Wszystko to działo się mniej więcej w tym samym czasie, gdy Beatlesi grali na dachu Apple, skinheadzi szaleli wśród publiczności podczas darmowego koncertu Stonesów w Hyde Parku, zaś w innych częściach Londynu squatersi zamieszkali na stałe w pustych budynkach przeznaczonych do rozbiórki. Dwaj entuzjaści muzyki, Steve Stevenson i Dave George, postanowili połączyć siły tworząc firmę Clouds Music Enterprises, której zadaniem było wyszukiwanie młodych talentów. Ten pierwszy pracował jako dźwiękowiec w Shaftesbury Theatre współpracując z Robertem Stigwoodem, podczas gdy drugi udzielał się w filmowej branży kreskówek. Wynajęli biuro przy Dean Street 52 w Soho i zaczęli przeglądać ostatnie numery „Melody Maker” w poszukiwaniu odpowiednich kandydatów. To tam, na początku 1970 roku, Dave natknął się na reklamę zespołu o dość przewrotnej nazwie SOMEONE’S BAND. Zadzwonił pod kontaktowy numer i umówił się z jej liderem, Cecilem Jamesem na rozmowę. Kilka dni później w deszczowy wieczór wybrał się pod wskazany adres na przesłuchanie grupy. Wrócił nad ranem mocno podekscytowany. Nie bacząc na bardzo wczesną porę załomotał do drzwi wspólnika i krzyknął z całych sił: „Steve, mamy to!”
Tak naprawdę historia Someone’s Band zaczęła się dużo wcześniej, w 1963 roku. Elvin „Mel” Buckley dorastał w londyńskim Maida Vale. Pełen zapału utalentowany gitarzysta założył swój pierwszy zespół w szkole średniej, ale wkrótce zaczął szukać bardziej pasujących do siebie muzyków. W tym celu zamieścił ogłoszenie w lokalnej prasie, na które odpowiedział wokalista, Cecil James. „Umówiliśmy się, że przyjedzie do mojego domu rodzinnego na próbę” – wspomina Mel. „Zanim to zrobił, zadzwonił do mnie jego przyjaciel, który uprzedził mnie, że to Afro-Brytyjczyk, bardzo wrażliwy na swój kolor skóry. Pomyślałem: „Soulowy śpiewak? Świetnie!” Z uwagi na to, że sam byłem nie w pełni sprawny (Buckley w dzieciństwie chorował na polio (choroba Hainego-Medina) – przyp. moja) dla mnie nie był to żaden problem, choć dla niektórych pewnie tak.” Obaj młodzieńcy bardzo szybko się dogadali stając się wkrótce częścią muzycznej sceny West Endu zanurzając się w miejskim boomie R&B. „Pewnej nocy Keith Richards pokazał mi różne zagrywki bluesowe” — mówi Mel. „Innym razem w Crawdaddy zauważyłem, że Eric Clapton gra na nowym, czerwonym Telecasterze. Wkrótce kupiłem sobie taki sam. Widywałem się z nim dość często i zawsze rozmawialiśmy o naszych gitarach. On był geniuszem, ja zaś cieszyłem się, że mogłem z radością grać co tylko chciałem: bluesa, country, R&B, pop…”
Wszechstronność i zdolność adaptacji Mela sprawiły, że był on poszukiwanym zastępcą. Na pamiętnym koncercie z The Tridents w marcu 1965 roku pojawił się w ostatniej chwili zastępując Jeffa Becka, który niespodziewanie odszedł dołączając do The Yardbirds. Regularnie grał także z The King Bees, który miał rezydencję w 100 Club, gdzie często wspierał zespół Grahama Bonda.Kiedy wokalista King Bees odszedł, Cecil szybko wskoczył na jego miejsce i razem z Dave’em Randallem (bas) i Stephenem Williamsonem (perkusja) przekształcili się w C-Jam Blues. Nowa nazwa nawiązywała zarówno do imienia Cecila, jak i do znanej kompozycji Duke’a Ellingtona z roku 1942.
W marcu 1966 kwartet grał swoje ciężkie sety w różnych londyńskich klubach. Jednym z entuzjastycznych słuchaczy, który starał się nie opuszczać żadnego z ich występu był młodziutki Paul Kossoff, któremu Mel pokazał kilka sztuczek, w tym vibrato. Od czasu do czasu na widowni pokazywał się też Clapton. „Pewnego wieczoru na Ram Jam w Brixton Eric powiedział mi, że opuszcza Johna Mayalla, aby założyć nowy zespół z Jackiem Brucem i Gingerem Bakerem” – wspomina Mel – „Byłem zdumiony, ponieważ Bruce’a i Gingera uważałem bardziej za muzyków jazzowych. Eric powiedział, że choć brzmi to pretensjonalnie planują nazwać się Cream. Powiedziałem mu, że zasłużyli na to miano! Wkrótce potem wspieraliśmy ich na Fishmonger’s Arms w Wood Green…” Jeszcze tego samego roku zostali zauważeni przez dwóch młodych wydawców muzycznych, Andrew Laudera (później znacząca osobowość w brytyjskim przemyśle muzycznym) i Pete’a Austina, którzy zaoferowali im swoje menadżerskie usługi doprowadzając także do podpisania kontraktu z EMI i nagraniu singla. Na stronie „A” znalazła się piosenka „Candy” amerykańskiego zespołu The Astors, którą w nieco zmienionej aranżacji nagrali w Abbey Road Studios. Problemem była strona „B”, na którą nic nie mieli. Lauder doskonale zdawał sobie sprawę, że na pisaniu własnego materiału można zarobić, więc w desperacji on i Mel noc przed sesją stworzyli odbiegające od wszechobecnego rhythm and bluesa całkiem udane „Stay At Home Girl”.
Singiel został wydany 18 listopada 1966 roku i w całym Londynie sprzedał się w wystarczającej liczbie egzemplarzy by Mel mógł odebrać swoje autorskie honorarium w wysokości… jednego funta!
Rok 1967 nie zapowiadał wielkich zmian. Zespół nadal koncertował, grał z wieloma mniej, lub bardziej znanymi wykonawcami, aż w końcu przyszedł kryzys w wyniku czego Buckley przeszedł do soulowej formacji Mr. Mo’s Messengers nagrywając z nią dwa single. Na szczęście gitarzysta w porę się opamiętał i wiosną 1968 roku ponownie nawiązał współpracę z Cecilem. W zmienionym składzie, ale wciąż jako C-Jam Blues regularnie grali soulowe i bluesowe covery. Nowy skład nie przetrwał długo co spowodowało, że pod koniec października przemęczony Mel po raz drugi opuścił kolegów. „Byłem trochę znudzony i chciałem mieć więcej okazji do grania w różnych stylach” — wspomina. „Chciałem się rozwijać jako artysta i gitarzysta.”
Wiosną 1969 roku zdecydował się przyjąć propozycję półrocznego grania w hotelowej rezydencji w Mozambiku, w zespole organisty Mike’a Carra z udziałem amerykańskiego piosenkarza Earla Jordana. Niestety, obiecana przestrzeń na improwizację się nie zmaterializowała. „Graliśmy popowe hity i kierownictwo prosiło mnie bym wykonywał w czasie grania taneczne ruchy! Żenujące.” Podczas gdy Mel zabawiał turystów w Afryce, Cecil, razem z basistą Terry Powney’em i perkusistą Woody Martinem jamowali z popularnym angielskim piosenkarzem Labi Siffre. Może i coś by się z tego wykluło, gdyby nie powrót Mela. Po szczerej rozmowie postanowili spróbować raz jeszcze. Za pośrednictwem „Melody Maker” znaleźli drugiego gitarzystę, Johna Coxena, który przeniósł się do Londynu z Dunham. Wszyscy zgodnie orzekli, że formacja C-Jam Blues to już historia. Postanowili, że nowej dekadzie stawią czoła z inną muzyką i z nową nazwą. To wtedy narodził się SOMEONE’S BAND.
Kwintet intensywnie ćwiczył w domu Cecila w Kilburn i jak ujął to Mel: „W zasadzie to był jego projekt. Przyciągnął nas wszystkich do siebie. I to jego energia sprawiła, że wszystko to wydarzyło się naprawdę.” Gdy pewnego dnia zapowiedział się u niego gość z Clouds Music Enterprises Cecil wpadł w panikę. Nie do końca byli jeszcze gotowi na takie odwiedziny. „Ten facet idzie nas posłuchać.” – powtarzał w kółko, na co jak zawsze opanowany Terry Powney uciął krótko: „No i co z tego. Grajmy swoje.” Mel: „Improwizowaliśmy (albo udawaliśmy, że to robimy) przez cały czas. I chyba zrobiliśmy dobre wrażenie.”
Zrobili, gdyż następnego dnia Dave George wrócił ze Steve’em Stevensonem, któremu również spodobało się to, co usłyszał. Obaj panowie szybko załatwili sesję nagraniową w Recorded Studio Sounds na Bryanston Street aby nagrać demo. Tempo było ostre – w ciągu tygodnia zarejestrowali pięć numerów z czego dwa: „How It Began” i „Blues For Brother E” to ich własne kompozycje (później znalazły się na dużym albumie), oraz trzy covery: „Get Ourselves Together” Delaney & Bonnie, „Season Of The Witch” Donovana i „The Priest” Joni Mitchell. Wszyscy byli zadowoleni z końcowych rezultatów. Stevenson zainteresował nimi Cyrila Stapletona, który pracował w A&R dla Pye. Ten przyjechał do Kilburn, by osobiście obejrzeć ich na żywo. Po występie przyznał, że od pierwszych nut zakochał się w „Blues For Brother E” i złoży ofertę swoim włodarzom. Ci jednak nie wykazali zainteresowania stylem muzycznym grupy, ale polecili ją Dickowi Rowe’owi z Decca, który z miejsca zaproponował im nagranie albumu. Dwa tygodnie później poszli do Pan Musik na Denmark Street. W ciągu jednej nocy nagrali całą płytę i… ciemność została pokonana.
Krążek „Someone’s Band” poprzedzony singlem „A Story / Give It To You”, wydał Deram („progresywny” oddział Decca) we wrześniu 1970 roku. Niesamowitą i wyjątkową grafikę okładki wykonał Dave George. Efekt zamazanego obrazu uzyskał przez nałożenie na fotografię cienkiej półprzezroczystej bibułki.
Pozostając przy okładce – autorem zdjęcia na odwrocie był Alan Gee (prowadził firmę fotograficzną o nazwie Ritzy Studios), które zostało wykonane podczas sesji zdjęciowej na Lower Regent Street. Niestety, oprócz tego zdjęcia, które zamieściłem nieco niżej, żadne inne nie zachowało się do dzisiejszych czasów.
Biorąc pod uwagę, że album został nagrany w ciągu jednego wieczoru, jest to zaskakująco solidna, dopracowana i różnorodna kolekcja progresywnego bluesa i soulu trzymająca wysoki, równy poziom we wszystkich jedenastu utworach przypominających mi momentami Steamhammer, czy wczesny Fleetwood Mac z Peterem Greenem. Wyraźne są także wpływy jazzu, funku i muzyki afrykańskiej. Gitary akustyczne spotykają się z dzikimi solówkami gitary elektrycznej i wokalem o bluesowym zabarwieniu podobnym do Pete’a Browna. Na pozór wydaje się to wszystko trochę abstrakcyjne, ale proszę mi wierzyć – ten mocny zestaw bluesowo rockowych piosenek obejmujący funkowy „Country Ride”, uduchowiony „How It Began”, przejmujący „Blues For Brother 'E’ „ i poruszająco progresywny „Hands Of Time” słucha się z ogromną przyjemnością. I to na wdechu! W pierwszych dwóch można dostrzec niejasne echa Skin Alley, ale jeśli chodzi o wpływ, czy podobieństwa prawdopodobnie tu jak i w każdym następnym nagraniu można by przytaczać dowolne zespoły rockowe z tamtych czasów. Trzeci z wymienionych „Blues For Brother 'E’ ” ,którym (podobnie jak Cyril Stapleton) zauroczyłem się ma echa Fleetwood Mac.
„I Wanna Go Where I Belong” to jeden z silniejszych utworów bluesowych o psychodelicznym charakterze i być może jest w tym gdzieś Canned Heat w połączeniu z The Doors (wokal!) zaś „Give It To You” za sprawą ulotnej gitary i lekkiej sekcji rytmicznej ma bardzo przyjemny jazzowy odcień. Całkiem ładna ballada „A Story”, tym razem w odcieniu country głównie za sprawą harmonii wokalnych wprowadza miłą, by nie powiedzieć sielską atmosferę. W „Manhunt” pojawia się znak tamtych czasów, a więc perkusyjne solo tyle, że utrzymane w… afrykańskich rytmach co jest miłym zaskoczeniem.
Wydaniu płyty ze strony wytwórni Decca nie towarzyszyła ani kampania reklamowa ani trasa koncertowa i jak łatwo się domyśleć sprzedała się ona w minimalnym nakładzie. Dla Mela album wydawał się bardziej muzycznym odpustem, niż poważnym projektem. „Nam tak naprawdę chodziło tylko o radość z grania, a nie o bycie gwiazdami”. Ówcześni recenzenci dość powściągliwie wypowiadali się na jego temat. Moim zdaniem twierdzenie, że album nie ma żadnych wybitnych utworów, wydaje się bardzo prostackie i krzywdzące sam zespół, który niedługo po jego wydaniu został rozwiązany. Cóż, szkoda…