ELMER GANTRY’S VELVET OPERA: „Long Nights Of Summer. The Elmer Gantry’s Velvet Opera Antology” (1968-1969)

Los bywa przewrotny i niesprawiedliwy czego doskonałym przykładem jest zespół o bardzo długiej nazwie ELMER GANTRY’S VELVET OPERA (dla ułatwienia będę używał skrótu EGVO). Długo można by zastanawiać się dlaczego ci goście, pionierzy brytyjskiej psychodelii nie osiągnęli sukcesu na jaki zasługiwali? Osobiście bardzo mnie to boli tym bardziej, że w wielu brytyjskich miastach mają status zespołu kultowego, a na dwóch wydanych w epoce płytach znajduje się wiele wspaniałych utworów, których nie sposób przeoczyć. Tak więc bardzo ucieszyłem się kiedy 29 lipca 2022 roku wytwórnia Grapefruit Records wypuściła na rynek pierwszą w historii kompletną antologię ich nagrań zebranych na trzech płytach CD.

Front okładki 3-płytowego boxu wydanego przez Grapefruit Records (2022)

Zanim dobiorę się do zawartości boxu na początek kilka faktów z historii grupy, Powstali w połowie lat 60-tych jako The Five Proud Walkers w składzie: Richard „Hud” Hudson (perkusja), John Ford (bas), Colin Forster (gitara), Dave Terry (wokal, harmonika ustna), oraz Jimmy Horrocks (organy, flet). Przez jakiś czas koncertowali, grając materiał oparty na bluesie i soulu. The Five Proud Walkers doświadczyli muzycznego objawienia na koncercie w Eel Pie Island w marcu 1967 roku, kiedy byli suportem dla rodzącej się wówczas undergroundowej sensacji, Pink Floyd. Eksperymenty Floydów z wykorzystaniem świateł i elektroniki uświadomiły im, że przyszłość leży w psychodelii i diametralnie zmienili swój styl oraz nazwę na Velvet Opera. Każdy z muzyków wiedział jak obchodzić się ze swoim instrumentem, co w połączeniu z talentem dało eksplozję wzorowych psychodelicznych dźwięków. Któregoś dnia na próbę spóźnił się frontman zespołu, co raczej mu się nie zdarzało. Kiedy w końcu dotarł zamarli na jego widok; Dave pojawił się w długiej czarnej pelerynie, białej peruce i kapeluszu kaznodziei wyglądając jak Burt Lancaster grający rolę kaznodzieja, Elmera Gantry’ego (fikcyjny bohater powieści Sinclaira Lewisa) w filmie z 1960 roku. Żartom kolegów nie było końca, ale Terry nic sobie z tego nie robił. Mało tego – powiedział, że od teraz nazywać się będzie Elmer Gantry, a zespół Elmer Gantry’s Velvet Opera. Pod nowym szyldem zadebiutowali w The Electric Garden (później przemianowanym na Middle Earth) w Covent Garden w lipcu 1967 roku. To właśnie wtedy zespół opuścił Jimmy Horrocks niezadowolony z nowego kierunku, chociaż zdążył pojawić się na ich pierwszym singlu.

EGVO. Od lewej: Colin Foster, Richard Hudson, Elmer Gantry, John Ford (1968)

Grupa zaczęła zdobywać coraz większą rzeszę fanów występując w londyńskich klubach i na uniwersytetach w całej Wielkiej Brytanii. Od czasu do czasu grali w Speakeasy, gdzie jamował z nimi Jimi Hendrix, a także Jeff Beck i Eric Burdon. Dobre wieści rozchodzą się szybko, więc szefowie CBS Records nie tracąc czasu migiem podpisali z nimi kontrakt czego owocem był singiel „Flames” wydany w listopadzie 1967 roku. Płytka była dostępna w szafach grających w całej Wielkiej Brytanii i cieszyła się popularnością wśród niektórych DJ-ów z Johnem Peelem na czele. Piosenkę wykonywali też różni inni artyści, w tym Led Zeppelin w swoim wczesnym okresie (tak na marginesie – Robert Plant powrócił do niej podczas tourne w latach 2001-2002). Niestety, dla przeciętnego radiowego odbiorcy „Flames” wyprzedziło swoje czasy i pomimo dobrych recenzji udało się mu osiągnąć jedynie 30 miejsce na listach przebojów. Mimo to wytwórnia zaufała zespołowi i wydała im dwa kolejne single: „Mary Jane” (maj’68) i „Volcano”(styczeń’69). Ten pierwszy to pyszny kawałek angielskiej psychodelii porównywalny z takimi utworami jak „Arnold Layne”, Pink Floyd „Hole In My Shoe” Traffic, a nawet „Strawberry Fields Forever” The Beatles. Faceci od cenzury mieli na nich baczenie – zidentyfikowali w nim odniesienia do narkotyków i piosenka została usunięta z playlisty Radia BBC. Nie przeszkadzało to w niczym Johnowi Peelowi, który tak się nimi zachwycił, że EGVO pojawili się w jego radiowej audycji „Top Gear” jeszcze przed wydaniem debiutanckiego albumu. Ten ukazał się w lipcu 1968 roku.

Album składa się prawie w całości z oryginalnego materiału – jedynym wyjątkiem jest szalona wersja utworu „I Was Cool” Oscara Browna Jr. Każda z trzynastu piosenek ma genialne, wpadające w ucho chwytliwe wokale, ale kiedy zespół gra „Walter Sly Meets Bill Bailey” wymiękam. To jedyny instrumentalny utwór będący psychodelicznym, rockowym jamem, w którym chrupiące dźwięki gitary tworzą jedną imponującą melodię. Po intro, w którym Elmer przedstawia swoich kolegów album przechodzi w zaskakujące brzmienie kosmicznego freakbeat z hipnotyzującym „Mother Writes”. Piosenka chwyta ze wszystkich stron i w żaden sposób nie chce puścić. Ci geniusze wzięli kilka patentów z cięższych utworów  tamtych czasów, takich jak „Manic Depression” The Jimi Hendrix Experience, czy „Summertime Blues” Blue Cheer i stworzyli własne niepodrabialne brzmienie. Niezwykłe! Jeśli jednak ciężkie tony komuś nie pasują to  wirująca podróż w „What’s The Point Of Leaving” w barokowym stylu zadowoli najwybredniejszego słuchacza, a jego melodia utknie w pamięci na wiele dni. Obok „Flames” to prawdopodobnie dwa najbardziej chwytliwe utwory na tym albumie, przy czym „Flames” ma tak wspaniały refren, że znalazłby się wysoko na mojej liście ulubionych refrenów wszech czasów! Razem z My White Bicycle” grupy Tomorrow to jedne z najlepszych piosenek o jeździe na rowerze… Uwielbiam też lekki, makowy i porywający „Lookin’ For An Easy Life” i naładowany smyczkami „Long Nights Of Summer” na zawsze kojarzący się z latem i wakacjami. Obrazy w tekstach są wspaniałe, a sposób w jaki Elmer je wykonuje wywołują gęsią skórkę. Tyczy się to także bujnego Reaction Of A Young Man” – opowieścią Elmera o dylemacie młodego mężczyzny próbującego zakończyć romantyczny związek ze znacznie starszą, zamężną kobietą. W innym miejscu, w uroczej piosence „Air”, będącej połączeniem The Incredible String Band z The Beatles Richard Hudson gra na sitarze, zaś singlowe „Flames” i „Mary Jane” powracają raz jeszcze tym razem w nieco bardziej punkowej formie.

„Elmer Gantry’s Velvet Opera” to znakomity album, który powinien zostać klasykiem na miarę „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd. Krytycy go pokochali, ale publiczność była w większości apatyczna i album niestety sprzedał się marnie. W pudełkowym zestawie oryginalny album stereofoniczny znajduje się na płycie Nr. 1. z zachowaniem kolejności nagrań, podczas gdy nigdy wcześniej niepublikowana (z wyjątkiem formy promocyjnej w USA) wersja monofoniczna znajduje się na płycie Nr. 2. W przypadków takich wydań wisienką na torcie są bonusy tak bardzo przeze mnie kochane. Pierwsze trzy single zespołu: „Flames/Salisbury Plain”, „Mary Jane/Dreamy” i „Volcano/A Quick B” znalazły się na pierwszej płycie i są rewelacją. Wersja „Flames” jest bardziej wyważona i kontrolowana niż wersja, która promowała album i łatwo zrozumieć, dlaczego tak wiele ówczesnych zespołów, w tym podrywający się do lotu Led Zeppelin zdecydowało się włączyć ją do swojego repertuaru… „Salisbury Plain” jest marzycielski, psychodeliczny i niezwykle zaawansowany jak na swoje czasy, „Mary Jane” – chwytliwy, przyjemny i zgodnie z tradycją psychodelicznych singli pełen fragmentów, do których z wielką chęcią wraca się po kilku przesłuchaniach, zaś „Dreamy” to narkotyczny i zachwycający folk. Trzeci singiel, „Volcano”, ma ciekawą historię. Piosenka jest dziełem duetu Howard/Blaikley, który stworzył wiele muzycznych perełek wykonawcom takim jak The Tremeloes, Lulu i Petula Clark. Zespołowi nie podobało się nagranie tej piosenki, a komercyjna porażka singla była jednym z powodów, które przyspieszyły rozpad EGVO. Z perspektywy czasu „Volcano” wcale nie jest nieprzyjemny; jest hałaśliwy i rockowy chociaż szczerze powiedziawszy nie jest to numer na miarę „Flames” ani „Mary Jane”, a biorąc pod uwagę emisję na antenie i dużą dozę szczęścia, mógł to być przełomowy hit, na który EGVO tak bardzo zasłużyło.

Inne perełki wśród bonusowych utworów z pierwszej płyty to „Talk Of The Devil”, doskonały bluesowy numer, napisany przez Erica Woolfsona na potrzeby filmu z 1967 roku; pełen uczuć popowy „And I Remember” – pozostałość po Five Proud Walkers, a „The Painter” (piosenka, która była brana pod uwagę jako potencjalny solowy numer Elmera Gantry’ego) galopuje w sposób, który przypomina mi „Ride My Sea-Saw” The Moody Blues. Wszystkie dodatkowe utwory na płycie Nr.2. pochodzą z sesji Top Gear z listopada 1967 roku podczas której wykonano przedpremierowo kilka utworów z nadchodzącego debiutanckiego albumu, oraz z kwietnia i maja 1968. Ta ostatnia zasługuje na szczególną uwagę ze względu na wykonanie „I Feel Like I’m Fixing To Die Rag” Country Joe And The Fish, oraz dość oryginalną interpretację All Along The Watchtower” Boba Dylana..

Na chwilę wróćmy do historii zespołu, bo tu działy się nieciekawe rzeczy. Wśród muzyków wybuchły nieporozumienia skutkiem czego jako pierwszy grupę opuścił gitarzysta Colin Forster jeszcze zanim debiutancki album trafił do sklepów. Jego miejsce zajął były członek High Society, Paul Brett. Jakby tego było mało zdegustowany słabą sprzedażą singla „Volcano” Elmer na początku 1969 roku  ogłosił, że również odchodzi. To było jak zamach stanu. Po takich stratach do współpracy zaproszono folkowo-bluesowego gitarzystę Johnny’ego Joyce’a. Cała czwórka postanowiła też wrócić do swej pierwotnej nazwy – Velvet Opera.

Velvet Opera. Od lewej: Hudson, Joyce, Ford, Brett (1969)

Pojawienie się nowych muzyków spowodowało, że grupa zmieniła muzyczny styl mieszając ze sobą takie gatunki jak blues, folk, country/bluegrass i wczesny prog. Singiel „Anna Dance Square” zawarty również na płycie Nr. 3. antologii był pierwszym wydawnictwem Velvet Opery i zapowiedzią debiutanckiego albumu  Ride A Hustler’s Dream”, który ukazał się we wrześniu 1969 roku. I znów, podobnie jak w przypadku krążka EGVO, również i on został dobrze przyjęty przez krytykę tyle, że jego sprzedaż była kolejnym rozczarowaniem. Pod koniec 1969 roku grupa doświadczyła ostatecznej utraty dynamiki i na początku 1970 zespół opuścił basista John Ford, a wkrótce potem perkusista Richard Hudson. W maju 1970 obaj stali się pełnoprawnymi członkami The Strawbs.

Front okładki płyty „Ride A Hustler’s Dream” (1969)

Trzecia płyta antologii „Long Hot Nights Of Summer” skupia się na „Ride A Hustler’s Dream” i (co może być zaskakujące jak na zespół, który był bliski zapomnienia) jest to świetny album. Pojawiły się oznaki tętniącego życiem folk rocka z mnóstwem zaraźliwych melodii, które Hudson i Ford rozwinęli później w The Strawbs, To  dowód na to, że muzycy zespołu nigdy nie odcięli się od swoich korzeni, a bogata produkcja była wyraźnym krokiem naprzód w stosunku do brzmienia poprzednika. Do moich ulubionych zaliczam głośny dwunastotaktowy „Statesboro Blues” – najwyraźniej także ulubiony kawałek Johna Peela. „Black Jack Davy” jest fajną adaptacją tradycyjnej szkockiej ballady, zaś „Raga” z odrobiną psychodelii to ciekawe połączenie indyjskiego i zachodniego stylu pop z Hudsonem na sitarze. No i „Warm Day In July” – mój szczególny faworyt będący przyjemną i sielankową folkową piosenką z pięknymi solówkami na flecie i gitarze. Płytę zamyka bardzo interesująca wersja „Eleanor Rigby”. Klasyk McCartneya w wersji instrumentalnej to zarazem najbardziej progresywny utwór na płycie, z gitarą akustyczną i elektryczną i z mnóstwem dzikich solówek. A wszystko to na tle dudniącego basu i trzaskającej perkusji. Jednym słowem, majstersztyk!

Dodatkowe utwory z płyty Nr. 3. nie do końca odpowiadają standardom dwóch poprzednich, ale wciąż jest tu trochę dobrych rzeczy… Singiel „Anna Dance Square” wraz ze stroną „B” „Don’t You Realize” sprawił, że zacząłem się zastanawiać: gdyby okoliczności były tylko nieznacznie inne, czy zespół mógłby mieć w rękach hitową petardę? Wszak „Statesboro Blues” i „Water Wheel” nagrane w maju 1970 roku u Johna Peela dla BBC pokazały, że mimo bliskiej agonii Velvet Opera był potężnym zespołem. Z drugiej strony gdy dotrzemy do singla „She Keeps Giving Me These Feelings”„There’s A Hole In My Pocket” spółki Hudson/Ford wszelkie przeczucie zbliżającej się śmierci stają się oczywiste.

Zawartość boxu „Long Nights Of Summer” (2022)

Po upadku zespołu jego członkowie byli dość aktywni. Colin Forster i Colin Bass (zastępca Forda, który wskoczył na statek w 1970 roku) wraz z członkami Tintern Abbey utworzyli nową wersję Velvet Opera, ale nie trwało to długo…. Elmer założył Elmer Gantry Band, zanim dołączył do obsady musicalu „Hair”, a następnie nawiązał współpracę z Mickiem Fleetwoodem i The Alan Parsons Project. W 1974 roku wraz z gitarzystą Curved Air, Kirbym Gregorym, założył rockowy Strech, który z przerwami działa do dziś… W 1973 roku Ford i Hudson po odejściu z The Strawbs utworzyli własną grupę, Hudson-Ford, z Chrisem Parrenem na klawiszach, Mickey’em Keenem na gitarach i Gerrym Conwayem na perkusji działając na scenie pięć lat w czasie których nagrali sześć płyt. Na listach przebojów odnieśli sukces singlami „Pick Up The Pieces” (8 pozycja) i „Burn Baby Burn” (15 miejsce) wydanymi odpowiednio w 1973 i 1974 roku. Szkoda, że tego sukcesu zabrakło kilka lat wcześniej…

Jak zwykle Grapefruit/Cherry Red Records poszaleli na punkcie opakowań. Każda z trzech płyt znajduje się w osobnej okładce będącą repliką oryginalnego wydania. Mamy też wspaniałą książeczką zawierającą szczegółowe notatki Davida Wellsa z mnóstwem fascynujących zdjęć archiwalnych. Miło jest widzieć, że Elmer Gantry’s Velvet Opera w końcu zdobywa uznanie na jakie zasługiwała jego pionierska twórczość z przełomu lat 60 i70-tych. Wierzę, że kompilacja „Long Nights Of Summer” przypadnie do gustu każdemu, kto z tą grupą o tajemniczej nazwie zetknął się po raz pierwszy, a także wszystkim, którzy lubią dobrą jakość, angielską psychodelię i retro-pop, którego w tym przypadku trudno do końca zdefiniować.

MISTY „Here Again” (1969)

Każdy, kto zna wydawnictwo Grapefruit (oddział wytwórni Cherry Red) będzie świadomy, że są to specjaliści w penetrowaniu rzadko odwiedzanych muzycznych głębin przełomu lat 70-tych, do których ekipa z bardziej znanego Esoteric bez szczegółowej mapy i kompasu raczej nie odważy się zapuszczać. Za ich sprawą zszedłem z utartego szlaku, by po raz kolejny znaleźć się w krainie, gdzie na rockowym drzewie genealogicznym widnieje napis „Here Be Dragons”. Dziwni mężczyźni z rzadkimi brodami z pchlich targów machają do mnie płytami winylowymi, podczas gdy ja pochylamy się nad albumem „Here Again” nagrany przez zespół MISTY w 1969 roku. Mówię „nagrany”, a nie „wydany”, bo płyta w epoce nie wyszła poza fazę acetatu. A, jest jeszcze coś, co wydaje się niewiarygodne –  ci goście prawie nigdy nie grali na żywo! No dobra, dali dwa koncerty: pierwszy jako suport Roya Orbisona w Birmingham, drugi dla studentów w Banbury w tamtejszym  college’u. I wszystko w tym temacie. Jedyny oficjalny ślad jaki zostawili po sobie to singiel wydany przez Parlophone, który wiele obiecywał…

Strona „A” singla „Hot Cinnamon”

Pomimo, że nie koncertowali zostali zaproszeni do telewizji na dwa 15-minutowe programy muzyczno-rozrywkowe nakręcone w Carlisle i pokazane w lokalnej Border TV zasięgiem obejmująca angielsko-szkockie pogranicze. Niewiarygodne, że po tylu latach cudem udało się zlokalizować jeden z nich, który znajdował się w rękach prywatnego kolekcjonera i został dołączony do „Here Again”. Dla każdego, kto był ich fanem, jest on tak cenny jak zwoje znad Morza Martwego(*). Dla nas, muzycznych archeologów, to sensacyjny i zarazem fascynujący dokument zespołu zasługujący na dużo więcej, niż to, co przyniósł im los.

Misty :Od lewej: S. Bingham, M. Gelardi, B. Castle, B. McCann, T. Wootton

Grający na organach Hammonda Michael Gelardi i basista Steve Bingham poznali się latem 1968 roku odpowiadając na ogłoszenie londyńskiego zespołu soulowego w „Melody Maker” poszukującego muzyków.  Grupa, której nazwy nikt już nie pamięta, była przeciętna nie mniej klasycznie wykształcony Gelardi będący pod wpływem Händla i Scarlattiego błyskawicznie złapał nić porozumienia z Binghamem mającym obsesję na punkcie rhythm and bluesa. Wkrótce zaczęli pisać piosenki i komponować utwory. To były zalążki późniejszego materiału, nasionka, które rzucone na żyzną glebę przyniosły plon na dużej płycie.

Obaj muzycy w ciągu kilku miesięcy zwerbowali wokalistę Tony’ego Woottona i gitarzystę Freddie’ego Greena. Problemem okazał się perkusista, co do którego mieli pewne wymagania. Michael Gelardi: „W tym przypadku zdaliśmy sobie sprawę, że standardowy bębniarz nie poradzi sobie z niektórymi zawiłościami naszej muzyki i zdecydowaliśmy, że będziemy potrzebować perkusisty jazzowego, którego moglibyśmy namówić do grania rocka.” Po licznych ogłoszeniach i przesłuchaniach udało się znaleźć Johna Timmsa, „wytrawnego” muzyka jazzowego, który „kopiąc i wrzeszcząc” w końcu dał się wciągnąć w „budzący grozę świat rocka”. Nazwany na cześć kultowego standardu jazzowego Errolla Gomersa zespół Misty szybko stanął na nogi i zaczął rozwijać swoje niepowtarzalne brzmienie będące fuzją muzyki klasycznej, głównie barokowej (Bach, Händel, Scarlatti) i własnych kompozycji poruszających się w obrębie rocka, ambitnego popu i jazzu. Trzeba przyznać było to dość intrygujące jak na owe czasy połączenie.

Menadżerem grupy został Michael Grade, późniejszy dyrektor Telewizji BBC1, będący wówczas właścicielem agencji talentów London Management. Dwudziestoletni Michael uwierzył, że ich wyjątkowy tygiel brzmień i wpływów może być przyszłością rocka. To on zgodził się zapłacić za próby, sprzęt i nowiutką furgonetkę Bedford. On też załatwił kontrakt z wytwórnią Parlophone, opłacił studio, w którym nagrali singla i zaaranżował występy telewizyjne, o których już wspominałem. W październiku 1969 roku, a więc w tym samym czasie, gdy King Crimson wydał swój debiutancki krążek „In The Court Of The Crimson King”, Led Zeppelin drugi album, a Pink Floyd „Ummagummę” (listopad’69) Misty przebywali w londyńskim Regent Sound Studios, nagrywając album. Studio, uznawane za pierwsze, w którym nagrywali Rolling Stonesi miało wówczas jeden 4-ścieżkowy magnetofon. Trudno to sobie wyobrazić, szczególnie gdy dziś słucha się płyty „Here Again” i nie odczuwa, że została wyprodukowana ponad pół wieku temu. Zespół miał też cholerne szczęście, że pracował nad nią jeden z najlepszych ówczesnych inżynierów dźwięku w Wielkiej Brytanii. Adrian Ibbotson, człowiek-legenda pracujący niemal ze wszystkimi, choć sławę przyniosła mu praca przy albumie „Sgt. Pepper’s…”  The Beatles.

W lipcu 1970 roku, gdy ukazał się singiel „Hot Cinnamon” mający być zapowiedzią dużej płyty, Grade uwierzył w sukces zespołu. To wtedy padła z jego ust dość odważna zapowiedź: „Wczoraj byli The Beatles, The Rolling Stones, Cream”. Dziś Led Zeppelin, The Moody Blues, Deep Purple. Jutro należy do MISTY!” Gdyby to była surrealistyczna prognoza pogody nikt nie miałby mu za złe, że się nie sprawdziła. W kontekście tego, co wydarzyło się później wypowiedź ta została uznana za jedną z najbardziej beznadziejnych przepowiedni tamtych lat. Na początku rzeczywiście wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą i idzie w dobrym kierunku gdyż singiel dość często gościł na antenach radiowych. Niestety wyniki sprzedaży były kiepskie, co z kolei przełożyło się na listy przebojów, na których nigdy nie zagościł. Szkoda, bo moim zdaniem „Hot Cinnamon” to świetny, szybki utwór muzyczny, ale prawdopodobnie zbyt skomplikowany rytmicznie, aby mógł być hitem tanecznym. Na stronie „B” umieszczono równie ciekawy, klasycyzujący numer „Cascades”.

Niezadowoleni szefowie wytwórni Parlophone ostatecznie wycofali się z wydania dużej płyty i być może taśmy-matki wciąż leżą gdzieś w magazynowych zakamarkach przykryte grubą warstwą kurzu. Zawiedzeni muzycy rozeszli się w swoje strony i na tym mogłaby się ta historia zakończyć, gdyby nie to, że Geraldi natknął się na oryginalny acetat i zdecydował, że nadszedł czas, aby po „krótkiej” przerwie trwającej 52 lata album w końcu ujrzał światło dzienne. Stało się to dokładnie 16 września 2022 roku.

To historyczne pierwsze wydanie zawiera trzynaście utworów (cały album plus singiel) uzupełnione 15-minutowym, telewizyjnym występem grupy (wersja audio). Nie mniej interesująca jest także 20-stronicowa książeczka z unikalnymi zdjęciami, pamiątkami i cytatami muzyków zespołu.

A co dostajemy od strony muzycznej? Album na miarę swoich czasów – wczesny prog oparty na klasyce z psychodelicznymi akcentami i popowym blaskiem. Wyobraźmy sobie zmieszane ze sobą elementy The Nice i Procol Harum skrzyżowane z Pink Floyd z epoki Syda Barretta, trochę Arthura Browna, a nawet Moody Blues. Zacierając cienkie granice między rockiem, klasycznym jazzem i kameralny popem  „Here Again” to transcendentny kalejdoskop kolorów, których nie da się zdefiniować. I rzeczywiście bardzo miło się tego słucha. Gra Geraldiego na Hammondzie jest więcej niż znakomita; Steve Bingham wywija basem z godną podziwu szybkością i płynnością, zaś jazzowa perkusja Johna Timmsa to już czysta poezja. Co ciekawe, w porównaniu z długimi kompozycjami innych zespołów wczesnego rocka progresywnego utwory na tym albumie są stosunkowo krótkie choć mi to kompletnie nie przeszkadza. Na swój sposób każdy jest inny, każdy ma swoją specyficzną atmosferę i trudno wskazać tu faworytów. Klasycznie otwierający się psychodeliczny prog „Witness For The Resurrection”, znakomity „A Question Of Trust” i utwór tytułowy zostały zagrane z idealną mieszanką porywających eksperymentów i wirtuozowskiej muzykalności. W dużej części panuje tu silny klimat baroku, ale jest też sporo dobrej muzyki pop w „Harmonious Blacksmith”„John’s Song”, czy „Lazy Guy”. Do grona moich ulubionych dopisuję przeuroczy „Final Thougs”, a przede wszystkim „Animal Farm” będący zwięzłym, tekstowo inteligentnym proto-prog rockowym samorodkiem najwyższego rzędu. W tekstach zespół porusza porusza także „trudne” tematy, takie jak długotrwała choroba („Julie”), samobójstwo („Final Thoughts”), samotność („I Can See The Stars”), w których Ton Wootton prezentuje wspaniały wachlarz swoich wokalnych umiejętności.

Misty był prawdziwie oryginalnym, genialnym zespołem. Rzadkim ptakiem, który powinien był pozostawić niezatarty ślad, zamiast wpisać się na listę dawno zapomnianych „flotsamów i jetsamów” ery psychodelicznej. Album „Here Again” jest naprawdę ponadczasowy. To kawałek nieskazitelnej muzyki, która ucieleśnia postępowego ducha tamtych czasów unosząc się w powietrzu niczym mgła – na wpół zapomniany, przezroczysty sen, który powrócił do nas po pięćdziesięciu latach milczenia.

(*) Zwoje znad Morza Egejskiego – najstarsze rękopisy Biblii napisane po hebrajsku, aramejsku i grecku około 3 wieku p.n.e. wokół których narosło wiele legend i mitów.

Prawo do marzeń i żądza muzyki. PROGRESIVE TM „Dreptul De A Visa” (1976).

Timisoara leżąca w zachodniej części Rumunii niezmiennie kojarzy mi się ze wspaniałymi rockowymi grupami z lat 70-tych, które tam powstały. Był to m.in. fantastyczny Phoenix, świetny Pro Musica i doskonały PROGRESIVE TM, który w październiku 1972 roku tam się właśnie  narodził. Warto przypomnieć, że w tym czasie Rumunia była „średniowieczem” dla młodego pokolenia artystów jak i całego ruchu artystycznego, w szczególności dla tych, którzy chcieli grać szeroko pojętego rocka. Muzycy byli inwigilowani przez tamtejszą Służbę Bezpieczeństwa, nękani, zastraszani, bez prawa poruszania się po krajach Zachodnich. Pomimo długiego i bolesnego zakazu grania rocka żądza muzyki była dużo silniejsza i zespołom takim jak Progresive TM udało się dobić do brzegu z podniesioną głową,

Początkowo nazywali się Classic XX. Nazwę Progresive TM przyjęli w kwietniu 1973 roku ponoć zainspirowani węgierskim zespołem Locomotiv GT. Pierwszy skład to wokalista Harry Coradini (wł. Harald Kolbl), gitarzysta Ladislau Herdina, perkusista Helmuth (Hely) Moszbrucker, basista Zoltán Kovács i grający na klawiszach Ștefan Péntek. Dwaj ostatni zostali później zastąpieni przez Ilie Stepana (ex- Pro Musica) i Mihály Farkasa. Od czasu do czasu dołączał do nich flecista, Gheorghe Torz. I choć bardzo się z nim przyjaźnili nigdy nie był formalnym członkiem zespołu.

Jedno z nielicznych, zachowanych do dziś zdjęć grupy. (1976)

W swej muzyce połączyli ciężkie riffy w średnim tempie z mocnymi harmoniami wokalnymi i melodiami, które ciekawie wtapiały się w elementy rockowej progresji oparte na bluesie. Dominujące partie wokalne podkreślały wirtuozowskie solówki gitarowe i te grane na flecie. Progresywny charakter wynikał też ze złożoności struktur rytmicznych, a także ze spokojniejszych momentów, w których fortepian towarzyszył gitarom, a flet nabierał lirycznego odcienia. Nic dziwnego, że ta muzyka szybko uwiodła najpierw lokalną społeczność, a potem rozlała się po całym kraju.

W  listopadzie 1973 roku w Radio România nagrali zestaw pięciu utworów z czego „Amintiri” (Wspomnienie) i „Anotimpuri” (Pory roku) zostały rok później wydane na singlu. Pierwszy z utworów to ukłon w stronę progresywnego rocka z fletem, organami i bardzo fajną gitarą; drugi ciągnął w stronę balladowego folk rocka. Oba znakomite, a przy tym trwały łącznie ponad dziesięć minut.

Po wydaniu singla zostali zaangażowani do Węgierskiego Teatru Państwowego „Csiky Gergely” w Timisoarze, gdzie wystawili pop rockowe przedstawienie „Acest pâmînt” (Ta ziemia), z którym koncertowali po kraju. We wrześniu 1975 udaje im się w końcu wyprodukować dużą płytę. Album „Dreptul De A Visa” („Prawo do marzeń”), nie bez pewnych problemów, ukazał się ostatecznie w czerwcu następnego roku. Okładkę zaprojektował rumuński grafik Waleriu Sepi, nadworny artysta grupy Phoenix.

Front okładki

Mocarna gra, subtelne, doskonałe harmonie wokalne, kaskadowe partie fletu, wysoki profesjonalizm muzyków to najkrótsza reklama tego wspaniałego krążka. Już po pierwszym przesłuchaniu naszła mnie myśl, że Progresive TM to zdecydowanie jeden z najbardziej wpadających w ucho rumuńskich zespołów lat siedemdziesiątych, którego nie da się zbyt łatwo sklasyfikować. Uwielbiali wielkie melodie, pomieszany blues, folk, jazz i figlarnie pokręcone rockowe wzory. Gitara miała chropawe i rozmyte zniekształcenie blisko temu, co Tony Iommi zdzierał z gryfu na bardzo wczesnych albumach Black Sabbath nawet gdy kompozycja przypominała raczej zrelaksowaną i jazzową balladę. Produkcja jest niezwykle prosta, prawie nie używa się tu efektów studyjnych, co sprawia, że ​​album jest nieco „suchy” w brzmieniu, ale talent do nieoczekiwanych melodii, jak wyśmienita „Clepsidra”, (prawdziwie progresywne cudo), czy rozdzierająca serce ballada „Nimeni Nu E Singur” w pełni to rekompensuje. To co dostajemy to naprawdę urzekający, dobrze zagrany kawałek muzyki rockowej łączący wpływy wszystkiego, co było fajne w czasie, gdy zespół powstawał w 1972 roku, a więc  chwytliwy ciężki folk rock w stylu  Golden Earring i Jethro Tull, wschodnioeuropejski styl Omegi i Phoenixa, niesamowicie miażdżąca moc gitar wczesnego Black Sabbath i kilka progresywnych szaleństw z jazzowymi wtrętami. Mimo tych porównań album ma rumuńską tożsamość, którą dodatkowo podkreślają teksty śpiewane w języku ojczystym.

Płyta otwiera się ciężkim progresywnym utworem „Omul E Valul” (Człowiek jest jak fala) z ciekawym jazzowym intro przechodzącym w potężny riff. Wspaniała energia jaka rozlewa się do ostatniej nuty kończy się świetną gitarową solówką. Już po tych sześciu minutach słychać, że nie ma zmiłuj – ten zespół jeńców nie bierze. Po tak dynamicznym kawałku bardzo szybko dostajemy rockową balladę „Nimeni Nu E Singur” (Nikt nie jest sam). To tak na uspokojenie, albowiem w „Rusinea Soarelui” (Wstyd Słońca) muzycy ponownie nabierają ciężkiego szaleńczego tempa podkreślone już na samym początku fantastycznym fletem o specyficznym brzmieniu. Zwracam uwagę na świetną  jazzową sekcję w środku, co czyni ten utwór wielce kuszącym. W tekście pojawia się linijka „Wolność nie jest prawem do poddania się/ Jest obowiązkiem walki i nadziei”, którą cenzura nieopacznie przepuściła. Jak nic czyjaś głowa na pewno spadła… Czy rock progresywny polega li tylko na rozbudowanych, często zbyt nadętych kompozycjach? Absolutnie nie! Progresiv TM udowadnia, że w czterech i pół minutach można zawrzeć całą esencję gatunku, a dowodem jest wspomniana przeze mnie wyżej „Clepsidra”!

Tył okładki

Niektórzy zarzucają, że w „Odata Doar Vei Rasari” (Podniesiesz się tylko raz) zespół poszedł w komercyjną stronę. Bzdura! Chciałbym na każdej innej płycie tego gatunku słyszeć więcej takiej „komercji”. Uważam, że to fantastyczny numer z mówionym fragmentem tekstu wygłoszonym przez Harry’ego Coradiniego, który mógł stanąć twarzą w twarz z każdym wokalistą prog rockowego zespołu tamtej epoki. Tuż po nim kolejny kapitalny kawałek, „Va Cădea O Stea” (Spadająca gwiazda) z wciągającym gitarowym solem, które dorównuje każdej innej dzikiej, latającej solówce jaką kiedykolwiek słyszałem.  Zmiana tempa na bardziej  powolną płaszczyznę są jak delikatna podróż, która szybko zmienia się w wściekłą gonitwę. Ten kontrast pomiędzy słodkim fletem i żrącym dźwiękiem gitary jest zachwycający! Płytę kończy epicki, dziesięciominutowy utwór tytułowy, „Dreptul De A Visa/Poetul Deveniri Noastre” (Prawo do snu/Poeta naszego odrodzenia), będący kwintesencją rumuńskiego prog rocka. To jedna z takich kompozycji, która wydaje się trwać nie dziesięć, a trzy minuty. Do bólu spójna i ustrukturyzowana jest przecudownym zakończeniem naprawdę niesamowitego albumu.

Do tej płyty wracam bardzo chętnie co jakiś czas. I zawsze po jego wysłuchaniu nachodzi mnie refleksja ile wspaniałych rzeczy mogli stworzyć rumuńscy muzycy w latach 70-tych, gdyby nie byli stopowani przez najbardziej opętanego dyktatora Bloku Wschodniego…

Zespół jednej płyty. GENESIS „In The Beginning” (1968)

O tym jak można sparzyć się przy zamawianiu płyty przez internet nie będąc przy tym ekspertem konkretnego zespołu przekonał się mój znajomy Rzecz działa się dobrych kilka lat temu. Późnym popołudniem wpadł on do mnie mocno poddenerwowany. „Co jest?” – pytam łagodnie będąc świadom jego gwałtownego charakteru. „Moja Misia jutro ma urodziny. W prezencie zamówiłem płytę. Myślałem, że zamawiam Genesis z Gabrielem i Collinsem, a tu dostaję coś kompletnie nieznanego. Wiesz co tu jest grane..?” Wiedziałem! Po godzinie uszczęśliwiony wyszedł ode mnie z płytami z Peterem i Philem w składzie, ja zaś nieoczekiwanie stałem się właścicielem płytowego „białego kruka”, na którego polowałem długi czas! Znalezienie go w moich ulubionych sklepach z płytami było w owym czasie większym wyzwaniem niż studiowanie fizyki kwantowej.

Dla fanów psychodelicznego rocka z Zachodniego Wybrzeża końca lat 60-tych TEN Genesis nie jest zespołem nieznanym. Mam jednak świadomość, że sporo osób (podobnie jak mój znajomy) nie mieli pojęcia ani o istnieniu amerykańskiego Genesis, ani o ich płycie, „In The Beginning”, którą wydali w 1968 roku. Dziś, w dobie internetu łatwo do niej dotrzeć choćby poprzez YouTube’a. Z drugiej strony smutno mi gdy pomyślę, że spośród szerokiego grona przyjaciół i znajomych jestem chyba jednym, który posiadają ją fizycznie. A może mi się tak tylko wydaje..?

Nie tylko ich muzyka jest fantastyczna. Nie mniej fascynująca jest też geneza powstania grupy i lista zespołów, w których wcześniej występowali jej członkowie. Śledzenie korzeni przypominało mi próbę odtworzenia genealogii zespołu Hawkwind, do której kiedyś się przymierzałem, a to oznacza, że im głębiej drążyłem tym bardziej zastanawiałem się, czy na Zachodnim Wybrzeżu istniał zespół, z którym nie byli w jakiś sposób związani. Aby zbytnio nie mącić skupię się na kilku faktach. Wokalista i gitarzysta rytmiczny, Jac Ttanna był członkiem garażowej grupy Fender IV (grał pod swym prawdziwym nazwiskiem, Joe Kooken) później przemianowaną na The Sons Of Adam. Pod tą ostatnią nazwą w latach 1965-68 wydali trzy single. Pierwszy, „Take My Hand”, był mieszanką szorstkiego rytmu Stonesów z gładkim melodyjnym wokalem Beatlesów i The Byrds. Dużo ciekawsze były dwa kolejne: „Mister You’re A Better Man Than I” i „Feathered Fish” będące klasycznymi kawałkami mocnego garage rocka. Płytki dzisiaj brzmią świetnie, ale wtedy ani zespół, ani producent nie byli nimi zachwyceni. Ostatecznie zespół rozpadł się w czerwcu 1968 roku, a Jac mając więcej wolnego czasu zaczął tworzyć piosenki.

Sue Richman

Miesiąc później, mniej więcej w połowie lipca poznał 18-letnią wschodzącą piosenkarkę Susan Richman. Jako 15-latka Sue mogła pochwalić się kontraktem płytowym. „Moja płytka „I’m Sorry Baby” zespołu Canaries dla Bell Records, na której śpiewałam jako główna wokalistka, znajdowała się w szafie grającej niemal w każdym lokalu. Jac ją usłyszał i zapytał, czy chcę załóż z nim zespół. Od razu się zgodziłam!” Jac Ttanna: „Była piękna i naprawdę utalentowana. Opracowaliśmy kilka piosenek i zagraliśmy je Mike’owi Portowi (były basista The Sons Of Adam – przyp. moja), który natychmiast do nas się przyłączył”. W sierpniu dołączyło do nich dwóch kolejnych muzyków: perkusista Bob „Crusher” Metke i gitarzysta prowadzący Kent Henry (wł. Kent Henry Plischke). Zespół wydawał się gotowy, ale w ostatniej chwili ze składu wyłamał się Mike Port. Jego miejsce zajął Fred „Foxey” Rivera i nazwali się Spectrum. Po kilku próbach ściągnęli do siebie byłego menadżera The Sons Of Adam, Howarda Wolfa, żeby ich posłuchał. Kilka dni później Wolf oficjalnie został ich opiekunem i wymyślił dla nich nową nazwę – Genesis.

Od lewej: Jac Ttanna, B.ob Metke, Fred  Rivera, Sue Richman, K.ent Henry.

Od początku założyli sobie, że ich muzyka w kreatywny sposób powinna łączyć świetne melodyjne numery z doskonałymi wokalnymi harmoniami. I to im się udało. Jeden z pierwszych koncertów jaki załatwił dla nich Wolf (jeszcze jako Spectrum) odbył się jesienią 1967 roku w Klubie Troubadour mieszczącym się na słynnym Santa Monica Boulevard u Doga Westona, co doprowadziło do podpisania kontraktu z Mercury Records. Jac Ttanna: Nie pytajcie mnie jak było, ale myślę, że nadawaliśmy na tym samym poziomie co Carpenters.” Fred Rivera dodaje: „Pamiętam ten występ bardzo dobrze. Graliśmy tam później nie jeden raz. Troubadour to było najlepsze miejsce, w którym podpisywano kontrakty z nowymi artystami.”

Początek 1968 roku zaczęli od pracy w Amigo Studios mieszczące się w North Hollywood gdzie nagrywali swój pierwszy i jedyny album z producentem Stevem Douglasem i inżynierem dźwięku Hankiem „No Socks” Cicalo. „Zawarłem umowę z wytwórnią i wymyśliłem tytuł płyty, „In The Beginning” – wspomina Howard Wolf. „To pierwsze słowa Księgi Rodzaju w Biblii. Nie żebym był religijny. Przeciwnie. Po prostu pomyślałem, że jest to dość oryginalne i na swój sposób wyjątkowe.” O mały włos sesja mogła zostać nieukończona; podczas nagrywania Steve Douglas miał atak serca i nie było mowy by ją kontynuował. Dokończył ją Wolf. Kamień z serca spadł wszystkim zaangażowanym w tę pracę.

Genesis w Amigo Studios. Początek 1968 roku. Od lewej: Bob Metke, Fred Rivera, Kent Henry

Biuro i przestrzeń do prób Mercury Records znajdowały się na Hollywood Boulevard w budynku. Tam wykonali wszystkie prace przedprodukcyjne. Ta praca ich scaliła, dodała sił i wiary. Jako zespół stali się jednością. Koncertowali po całym stanie jak szaleni. Lista artystów z którymi występowali jest bardzo długa, niemal tak długa jak biblijna „Księga Rodzaju”. Tylko dla przykładu rzucę kilka nazw: The Yardbirds, Quick Silver Messenger Service, Pacific Gas And Electric, Albert King, Spirit, Mothers Of Invention, HP Lovecraft, Jefferson Airplane, Steppenwolf, Moby Grape…

„Czarnym dniem”. dla zespołu okazał się wtorek, 28 maja 1968 roku. Tego dnia Fred „Foxey” Rivera został powołany do armii i wysłany do Wietnamu. Zastąpił go nowym basista wypełniając tym samym warunki kontraktu dotyczący także występów. W czerwcu, w klubie Galaxy postanowili zagrać specjalny koncert dedykowany Fredowi, który nie doczekał się wydania albumu. A że sami go zorganizowali wytwórnia nie zgodziła się, by wystąpili jako Genesis, więc posłużyli się alternatywną nazwą, The Foxey Freddie Revue featuring The Lead Zeppelin. Jac Ttanna: „Wymyślił ją Bob i użyliśmy jej myśląc, że jest na tyle dziwna, że ​​ludzie połkną haczyk i przyjdą z ciekawości zobaczyć, co to jest. No i był tłum!” Ciekawe czy Jimmy Page, który był wówczas w The Yardbirds i często gościł w Galaxy nie zainspirował się ostatnim członem nazwy dla swego nowego zespołu nieznacznie ją modyfikując. Kto wie..?

Na początku września w sklepach muzycznych pojawia się tak wyczekiwany przez zespół album „In The Beginning”. Okładkę, przypominającą mi nieco debiut Fairport Convention, zaprojektował John Cabalka (pierwszą płytę grupy HP Lovercraft też). Z kolei pięknie wystylizowany napis z nazwą zespołu i tytułem był dziełem Stanleya Mouse’a, który zyskał sławę w latach 60-tych głównie swoimi genialnymi psychodelicznymi plakatami.

Front okładki.

Osiem nagrań zamieszczone na płycie tworzą niesamowitą mieszankę psychodelicznego rocka z elementami acid rocka, hard rocka, oraz folku z tendencjami progresywnymi. Do tego świetne gitary, flet, bogata orkiestracja i absolutnie bezbłędne harmonie wokalne  przywołują na myśl delikatnie śpiewane, czasem upiorne i sentymentalne harmonie The Mamas i The Papas z tekstami w dużej mierze przypominające standardowe obrazy dzieci kwiatów. Ktoś kiedyś porównał Sue Richman do Grace Slick z czym nie do końca się zgadzam. Panna Richman jest dużo spokojniejsza, pewna siebie, mniej neurotyczna, a poza tym śpiewa lekko, bez wysiłku.

Całość rozpoczyna się utworem „Angeline”, jednym z najcięższych na albumie zawierający ogniste sfuzzowane gitarowe riffy i zawodzące solówki Kenta Henry’ego. To jest ten rodzaj psycho/hard rocka, który Jefferson Airplane zawsze chciał nagrać, ale nigdy nie wytrzeźwiał na tyle długo, by to zrobić. Na tle owej ściany dźwięku wspaniale prezentują się głosy Sue i Jacka. Nie ma zmiłuj – roznieśli w pył Grace Slick i Marty’ego Balina! Chwała też wytwórni, że docenił ten utwór i szybko wydał go na singlu. Tuż potem mamy cover (jeden z trzech) i to jaki – słynną „Suzanne” Leonarda Cohena! Może komuś się narażę, ale moim zdaniem to jedna z najlepszych wersji (a są ich setki) na rynku podkreślająca przy tym silną grę zespołową i znakomity dialog  pomiędzy Richmann i Ttanną. Mam wrażenie, że pomiędzy tą parą coś iskrzyło. bo czuć to w ich ciepłych głosach… Pewnym zaskoczeniem jest wybór kolejnego coveru. „Gloomy Sunday” to piosenka z lat 30-tych napisana przez węgierskiego pianistę i kompozytora Rezső Seressa. Nie mam pojęcia skąd oni ją wygrzebali! Wokół utworu narosły legendy, które sugerowały, że utwór miał doprowadzać osoby nie do końca dające sobie radzić w życiu do samobójstw. Jego nieco złowieszczą popularność ilustruje fakt, że w krótkim w okresie (od 13 do 24 listopada 1935 roku) pojawiło się na temat tej piosenki 278 artykułów we francuskich, niemieckich, szwajcarskich i włoskich gazetach! Nawiasem mówiąc Seress odebrał sobie życie skacząc z balkonu; miał 76 lat. Wracając do tematu cover w ich wykonaniu jest zaskakująco dobry nawet jeśli porówna się go z wersjami Paula Robesona, lub Billie Holiday. Otoczenie dziewczęcego głosu za pomocą gitar akustycznych i gustownej aranżacji o barokowym zabarwieniu zmieniło utwór w zaskakująco nastrojowy kawałek pełen niepokoju i rozpaczy. Sue dała z siebie wszystko i jej występ wokalny naprawdę mnie tutaj powalił. Zastanawiające, czy Mercury kiedy wypuścił go na singlu zdawał sobie sprawę, że opowiada on o kontemplacji samobójstwa..? Mam słabość do długotrwałego i gęstego fuzzu, więc ’What’s It All About” mający bardziej bluesowy charakter przykuło moją uwagę od samego początku. Świetna melodia. A czy zastanawialiście się kiedyś jak jak brzmiałby folk rock z potężną dawką gitarowego fuzzu? Cóż, „Mary Mary”, ostatni z coverów napisany przez B. Benneta, jest idealną odpowiedzią na to pytanie… Skomponowany przez Kenta Henry’ego „Ten Second Song” posłużył mu jako platforma do zaprezentowania różnych stylów gitarowych. Szkoda, że w końcówce piosenka została wyciszona bo mam wrażenie jakby Kent dopiero zaczynał się rozgrzewać. Aha, pomimo tytułu, piosenka trwa trzy minuty.

Tył okładki.

Na drugiej stronie oryginalnej płyty znalazły się dwie kompozycje. Pierwsza, „Girl Who Never Was”, dziwnie przypomina brytyjski Genesis z okolic „From Genesis To Revelation” z Jackiem Ttanną brzmiącym prawie jak Peter Gabriel. Może nie wszystkim przypadnie ona do gustu, ale ja uważam, że to świetny kawałek. Pojawiające się smyczki są o wiele bardziej atrakcyjne niż to, co zrobił Arthur Greenslade (tata Dave’a Greenslade’a) we „From Genesis…” zaś partia fletu dodaje jakże miłego akcentu. Ostatnie, szesnastominutowe nagranie, „Would Without You” często porównywane do Quicksilver Messenger Service po spożyciu nielegalnych „materiałów rekreacyjnych” to opus magnum zespołu. Rozpoczyna się dość idyllicznie, gdy w idealnej harmonii wokaliści zadają pytanie „Would Without You?”, które jest następnie powtarzane, zanim nasze zmysły zostaną zaskoczone i wciągnięte w kapitalny, narkotyczny jam. Od razu zastrzegam – nie jest to zwykły gitarowy bełkot. Tutaj nastroje zmieniają się wraz z rytmem, pod który Fred Rivera kładzie nienaruszalne fundamenty swoim basem. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Kent był pierwszorzędnym gitarzystą, równie dobrym jak John Cipollina i cała rzesza innych znanych gitarzystów z Zachodniego Wybrzeża. I to nie przypadek, że po rozpadzie Genesis został zaangażowany do Steppenwolf.

Kiedy „In The Beginning” zostało wydane mieli mieć wsparcie marketingowe i koncertowe ze strony wytwórni. Pech chciał, że zmienił się prezes, nowy zaś powiedział, że „skoro żadnych obietnic nie ma na piśmie on nie będzie ich dotrzymywał.” Ostatnie koncerty zagrali pod koniec grudnia 1968 roku po czym zespół rozpadł się z powodu „wewnętrznych konfliktów”. Przynajmniej taką wersję podał Jac Ttanna. I choć album został wydany także w Kanadzie i rok później w Holandii bez odpowiedniej promocji przepadł tak jak i wiele innych perełek tamtych lat. Pierwsza kompaktowa reedycja albumu pojawiła się w Niemczech w 1999 roku; następne w 2007 i 2012 w Wielkiej Brytanii, obie z bonusem „The Long Road”, który został nagrany jeszcze tego samego 1968 roku w nieznanym lokalnym studiu z Jimmym Chappellem na basie i Hamiltonem Farleyem jako producentem. Utwór pierwotnie ukazał się w 1969 roku na kompilacji „First Vibration”, która powstała w ramach hollywoodzkiej fundacji wspierającą świadomość antynarkotykową. Na tym albumie Genesis znalazło się w doborowym towarzystwie The Beatles, Jimiego Hendrixa, Jefferson Airplane, Canned Heat, Donavona…

Po rozpadzie zespołu Kent Henry grał w The Blues Image, Charity i w Steppenwolf. W późniejszych latach cierpiał na Alzheimera, jego stan zdrowia ulegał pogorszeniu. Zmarł w 2009 roku… Po odbyciu służby wojskowej Fred Rivera związał się na jakiś czas z Delaneyem Bramblettem, podczas gdy Sue Richman śpiewał w wielu różnych formacjach, m.in. w Exile, Indigo, The Thieves, Savoy Brown, u Yima Bogarta i Suzie Quatro… Jac Ttanna w latach 70-tych pozostał w muzycznej branży pełniąc funkcję menadżera trasy w Canned Heat i pracując jako muzyk sesyjny dla producenta Richarda Perry’ego. Nagrał także kilka solowych materiałów. Zmarł w sierpniu 2022 roku w wieku 81 lat w swoim domu w Bangkoku z powodu zatrucia pokarmowego…

„In The Beginning” to płyta, która smakuje bardziej z każdym kolejnym przesłuchaniem. Dla mnie jest i będzie jedną z pereł psychodelicznego rocka tamtych czasów.