Archiwum kategorii: Z muzycznego notatnika

RADIO GA GA

Odkąd sięgam pamięcią, w moim rodzinnym domu zawsze było obecne radio. Malutkie, średniej wielkości lub bardzo duże. Jako 5-cio latek chodziłem do sąsiadów obejrzeć dobranockę: „Jacka i Agatkę”, „Misia z okienka”, „Przygody gąski Balbinki”… Bajki nadawane  na „żywo”. Myszka Miki i Kaczor Donald były wówczas absolutnie poza zasięgiem naszej początkującej telewizji. Po jej obejrzeniu wracałem do siebie, a tu zawsze grało radio. Z podświetloną skalą, z fascynującym „magicznym” zielonym, lub czerwonym oczkiem. I głosy dochodzące z tego niezwykłego pudełka. Jakieś radiowe słuchowiska. Jedne rozrywkowe, zabawne inne poważne. I oczywiście  muzyka. Na tym etapie wiekowym nie rozróżniałem gatunków muzycznych i wykonawców. Do tego potrzebowałem czasu. I to wszystko pobudzało moją wyobraźnię. Wyobraźnię małego dziecka, które zafascynowało się wynalazkiem pana Marconiego na całe życie.

Dyskutować o wyższości radia nad telewizją to jak prowadzić dyskusję o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia. Faktem jest, że do dziś przedkładam radio nad telewizję. Nawet wejście do kuchni na kilkanaście dosłownie sekund sprowadza się do tego , że najpierw włączam radio, biorę z szuflady (powiedzmy) łyżeczkę, gaszę odbiornik i wychodzę. I cieszę się ogromnie, że mój wnuczek Adaś od urodzenia ma większy kontakt z radiem niż z telewizją! Wdzięczny jestem jego rodzicom, Ewelinie i Pawłowi, że nie „karmią” go bajkami z licznych kanałów TV, jak to obserwuję u innych rodziców. „A wiesz, włączę małemu/małej baję i mam święty spokój na kilka godzin”. Brrrr! Horror! Ponadto znajdują oboje czas na czytanie małemu książeczek. To zaprocentuje za kilka lat. Jestem tego pewien! Jak powiedział jeden z mądrych psychologów dziecięcych: „Pierwsze trzy lata dziecka są ważniejsze w jego życiu niż kolejne trzynaście”. Pozwólmy więc dzieciom rozwijać ich wspaniałą wyobraźnię.

Radio towarzyszyło i towarzyszy mi zawsze i wszędzie. W każdym momencie życia. W 1984 roku mój ukochany Roger Waters po rozstaniu się z Pink Floyd wydał płytę, którą zatytułował  „Radio K.A.O.S„.  Płytę, będącą rodzajem przypowieści o czasach w jakich przyszło nam wówczas żyć. Był to głos przestrogi dla świata pędzącego ku zagładzie nuklearnej i to nie bezpośrednio od wielkich mocarstw, ale od przypadkowego geniusza, który mógł spowodować globalny kataklizm o nieodwracalnych dla świata skutkach.

ROGER WATERS - "Radio K.A.O.S." (1984)
ROGER WATERS – „Radio K.A.O.S.” (1984)

Kiedy pojawiły się pierwsze radia tranzystorowe zasilane bateriami, marzyłem o takim. I zazdrościłem tym, którzy dumnie afiszowali się chodząc z nimi po ulicach z wysuniętymi na maksa antenami teleskopowymi. Po kilku latach taki widok był już synonimem złego gustu, „obciachu” i „totalnej wiochy”, stając się poletkiem kpin i dowcipów dla wszelkiej maści  kabareciarzy w naszym kraju. Radioodbiorniki z ulic trafiły z powrotem pod domowe dachy.

Kiedyś rodzice pozwolili mi nocować w domu mojego kolegi z podwórka. Dla mnie, wówczas 10-cio latka, było to niezwykłe doświadczenie życiowe – spanie poza domem! Po prostu czad! Bawiliśmy się do późnych godzin. A że jego dużo starsza siostra, która robiła za naszą opiekunkę, chciała pójść na dyskotekę ze swym chłopakiem, obiecała nam, że jeśli szybko położymy się do łóżek, to pozwoli nam posłuchać swojego radia tranzystorowego. Wówczas nie rozstawała się z nim na krok i nie pozwalała nikomu go dotykać. Myślała, naiwna, że leżąc z radiem przy uchu szybko zaśniemy. A my natknęliśmy się na „Radio Luxemburg” i na rock’n’rolla. Do rana oka nie zmrużyliśmy, na dodatek, ku rozpaczy siostry, wyczerpaliśmy baterie do cna. Całą niedzielę przepłakała, bo te można było kupić dopiero w poniedziałek. Tak to,  po raz pierwszy zetknęliśmy się z „nową” niezwykłą muzyką. Notabene kolega ów zafascynowany rock’n’rollem został kilka lat później perkusistą rockowej kapeli.

Był listopad 1983 roku. Piotr Kaczkowski dzwoni z  Londynu, z budki telefonicznej, do radiowe „Trójki”. Podekscytowany, z tejże budki, prezentuje nam, słuchaczom,  z dyktafonu na „żywo” fragment nowego „ciepłego” jeszcze utworu grupy QUEEN. „To wkrótce będzie przebój, a państwo słyszycie go po raz pierwszy . Nikt na świecie jeszcze tego nie nadawał”. Utwór nazywał się „Radio Ga Ga„.

QUEEN - "Radio Ga Ga" (1984)
QUEEN – „Radio Ga Ga” (1984)

Oficjalnie wydany na singlu 23 stycznia 1984 roku na „Trójkowej”  liście przebojów już 4 lutego dotarł do pozycji pierwszej. W sumie spędził na niej 13 tygodni. A podczas koncertu LIVE AID 13 lipca 1985 był jednym z pięciu utworów, który zespół wykonał wówczas na scenie tego dnia. I chociaż nie ma już z nami Freddiego Mercury’ego, to „Radio Ga Ga” w wykonaniu QUEEN wciąż krąży na radiowych falach całego świata.

Nie tak dawno,  parę lat temu, kupując  nowy telefon komórkowy, sprzedawca spytał mnie jakie mam preferencje, jaki model mnie interesuje. Ku jego rozbawieniu usłyszał ode mnie: „Taki abym mógł z niego dzwonić. I słuchać radia”. Bo radio towarzyszy mi przez całe życie. I tak już pewnie zostanie!

MORRICONE, GABRIEL i MOZART na Święta Wielkanocne

Są płyty, które na przestrzeni roku kalendarzowego słucham zazwyczaj w określonych dniach: Dzień Św. Walentego, pierwszy dzień wiosny, Święto Zmarłych, czy przy takich okazjach jak okres wielkanocny. Każde z tych dni są na swój sposób wyjątkowe i każde mają swą oprawę muzyczną więc celebruję je odpowiednią muzyką. Takie moje prywatne „widzimisie”, a może raczej muzyczne katharsis. O każdym z tych szczególnych dni mógłbym napisać dużo, ale skoro Wielkanoc za pasem, więc muzycznie ograniczę się do tego okresu.

Historia muzyki rockowej już dawno uhonorowała to Święto, by wspomnieć tu choćby rock operę „Jesus Christ Superstar”, a wyższość  Ducha na Śmiercią była, jest i będzie inspiracją dla kompozytorów i muzyków. Z wielu płyt, które idealnie pasują do nastroju Wielkiego Tygodnia wybrałem trzy, z czego dwie to dźwiękowe ścieżki filmowe.

Ennio Morricone to włoski kompozytor, który tworzył urokliwą muzykę filmową z czego największy rozgłos przyniosła mu ta z filmu „Once Upon A Time In The West” (Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) Sergio Leone z 1968 roku. Ten spaghetti western uznany został przez niektórych krytyków za parodię klasycznych amerykańskich westernów. Inni za szczytowe osiągnięcie gatunku…

Film „The Mission” („Misja”) w reżyserii Rolanda Joffe’a parodią gatunku na szczęście nie jest. Na ten film do kina chodziłem kilka dni pod rząd, zafascynowany pięknymi zdjęciami, fabułą, a przede wszystkim ze względu na niesamowitą, fenomenalną muzyką! Sam obraz, tragiczny w swej wymowie, jest mimo wszystko opowieścią optymistyczną, bo dotyka tak ważnych problemów życia człowieka jak przyjaźń, miłość, przebaczenie, wiara, nadzieja. Taka jest też i muzyka Morricone. Z jednej strony optymistyczna, żyjąca w zgodzie i w harmonii z naturą, z człowiekiem („On Earth As It In Heaven”, „Falls”, „Gabrliel’s Oboe”), z drugiej zaś katastroficzna, nieziemska, a jednocześnie uduchowiona, wzniosła, dająca Nadzieję, Wiarę, odwołująca się do pieśni kościelnych („Ave Maria Guarami”, „The Mission”, „Te Deum Guarami”, „Miserere”). Gwarantuję, że po wysłuchaniu „Ave Maria Guarami” (pieśń śpiewają nawróceni przez księży półnadzy Indianie idący w obronie tytułowej misji jezuickiej na pewną rzeź) wrażliwy słuchacz padnie na kolana całkowicie skruszony. Ten muzyczny fragment (jak i wiele innych z tej płyty) często przewija się w Wielkim Tygodniu prawie we wszystkich stacjach radiowych świata…

Ennio Morricone - "The Mission"
Ennio Morricone – „The Mission”

Temat następnego filmu już sam w sobie był tak niebezpieczny, że podczas światowej premiery w katolickiej Hiszpanii wybuchły zamieszki na tle religijnym, zaś we Włoszech podpalano kina, w których odbywały się jego projekcje. Obraz znakomitego reżysera Martina Scorsese „The Last Temptation Of Christ” („Ostatnie kuszenie Chrystusa”) zrealizowany na podstawie książki  Mikisa Kazantzakisa, który u bigotów wywołał taką burzę emocji (w Polsce film osiągalny tylko w wersji kasetowej na DVD) przyniósł niezwykłą muzykę autorstwa Petera Gabriela wydaną na płycie „Passion„.

Peter Gabriel - "Passion"
Peter Gabriel – „Passion”

Płytę po raz pierwszy usłyszałem latem 1988 roku i z miejsca poczułem, że Peter Gabriel rzucił muzyczny pomost pomiędzy XX a  XXI wiekiem, tak bardzo wtedy dla mnie odległym. Artysta dokonał czegoś, czego nie udało się przed nim nikomu. Wskazał i otworzył nową drogę do muzycznych inspiracji innym wykonawcom („Suns Of Arqa”, „Dead Can Dance”). Powiązał europejską muzyczną dyscyplinę („Of These Hope – Reprise”, „Bread And Wine”) z egzotycznymi dla nas arabskimi klimatami i brzmieniowymi rozwiązaniami. Wyszedł z tego fascynujący świat muzyczny z pulsującym gorącym rytmem pustyni („The Feeling Begins”, „Of These Hope”, „A Different Dump”) połączony z mrokami historii („In Doubt”, „Passion”). Pierwiastek ludzki łączy się z pierwiastkiem boskim („Stigmata”, „With The Love – Choir”).

Praca nad tym albumem zajęła Gabrielowi bardzo dużo czasu. Przesłuchał setki płyt z muzyką ludową Bliskiego Wschodu, zaprosił do współpracy jej wielu twórców. Nawet gdy film wszedł już na ekrany, wciąż doskonalił nagrania. Jak stwierdził w jednym z późniejszych wywiadów ten album stał się dla niego poszukiwaniem Prawdziwej Muzyki. Jak się okazało- poszukiwaniem zwycięskim!

Wolfgang Amadeusz Mozart, jako artysta, jako muzyk, wydaje się istotą nie z tego świata, zaś cała jego twórczość zdaje się być jak czysta formalnie skończona boska doskonałość! Ten „…subtelny geniusz światła i miłości muzyki” – jak nazwał go Ryszard Wagner, wydawać by się nam mógł jako postać mityczna, wyidealizowana, szczególnie patrząc poprzez pryzmat XIX-wiecznego romantyzmu. Na szczęście posiadamy o nim dokładne (niekiedy wręcz intymne) wiadomości, z których wyłania się obraz człowieka z krwi i kości, skory do żartów, figlów, psot, będący jednocześnie przenikliwym, bezlitosnym obserwatorem i sędzią ludzkiej natury.

A jednak ten pierwiastek boski jest w Mozarcie tak czysty – zarówno w największym, duchowym znaczeniu, jak i w zwykłym ludzkim sensie – że jest coś z prawdy w stwierdzeniu, że był on tylko gościem na tej Ziemi.

Requiem” to ostatnie dzieło Mozarta, którego ukończeniu przeszkodziła śmierć (w 1791 r.) i było pracą na zamówienie. Nawiasem mówiąc artysta nawet nie znał osoby zamawiającego. W lipcu przybył posłaniec z listem zlecającym kompozytorowi napisanie mszy żałobnej. Mistrz pracował w tym czasie nad „Czarodziejskim fletem” i choć propozycja była interesująca, nie od razu przystąpił do jej komponowania. Zmagał się już ze swą chorobą. Podejmowanie prób w celu ustalenia nazwiska zamawiającego posłaniec określił jako „niemożliwe i bezcelowe”. Mozart otrzymał z góry honorarium, w takiej wysokości, jakiej zażądał. Dziś już wiemy, że zamawiającym był hrabia Franciszek Walsegg zu Stuppach, kiepski muzyk-amator, który kupował u innych kompozycje i wystawiał je jako… swoje. Hrabia kilka lat wcześniej stracił żonę, a pamięć o niej chciał uczcić podniosłym „Requiem„.

W. A. Mozart - "Requiem"
W. A. Mozart – „Requiem”

Ostatnie dzieło zazwyczaj rozpatrywane jest jako swego rodzaju testament artystyczny, wokół którego krystalizują się wszelkiego rodzaju skojarzenia. W przypadku „Requiem” rzecz nie jest tak klarowna i oczywista. Mozart naszkicował 40 stron partytury. Ukończył w całości „Requiem aeternam” i „Kyrie”, zaś osiem części – od „Dies irae” aż do „Hostias” – rozpisał na głosy wokalne, bas i sugestie dotyczące instrumentacji. Prowadził swoisty wyścig z czasem podświadomie czując, że pisze ten utwór na własną śmierć. I z takim przekonaniem zmarł… Powstałe luki „pozalepiali” i dzieło dokończyli Joseph Eybler, oraz uczeń i przyjaciel rodziny  Franz  Xaver Sussmayr, których wynajęła wdowa po Wolfgangu – piękna Konstancja – w obawie, że osoba zamawiająca „Requiem” gotowa zażądać zwrotu zapłaconego już honorarium. Oszustwo to Konstancja podtrzymywała bardzo długo, a kiedy strapiony wyrzutami sumienia Sussmayr przyznał się do niego w 1800 roku nikt przez cały XIX wiek nie przyjmował tego do wiadomości.

Zajmijmy się w końcu dziełem w którym „…już od pierwszego taktu „Requiem aeternam” znamy dokładne intencje Mozarta i jego postawę wobec śmierci. Nie jest to już postawa bez reszty zgodna z duchem Kościoła. Czy to nie uderzające, że dominują tu dwie pary drewnianych instrumentów dętych – rożków basetowych i fagotów – a instrumentom smyczkowym przypada niemal tylko rola towarzysząca? Przy słowach „Exaudi orationem meam” poszarpana figura w akompaniamencie orkiestrowym zdaje się symbolizować raczej bunt niż prośbę” (cytat z książki A. Einstein „Mozart” PWM 1975).

Po wzniosłym chóralnym „Dies irae” – wspaniałym, bo jednocześnie dramatycznym i sakralnym – następuje „Tuba mirum”, gdzie tekst rozdzielony jest między solistów, a niebiański solowy puzon obwieszcza przerażający moment Sądu Ostatecznego. Następne części : „Rex fremendae”, „Rocordare”, „Confutatis”, „Lacrimosa” – należą do najkunsztowniejszych, najczystszych, najbardziej porywających rzeczy jakie Mozart kiedykolwiek napisał. Szczególnie posępne i straszne crescendo „Lacrimosy” podcina nogi, a po plecach przebiegają mrówki. Schizofreników i paranoików przestrzegam przed jej słuchaniem w całkowitej ciemności i w samotności!

Kos, Walenty i motyle

Od kilku dni co rano budzi mnie kos. Taka dużo większa odmiana wróbelka. I choć natura nie dała mu kolorowych piórek, to obdarzyła go  niezwykłym darem – darem śpiewania, a właściwie gwizdania. Jest on w tym mistrzem. Fantastycznym mistrzem. Skoro jego głos przebił się przez mury mojej sypialni to pomyślałem sobie: „Teraz to już na pewno przyszła wiosna”.

Kos
Kos

Dla wielu z nas ta pora roku zaczyna się 20 (lub 21) marca, bo tak wychodzi z kalendarza astronomicznego. Dla innych zaczyna się ona z chwilą pojawienia się pierwszej jaskółki, czy innego bociana. Jest zwiastunem budzenia się nowego życia, początkiem nowego świata. Także i rynek muzyczny odradza się z zimowej drzemki, czego dowodem pojawiające się niczym wczesne nowalijki, płytowe wiosenne nowości. Ale dla mnie muzyczna wiosna zaczyna się za każdym razem dokładnie 14 lutego. Wiem, wiem! „To jeszcze zima” – ktoś krzyknie. No cóż, za oknem pewnie tak, ale w moich głośnikach już niekoniecznie…

Dziś dzień 14 lutego przede wszystkim kojarzy się z sympatycznymi „walentynkami”, które dotarły do nas kilka lat temu z zachodniej Europy i na dobre wpisały się w nasz rodzimy kalendarz. A tak przy okazji: czy wszyscy znamy tę piękną legendę walentynkową? Otóż w III wieku naszej ery w Cesarstwie Rzymskim żył biskup Walenty, który wbrew zakazom ówczesnego  cesarza, Klaudiusza II Gockiego, dawał śluby legionistom. Wg cesarskiego dekretu młodzi żołnierze w wieku 18-37 lat nie mogli wchodzić w związki małżeńskie, gdyż jak uważał cesarz, najlepszymi żołnierzami są ci niemający rodzin. Biskup Walenty za złamanie tego prawa został wtrącony do więzienia, gdzie zakochał się w niewidomej córce swego strażnika. I jak mówi dalej legenda, narzeczona pod wpływem tej miłości odzyskała wzrok. Gdy dowiedział się o tym cesarz, kazał zabić duchownego. W przeddzień egzekucji Walenty napisał list do swej ukochanej, który podpisał „Od Twojego Walentego”. Egzekucję wykonano 14 lutego 269r. Tyle legenda.

14 lutego obchodzi także swe urodziny Piotr Kaczkowski – legenda radiowego mikrofonu, któremu całe pokolenia zawdzięczają muzyczną edukację w czasach gdy nie było komputerów i internetu, a najlepiej sprzedawanymi płytami w kraju nad Wisłą były te wydawane przez Państwowe Zespoły Ludowe Pieśni i Tańca „Mazowsze” i „Śląsk”. I właśnie od Pana Piotrusia wszystko się zaczęło. Przez kilka kolejnych lat prezentował na antenie „Trójki” w tym dniu płytę zespołu Colosseum „Valentyne Suite” a w zasadzie puszczał w eter tytułową suitę. Ten album to niewątpliwie jedna z absolutnie najważniejszych rzeczy wydanych w 1969 roku. Zachwyca mnie ona tym kapitalnym połączeniem jazzowej improwizacji, klasycznej podniosłości i rockowej mocy. Sama suita nie jest jakaś potwornie trudna, choć  wymaga odrobiny skupienia. Dziś nie wyobrażam sobie, aby tego dnia nie wybrzmiała u mnie w domu i ta płyta, i ta kompozycja. Tak jak Wigilia nie może się odbyć bez „Silent Night”. Ot, tradycja.

Colosseum - "Valentyne Suite" 1969
Colosseum – „Valentyne Suite” 1969

Tradycją jest także to, że w pierwszy dzień wiosny zawsze słucham, skryte pod tymi kolorowymi motylami z okładki, dźwięki z płyty „The Colour Of Spring” grupy TALK TALK.

TALK TALK - "The Colour Of Spring" 1986
TALK TALK – „The Colour Of Spring” 1986

Był to ich trzeci w dyskografii album wydany w 1986 roku, usadowiony pomiędzy przebojowym The Party’s Over”  a minimalistycznym The Spirit Of Eden„. Tak jak wiosna jest między zimą i latem. Moim zdaniem to najlepszy album w całej ich karierze. Bowiem nie ma on słabych punktów. Oprócz tej krótkiej pory przedwiośnia nie słucham tej płyty wcale. Mogę powiedzieć, że to taki dla mnie „sezonowy” album. Nie pasuje do jesiennych deszczowych dni. Nie pasuje do białego puchu za oknem. Nawet latem ciężko się do niego zabrać. Tylko i wyłącznie wiosna. I to nie tylko przez tytuł…

Ładne, skoczne piosenki przeplatają się z cichymi kompozycjami i pełnym emocji śpiewem Marka Hollisa. Niezależnie od tego, czy muzykom chodzi o rytm, czy ciszę, siłą TALK TALK okazują się być małe, trudne do usłyszenia dźwięki, jedno ukłucie gitary, albo jeden jedyny akord na fortepianie. Jedna sekunda, która wbije się w pamięć  jak dobry, dwugodzinny film. Jeden z pozoru przypadkowy dźwięk. Jedna chwila… Płyta jest tak znakomita, że nie jestem w stanie wyróżnić  jakikolwiek pojedynczy utwór. Wybiórczo więc powiem, że np.”April 5th” to wyciszony, minimalistyczny i nostalgiczny utwór, w którym poczucie czasu nie istnieje; absolutnie rewelacyjny i „przebojowy” z brawurową partią harmonijki i z rozpaczliwym wokalem Hollisa jest „Living In Another World„; słodko-gorzki „Time It’s Time” śmiało może kandydować do najlepszych kompozycji w całej historii zespołu. Prawdziwa perełka! I tak dalej i tak dalej… Motyle w brzuchu. Takie jak te z okładki.

Wiosna nadchodzi i już chce się ściągnąć z siebie ciepłe kurtki i czapki. Zobaczyć pierwsze liście na drzewach, zanurzyć się w ciepłych  promieniach słońca. Pokazać małemu Adasiowi jak z ziemi ku słońcu przebijają się pierwsze kwiatki, jak gałązki wierzby pokrywają się puszystymi kotkami. Wiosna. I wszystko budzi się do życia.

Mnie ze snu budzi poranny gwizd kosa, który upatrzył sobie drzewo tuż obok sypialnianego okna. Jego gwiżdżący śpiewny głos przebijający się przez mur dociera nawet pod zaciągniętą po uszy kołdrę. Ptasie trele to też muzyka. Piękna muzyka. Tylko dlaczego o czwartej nad ranem..?

TICKET TO RIDE. Wyprawa po płyty

To były czasy, gdy rynkiem muzycznym rządziły płyty analogowe, zaś pojęcie „płyta kompaktowa” nie istniało. Dinozaury na Ziemi wyginęły miliony lat temu, a komputery osobiste, smartfony i inne bajery techniki cyfrowej jeszcze się nie narodziły.

Jeden z moich znajomych, który jeździł regularnie do Łodzi i Warszawy na giełdy płytowe zaproponował mi wspólny wyjazd do stolicy. „Zobaczysz jak to wygląda, poznasz zbieraczy i sprzedawców. Na pewno coś kupisz”.

Długo nie zastanawiałem się. Zaopatrzony w bilet PKP w jedną stronę i gotówkę (coś około 75% mojej miesięcznej pensji) ruszyliśmy do płytowego Eldorado.

Pociąg do Warszawy był niemiłosiernie przepełniony. Wiadomo, środek wakacji. Całą drogę przejechaliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce w wagonowym korytarzu. Duszno jak przy rozgrzanym piecu kaflowym. Rozdzieleni kilkoma osobami dzielimy się ponad ich głowami kanapkami wziętymi z domu. On podaje mi przez kilka rąk butelkę z wodą. Gdy ta dociera do mnie, jest już pusta. Po drodze została opróżniona przez współpasażerów. W głowie gdzieś kołacze mi się piosenka którą śpiewał Wiesław Gołas: „W Polskę idziemy drodzy panowie, w Polskę idziemy…”

Około południa stadion warszawskiej „Skry” wypełniony tysięcznym tłumem i różnymi stoiskami, w tym sektor ze skarbami na winylowych płytach! Żar leje się z nieba; dostrzegam gdzieś w oddali dwa ustawione obok siebie saturatory, ale widok stumetrowej kolejki po szklankę gazowanej wody z sokiem zniechęca mnie mimo, iż w ustach sucho i w gardle drapie.

Kolega kieruje się w stronę znanych sobie sprzedawców płyt. Innych omija. Zdarzają się bowiem i nieuczciwi handlarze, którzy do „oryginalnych” okładek płyt (np. Black Sabbath) wkładali płyty polskich wykonawców (Tercet Egzotyczny, czy zespół Mazowsze), naklejali jakąś naklejkę w języku angielskim tak, aby nie można było samej płyty wyjąć z kopert i jako tzw. „pieczątki” sprzedawali za niezłą kasę!

Dostaję oczopląsu. Mam tu, jak na palecie, przegląd tego wszystkiego, czego w domu słucham z radia i taśm magnetofonowych. Oryginalne winyle Beatlesów, Stonesów, Presleya, King Crimson, Cream, Deep Purple… Pytam o Pink Floyd. „Mam, ale w osobnej walizie. Pokazać?” Są! Oryginalne, zapieczętowane fabrycznie folią. Drogie. Bardzo drogie! Pytam jeszcze o Budgie, zespół, który wylansował w radiowej „Trójce” Piotr Kaczkowski, stając się – o dziwo – bardziej popularny w Polsce, niż w rodzinnej Walii. Pokazuje mi pożądaną przez wszystkich fanów w naszym kraju trzecią ich płytę, „Never Turn Your Back On A Friend”. Oczy mi się śmieją, ale szczęka mi opada, gdy podaje cenę. Prawie dwie moje miesięczne pensje. Jetem załamany. „Płyty Budgie są najdroższe. Nawet te otwarte” – podpowiada mi z boku kolega.

Never Turn Your Back On A Friend
Budgie – „Never Turn Your Back On A Friend”

Czas ucieka, nie mogę się zdecydować co wybrać. Mój towarzysz kupił już sześć krążków i zaczyna mnie lekko poganiać. W końcu mam na oku wypatrzone dwie pozycje: Dire Straits „Communique” i progresywny UK z koncertówką „Night After Night”, ale znając swój budżet mogę pozwolić sobie tylko na jedną z nich. W końcu decyduję się na UK wówczas nie przeczuwając, że za kilka lat ten  amerykański egzemplarz z białym labelem na winylu będzie wielką gratką dla kolekcjonerów. To był strzał w dziesiątkę!

UK - "Night After Night"
UK – „Night After Night”

Wychodząc z giełdy zaczepiło nas dwóch kolesi. Mają do sprzedania płytę psychodelicznej grupy Odyssey i chcą za nią tyle, aby starczyło im na bilet powrotny do Sochaczewa. Okładka bardziej pasowała do kolorowego disco niż do psychodelii, ale wziąłem ją od nich, tym samym definitywnie pozbawiając się obiadu.

Odyssey - "Hollywood Party Tonight"
Odyssey – „Hollywood Party Tonight”

Po powrocie do domu płyta  „Hollywood Party Tonight” Odyssey okazała się (jak dla mnie) koszmarnym, dyskotekowo – funkowym gniotem. No cóż, zapłaciłem pierwsze frycowe i choć pozbyłem się jej bardzo szybko, to do dziś stoi mi ona kością w gardle.

A tak na marginesie, w USA faktycznie działała grupa o tej samej nazwie. Ich płyta „Setting Forth” jest jedną z najrzadszych, psychodelicznych płyt ze Stanów Zjednoczonych wydana w ilości … 100 egzemplarzy i zawierała kapitalne granie w tym gatunku z organami w klimacie Vanilla Fudge, czy Iron Butterfly. Ale to odkopałem dużo, dużo później.

Minęło kilka lat. Świat, a ja z nim, oszalał na punkcie cyfrowego zapisu dźwiękowego na płytach CD. Żadne szumy, żadne trzaski nie przeszkadzały już w słuchaniu muzyki.

Republika Federalna Niemiec otworzyła dla nas granice z Berlinem Zachodnim. Zaczął się polski najazd na sklepy w tym mieście. Takiego boomu mieszkańcy stolicy zjednoczonych obecnie Niemiec nigdy dotąd, ani później nie mieli.

Uzbieraliśmy z Jolą trochę waluty niemieckiej i wybraliśmy się PKS-em do tej pięknej metropolii. W autobusie porady „starych” podróżników, co opłaca kupować się tam i sprzedać z zyskiem tu. My, nastawieni na zakupy tylko dla siebie, grzecznie słuchamy i potakujemy. Ja mam dodatkowe, „wolne” 20 marek na kupno płyt. Nie wiem jeszcze jakich. Zdecyduję na miejscu.

Pominę, jak wyglądało zachowanie i obleganie wielkiego supermarketu przez naszych rodaków. O dziwo, obsługa w sklepie była życzliwa, miła, uśmiechnięta, a towary, które błyskawicznie znikały z półek i lądowały w wózkach klientów, jeszcze szybciej były dostawiane z powrotem na to samo miejsce.

Ta część Berlina, w której byliśmy zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Dużo zieleni, kwiatów, kolorowe elewacje budynków. Niemiecki porządek. Korzystam z toalety publicznej i jestem w szoku. Sterylnie czysto, pachnąco, z kolorowym papierem toaletowym i lawendowym mydłem w płynie. Żadnej opłaty, żadnej obsługi. Instytucja „babci klozetowej” w tej części Europy  chyba nieznana.

Mam namiary na „Word Of Music” – sklep muzyczny z największym wyborem płyt w Niemczech. To kilka ulic od postoju naszego autobusu. Zakupy w luku bagażowym, do odjazdu około dwóch godzin. Kierowca, pan Franciszek, zapowiedział, że nie czeka na żadnych spóźnialskich. O wyznaczonej godzinie wracamy do Polski, a kto nie zdąży jego sprawa.

Jola zostaje w autobusie  a ja pędzę do WOM-u.

Odnajduję piękny, oszklony budynek. Mekka mojej podróży. Wchodzę do środka i … szok! Zamroczyło mnie totalnie!  Ogromna przestrzeń, pod ścianami regały z płytami podzielonymi na gatunki muzyczne: klasyka, opera, jazz, blues, folk, dance, world music… Robi mi się gorąco, krew pulsuje w skroniach, po karku czuję przesuwające się krople potu. Ktoś z obsługi podchodzi do mnie i o coś mnie pyta. Oprócz słowa „danke” nie znam niczego po niemiecku, ale i tego nie potrafię w tym momencie powiedzieć. Uśmiecham się tylko (choć może mi się tak wydaje) i kiwam ręką, że dam sobie radę. Wciąż się rozglądam. Płyty, plakaty, koszulki, książki i różne gadżety. Wciąż stoję zszokowany i jak zamurowany. Na środku olbrzymi stół i napis: rock, hard rock, progressive i nogi mi się uginają. Przegródka z napisem Jimi Hendrix, a w niej kilkanaście płyt; tytuły, które widzę po raz pierwszy w życiu. Ciśnienie mi rośnie, czuję to, wychodzę więc na zewnątrz by ochłonąć. Nie pamiętam ile tam siedziałem, ale pamiętam pustkę w głowie. Miałem poukładane w myślach, co chciałbym kupić, ale teraz zapomniałem totalnie wszystkiego. Kompletne pustka!

Patrzę na zegarek. Niemożliwe! Do odjazdu autobusu pół godziny. Szok mija powoli i decyzja: nie wracam do sklepu. Nie przywiozę ze sobą stąd żadnej płyty. Wracam do autobusu.

Skracam sobie drogę i po chwili wiem, że zabłądziłem. Nie ta ulica, nie ten kierunek. Panika! Bez znajomości języka, bez paszportu, który został w autobusie, z dwudziestoma markami w kieszeni, co ja tu zrobię jak nie dotrę na czas do swoich? Nie wyszedł mi ten skrót na dobre. Zaczynam kombinować i intensywnie myśleć. Gdzieś obok idzie obładowana zakupami para i słyszę: „Dawaj ku…a Danka szybciej, bo nam autobus spie…li”. Rany, nasi tu są! Lecę w ich kierunku i po chwili jestem na ulicy, gdzie stoi nasz autobus. Dobiegam na pięć minut przed jego odjazdem. W oczach Joli widzę wszystko: strach i troskę. I po chwili krótkie „I co?”. Pokręciłem tylko przecząco głową. „Trudno. Następnym razem pójdziemy tam razem i na pewno coś kupimy”. O ile będzie następny raz – pomyślałem.

A jednak! Miesiąc później przywiozłem z Berlina „trójkę” Budgie. I wówczas przypomniała mi się moja pierwsza wyprawa na giełdę płytową do Warszawy, gdzie w tamtym czasie ten sam tytuł był dla mnie cenowo nieosiągalny. Koło się zamknęło…

Bo potęga muzyki jest wielka

Uwielbiam ten moment, kiedy po tygodniu wytężonej pracy, w piątkowy wieczór rozsiadam się wygodnie na kanapie, na stoliku stoi świeżo zaparzona i parująca kawa, która intensywnym aromatem pobudza i podrażnia nozdrza, a z głośników sączy się muzyka. Rozpoczynam weekend. Cicho, spokojnie i przytulnie. Nawet myśli w głowie przewijają się jak w zwolnionym filmie…

Mały Adaś wdrapał mi się na kolana i czeka na kolejną opowieść.

Pamiętasz kochany, jak ostatnio opowiadałem ci o zbuntowanym Johnie, ślicznym Paulu, zabawnym Ringo i „dzieciaku” Georgu? O ich pasji do muzyki, o przyjaźni, o ponurym mieście portowym i truskawkowych polach? O tym, jak młodziutki George chodził za starszym Johnem i prosił go, aby mógł z nimi grać w zespole? Jak padając ze zmęczenia grali co noc do tańca w obskurnym klubie w Hamburgu nie dojadając i nie wysypiając się dostatecznie? I o tym, jaką radość dali światu swoimi piosenkami? Pamiętasz? Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

The Beatles
The Beatles

Gdy ci czterej chłopcy byli już trochę starsi, po drugiej stronie oceanu, w Ameryce, mieszkał pewien farmer o imieniu Max.

Pewnego dnia przyszli do niego ubrani na kolorowo ludzie z długimi włosami (nie, nie byli to Indianie mój wnusiu!) i z uśmiechem poprosili Maxa, by na kilka dni oddał im swoje ogromne pole, aby zrobić na nim wielki piknik. Powiedzieli, że to będzie festiwal muzyczny.

A lato tego roku było bardzo gorące. Na Festiwal zaczęły przybywać wielkie tłumy ludzi. Niektórzy przyjechali z bardzo daleka całymi rodzinami. Tak wielu ich przybyło, że ogromna farma jakby skurczyła się do małego poletka. Drogi były zablokowane na setki kilometrów, aż policyjne helikoptery musiały z góry kontrolować ruch drogowy. Samoloty zaś zrzucały paczki z żywnością, gdyż zabrakło jej we wszystkich pobliskich i tych dalej położonych sklepach.

Woodstock 1969
Woodstock 1969

Na farmie Maxa grały zespoły, ludzie świętowali, bawili się i byli szczęśliwi. To był ich protest przeciwko wojnie, która toczyła się w dalekim, malutkim kraju w Azji, w Wietnamie, gdzie posyłano do boju amerykańskich żołnierzy.

Woodstock 1969
Woodstock 1969

Poprzez muzykę ci wszyscy ludzie nieśli światu przesłanie miłości i pokoju. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

Na koniec tego spotkania wyszedł na scenę pan z gitarą (nie, nie z taką jak wujka Mateusza, ale podobną) i zagrał najważniejszy dla wszystkich utwór: hymn Stanów Zjednoczonych. Ale ten hymn nie był uroczysty i patetyczny. Tam był ból, tragedia i odgłosy wojny. Nikt nigdy tak go nie grał, ani wcześniej, ani później. Wszyscy słuchali go ze wzruszeniem i łzami w oczach. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

Jimi Hendrix - Woodstock 1969
Jimi Hendrix – Woodstock 1969

Patrzę na swego wnuka, który usnął w mych ramionach. Kawa już wypita, za oknem ciemno, a z głośników sączy się cichutko muzyka.

Za tydzień wdrapiesz mi się na kolana, a ja znowu opowiem ci kolejną historyjkę. Może tym razem o małym chłopcu, Amadeuszu, który mając trzy latka nie znał alfabetu, ale już czytał i zapisywał nuty. I grał na pianinie ledwo sięgając paluszkami do klawiszy. Prawdziwy geniusz jakiego świat nie widział. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było! I tak będzie…

JOE BONAMASSA. Koncert w The NIA Academy, Birmingham, 27 sierpnia 2013 r.

Gdy 9-letni Joe Bonamassa wrócił z wakacji do szkoły, pan od angielskiego spytał dzieci w klasie jak spędziły wakacje. Młody Joe podniósł szybko rękę i podekscytowany krzyknął: „Byłem w trasie z B.B. Kingiem!”. Nauczyciel zaśmiał się, a gdy chłopiec powtórzył to raz jeszcze nazwał go kłamcą i wezwał do siebie jego ojca. Ten, zgodnie z prawdą, wszystko potwierdził. Na dodatek pokazał film nakręcony podczas jednego z występów. Nauczyciel – jak wieść niesie – stał się od tamtej pory wiernym i oddanym fanem dorosłego już dziś Joe Bonamassy.

Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że ten znakomity muzyk koncertować będzie w niedalekim od nas Birmingham, decyzja była błyskawiczna. Jedziemy!

Bilety na koncert kupiliśmy z miesięcznym wyprzedzeniem; pozostała kwestia czym jedziemy do tego największego, zaraz po Londynie, miasta w Wlk. Brytanii.

Birmingham
Birmingham

Po przeanalizowaniu wszystkich możliwych połączeń, po przeliczeniu kosztów przejazdu, wyszło nam, że najtaniej wyniesie nas wypożyczenie samochodu z wypożyczalni.

Ola, jako jedyna w tym czasie osoba z naszej czwórki posiadająca prawo jazdy, podjechała pod nasz dom nowiuteńkim Peugeotem i radośnie podskakując z triumfalnym okrzykiem oznajmiła: „Hurra, udało się! Przyjechałam!”

Wcześniej nam tego nie mówiła, ale do tej pory nie miała okazji jeździć po Anglii samochodem. To był jej pierwszy raz…

Przez moment zapaliła mi się w głowie lampka kontrolna. Wypożyczalnia była oddalona od nas niecałe dwie mile. Do Birmingham zaś jest ich około osiemdziesiąt! Da radę? Hm, musi..!

No nic. Kobyłka u płotu – pakujemy się do samochodu. I tu kolejna zagwozdka: nie pomyśleliśmy o nawigacji samochodowej. Co prawda auto miało je na wyposażeniu, ale za dodatkową opłatą. Mateusz robił więc za pilota naszej wycieczki i z komórką w ręku nakreślał nam trasę. Komórkowy GPS skierował nas na najkrótszą drogą. Szkopuł w tym, że zamiast wyprowadzić na autostradę, poprowadził nas poprzez lokalne, czasem bardzo wąskie drogi. Mając doskonałe humory nie przejęliśmy się tym nic a nic. Ba!  Przy okazji mogliśmy sobie pooglądać prowincjonalne angielskie pejzaże i krajobrazy, podziwiać małe, urokliwe wsie i małe miasteczka. Tego z autostrady raczej byśmy nie zobaczyli.

Do dziś Ola w naszych oczach uchodzi za bohaterem. Chrzest jako kierowca  przeszła znakomicie i zdała go na szóstkę! A to jedno „puknięte” lusterko mijanego samochodu wcale się nie liczy.

Jesteśmy w końcu pod drzwiami olbrzymiej The National Indoor Arena, w skrócie nazywanej NIA Academy. Nie widać żadnego plakatu Bonamassy, żadnego baneru reklamowego! Trochę to nas dziwi. Na drzwiach wisi tylko mała karteczka z informacją, że dzisiejszy koncert  odbędzie się punktualnie o 20.00. Tylko tyle?! Pozostała niecała godzina, a tu ledwie garstka ludzi: dwadzieścia, w porywach może trzydzieści osób i to w wieku dość zaawansowanym. Co do licha –  emeryci przyszli pograć sobie w bingo? Znowu w głowie zapaliła mi się lampka kontrolna i zaczynam mieć dziwne przeczucie, że trafiliśmy nie pod ten adres…

NIA Academy
NIA Academy

Około 19.30 otwierają się wielkie szklane drzwi i zaczynają wszystkich wpuszczać do środka. Jestem pod wrażeniem jak im to sprawnie i szybko idzie. Na moment odwracam głowę i widzę… tłum za nami. A jeszcze nie tak dawno była nas tu tylko garstka.

W środku NIA Academy robi wrażenie! Potężna hala, w której odbywają się zawody sportowe, liczne koncerty, stąd też transmitowany był na żywo konkurs  Eurowizji. Wysokie trybuny, dach zawieszony gdzieś hen wysoko, intensywnie czerwone siedzenia. My jesteśmy na parterze, kilkanaście rzędów przed sceną, a więc blisko! Mati się krzywi widząc krzesła: „Koncert na siedząco?” Ale widok mamy przedni. Na scenie centralnie ustawiona perkusja, po bokach bateria kolumn Marshalla, po lewej stronie instrumenty klawiszowe, w tym moje ukochane Hammondy, oraz … wiekowe pianino jakby żywcem przeniesione z lat 30-tych ubiegłego wieku.

Dokładnie minuta po 20-tej na scenę wychodzi mistrz ceremonii i bohater tego wieczoru. Punktowiec oświetla jego sylwetkę. „Schudł” – krótko stwierdziła Jola. I faktycznie wygląda bardzo szczupło, ale i elegancko w stalowym garniturze i ciemnych okularach. Siada na krześle i od razu zaczyna od akustycznego seta: krótkie intro, potem „Jelly Roll” i „Seagull”. Tak zaczyna wszystkie koncerty w Zjednoczonym Królestwie. Dopiero teraz krótkie przywitanie z publicznością i kolejne utwory. Człowiek orkiestra, niesamowita technika. Cóż on z tą gitarą nie robi? Mati, który też gra na gitarze od wielu lat, odwraca się w moja stronę i mówi „On jest z kosmosu! Tak nie gra nikt na świecie!”

Po tej, wydawałoby się nieziemskiej akustycznej uczcie, na scenie pojawiają się pozostali muzycy, czyli jego stała sekcja rytmiczna: perkusista Tal Bergman i basista Carmine Rojas, oraz Derek Sherinian – słynny klawiszowiec moich ukochanych Dream Theater i Black Country Communion.

Joe Bonamassa
Joe Bonamassa

Perkusja i bas wbijają nas w podłogę, a dźwięk jest sterylnie czysty i selektywny. Widać profesjonalną robotę akustyków. Słychać drobne niuanse i perfekcyjnie brzmiącą gitarę Joe Bonamassy.

Mistrz jest w wybornej formie. Jego zapowiedzi między utworami są krótkie i treściwe. Nie podejmuje dialogu z widzami, nie kokietuje ich, skupia się na grze na swym instrumencie. Publiczność to docenia. Pamiętam moment gdy w jednym z utworów, po bardzo energetycznym i mocnym wstępie dźwięk stopniowo schodzi coraz niżej i coraz ciszej. Sączą się te delikatne dźwięki ze sceny jak mgła, jak dym, rozpływają się. Prawie ich już nie słychać. Zahipnotyzował nas bowiem na widowni zapanowała absolutna cisza.  W hali, gdzie przebywa w tym momencie kilka tysięcy ludzi! Magiczny moment, ciarki przebiegły mi przez całe ciało. A potem eksplozja dźwięku i zostajemy ponownie wgnieceni w fotele potężną jego siłą. Muzyczne tsunami! To była pierwsza ( i nie ostatnia tego wieczoru) owacja na stojąco.

Jest też niespodzianka –  w pewnym momencie na scenę nieoczekiwanie wchodzi uśmiechnięty, starszy pan z brzuszkiem, kręconymi blond włosami i gitarą w dłoni. Twarz mi znana, ale nazwisko gdzieś uciekło. Trącam Matiego w bok. „Znasz?” i w tym samym momencie słyszymy: „Panie i panowie, przywitajmy naszego gościa. Bernie Marsden!”. Boże, no tak! Legendarny brytyjski gitarzysta takich grup jak Wild Turkey, UFO, Whitesnake, by wymienić tylko te najbardziej znane i najpopularniejsze.

Bernie Marsden
Bernie Marsden

Grają razem na dwie gitary, prześcigając się, przekomarzając i bawiąc się jednocześnie tym występem. Porwali nas tą swoją grą. Nikt nie siedział, wszyscy stali i klaskali w rytm z uniesionymi rękami do góry. Rozgrzali nas do białości. Szkoda, że ten niezwykle sympatyczny gitarzysta, przez cały czas uśmiechnięty od ucha do ucha, po tym utworze więcej się nie pokazał.

Każdy z występujących muzyków miał też swój set i każdy dostał potężne owacje. Jednak to, co zagrał na organach Hammonda Derek Sherinian wywarło na mnie największe wrażenie i przyprawiło o rockowy zawrót głowy. Od klaskania dłonie miałem opuchnięte jeszcze kilka dni po koncercie.

Były także bisy (a jakże) i ten ostatni, najdłuższy, zawierał cytaty z utworów Led Zeppelin, The Who i ZZ Top. A w głowie kotłowała się jedna, jedyna myśl: „Niech się to jeszcze na Boga nie kończy!”

Wracaliśmy do Oxfordu tuż przed północą zupełnie pustymi, uśpionymi już ulicami wielkiego, przemysłowego Birmingham. Miasta, w którym urodził się Ozzy Osbourne. Miasta, w którym wspaniały koncert dał Joe Bonamassa.

Living In The Past

Niby zima, a jakoś mamy tu tak jesiennie. Szklana pogoda sprawia, że zaczynam cofać się w czasie i przypominać różne wydarzenia z przeszłości. Czyżby nadchodziła już TA pora na pisanie wspomnień,na pisanie pamiętników.? Pozytywną stroną tych wspomnień jest to, że pamięta się te dobre rzeczy; złe gdzieś odlatują w niepamięć. I bardzo dobrze!

Przypomniała mi się np ostatnio (nie wiedzieć zresztą czemu?) pewna kolęda – czyli wizyta duszpasterska jak nazywają to księżą –  jaką przyjmowaliśmy kilka lat temu w domu.

Zaczęło się normalnie, od słów: „Pokój temu domowi. W imię Ojca i Syna i …”. I w  tym właśnie momencie księdza wzrok skierował się w stronę regału z płytami i z oczami baaardzo  szeroko otwartymi dokończył: „Matko Boska! Ile tu płyt!”

Ksiądz okazał się fanem muzyki rockowej. W poprzedniej parafii założył zespół grając w nim na gitarze prowadzącej i nie była to wcale Arka Noego II. Bardzo cenił sobie amerykańskiego wirtuoza gitary elektrycznej, którym jest Steve Vai.

Cała wizyta przebiegła oczywiście na rozmowie o muzyce. Potem sąsiedzi pytali, czy częstowaliśmy księdza kolacją?

– „Nie. Tylko oglądaliśmy płyty”

– „Tak długo?”

– „Cieszcie się, że ich nie słuchaliśmy”

Pamiętam też, jak dostałem swą pierwszą wypłatę i moja mama powiedziała mi w żartach:” Co kupisz za pierwszą pensję, będziesz to kupował do końca życia.” Żart żartem, ale  były to chyba najbardziej prorocze słowa, jakie spełniły się przez te wszystkie lata, bowiem niemal w całości pierwsze zarobione pieniądze wydałem na płytę. Kupiłem wówczas „Fireball” grupy Deep Purple, czym szalenie zaimponowałem swoim znajomym i przyjaciołom! No cóż, myślę że moje mamie niekoniecznie…

Deep Purple - "Fireball"
Deep Purple – „Fireball”

Będąc już żonatym, mając na utrzymaniu rodzinę w czasach, gdy na półkach był tylko ocet i salceson, zdobycie oryginalnej płyty z Zachodu wymagało nie lada (nomen omen) zachodu, no i odpowiedniej gotówki. I tu muszę pochylić czoło przed Jolą – moją żoną – która dzielnie mnie wspierała w tym moim drogim hobby. I robi to zresztą do dziś. Kochanie, dzięki!!!

Nie muszę chyba dodawać, że największą dla mnie atrakcją tzw. shoppingu są wizyty w sklepie z płytami. Taki sklep dla mnie, to jak świeże powietrze dla astmatyka.Tu czas dla mnie nie istnieje, tu czuję się jak ryba w wodzie. Buszowanie między regałami, szukanie i wyławianie z półek płyt nieznanych, grup zapomnianych (tzw. „znajdźki” jak określił to kiedyś mój młodszy syn, Mateusz) to jedna wielka frajda! I dzięki takiemu maniakalnemu wręcz szperaniu wielokrotnie udało mi się wyłowić prawdziwe skarby, perełki i diamenty muzyczne. Białe kruki srebrnego krążka.Tylko osoby towarzyszące mi w sklepie po dłuższym czasie błagalnym wzrokiem pytały: „Długo jeszcze?”

Okazuje się jednak, że takie sklepy zaczynają przegrywać walkę o klienta na rzecz internetu. Sprzedaż płyt gwałtownie spada, sklepy plajtują lub się przebranżawiają, ludzie tracą pracę.

Pytają mnie niektórzy: po co kupuję drogie płyty skoro wszystko za darmo jest w necie? Uznaję takie pytania za retoryczne i nie odpowiadam. Z uśmieszkiem i politowaniem kiwam tylko głową.

I tylko czasami chce mi się zacytować słynną kwestię Bogusława Lindy z filmu „Psy” parafrazując ją nieco  i odpowiedzieć: „Co ty k…wa wiesz o muzyce!

I żal ściska mi serce, bo przez tak myślących ludzi zamknęli nam w ubiegłym roku jedyny sklep muzyczny w mieście.

Teraz najbliższy, ale za to największy w Europie, jest w Londynie .To tylko 1,5 godziny jazdy samochodem z Oxfordu…