiorniki z ulic trafiły z powrotem pod domowe dachy.

Kiedyś rodzice pozwolili mi nocować w domu mojego kolegi z podwórka. Dla mnie, wówczas 10-cio latka, było to niezwykłe doświadczenie życiowe – spanie poza domem! Po prostu czad! Bawiliśmy się do późnych godzin. A że jego dużo starsza siostra, która robiła za naszą opiekunkę, chciała pójść na dyskotekę ze swym chłopakiem, obiecała nam, że jeśli szybko położymy się do łóżek, to pozwoli nam posłuchać swojego radia tranzystorowego. Wówczas nie rozstawała się z nim na krok i nie pozwalała nikomu go dotykać. Myślała, naiwna, że leżąc z radiem przy uchu szybko zaśniemy. A my natknęliśmy się na „Radio Luxemburg” i na rock’n’rolla. Do rana oka nie zmrużyliśmy, na dodatek, ku rozpaczy siostry, wyczerpaliśmy baterie do cna. Całą niedzielę przepłakała, bo te można było kupić dopiero w poniedziałek. Tak to,  po raz pierwszy zetknęliśmy się z „nową” niezwykłą muzyką. Notabene kolega ów zafascynowany rock’n’rollem został kilka lat później perkusistą rockowej kapeli.

Był listopad 1983 roku. Piotr Kaczkowski dzwoni z  Londynu, z budki telefonicznej, do radiowe „Trójki”. Podekscytowany, z tejże budki, prezentuje nam, słuchaczom,  z dyktafonu na „żywo” fragment nowego „ciepłego” jeszcze utworu grupy QUEEN. „To wkrótce będzie przebój, a państwo słyszycie go po raz pierwszy . Nikt na świecie jeszcze tego nie nadawał”. Utwór nazywał się „Radio Ga Ga„.

QUEEN - "Radio Ga Ga" (1984)
QUEEN – „Radio Ga Ga” (1984)

Oficjalnie wydany na singlu 23 stycznia 1984 roku na „Trójkowej”  liście przebojów już 4 lutego dotarł do pozycji pierwszej. W sumie spędził na niej 13 tygodni. A podczas koncertu LIVE AID 13 lipca 1985 był jednym z pięciu utworów, który zespół wykonał wówczas na scenie tego dnia. I chociaż nie ma już z nami Freddiego, to „Radio Ga Ga” w wykonaniu Queen wciąż krąży na radiowych falach całego świata.

Nie tak dawno,  parę lat temu, kupując  nowy telefon komórkowy, sprzedawca spytał mnie jakie mam preferencje, jaki model mnie interesuje. Ku jego rozbawieniu usłyszał ode mnie: „Taki abym mógł z niego dzwonić. I słuchać radia”. Bo radio towarzyszy mi przez całe życie. I tak już pewnie zostanie!

MORRICONE, GABRIEL i MOZART na Święta Wielkanocne

Są płyty, które na przestrzeni roku kalendarzowego słucham zazwyczaj w określonych dniach: Dzień Św. Walentego, pierwszy dzień wiosny, Święto Zmarłych, czy przy takich okazjach jak okres wielkanocny. Każde z tych dni są na swój sposób wyjątkowe i każde mają swą oprawę muzyczną więc celebruję je odpowiednią muzyką. Takie moje prywatne „widzimisie”, a może raczej muzyczne katharsis. O każdym z tych szczególnych dni mógłbym napisać dużo, ale skoro Wielkanoc za pasem, więc muzycznie ograniczę się do tego okresu.

Historia muzyki rockowej już dawno uhonorowała to Święto, by wspomnieć tu choćby rock operę „Jesus Christ Superstar”, a wyższość  Ducha na Śmiercią była, jest i będzie inspiracją dla kompozytorów i muzyków. Z wielu płyt, które idealnie pasują do nastroju Wielkiego Tygodnia wybrałem trzy, z czego dwie to dźwiękowe ścieżki filmowe.

Ennio Morricone to włoski kompozytor, który tworzył urokliwą muzykę filmową z czego największy rozgłos przyniosła mu ta z filmu „Once Upon A Time In The West” (Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) Sergio Leone z 1968 roku. Ten spaghetti western uznany został przez niektórych krytyków za parodię klasycznych amerykańskich westernów. Inni za szczytowe osiągnięcie gatunku…

Film „The Mission” („Misja”) w reżyserii Rolanda Joffe’a parodią gatunku na szczęście nie jest. Na ten film do kina chodziłem kilka dni pod rząd, zafascynowany pięknymi zdjęciami, fabułą, a przede wszystkim ze względu na niesamowitą, fenomenalną muzyką! Sam obraz, tragiczny w swej wymowie, jest mimo wszystko opowieścią optymistyczną, bo dotyka tak ważnych problemów życia człowieka jak przyjaźń, miłość, przebaczenie, wiara, nadzieja. Taka jest też i muzyka Morricone. Z jednej strony optymistyczna, żyjąca w zgodzie i w harmonii z naturą, z człowiekiem („On Earth As It In Heaven”, „Falls”, „Gabrliel’s Oboe”), z drugiej zaś katastroficzna, nieziemska, a jednocześnie uduchowiona, wzniosła, dająca Nadzieję, Wiarę, odwołująca się do pieśni kościelnych („Ave Maria Guarami”, „The Mission”, „Te Deum Guarami”, „Miserere”). Gwarantuję, że po wysłuchaniu „Ave Maria Guarami” (pieśń śpiewają nawróceni przez księży półnadzy Indianie idący w obronie tytułowej misji jezuickiej na pewną rzeź) wrażliwy słuchacz padnie na kolana całkowicie skruszony. Ten muzyczny fragment (jak i wiele innych z tej płyty) często przewija się w Wielkim Tygodniu prawie we wszystkich stacjach radiowych świata…

Ennio Morricone - "The Mission"
Ennio Morricone – „The Mission”

Temat następnego filmu już sam w sobie był tak niebezpieczny, że podczas światowej premiery w katolickiej Hiszpanii wybuchły zamieszki na tle religijnym, zaś we Włoszech podpalano kina, w których odbywały się jego projekcje. Obraz znakomitego reżysera Martina Scorsese „The Last Temptation Of Christ” („Ostatnie kuszenie Chrystusa”) zrealizowany na podstawie książki  Mikisa Kazantzakisa, który u bigotów wywołał taką burzę emocji (w Polsce film osiągalny tylko w wersji kasetowej na DVD) przyniósł niezwykłą muzykę autorstwa Petera Gabriela wydaną na płycie „Passion„.

Peter Gabriel - "Passion"
Peter Gabriel – „Passion”

Płytę po raz pierwszy usłyszałem latem 1988 roku i poczułem, że Gabriel rzucił muzyczny pomost pomiędzy XX a  XXI wiek, tak bardzo wtedy dla mnie odległy. Artysta dokonał coś, czego nie udało się wcześniej nikomu – otworzył nową drogę do muzycznych inspiracji innym wykonawcom, choćby  Suns Of Arqa, czy Dead Can Dance. Powiązał europejską muzyczną dyscyplinę („Of These Hope – Reprise”, „Bread And Wine”) z egzotycznymi arabskimi klimatami i brzmieniowymi rozwiązaniami. Wyszedł z tego fascynujący świat muzyczny z pulsującym gorącym rytmem pustyni („The Feeling Begins”, „Of These Hope”, „A Different Dump”) połączony z mrokami historii („In Doubt”, „Passion”). Pierwiastek ludzki łączy się z pierwiastkiem boskim („Stigmata”, „With The Love – Choir”).

Praca nad tym albumem zajęła Gabrielowi bardzo dużo czasu. Przesłuchał setki płyt z ludową muzyką Bliskiego Wschodu, zaprosił do współpracy jej wielu twórców. Nawet gdy film wszedł już na ekrany, wciąż doskonalił nagrania. Jak stwierdził w jednym z późniejszych wywiadów ten album stał się dla niego poszukiwaniem Prawdziwej Muzyki. Jak się okazało- poszukiwaniem zwycięskim!

Wolfgang Amadeusz Mozart, jako artysta, jako muzyk, wydaje się istotą nie z tego świata, zaś cała jego twórczość zdaje się być jak czysta formalnie skończona boska doskonałość! Ten „…subtelny geniusz światła i miłości muzyki” – jak nazwał go Ryszard Wagner, wydawać by się nam mógł jako postać mityczna, wyidealizowana, szczególnie patrząc poprzez pryzmat XIX-wiecznego romantyzmu. Na szczęście posiadamy o nim dokładne (niekiedy wręcz intymne) wiadomości, z których wyłania się obraz człowieka z krwi i kości, skory do żartów, figlów, psot, będący jednocześnie przenikliwym, bezlitosnym obserwatorem i sędzią ludzkiej natury. Jednak ten boski pierwiastek jest w Mozarcie tak czysty (zarówno w największym, duchowym znaczeniu, jak i w zwykłym ludzkim sensie), że jest coś z prawdy w stwierdzeniu, iż był on tylko gościem na tej Ziemi.

Requiem” to ostatnie dzieło Mozarta, którego ukończeniu przeszkodziła śmierć i było pracą na zamówienie. Nawiasem mówiąc artysta nawet nie znał osoby zamawiającego. W lipcu przybył posłaniec z listem zlecającym kompozytorowi napisanie mszy żałobnej. Mistrz pracował w tym czasie nad „Czarodziejskim fletem” i choć propozycja była interesująca, nie od razu przystąpił do jej komponowania. Zmagał się już ze swą chorobą. Podejmowanie prób w celu ustalenia nazwiska zamawiającego posłaniec określił jako „niemożliwe i bezcelowe”. Mozart otrzymał z góry honorarium, w takiej wysokości, jakiej zażądał. Dziś już wiemy, że zamawiającym był hrabia Franciszek Walsegg zu Stuppach, kiepski muzyk-amator, który kupował u innych kompozycje i wystawiał je jako… swoje. Hrabia kilka lat wcześniej stracił żonę, a pamięć o niej chciał uczcić podniosłym „Requiem”.

W. A. Mozart - "Requiem"
W. A. Mozart – „Requiem”

Ostatnie dzieło zazwyczaj rozpatrywane jest jako swego rodzaju testament artystyczny, wokół którego krystalizują się wszelkiego rodzaju skojarzenia. W przypadku „Requiem” rzecz nie jest tak klarowna i oczywista. Mozart naszkicował 40 stron partytury. Ukończył w całości „Requiem aeternam” i „Kyrie”, zaś osiem części – od „Dies irae” aż do „Hostias” – rozpisał na głosy wokalne, bas i sugestie dotyczące instrumentacji. Prowadził swoisty wyścig z czasem podświadomie czując, że pisze ten utwór na własną śmierć. I z takim przekonaniem zmarł… Powstałe luki „pozalepiali” i dzieło dokończyli Joseph Eybler, oraz uczeń i przyjaciel rodziny Franz  Xaver Sussmayr, których wynajęła wdowa po Wolfgangu, piękna Konstancja, w obawie, że osoba zamawiająca „Requiem” gotowa zażądać zwrotu zapłaconego już honorarium. Oszustwo to Konstancja podtrzymywała bardzo długo, a kiedy strapiony wyrzutami sumienia Sussmayr przyznał się do niego w 1800 roku nikt przez cały XIX wiek nie przyjmował tego do wiadomości.

Zajmijmy się w końcu dziełem w którym „…już od pierwszego taktu „Requiem aeternam” znamy dokładne intencje Mozarta i jego postawę wobec śmierci. Nie jest to już postawa bez reszty zgodna z duchem Kościoła. Czy to nie uderzające, że dominują tu dwie pary drewnianych instrumentów dętych – rożków basetowych i fagotów – a instrumentom smyczkowym przypada niemal tylko rola towarzysząca? Przy słowach „Exaudi orationem meam” poszarpana figura w akompaniamencie orkiestrowym zdaje się symbolizować raczej bunt niż prośbę” (cytat z książki A. Einstein „Mozart” PWM 1975).

Po wzniosłym chóralnym „Dies irae” – wspaniałym, bo jednocześnie dramatycznym i sakralnym – następuje „Tuba mirum”, gdzie tekst rozdzielony jest między solistów, a niebiański solowy puzon obwieszcza przerażający moment Sądu Ostatecznego. Następne części : „Rex fremendae”, „Rocordare”, „Confutatis”, „Lacrimosa” – należą do najkunsztowniejszych, najczystszych, najbardziej porywających rzeczy jakie Mozart kiedykolwiek napisał. Szczególnie posępne i straszne crescendo „Lacrimosy” podcina nogi, a po plecach przebiegają ciarki. Schizofreników i paranoików przestrzegam przed jej słuchaniem w całkowitej ciemności i w samotności!

Kos, Walenty i motyle

Od kilku dni co rano budzi mnie kos. Taka dużo większa odmiana wróbelka. I choć natura nie dała mu kolorowych piórek, to obdarzyła go  niezwykłym darem – darem śpiewania, a właściwie gwizdania. Jest on w tym mistrzem. Fantastycznym mistrzem. Skoro jego głos przebił się przez mury mojej sypialni to pomyślałem sobie: „Teraz to już na pewno przyszła wiosna”.

Kos
Kos

Dla wielu z nas ta pora roku zaczyna się 20 (lub 21) marca, bo tak wychodzi z kalendarza astronomicznego. Dla innych zaczyna się ona z chwilą pojawienia się pierwszej jaskółki, czy innego bociana. Jest zwiastunem budzenia się nowego życia, początkiem nowego świata. Także i rynek muzyczny odradza się z zimowej drzemki, czego dowodem pojawiające się niczym wczesne nowalijki, płytowe wiosenne nowości. Ale dla mnie muzyczna wiosna zaczyna się za każdym razem dokładnie 14 lutego. Wiem, wiem! „To jeszcze zima” – ktoś krzyknie. No cóż, za oknem pewnie tak, ale w moich głośnikach już niekoniecznie…

Dziś dzień 14 lutego przede wszystkim kojarzy się z sympatycznymi „walentynkami”, które dotarły do nas kilka lat temu z zachodniej Europy i na dobre wpisały się w nasz rodzimy kalendarz. A tak przy okazji: czy wszyscy znamy tę piękną legendę walentynkową? Otóż w III wieku naszej ery w Cesarstwie Rzymskim żył biskup Walenty, który wbrew zakazom ówczesnego  cesarza, Klaudiusza II Gockiego, dawał śluby legionistom. Wg cesarskiego dekretu młodzi żołnierze w wieku 18-37 lat nie mogli wchodzić w związki małżeńskie, gdyż jak uważał cesarz, najlepszymi żołnierzami są ci niemający rodzin. Biskup Walenty za złamanie tego prawa został wtrącony do więzienia, gdzie zakochał się w niewidomej córce swego strażnika. I jak mówi dalej legenda, narzeczona pod wpływem tej miłości odzyskała wzrok. Gdy dowiedział się o tym cesarz, kazał zabić duchownego. W przeddzień egzekucji Walenty napisał list do swej ukochanej, który podpisał „Od Twojego Walentego”. Egzekucję wykonano 14 lutego 269r. Tyle legenda.

14 lutego obchodzi także swe urodziny Piotr Kaczkowski – legenda radiowego mikrofonu, któremu całe pokolenia zawdzięczają muzyczną edukację w czasach gdy nie było komputerów i internetu, a najlepiej sprzedawanymi płytami w kraju nad Wisłą były te wydawane przez Państwowe Zespoły Ludowe Pieśni i Tańca „Mazowsze” i „Śląsk”. I właśnie od Pana Piotrusia wszystko się zaczęło. Przez kilka kolejnych lat prezentował na antenie „Trójki” w tym dniu płytę zespołu Colosseum „Valentyne Suite” a w zasadzie puszczał w eter tytułową suitę. Ten album to niewątpliwie jedna z absolutnie najważniejszych rzeczy wydanych w 1969 roku. Zachwyca mnie ona tym kapitalnym połączeniem jazzowej improwizacji, klasycznej podniosłości i rockowej mocy. Sama suita nie jest jakaś potwornie trudna, choć  wymaga odrobiny skupienia. Dziś nie wyobrażam sobie, aby tego dnia nie wybrzmiała u mnie w domu i ta płyta, i ta kompozycja. Tak jak Wigilia nie może się odbyć bez „Silent Night”. Ot, tradycja.

Colosseum - "Valentyne Suite" 1969
Colosseum – „Valentyne Suite” 1969

Tradycją jest także to, że w pierwszy dzień wiosny zawsze słucham, skryte pod tymi kolorowymi motylami z okładki, dźwięki z płyty „The Colour Of Spring” grupy TALK TALK.

TALK TALK - "The Colour Of Spring" 1986
TALK TALK – „The Colour Of Spring” 1986

Był to ich trzeci w dyskografii album wydany w 1986 roku, usadowiony pomiędzy przebojowym The Party’s Over”  a minimalistycznym The Spirit Of Eden„. Tak jak wiosna jest między zimą i latem. Moim zdaniem to najlepszy album w całej ich karierze. Bowiem nie ma on słabych punktów. Oprócz tej krótkiej pory przedwiośnia nie słucham tej płyty wcale. Mogę powiedzieć, że to taki dla mnie „sezonowy” album. Nie pasuje do jesiennych deszczowych dni. Nie pasuje do białego puchu za oknem. Nawet latem ciężko się do niego zabrać. Tylko i wyłącznie wiosna. I to nie tylko przez tytuł…

Ładne, skoczne piosenki przeplatają się z cichymi kompozycjami i pełnym emocji śpiewem Marka Hollisa. Niezależnie od tego, czy muzykom chodzi o rytm, czy ciszę, siłą TALK TALK okazują się być małe, trudne do usłyszenia dźwięki, jedno ukłucie gitary, albo jeden jedyny akord na fortepianie. Jedna sekunda, która wbije się w pamięć  jak dobry, dwugodzinny film. Jeden z pozoru przypadkowy dźwięk. Jedna chwila… Płyta jest tak znakomita, że nie jestem w stanie wyróżnić  jakikolwiek pojedynczy utwór. Wybiórczo więc powiem, że np.”April 5th” to wyciszony, minimalistyczny i nostalgiczny utwór, w którym poczucie czasu nie istnieje; absolutnie rewelacyjny i „przebojowy” z brawurową partią harmonijki i z rozpaczliwym wokalem Hollisa jest „Living In Another World„; słodko-gorzki „Time It’s Time” śmiało może kandydować do najlepszych kompozycji w całej historii zespołu. Prawdziwa perełka! I tak dalej i tak dalej… Motyle w brzuchu. Takie jak te z okładki.

Wiosna nadchodzi i już chce się ściągnąć z siebie ciepłe kurtki i czapki. Zobaczyć pierwsze liście na drzewach, zanurzyć się w ciepłych  promieniach słońca. Pokazać małemu Adasiowi jak z ziemi ku słońcu przebijają się pierwsze kwiatki, jak gałązki wierzby pokrywają się puszystymi kotkami. Wiosna. I wszystko budzi się do życia.

Mnie ze snu budzi poranny gwizd kosa, który upatrzył sobie drzewo tuż obok sypialnianego okna. Jego gwiżdżący śpiewny głos przebijający się przez mur dociera nawet pod zaciągniętą po uszy kołdrę. Ptasie trele to też muzyka. Piękna muzyka. Tylko dlaczego o czwartej nad ranem..?

TICKET TO RIDE. Wyprawa po płyty

To były czasy, gdy rynkiem muzycznym rządziły płyty analogowe, zaś pojęcie „płyta kompaktowa” nie istniało. Dinozaury na Ziemi wyginęły miliony lat temu, a komputery osobiste, smartfony i inne bajery techniki cyfrowej jeszcze się nie narodziły.

Jeden z moich znajomych, który jeździł regularnie do Łodzi i Warszawy na giełdy płytowe zaproponował mi wspólny wyjazd do stolicy. „Zobaczysz jak to wygląda, poznasz zbieraczy i sprzedawców. Na pewno coś kupisz”.

Długo nie zastanawiałem się. Zaopatrzony w bilet PKP w jedną stronę i gotówkę (coś około 75% mojej miesięcznej pensji) ruszyliśmy do płytowego Eldorado.

Pociąg do Warszawy był niemiłosiernie przepełniony. Wiadomo, środek wakacji. Całą drogę przejechaliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce w wagonowym korytarzu. Duszno jak przy rozgrzanym piecu kaflowym. Rozdzieleni kilkoma osobami dzielimy się ponad ich głowami kanapkami wziętymi z domu. On podaje mi przez kilka rąk butelkę z wodą. Gdy ta dociera do mnie, jest już pusta. Po drodze została opróżniona przez współpasażerów. W głowie gdzieś kołacze mi się piosenka którą śpiewał Wiesław Gołas: „W Polskę idziemy drodzy panowie, w Polskę idziemy…”

Około południa stadion warszawskiej „Skry” wypełniony tysięcznym tłumem i różnymi stoiskami, w tym sektor ze skarbami na winylowych płytach! Żar leje się z nieba; dostrzegam gdzieś w oddali dwa ustawione obok siebie saturatory, ale widok stumetrowej kolejki po szklankę gazowanej wody z sokiem zniechęca mnie mimo, iż w ustach sucho i w gardle drapie.

Kolega kieruje się w stronę znanych sobie sprzedawców płyt. Innych omija. Zdarzają się bowiem i nieuczciwi handlarze, którzy do „oryginalnych” okładek płyt (np. Black Sabbath) wkładali płyty polskich wykonawców (Tercet Egzotyczny, czy zespół Mazowsze), naklejali jakąś naklejkę w języku angielskim tak, aby nie można było samej płyty wyjąć z kopert i jako tzw. „pieczątki” sprzedawali za niezłą kasę!

Dostaję oczopląsu. Mam tu, jak na palecie, przegląd tego wszystkiego, czego w domu słucham z radia i taśm magnetofonowych. Oryginalne winyle Beatlesów, Stonesów, Presleya, King Crimson, Cream, Deep Purple… Pytam o Pink Floyd. „Mam, ale w osobnej walizie. Pokazać?” Są! Oryginalne, zapieczętowane fabrycznie folią. Drogie. Bardzo drogie! Pytam jeszcze o Budgie, zespół, który wylansował w radiowej „Trójce” Piotr Kaczkowski, stając się – o dziwo – bardziej popularny w Polsce, niż w rodzinnej Walii. Pokazuje mi pożądaną przez wszystkich fanów w naszym kraju trzecią ich płytę, „Never Turn Your Back On A Friend”. Oczy mi się śmieją, ale szczęka mi opada, gdy podaje cenę. Prawie dwie moje miesięczne pensje. Jetem załamany. „Płyty Budgie są najdroższe. Nawet te otwarte” – podpowiada mi z boku kolega.

Never Turn Your Back On A Friend
Budgie – „Never Turn Your Back On A Friend”

Czas ucieka, nie mogę się zdecydować co wybrać. Mój towarzysz kupił już sześć krążków i zaczyna mnie lekko poganiać. W końcu mam na oku wypatrzone dwie pozycje: Dire Straits „Communique” i progresywny UK z koncertówką „Night After Night”, ale znając swój budżet mogę pozwolić sobie tylko na jedną z nich. W końcu decyduję się na UK wówczas nie przeczuwając, że za kilka lat ten  amerykański egzemplarz z białym labelem na winylu będzie wielką gratką dla kolekcjonerów. To był strzał w dziesiątkę!

UK - "Night After Night"
UK – „Night After Night”

Wychodząc z giełdy zaczepiło nas dwóch kolesi. Mają do sprzedania płytę psychodelicznej grupy Odyssey i chcą za nią tyle, aby starczyło im na bilet powrotny do Sochaczewa. Okładka bardziej pasowała do kolorowego disco niż do psychodelii, ale wziąłem ją od nich, tym samym definitywnie pozbawiając się obiadu.

Odyssey - "Hollywood Party Tonight"
Odyssey – „Hollywood Party Tonight”

Po powrocie do domu płyta  „Hollywood Party Tonight” Odyssey okazała się (jak dla mnie) koszmarnym, dyskotekowo – funkowym gniotem. No cóż, zapłaciłem pierwsze frycowe i choć pozbyłem się jej bardzo szybko, to do dziś stoi mi ona kością w gardle.

A tak na marginesie, w USA faktycznie działała grupa o tej samej nazwie. Ich płyta „Setting Forth” jest jedną z najrzadszych, psychodelicznych płyt ze Stanów Zjednoczonych wydana w ilości … 100 egzemplarzy i zawierała kapitalne granie w tym gatunku z organami w klimacie Vanilla Fudge, czy Iron Butterfly. Ale to odkopałem dużo, dużo później.

Minęło kilka lat. Świat, a ja z nim, oszalał na punkcie cyfrowego zapisu dźwiękowego na płytach CD. Żadne szumy, żadne trzaski nie przeszkadzały już w słuchaniu muzyki.

Republika Federalna Niemiec otworzyła dla nas granice z Berlinem Zachodnim. Zaczął się polski najazd na sklepy w tym mieście. Takiego boomu mieszkańcy stolicy zjednoczonych obecnie Niemiec nigdy dotąd, ani później nie mieli.

Uzbieraliśmy z Jolą trochę waluty niemieckiej i wybraliśmy się PKS-em do tej pięknej metropolii. W autobusie porady „starych” podróżników, co opłaca kupować się tam i sprzedać z zyskiem tu. My, nastawieni na zakupy tylko dla siebie, grzecznie słuchamy i potakujemy. Ja mam dodatkowe, „wolne” 20 marek na kupno płyt. Nie wiem jeszcze jakich. Zdecyduję na miejscu.

Pominę, jak wyglądało zachowanie i obleganie wielkiego supermarketu przez naszych rodaków. O dziwo, obsługa w sklepie była życzliwa, miła, uśmiechnięta, a towary, które błyskawicznie znikały z półek i lądowały w wózkach klientów, jeszcze szybciej były dostawiane z powrotem na to samo miejsce.

Ta część Berlina, w której byliśmy zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Dużo zieleni, kwiatów, kolorowe elewacje budynków. Niemiecki porządek. Korzystam z toalety publicznej i jestem w szoku. Sterylnie czysto, pachnąco, z kolorowym papierem toaletowym i lawendowym mydłem w płynie. Żadnej opłaty, żadnej obsługi. Instytucja „babci klozetowej” w tej części Europy  chyba nieznana.

Mam namiary na „Word Of Music” – sklep muzyczny z największym wyborem płyt w Niemczech. To kilka ulic od postoju naszego autobusu. Zakupy w luku bagażowym, do odjazdu około dwóch godzin. Kierowca, pan Franciszek, zapowiedział, że nie czeka na żadnych spóźnialskich. O wyznaczonej godzinie wracamy do Polski, a kto nie zdąży jego sprawa.

Jola zostaje w autobusie  a ja pędzę do WOM-u.

Odnajduję piękny, oszklony budynek. Mekka mojej podróży. Wchodzę do środka i … szok! Zamroczyło mnie totalnie!  Ogromna przestrzeń, pod ścianami regały z płytami podzielonymi na gatunki muzyczne: klasyka, opera, jazz, blues, folk, dance, world music… Robi mi się gorąco, krew pulsuje w skroniach, po karku czuję przesuwające się krople potu. Ktoś z obsługi podchodzi do mnie i o coś mnie pyta. Oprócz słowa „danke” nie znam niczego po niemiecku, ale i tego nie potrafię w tym momencie powiedzieć. Uśmiecham się tylko (choć może mi się tak wydaje) i kiwam ręką, że dam sobie radę. Wciąż się rozglądam. Płyty, plakaty, koszulki, książki i różne gadżety. Wciąż stoję zszokowany i jak zamurowany. Na środku olbrzymi stół i napis: rock, hard rock, progressive i nogi mi się uginają. Przegródka z napisem Jimi Hendrix, a w niej kilkanaście płyt; tytuły, które widzę po raz pierwszy w życiu. Ciśnienie mi rośnie, czuję to, wychodzę więc na zewnątrz by ochłonąć. Nie pamiętam ile tam siedziałem, ale pamiętam pustkę w głowie. Miałem poukładane w myślach, co chciałbym kupić, ale teraz zapomniałem totalnie wszystkiego. Kompletne pustka!

Patrzę na zegarek. Niemożliwe! Do odjazdu autobusu pół godziny. Szok mija powoli i decyzja: nie wracam do sklepu. Nie przywiozę ze sobą stąd żadnej płyty. Wracam do autobusu.

Skracam sobie drogę i po chwili wiem, że zabłądziłem. Nie ta ulica, nie ten kierunek. Panika! Bez znajomości języka, bez paszportu, który został w autobusie, z dwudziestoma markami w kieszeni, co ja tu zrobię jak nie dotrę na czas do swoich? Nie wyszedł mi ten skrót na dobre. Zaczynam kombinować i intensywnie myśleć. Gdzieś obok idzie obładowana zakupami para i słyszę: „Dawaj ku…a Danka szybciej, bo nam autobus spie…li”. Rany, nasi tu są! Lecę w ich kierunku i po chwili jestem na ulicy, gdzie stoi nasz autobus. Dobiegam na pięć minut przed jego odjazdem. W oczach Joli widzę wszystko: strach i troskę. I po chwili krótkie „I co?”. Pokręciłem tylko przecząco głową. „Trudno. Następnym razem pójdziemy tam razem i na pewno coś kupimy”. O ile będzie następny raz – pomyślałem.

A jednak! Miesiąc później przywiozłem z Berlina „trójkę” Budgie. I wówczas przypomniała mi się moja pierwsza wyprawa na giełdę płytową do Warszawy, gdzie w tamtym czasie ten sam tytuł był dla mnie cenowo nieosiągalny. Koło się zamknęło…

Bo potęga muzyki jest wielka.

Uwielbiam ten moment, kiedy po tygodniu wytężonej pracy, w piątkowy wieczór rozsiadam się wygodnie na kanapie, na stoliku stoi świeżo zaparzona kawa, która intensywnym aromatem pobudza i podrażnia nozdrza, a z głośników sączy się muzyka. Rozpoczynam weekend. Cicho, spokojnie i przytulnie. Nawet myśli w głowie przewijają się jak w zwolnionym filmie… Adaś wdrapał mi się na kolana i czeka na kolejną opowieść.

Pamiętasz kochany, jak ostatnio opowiadałem ci o zbuntowanym Johnie, ślicznym Paulu, zabawnym Ringo i „dzieciaku” Georgu? O ich pasji do muzyki, o przyjaźni, o ponurym mieście portowym i truskawkowych polach? O tym, jak młodziutki George chodził za starszym Johnem i prosił go, aby mógł z nimi grać w zespole? Jak padając ze zmęczenia grali co noc do tańca w obskurnym klubie w Hamburgu nie dojadając i nie wysypiając się dostatecznie? I o tym, jaką radość dali światu swoimi piosenkami? Pamiętasz? Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

The Beatles
The Beatles

Gdy ci czterej chłopcy byli już trochę starsi, po drugiej stronie oceanu, w Ameryce, mieszkał pewien farmer o imieniu Max. Pewnego dnia przyszli do niego ubrani na kolorowo ludzie z długimi włosami (nie, nie byli to Indianie mój wnusiu!) i z uśmiechem poprosili go, by na kilka dni oddał im swoje ogromne pole, aby zrobić na nim wielki piknik. Powiedzieli, że będzie to festiwal muzyczny.

A lato tego roku było bardzo gorące. Na Festiwal zaczęły przybywać wielkie tłumy ludzi. Niektórzy przyjechali z bardzo daleka całymi rodzinami. Tak wielu ich przybyło, że ogromna farma jakby skurczyła się do małego poletka. Drogi były zablokowane na setki kilometrów, aż policyjne helikoptery musiały z góry kontrolować ruch drogowy. Samoloty zaś zrzucały paczki z żywnością, gdyż zabrakło jej we wszystkich pobliskich i tych dalej położonych sklepach.

Woodstock 1969
Woodstock 1969

Na farmie Maxa grały zespoły, ludzie świętowali, bawili się i byli szczęśliwi. To był ich protest przeciwko wojnie, która toczyła się w dalekim, malutkim kraju w Azji, w Wietnamie, gdzie posyłano do boju amerykańskich żołnierzy. Poprzez muzykę ci wszyscy ludzie nieśli światu przesłanie miłości i pokoju. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

Woodstock 1969
Woodstock 1969

Na koniec tego spotkania wyszedł na scenę pan z gitarą (nie, nie z taką jak wujka Mateusza, ale podobną) i zagrał najważniejszy dla wszystkich utwór: hymn Stanów Zjednoczonych. Ale ten hymn nie był uroczysty i patetyczny. Tam był ból, tragedia i odgłosy wojny. Nikt nigdy tak go nie grał, ani wcześniej, ani później. Wszyscy słuchali go ze wzruszeniem i łzami w oczach. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

Jimi Hendrix - Woodstock 1969
Jimi Hendrix – Woodstock 1969

Patrzę na swego wnuka, który usnął w mych ramionach. Kawa już wypita, za oknem ciemno, a z głośników sączy się cichutko muzyka.

Za tydzień wdrapiesz mi się na kolana, a ja znowu opowiem ci kolejną historyjkę. Może tym razem o małym chłopcu, Amadeuszu, który mając trzy latka nie znał alfabetu, ale już czytał i zapisywał nuty. I grał na pianinie ledwo sięgając paluszkami do klawiszy. Prawdziwy geniusz jakiego świat nie widział. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było! I tak będzie…

JOE BONAMASSA. Koncert w The NIA Academy, Birmingham, 27 sierpnia 2013 r.

Gdy 9-letni Joe Bonamassa wrócił z wakacji do szkoły, pan od angielskiego spytał dzieci jak spędziły wakacje. Młody Joe podniósł szybko rękę i podekscytowany krzyknął: „Byłem w trasie z B.B. Kingiem!”. Nauczyciel zaśmiał się, a gdy chłopiec powtórzył to raz jeszcze nazwał go kłamcą i wezwał do siebie jego ojca. Ten, zgodnie z prawdą, wszystko potwierdził. Na dodatek pokazał film nakręcony podczas jednego z występów. Nauczyciel – jak wieść niesie – stał się od tamtej pory wiernym i oddanym fanem dorosłego już dziś Joe Bonamassy. Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że ten znakomity muzyk koncertować będzie w niedalekim od nas Birmingham, decyzja była błyskawiczna. Jedziemy!

Bilety kupiliśmy z miesięcznym wyprzedzeniem; pozostała kwestia czym jedziemy do tego największego, zaraz po Londynie, miasta w Wielkiej Brytanii..?

Birmingham
Birmingham

Po przeanalizowaniu wszystkich możliwych połączeń, po przeliczeniu kosztów przejazdu wyszło, że najtaniej wyniesie nas samochód z wypożyczalni. Ola, jako jedyna z naszej czwórki mająca prawo jazdy, podjechała pod dom nowiuteńkim Peugeotem i triumfalnym okrzykiem oznajmiła: „Hurra, udało się! Przyjechałam!” Wcześniej nam tego nie mówiła, ale do tej pory nie miała okazji jeździć po Anglii samochodem, gdzie obowiązuje lewostronny ruch. To był jej pierwszy raz… Przez moment zapaliła mi się w głowie lampka kontrolna. Wypożyczalnia była oddalona od nas niecałe dwie mile. Do Birmingham jest ich osiemdziesiąt! Da radę..? Hm, nie ma rady – musi!

No nic. Kobyłka u płotu – pakujemy się do samochodu. I tu kolejna zagwozdka: nie pomyśleliśmy o nawigacji samochodowej. Co prawda auto miało je na wyposażeniu, ale za dodatkową opłatą. Mateusz robił więc za pilota naszej wycieczki i z komórką w ręku nakreślał trasę. GPS pokierował nas najkrótszą drogą. Szkopuł w tym, że zamiast wyprowadzić na autostradę, poprowadził nas poprzez lokalne, czasem bardzo wąskie drogi. Mając doskonałe humory nie przejęliśmy się tym nic a nic. Ba!  Przy okazji mogliśmy sobie pooglądać prowincjonalne angielskie pejzaże i krajobrazy, podziwiać małe, urokliwe wsie i małe miasteczka. Tego z autostrady byśmy nie zobaczyli. Do dziś Ola w naszych oczach uchodzi za bohaterkę. Chrzest przeszła znakomicie i zdała go na szóstkę! A to jedno „puknięte” lusterko mijanego samochody w wąskiej uliczce wcale się nie liczy…

Jesteśmy w końcu pod drzwiami olbrzymiej The National Indoor Arena, w skrócie nazywanej NIA Academy. Nie widać żadnego plakatu Bonamassy, żadnego baneru reklamowego! Trochę to nas dziwi. Na drzwiach wisi tylko mała karteczka z informacją, że dzisiejszy koncert  odbędzie się punktualnie o 20.00. Tylko tyle?! Pozostała niecała godzina, a tu ledwie garstka ludzi: dwadzieścia, w porywach może trzydzieści osób i to w wieku dość zaawansowanym. Co do licha –  emeryci przyszli pograć sobie w bingo? Znowu w głowie zapaliła mi się lampka kontrolna i zaczynam mieć dziwne przeczucie, że trafiliśmy nie pod ten adres…

NIA Academy
NIA Academy

Około 19.30 otwierają się wielkie szklane drzwi i zaczynają wszystkich wpuszczać do środka. Jestem pod wrażeniem jak im to sprawnie i szybko poszło. Na moment odwracam głowę i widzę za nami… tłumi. A jeszcze nie tak dawno była nas tu garstka.

W środku NIA Academy robi wrażenie! Potężna hala, w której odbywają się zawody sportowe, liczne koncerty, stąd też transmitowany był na żywo konkurs  Eurowizji. Wysokie trybuny, dach zawieszony gdzieś hen wysoko, intensywnie czerwone siedzenia. My jesteśmy na parterze, kilkanaście rzędów przed sceną, a więc blisko! Mati się krzywi widząc krzesła: „Koncert na siedząco?” Ale widok mamy przedni. Na scenie centralnie ustawiona perkusja, po bokach bateria kolumn Marshalla, po lewej stronie instrumenty klawiszowe, w tym moje ukochane Hammondy, oraz … wiekowe pianino jakby żywcem przeniesione z lat 30-tych ubiegłego wieku.

Dokładnie minuta po 20-tej na scenę wychodzi Mistrz ceremonii i bohater tego wieczoru. Punktowiec oświetla jego sylwetkę. „Schudł” – krótko stwierdziła Jola. I faktycznie wygląda bardzo szczupło, ale i elegancko w stalowym garniturze i ciemnych okularach. Siada na krześle i od razu zaczyna od akustycznego seta: krótkie intro, potem „Jelly Roll” i „Seagull”. Tak zaczyna wszystkie koncerty w Zjednoczonym Królestwie. Dopiero teraz krótkie przywitanie z publicznością i kolejne utwory. Człowiek orkiestra, niesamowita technika. Cóż on z tą gitarą nie robi? Mati, który też gra na gitarze od lat, odwraca się w moja stronę. „On jest z kosmosu!” – krzyczy mi do ucha. „Tak nie gra nikt na świecie!”

Po tej, wydawałoby się nieziemskiej akustycznej uczcie, na scenie pojawiają się pozostali muzycy, czyli jego stała sekcja rytmiczna: perkusista Tal Bergman i basista Carmine Rojas, oraz Derek Sherinian – słynny klawiszowiec moich ukochanych Dream Theater i Black Country Communion.

Joe Bonamassa
Joe Bonamassa

Perkusja i bas wbijają nas w podłogę, a dźwięk jest sterylnie czysty i selektywny. Widać profesjonalną robotę akustyków. Słychać drobne niuanse i perfekcyjnie brzmiącą gitarę Bonamassy.

Mistrz jest w wybornej formie. Jego zapowiedzi między utworami są krótkie i treściwe. Nie podejmuje dialogu z widzami, nie kokietuje ich, skupia się na swym instrumencie. Publiczność to docenia. Pamiętam moment gdy w jednym z utworów, po bardzo energetycznym i mocnym wstępie dźwięk stopniowo schodzi coraz niżej i coraz ciszej. Sączą się te delikatne nutki ze sceny jak mgła, jak dym, rozpływają się… prawie ich już nie słychać. Zahipnotyzował nas. W hali, gdzie przebywa w tym momencie kilka tysięcy ludzi zapanowała absolutna cisza! Magiczny moment, ciarki przebiegły mi przez plecy. A potem eksplozja dźwięku i zostajemy ponownie wgnieceni w fotele potężną siłą. Muzyczne tsunami! To była pierwsza ( i nie ostatnia tego wieczoru) owacja na stojąco.

Jest też niespodzianka –  w pewnym momencie na scenę nieoczekiwanie wchodzi uśmiechnięty, starszy pan z brzuszkiem, kręconymi blond włosami i gitarą w dłoni. Twarz mi znana, ale nazwisko gdzieś uciekło. Trącam Matiego w bok. „Znasz?” i w tym samym momencie słyszymy: „Panie i panowie, przywitajmy naszego gościa. Bernie Marsden!”. Boże, no tak! Legendarny brytyjski gitarzysta Wild Turkey, UFO, Whitesnake, by wymienić tylko te najbardziej znane i najpopularniejsze.

Bernie Marsden
Bernie Marsden

Grają razem na dwie gitary, prześcigając się, przekomarzając i bawiąc się jednocześnie tym występem. Porwali nas tą swoją grą. Nikt nie siedział, wszyscy stali i klaskali w rytm z uniesionymi rękami do góry. Rozgrzali nas do białości. Szkoda, że ten niezwykle sympatyczny gitarzysta, przez cały czas uśmiechnięty od ucha do ucha, po tym utworze więcej się nie pokazał.

Każdy z występujących muzyków miał też swój set i każdy dostał potężne owacje. Jednak to, co zagrał na Hammondzie Derek Sherinian wywarło na mnie największe wrażenie i przyprawiło o rockowy zawrót głowy. Od klaskania dłonie miałem opuchnięte jeszcze kilka dni po koncercie.

Były także bisy (a jakże) i ten ostatni, najdłuższy, zawierał cytaty z Led Zeppelin, The Who i ZZ Top. A w głowie kotłowała się jedna, jedyna myśl: „Niech się to jeszcze na Boga nie kończy!”

Wracaliśmy do Oxfordu tuż przed północą zupełnie pustymi, uśpionymi już ulicami wielkiego, przemysłowego Birmingham. Miasta, w którym urodził się Ozzy Osbourne. Miasta, w którym wspaniały koncert tego wieczoru dał Joe Bonamassa.

Living In The Past

Niby zima, a jakoś mamy tu tak jesiennie. Szklana pogoda sprawia, że zaczynam cofać się w czasie i przypominać różne wydarzenia z przeszłości. Czyżby nadchodziła już TA pora na pisanie wspomnień,na pisanie pamiętników.? Pozytywną stroną tych wspomnień jest to, że pamięta się te dobre rzeczy; złe gdzieś odlatują w niepamięć. I bardzo dobrze!

Przypomniała mi się np ostatnio (nie wiedzieć zresztą czemu?) pewna kolęda – czyli wizyta duszpasterska jak nazywają to księżą –  jaką przyjmowaliśmy kilka lat temu w domu.

Zaczęło się normalnie, od słów: „Pokój temu domowi. W imię Ojca i Syna i …”. I w  tym właśnie momencie księdza wzrok skierował się w stronę regału z płytami i z oczami baaardzo  szeroko otwartymi dokończył: „Matko Boska! Ile tu płyt!”

Ksiądz okazał się fanem muzyki rockowej. W poprzedniej parafii założył zespół grając w nim na gitarze prowadzącej i nie była to wcale Arka Noego II. Bardzo cenił sobie amerykańskiego wirtuoza gitary elektrycznej, którym jest Steve Vai.

Cała wizyta przebiegła oczywiście na rozmowie o muzyce. Potem sąsiedzi pytali, czy częstowaliśmy księdza kolacją?

– „Nie. Tylko oglądaliśmy płyty”

– „Tak długo?”

– „Cieszcie się, że ich nie słuchaliśmy”

Pamiętam też, jak dostałem swą pierwszą wypłatę i moja mama powiedziała mi w żartach:” Co kupisz za pierwszą pensję, będziesz to kupował do końca życia.” Żart żartem, ale  były to chyba najbardziej prorocze słowa, jakie spełniły się przez te wszystkie lata, bowiem niemal w całości pierwsze zarobione pieniądze wydałem na płytę. Kupiłem wówczas „Fireball” grupy Deep Purple, czym szalenie zaimponowałem swoim znajomym i przyjaciołom! No cóż, myślę że moje mamie niekoniecznie…

Deep Purple - "Fireball"
Deep Purple – „Fireball”

Będąc już żonatym, mając na utrzymaniu rodzinę w czasach, gdy na półkach był tylko ocet i salceson, zdobycie oryginalnej płyty z Zachodu wymagało nie lada (nomen omen) zachodu, no i odpowiedniej gotówki. I tu muszę pochylić czoło przed Jolą – moją żoną – która dzielnie mnie wspierała w tym moim drogim hobby. I robi to zresztą do dziś. Kochanie, dzięki!!!

Nie muszę chyba dodawać, że największą dla mnie atrakcją tzw. shoppingu są wizyty w sklepie z płytami. Taki sklep dla mnie, to jak świeże powietrze dla astmatyka.Tu czas dla mnie nie istnieje, tu czuję się jak ryba w wodzie. Buszowanie między regałami, szukanie i wyławianie z półek płyt nieznanych, grup zapomnianych (tzw. „znajdźki” jak określił to kiedyś mój młodszy syn, Mateusz) to jedna wielka frajda! I dzięki takiemu maniakalnemu wręcz szperaniu wielokrotnie udało mi się wyłowić prawdziwe skarby, perełki i diamenty muzyczne. Białe kruki srebrnego krążka.Tylko osoby towarzyszące mi w sklepie po dłuższym czasie błagalnym wzrokiem pytały: „Długo jeszcze?”

Okazuje się jednak, że takie sklepy zaczynają przegrywać walkę o klienta na rzecz internetu. Sprzedaż płyt gwałtownie spada, sklepy plajtują lub się przebranżawiają, ludzie tracą pracę.

Pytają mnie niektórzy: po co kupuję drogie płyty skoro wszystko za darmo jest w necie? Uznaję takie pytania za retoryczne i nie odpowiadam. Z uśmieszkiem i politowaniem kiwam tylko głową.

I tylko czasami chce mi się zacytować słynną kwestię Bogusława Lindy z filmu „Psy” parafrazując ją nieco  i odpowiedzieć: „Co ty k…wa wiesz o muzyce!

I żal ściska mi serce, bo przez tak myślących ludzi zamknęli nam w ubiegłym roku jedyny sklep muzyczny w mieście.

Teraz najbliższy, ale za to największy w Europie, jest w Londynie .To tylko 1,5 godziny jazdy samochodem z Oxfordu…