Mikołaju nasz, co nam pod choinkę dasz..?

Boże Narodzenie, najbardziej rodzinne ze wszystkich całorocznych Świąt ma jeden dodatkowy i istotny atrybut, którego nie mają inne Święta – choinkę. I nie ważne czy jest to drzewko „żywe” czy też sztuczne. Małe, duże, srebrne czy zielone.. Obwieszona bombkami i kolorowymi lampkami choinka MUSI być i basta! Taka tradycja. A pod nią coś, na co dzieci (i nie tylko!) czekają przez cały okrągły rok: prezenty przyniesione od Świętego Mikołaja w Wigilijną Noc…

Gdyby Św. Mikołaj miał problem z wyborem prezentu, skromną podpowiedzią dla niego niech będą moje propozycje. Może z nich skorzysta..?!

Na początek polecam trzy płytowe wydawnictwo zatytułowane „Let’s Go Down And Blow Our Minds”, które ukazało się w 2016 roku nakładem brytyjskiej firmy Grapefruit.

Podtytuł tego pięknie wydanego boksu w lakierowanym pudełku „The British Psychodelic Sounds Of 1967” wiele wyjaśnia. Na trzech płytach CD trwających łącznie cztery godziny(!) zebrano 80 nagrań zespołów brytyjskiej sceny rockowej i popowej z roku 1967. Ten oszałamiający zestaw oprócz kluczowych grup tego okresu jak The MoveProcol Harum (obie w końcu reprezentowane nie przez eksploatowane do bólu „I Can Hear The Grass Grow” i „A Whiter Shade Of Pale”), The ArtwoodsSpancer Davis Group, czy Pretty Things zawiera ponad 60 unikalnych utworów zapomnianych zespołów undergroundowych mających w dorobku singla, czasem zachowane, ale nigdy nie ujawnione nagranie, lub jak w przypadku T.J. Assambly płytę długogrającą wytłoczoną w ilości … 25 sztuk! Omawianie wszystkich tych perełek zajęłoby zbyt dużo miejsca, nie mniej warto zwrócić uwagę choćby na takie rarytasy jak „Subway (Smokey Pokey World)” The Tickle zanim gitarzysta Mick Wayne stworzył Junior’s Eyes;  nigdy nie wydane „Dogs In Baskets” Geranium Pond reklamowani na plakatach jako „najpiękniejsi hipisi ery flower power„; antywojenny protest song „Double Sight” grupy One In A Milion ze strony „B” singla „Fredereek Hernando” – jednego z najdroższych i najbardziej poszukiwanych singli wśród kolekcjonerów płyt; demo The Late z nagraniem „Familly Tree” przypominające The Holies z okresu popowej psychodelii; urokliwe „Smokeytime Springtime” The Dove z efektami taśmy puszczonej od tyłu, itd, itd… A jest jeszcze nieznana piosenka Davida Bowie „Toy Soldier” w wykonaniu The Riot Squad, wczesny Marc Bolan jako członek wojowniczych modsów John’s Childrens w nagraniu „Desdemona”,  groźna wersja „Evill Woman” Guy’a Darrella spopularyzowana później przez Spooky Tooth, a także The Game, którzy w piosence „Addicted Man” jawnie namawiają młodzież do posiadania i zażywania narkotyków… Słuchając tego wszystkiego kręcę głową zadając sobie pytanie: dlaczego ta, czy tamta piosenka nie stała się hitem, a zespół nie odniósł sukces..?

Zespół HAIR pochodził ze Skandynawii, a konkretnie z Danii. Działał w latach 1969 – 1974. W 1970 roku nagrał rewelacyjny album zatytułowany „Piece”. Wielokrotnie bootlegowany przez „piratów” doczekał się oficjalnej reedycji kompaktowej dopiero w 2004 roku.

Słychać na nim fascynacje muzyczną sceną San Francisco i zespołami pokroju Country Joe & The Fish, Big Brother And The Holding Company, Vanilla Fudge. Grupa grała dynamiczne utwory z mocno sfuzzowaną gitarą, ciężkimi organami, gęstą sekcją rytmiczną i naprawdę dobrym (angielskim) wokalem. W tym wszystkim było jeszcze miejsce na chwytliwe melodie więc całość słucha się z wielką przyjemnością. Nagrania, a jest ich sześć, trzymają wysoki poziom wykonawczy i trudno wyróżnić jedno, czy dwa. Otwierający płytę „Coming Through” pełen zmiennych nastrojów porywa energią od pierwszych taktów. Z kolei dwa najdłuższe: „Dream Song” i „Piece (Of My Heart)” (oba po 11 minut) to majstersztyki progowego  grania. Pierwszy ma coś z klimatu The Doors; drugiemu, z domieszką psychodelii, bliżej do wspomnianych wyżej Big Brother And The Holding Company. I choć wciąż natykam się na kolejne perły skandynawskiego rocka (co wydaje się wręcz nieprawdopodobne!) na mojej prywatnej liście ta płyta niezmiennie jest w pierwszej dziesiątce skandynawskiego rocka!

Basista Andreas Scholz po rozpadzie świetnej kapeli Murphy Blend trafił do zespołu BLACKWATER PARK, który  wyłonił się w Berlinie  w 1971 roku stając się sensacją tamtejszej sceny undergroundowej. Ta niezwykle ciekawa niemiecka grupa z angielskim wokalistą (Richard Routledge) nagrała pod koniec roku w cztery dni siedem kompozycji, które wiosną 1972 znalazły się na płycie „Dirt Box”.

Na scenie muzycy łączyli ze sobą blues z mocarnym, ocierającym się o proto metal rockiem, a rock progresywny kojarzyli z jazz rockiem. Fajne!? Ba, tak się wtedy grało..! Płyta zabiera nas w 35-minutową porywającą, ciężką blues rockową „podróż” pełną gitarowych riffów, soczystych brzmień organów Hammonda, mocnym wokalem i (momentami) acid rockowymi klimatami. Bajeczna produkcja nadaje energetycznym numerom dodatkowego impetu, co doskonale słychać w piekielnie ciężkim, zwalającym z nóg „One’s Life” i typowo rock’n’rollowym „Dirty Face”. Z kolei 6-minutowy „Indian Summer” pokazuje jakość zaangażowania w muzykę i wirtuozerię wszystkich instrumentalistów, zaś prawie 9-minutowy „Rock Song” napędzany szalonym gitarowym riffem, mocarną sekcją rytmiczną i obłędną solówką gitarową w końcówce jest, jak dla mnie, główną atrakcją albumu. Niezależnie od tego, czy ktoś jest zagorzałym fanem tego rodzaju muzyki, czy zaczyna się nią dopiero interesować album, który stworzył BLACKWATER PARK zadowoli starych wyjadaczy jak i nowicjuszy. Poza tym ten krążek… uzależnia. Rzecz jasna w dobrym tego słowa znaczeniu!

Amerykański zespół MICAH swój jedyny longplay nagrał w jednym podejściu (na tzw. „setkę”) w jeden dzień! Muzycy byli tak dobrzy, że inżynierowie dźwięku w nowojorskim Quad Studio praktycznie nie mieli co robić.

.

Krążek „I’m Only One Man” ukazał się pod koniec 1971 roku nakładem wytwórni Sterling Award Records w bardzo niskim nakładzie, przez co dziś oryginalny winyl jest łakomym kąskiem dla poważnych kolekcjonerów czarnych płyt przekraczając granicę 1000 $. Warto więc zainwestować w dużo tańszą płytę CD… Zespół udowadnia nim, że w Stanach grano fantastycznego prog rocka nim na scenie pojawił się Kansas. Chociaż, gdy usłyszałem ich po raz pierwszy byłem przekonany, że to brytyjska grupa grająca w stylu Cressidy, Beggar’s Opery, Rare Bird,., Tak po prawdzie muzyka na tej płycie to w zasadzie dwie długie, improwizowane kompozycje trwające odpowiednio osiemnaście i pół minuty (str. A oryginalnego winyla) i jedenaście i pół (str. B). Na kompakcie podzielono je na siedem kawałków (na szczęście bez irytujących przerw) nadając im nazwy. Od pierwszego nagrania „He’s A Dreamer” po kończące całość „Finale” słucha się tego materiału wybornie. Szalejący na swym  Hammondzie zakręcony klawiszowiec przypomina mi Vince’a Crane’a z Atomic Rooster; doskonały gitarzysta preparuje soczyste zagrywki a la The Nice i Yes, które brzmią fantastycznie i co ważne – profesjonalnie. Do tego dobry wokalista, solidna sekcja rytmiczna i pojawiające się latynoskie smaczki w stylu wczesnego Santany – to wszystko porywa i zachwyca. Szkoda jedynie, że album jest tak krótki choć nie była to wina zespołu, który rozpadł się trzy lata później. Na szczęście zostawił po sobie ten kapitalny krążek…

Jeśli ktoś lubi ostry, garażowy rock zdolny wysadzić w powietrze głośniki z domowego sprzętu Hi-Fi to płyta grupy KATH z 1974 roku nadaje się idealnie na prezent!

Ciekawostką jest to, że została ona prywatnie wytłoczona przez perkusistę zespołu w mikroskopijnym nakładzie… 60 sztuk! On też jest autorem projektu okładki (autoportret?), którą namalował i wydrukował w domowej pracowni mieszczącej się w garażu. Tym samym, w którym wraz z kumplami nagrał mega undergroundowy album „Kath” zwany też jako „One”… Zespół powstał w Meryland (USA) na bazie grupy Badge pod koniec lat 60-tych. Szaleńczo dzikimi występami w lokalnych klubach zdobyli statut kultowego zespołu, którego legenda trwa do dziś. Wydany przez Lion Production podwójny CD oprócz podstawowego materiału z płyty „Kath” zawiera wczesne wersje demo, cały materiał na drugą, nigdy nie wydaną płytę oraz pięć nagrań z rzadkiej EP-ki Badge z 1978 roku. Dość surowa i na pozór prymitywna produkcja płyty w zasadzie  działa na korzyść ogólnego brzmienia. Od strony muzycznej można ją uznać za kolaż acid rocka, podziemnej psychodelii i garażowego rocka z proto-punkową „wrażliwością”, czego przykładem jest „Love Me Down”. Z kolei „Say What You Feel” ma zabójczą gitarę i takąż perkusję, wyeksponowany bas, wokal z pogłosem i przeróżne efekty dźwiękowe. Zespół nie stronił od eksperymentów z taśmami („Seagulls”) i… żartami typu „idziemy do kibelka, może coś nagramy” („Toilet Theme”).  Patrząc z drugiej strony okazuje się, że album pełen jest dobrze napisanych melodyjnych piosenek, a ich beatlesowska wersja „Norwegian Wood” jest jedną z ciekawszych jakie słyszałem. Fani amerykańskich zespołów takich jak George Brigman & Split, Bulbous Creation, Terry Brooks Strange wezmą tę płytę w ciemno!

Na zakończenie jeszcze jedno cudeńko z psychodeliczną muzyką, którą pokochałem od pierwszego przesłuchania – nieco zapomniana płyta londyńskiego tria THE FIVE DAY WEEK STRAW PEOPLE.

W rzeczywistości taki zespół nie istniał. Była to bowiem „fucha” po godzinach trójki muzyków: Johna DuCann’a (g. voc), Micka Hawkswortha (gb. voc) i Jacka Collinsa (dr) , którzy udzielali się w innych kapelach. Płytę nagrali w jednej ze szkolnych sal w Londynie w ciągu czterech godzin. Smaczku całej tej historii dodaje fakt, że Collins przed sesją nagraniową nigdy wcześniej nie słyszał żadnej z tych piosenek..! To na ich podstawie stworzyli album koncepcyjny o ludziach, którzy pracują monotonnie przez pięć dni w tygodniu, a następnie próbują się cieszyć swoimi weekendami. To album pełen wyobraźni i pierwszorzędnych utworów, a do tego bardzo profesjonalnie zagrany. Utwór tytułowy wprowadza senny, mglisty nastrój, który przewija się przez większość nagrań. Nie mniej jest tu rozbuchany hard rock w „Gold Digger”, rozmarzony psycho popowy, zagrany w klimacie The Yardbirds „Sunday Morning” i ciężki (za sprawą gitary DuCanna) „I’m Going Out Tonight”… Nie przypadkiem Record Collector umieścił „The Five Day Week Straw People” w pierwszej setce najlepszych album wszech czasów w kategorii muzyka psychodeliczna. Pomimo, że dziś mało kto o nim pamięta…

Jak widać, na przestrzeni lat płyt „spod choinki” uzbierała się całkiem spora kolekcja. A to tylko jej czubek (choinki rzecz jasna!). Mam nadzieję, że niektóre z nich znajdą się u Was pod zielonym drzewkiem, czego życzę Wam z całego serca!

 

MARIANI „Perpetuum Mobile” (1970)

Nazwa zespołu MARIANI nie powstała bynajmniej z miłości do potrawy serwowanej przez amerykańską sieć restauracji The Olive Garden. Taką plotkę rozsiewała ponoć konkurencja chcąca ośmieszyć/zdyskredytować/pomniejszyć rangę (niepotrzebne skreślić) działającą w Austin w Teksasie firmę wydawniczą Sonobeat Recording Company. Ile w tym prawdy trudno dziś dociec. Widocznie  działalność małej niezależnej wytwórni fonograficznej na dalekim „Dzikim Zachodzie” stała ością w gardle bossom wielkich wytwórni. W każdym bądź razie biznes byłego DJ’a radiowego Billa Josey’a Seniora i jego syna Billa Juniora kręcił się dobrze. W 1969 roku Josey w dość przypadkowych okolicznościach spotyka perkusistę Vince’a Mariani’ego, który po współpracy z różnymi zespołami w Kolorado wrócił do rodzinnego Austin. Vince prawdopodobnie był wówczas jednym z najbardziej kreatywnych ludzi w swej profesji. Używał bardziej rozbudowanego zestawu z podwójnym bębnem basowym i wciąż doskonalił swój jazz-rockowy styl budząc zachwyt znawców tematu. Nie przypadkiem Jimi Hendrix zabiegał o niego proponując mu współpracę tuż po odejściu  Mitcha Mitchella z Experience…

Vince Mariani.
Vince Marianii nie przyjął oferty złożonej przez J.Hendrixa.

Pierwszym zleceniem jakie Vince dostał od właścicieli Sonobeat było nagranie paru perkusyjnych solówek do  stereofonicznego jingla wytwórni. Efekt? Kilka miesięcy później panowie budują w studio perkusyjno-wokalną kabinę. Specjalnie dla Mariani’ego… Widząc w muzyku niezwykły talent i charyzmatyczną osobowość idealną dla zespołu blues rockowego Josey Senior proponuje mu by założył własną kapelę, którą będzie finansował. Stary lis wyczuł, że perkusista waha się jeszcze przed przyjęciem oferty Hendrixa. Dał mu więc wolną rękę w wyborze składu grupy, która nazywać się miała tak jak jej lider, czyli MARIANI. Kiedy kilka tygodni później perkusista przyprowadził do studia gitarzystę właściciele oniemieli ze zdumienia, pytając czy to aby nie pomyłka. Przed nimi stanął bowiem młodzieniec, a w zasadzie 15-letnie dziecko z blond włosami obciętymi na „pazia”. „Przyprowadziłeś ze sobą syna?!” – spytali niemal jednocześnie. „Nie. To jest Eric Johnson, gitarzysta. I już niedługo być może wielka gwiazda” – odparł z uśmiechem Vince. Nie czekając na zachętę chłopak pokazał swoją wystrzałową gitarową pirotechnikę zwalając z nóg obu Josey’ów! Kilka minut później w kieszeni swoich spodni miał już świeżo podpisany kontrakt!

16-letni Eric Johnson
15-letni Eric Johnson czarował gitarową techniką profesjonalistów.

Basista Bob Trenchard, solidny muzyk z Austin, uzupełnił skład  zespołu, który z miejsca rozpoczął pracę nad świeżym materiałem. Tuż po nagraniu demo Bob opuścił trio przechodząc do Pall Rabbit, a jego miejsce zajmuje Jay Podolnick obejmując także „posadę” głównego wokalisty.

Jay Podolnick
Jay Podolnick – gitara basowa i wokal.

W tym składzie zespół nagrał singla „Re-Birth Day/Memoris Lost And Found” mający być próbną sondą wypuszczoną przed nagraniem dużej płyty. Nie miał on jeszcze tej magii na którą tak liczył Josey, co potwierdziło zresztą średnie zainteresowanie recenzentów i stacji radiowych.

Trio nie przejęło się tym; intensywnie pracowali nad czterema nowymi kompozycjami, z których dwie były długimi jamowymi improwizacjami, oraz nad nowymi wersjami singlowych utworów. Materiał grany na koncertach sprawdzał się znakomicie, więc bez obaw weszli do studia Western Hills Drive nie przeczuwając, że nagrywanie płyty okaże się dla wszystkich koszmarem. Już po kilku dniach stało się jasne, że ciężka atmosfera małego studia nie bardzo odpowiadała muzykom. Josey wynajmuje więc 100-akrowe ranczo w McDade (30 mil od Austin) przewożąc sprzęt i muzyków  starą ciężarówką. Dzień przed przyjazdem przeszła tu niespotykana jak na marzec burza z potężną ulewą; ciężki pojazd grzęźnie w błocie na żwirowej drodze zdradliwej jak ruchome piaski. Muzycy na własnych barkach przenoszą cały studyjny sprzęt i instrumenty do stodoły – zajęło im to pół dnia… Pomysł, by nagrywać muzykę w szczerym polu mający dać wrażenie przestrzennego brzmienia wydawał się dość interesujący.  Gdy jednak przyszło do nagrywania okazało się, że dźwięk odbijał się niepożądanym i nieprzyjemnym echem od pobliskich drzew i zabudowań gospodarczych. Na nic zdały się rozpaczliwe próby jego usunięcia. Po wyczerpującej pięciodniowej sesji podjęto decyzję o powrocie do Austin.

Miesiąc później gotowy materiał ukazał się na płycie zatytułowanej „Perpetuum Mobile”, którą wytłoczono w ilości… 100 (słownie: sto) sztuk! Album, zapakowany w lichą białą tekturową kopertę, został skierowany do niekomercyjnej dystrybucji: prywatnych stacji radiowych, recenzentów, krajowych wytwórni fonograficznych. Kopie trafiły też do muzyków i przyjaciół; dziesiątki egzemplarzy muzycy rozdali fanom podczas koncertów promocyjnych składając na nich swe autografy. Dziś to prawdziwy kolekcjonerski rarytas. W 2008 roku jedna z tych rzadkich kopii zachowana w dobrym stanie wystawiona na internetowej aukcji sprzedała się za 2850 dolarów..!

Oryginalne wydanie płyty z autografami muzyków
Okładka oryginalnej płyty z autografami muzyków.

Nie był to jednak gotowy produkt, który można uznać za oficjalny album zespołu. Rzut oka na label uświadamia, że jest to płyta promocyjna adresowana głównie dla ludzi z branży muzycznej. Tytuły utworów sygnowane jako „First Song”, „Second Song”„Third Song” i tak dalej są na to niekwestionowanym dowodem…

Label winylowej płyty firmy Sonobeat
Label winylowej płyty wytwórni Sonobeat (1970)

Pomimo, że oficjalnego albumu na rynku jeszcze nie było grupa ruszyła w jego trasę promocyjną po całym Teksasie. Jako suport towarzyszył im nieznany zespół hippisów z Houston nazywający się ZZ Top… Tymczasem Bill Senior wciąż zwlekał z wydaniem płyty oczekując poważnych ofert z dużych wytwórni płytowych. I mimo, że negocjował z wieloma ostatecznie nic konkretnego z nich nie wynikło. Rozczarowani muzycy zaczęli angażować się w inne projekty. Wkrótce zespół MARIANI przestał istnieć…

Po trzydziestu latach taśmy z materiałem wyciekły do włoskiej firmy wydawniczej Akarma specjalizującej się w wydawaniu płyt późnych lat 60-tych, oraz rockowej, progresywnej i bluesowej psychodelii z lat 70-tych. Płyta „Perpetuum Mobile” z okładką zaprojektowaną przez grafików z Akarmy ukazała się na kompakcie w 2001 roku w limitowanym (znowu!) nakładzie 1000 egz. Dzięki temu fani Vince’a i Erica mogli w końcu dostać coś, na co czekali przez trzy dekady. Co prawda Akarma miała potem z tego tytułu spore problemy. Sonobeat zagroził sprawą sądową o naruszenie praw autorskich. Doszło do ugody; Włosi zrzekli się praw do płyty (łącznie z projektem okładki) i zwrócili je prawowitym właścicielom.

Mariani "Perpetuum Mobile" (1970)
„Perpetuum Mobile” z nową. okładką.  Reedycja Akarmy (2001).

A sama muzyka na płycie? Cóż, ten blues rockowy album z elementami acid rocka ocierający się o heavy metal na pewno nie był przeznaczony dla ludzi o słabych nerwach. Słychać tu Cream i Vanilla Fudge, Hendrixa i Cactus.  A to już półka z cięższą odmianą muzyki. Jako że jest to zespół Vince’a on i jego perkusja przez większą część czasu są w centrum uwagi („Message”, „Windy Planet”) ale i Eric miał tu dużo przestrzeni, którą kapitalnie wykorzystał pokazując swój niezwykły kunszt i talent. Co prawda nie grał jeszcze w tej samej lidze co Clapton, ale był na najlepszej drodze by dołączyć do swego wielkiego imiennika. W otwierającym płytę utworze „Searching For A New Dimension” wykorzystuje efekt gitarowy wah-wah ze swobodą i dużym wyczuciem godnym doświadczonego muzyka. Zresztą gitarzysta nie bał się eksperymentować. Podczas pracy nad płytą wykorzystywał Echoplex, urządzenie opóźniające wtórny dźwięk gitary prowadzącej…

Tył okładki (Akarma 2001)
Tył okładki (Akarma 2001)

Więcej gitarowej wirtuozerii Johnson dostarcza nam w  jamowych kompozycjach takich jak „Things Are Changing” i „Re-Birth Day”, zaś instrumentalny „The Unknow Path” to już absolutne mistrzostwo świata! Tak zagranego ciężkiego bluesa mogę słuchać całymi godzinami. Kolejny, również instrumentalny numer „Euphoria” zdradza fascynację Hendrixem. Hm, powiem tylko tyle: panowie, czapki z głów przed młodziutkim  geniuszem gitary..! Poszczególne utwory z pierwszej strony oryginalnego longplaya są przeplatane krótkimi interwałami jazz rockowymi zdradzającymi sentyment perkusisty do tego gatunku. Są dość ciekawe, ale niestety trwają tylko po kilkadziesiąt sekund…

Szkoda, że wszystko skończyło się w 1970 roku na etapie tego (nie)wydanego albumu. Trio MARIANI miało pełną podstawę zaistnieć na rynku muzycznym stając w jednym szeregu z Cream I The Jimi Hendrix Experience. Na szczęście geniusz Erica Johnsona rozkwitł w całej pełni kilka lat później, a album „Perpetuum Mobile” będący jego płytowym debiutem dziś uznaje się za klejnot szeroko pojętego rocka.

PS. Tytułowe „Perpetuum Mobile” nie odnosi się do hipotetycznej, wiecznie poruszającej się maszyny. W kontekście albumu użyto tę nazwę, by zwrócić uwagę na łamane gitarowe solówki Johnsona i złożone perkusyjne schematy Mariani’ego. W muzyce klasycznej to synonim terminu „moto perpetuo” oznaczający granie nut bardzo szybko i jednym ciągiem. Doskonałym tego przykładem jest „Moto Perpetuo” Paganiniego i „Lot Trzmiela” Rimskiego-Korsakowa.