Rebelianci włoskiego prog rocka. BIGLIETTO PER L’INFERNO „Biglietto per L’inferno” (1974); „Il tempo della semina” (1992).

Utworzony w 1972 roku w Lecco, we włoskiej Lombardii, z popiołów grup Gee i Mako Sharks, hard progowy BIGLIETTO PER L’INFERNO pomimo wydania „za życia” tylko jednego, ale jakże wspaniałego homonimicznego albumu z 1974 roku uważany jest za jeden z najbardziej wpływowych włoskich zespołów progresywnych tamtej epoki. Cudo, które wylało się  z jej najbardziej płodnego okresu razem z Museo Rosenbach, Maxophone, Semiramis, Alphataurus, Alusa Fallax, Flea…Od samego początku zaskarbił sobie uznanie fanów  dzięki występom na żywo. Mimo obecności w składzie dwóch klawiszowców: Giuseppe Banfi Giuseppe Cossa, którzy wykazali się imponującymi zdolnościami bliżej mu było do kanadyjskiego Rush, niż do brytyjskich art rockowo symfonicznych grup. Co ważne, panowie nigdy ze sobą nie rywalizowali. Przeciwnie – doskonale się uzupełniali. Gdy jeden wykonywał partie inspirowane klasyką, drugi czarował atmosferą przeplatając ją miękkimi pasażami meandrując między ostrą rockową gitarą Marco Mainetti’ego, który dostarczał jedne z najcięższych riffów we włoskim prog rocku. Piekielna sekcja rytmiczna w osobach Fausto Branchini (gitara basowa) i Mauro Gnecchi (perkusja) była jego wielką podporą zdolna zmienić biegi w mgnieniu oka. Najbardziej znanym członkiem załogi był wokalista i flecista Claudio Canali, który prezentował jedne z najbardziej wirtuozowskich partii fletu nie odbiegające poziomem wykonawczym i artystycznym od partii Iana Andersona. Są momenty, w których wydaje się, że to nie Biglietto, a Jethro Tull spotyka się tu z Van Der Graaf Generator. Canali jest również mózgiem treści lirycznej i chociaż mój włoski nie jest wystarczająco biegły aby zrozumieć każde słowo, nazwa zespołu (Bilet do Piekła) mówi w zasadzie wszystko. W swoich tekstach wokalista bada bolączki włoskiego społeczeństwa, w tym morderstwa, samobójstwa i rozkład społeczny.

Biglietto per L’Inferno (1974)

Kariera i sława grupy była równie błyskawiczna jak i jej zniknięcie z radarów muzycznej mapy świata. Mocarne brzmienie nie miało sobie równych w tym czasie. Może i byli mniej utalentowani od swych progresywnych braci z Banco, czy PMF, ale złożoność autorskich kompozycji powalała na kolana. Autobiograficzne, bardzo bezpośrednie, lekceważące, czasem wręcz obrazoburcze teksty wyśpiewywane z wielką wrażliwością i niespotykaną ekspresją nie od parady nadały Claudio Canali przydomek „voce del diavolo” (diabelski głos).

Na festiwalu Be-In w Neapolu (czerwiec 1973) zwrócił na nich uwagę Maurizio Salvatori, właściciel Trident Records (także wydawca płyt Semiramis) proponując nagranie płyty. Album sygnowany nazwą grupy wydano w 1974 roku z okładką autorstwa Cesare Montichiari przedstawiającą dualizm ludzkiej natury podzielonej na dobro i zło.

Front okładki płyty „Biglietto per L’Inferno” (1974).

W kontekście późniejszego wyboru drogi życiowej Canaliego (po porzuceniu kariery muzycznej został mnichem) nagrania na płycie są rodzajem sesji psychoanalitycznej. Teksty pokazują implikacje wewnętrznego konfliktu i sprzeczności jakie nim targają. „W pewnym stopniu jet to moja historia. Historia człowieka poszukującego Boga”. Brzmienie, oscyluje między prog a hard rockiem wspierając tym samym kontrowersyjne pomysły młodego człowieka wychowanego na katolika (sądząc po tekście utworów prawdopodobnie autorytarnego), który przechodzi fazę protestu i rozczarowania starając się za wszelką cenę obrać nową drogę. Ta koncepcja pojawia się bardzo wyraźnie w pierwszym utworze „Ansia”, która na dobrą sprawę zawiera już wszystkie te psychiczne udręki. Zaczyna się raczej spokojnie, od delikatnych partii klawiszy i fletu, które w dalszej części  przejmuje pianino i wybitny moog wyznaczając tempo erupcji. W tekście dominuje (katolickie) poczucie winy. Bohater wiodący haniebne życie spotyka na swej drodze księży. „Kim oni są? Co robią? Szarlatani, kupcy czy, prorocy..? Oni zdejmą mi ten kłopot z barków”. I tu dochodzimy do „Confessione” („Spowiedź”), jednego z głównych utworów będący uosobieniem rockowej esencji Biglietto. Ów energetyczny kawałek to dialog między zabójcą a zakonnikiem zawierający elementy gniewu i ironii. Tekst zapada w pamięć, zwłaszcza we fragmencie, w którym ksiądz mówi: “Non posso salvarti dal fuoco eterno, hai solo un biglietto per l’inferno(„Nie mogę cię uratować od ognia wiecznego, masz tylko bilet do piekła”). Pod koniec wszystko zamienia się w kompletne szaleństwo; liczba zwrotów akcji w jednej tylko minucie, jest większa niż na całej płycie niejednego zespołu! W “Una strana regina” („Dziwna królowa”) muzyka zmienia rejestr, stając się bardziej spokojna, momentami wesoła, ale i mroczna. Takie detale sprawiają, że album jest bardzo przyjemny i… nieprzewidywalny. Główny temat to poszukiwanie „przewodnika”, który pomoże wskazać nowe, „zdrowe” ścieżki życia. Podczas trwającego dialogu między zabójcą a zakonnikiem wokal wydaje się przesiąknięty pesymizmem: „Dziwna królowa rządzi na ziemi. Ma na imię hipokryzja”. I dalej:  „Umiem tylko zabijać, umiem tylko kraść, nic innego nie potrafię, Naucz mnie żyć inaczej…” Na wierzch wychodzi typowy dualizm: poczucie winy i przebaczenie, złość i oczyszczenie, dobro i zło…  Z kolei „Il nevare” („Śnieżyca”) wydaje się prostym kawałkiem z hard rockowymi, strzelistymi riffami. Tymczasem jest to numer, który sprawia, że ​​zamieram, czuję jak skóra robi się zimna, a świat pozbawiony jest atmosfery. Claudio Canali określił go jako „świecką modlitwę”. Tekst zdaje się zachęcać do medytacji i introspekcji, sugerując jednocześnie, że nawet w życiu, w którym rządzi hipokryzja i zło, można znaleźć radość w… padającym śniegu. Genialne.

Tył okładki kompaktowej reedycji z 2006 roku.

Na wysoki poziom powracamy złożonym i bardzo dramatycznym nagraniem „L’amico suicida” („Samobójstwo przyjaciela”). Canali, zafascynowany śmiercią, ciemnością i dekadencją pisze (być może nieświadomie) utwór gothic ante litteram. Ten mroczny, ponury i przygnębiający aspekt to zdecydowanie wyjątkowy przypadek we włoskim rocku progresywnym. Wokalista opowiada nam prawdziwą historię przyjaciela z czasów służby wojskowej, który uważany przez społeczeństwo za „dziwny” i „inny” popełnia samobójstwo. Łamiącym głosem Canali zwraca się do niego słowami: „Twoje ciało otacza aureola śmierci. Wszyscy, którzy nigdy ci nie pomogli potępiają twój czyn zabijając cię po raz drugi.” Pełen niepokoju i emocji tekst z pogrzebową atmosferą współgra  z całą gamą zmian tempa i progresywnych pomysłów… trudno nie wciągnąć się w tę muzyczną podróż. Jak dla mnie to jeden z moich najbardziej ulubionych utworów wszech czasów włoskiego prog rocka… Dodam, że kompaktowa reedycja płyty zawiera bonus – instrumentalną wersję „Confessione” – jakże mile tu widziana.

Bez wątpienia Biglietto wypłynął na grzbiecie wielkiej progresywnej fali, która wkrótce rozbiła się o brzegi zmieniającej się muzycznej rzeczywistości. I choć muzyka zespołu była pochodną innych grup każdy utwór na tym epickim albumie jest oryginalny. Jak na mój gust płyta nie ma słabych punktów. Jest genialna i co ważne – z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąż fascynuje!

Jeszcze w tym samym roku zespół nagrał singiel mający promować druga płytę,„Il tempo dell a semina”, którą nagrali w studio Regson w Mediolanie. Pech chciał, że wytwórnia Trident mająca od jakiegoś czasu kłopoty finansowe zbankrutowała. Niedługo po tym, wiosną 1975 roku, grupa się rozpadła. Odłożony na półkę album „Il tempo dell a semina” został wydany siedemnaście lat później przez Mellow Records, zasłużoną wytwórnię specjalizującą się w odzyskiwaniu i ponownym odkrywaniu włoskiego prog rocka.

Front okładki płyty „Il tempo della semina” (1974/1992)

W porównaniu do fenomenalnego debiutu, „Il tempo…” stracił  rozmach. Jest zdecydowanie lżejszy (co wcale nie znaczy gorszy) i bliżej mu do klasycznego, brytyjskiego progresywnego rocka z tak lubianymi przez nas pięknymi instrumentalnymi pasażami, z dyskretnym fletem, baterią melodyjnych klawiszy, mocną perkusją, rozmarzoną gitarą. Szkoda tylko, że pozycja Canali stała się bardziej marginalna.

Długi, złożony utwór tytułowy, „Il tempo della semina” („Czas siewu”) moim zdaniem jest najlepszym utworem w tym zestawie i nawiązuje do debiutu. Dziesięć minut oscylujące między zmianami tempa, liniami basu, wirtuozerią podwójnych klawiszy i partiami fletu spełniają wszystkie warunki prog rocka, zaś przefiltrowany wokal wywołuje coś w rodzaju „rewolucyjnego snu”. „Dlaczego jeszcze mielibyśmy cię znosić? Nie będziemy czekać na wschód słońca szyty na twoją miarę, by zburzyć kraty więzienia…”

Mente sola-mente” („On po prostu kłamie”) – krótka, eksperymentalna rymowanka, a raczej młodzieńczy kaprys, który niewiele ciekawego wnosi do tego świata. Na szczęście „Vivi, lotta, pensa” („Żyj, walcz, myśl”), najprostsza w ich karierze piosenka-przesłanie poruszająca społeczne i polityczne problemy wymazuje to uczucie. Uzyskanie takiej różnorodności w nieco ponad trzy minuty jest nie lada osiągnięciem. Im to się udało.

Tył okładki

Życie króla, który nie zwraca uwagi na biedaków mieszkających poza jego pałacem to temat utworu L’arte sublime di un giusto regnare” („Wzniosła sztuka sprawiedliwego panowania”) z posmakiem Jethro Tull ( flet!), średniowiecznymi wpływami i kilkoma symfonicznymi momentami. Jeśli kiedykolwiek ktoś chciałby posłuchać włoskiej wersji JethroTull, ten zespół jest zdecydowanie dobrym wyborem… Na pozór lekka, prog rockowa ballada „Solo ma vivo” („Sam, ale żywy”) przeplatana wściekle ognistą gitarą zawiera kilka krótkich, idealnie do siebie pasujących części i to w ciągu sześciu minut. To jedna z ich cech charakterystycznych: umieć pisać stosunkowo krótkie, ale różnorodne piosenki… Na zakończenie „La canzone del padre” („Pieśń o ojcu”) nawiązująca do autobiograficznych wątków z poprzedniego albumu, opowiadająca o trudnym dzieciństwie Canali’ego, niełatwych czasach szkolnych, a przede wszystkim o znęcającym się ojcu. „Bił mnie i po pijanemu krzyczał: „Szkoda, że ​​się urodziłeś”. Wciąż w głowie mam to zdanie.” Wszystkie wydarzenia, które generują poczucie złości i urazy, zarówno w dźwiękach jak i w tekście, stają się coraz trudniejsze do zniesienia. „Nienawidziłem cię ojcze, bo nie zrozumiałeś, że moje życie nie jest twoim planem. Oczywiście to też i moja wina. Powinienem był cię słuchać i śpiewać jak tresowany pies.” Przywrócenie dialogu i zgody między dwoma pokoleniami okazuje się murem nie do przebicia. „Tak mi dzisiaj ciebie żal, ale przynajmniej masz spokojne życie kiedy widzisz jak twój syn śpiewa w telewizji.” Tak kończy się długa psychoanalityczna muzyczna sesja Biglietto per L’Inferno – refleksją, będącą jednocześnie łabędzim śpiewem jednej z najbardziej oryginalnych formacji włoskiego rocka progresywnego.

Canali do dziś żyje jako mnich-pustelnik w klasztorze Minucciano w prowincji Lukka, zaś co do zespołu –  w 2005 roku ukazała się płyta „Live 1974” z nieosiągalnymi dotychczas nagraniami koncertowymi, którą polecam równie gorąco.

ORANG-UTAN (1971), czyli krótka historia o tym, jak orangutan oszukał myśliwego.

Angielski zespół rockowy Hunter mimo, że nigdy nie wydał płyty, ma w swym dorobku kultowy album. Paradoks..? Pozornie tak, ale jeśli powiem, że wyszła ona pod nazwą ORANG-UTAN to już chyba nie. W każdym bądź razie jego historia mogłaby posłużyć za kanwę filmowego scenariusza tyle, że bez happy endu, chociaż… Jedno jest pewne. Hunter vel Orang-Utan to zwierciadło hard rocka wczesnych lat 70-tych.

Wszystko zaczęło się w drugiej połowie 1969 roku, kiedy to młodzi, 19-letni muzycy dwóch różnych zespołów z północnego Londynu połączyło swe siły. Pierwszy, to amatorska grupa skupiona wokół piosenkarza Gerry’ego Trewy, który wieczorami śpiewał w pubie swoich rodziców. Drugi zespół, Extravaganza, w którym na bębnach pogrywał utalentowany perkusista Jeff Seopardie wspomagał lokalnego szansonistę. Znający się od czasów szkolnych Gerry i Jeff postanowili stworzyć nową formację, do której dołączył basista Paul Roberts, oraz starsi od nich o rok gitarzyści: Mick Clarke i Sid Fairman. Nazwali się Hunter na cześć amerykańskiego bluesmana Alberta Kinga i jego hitu „The Hunter”. Młodzieńcy byli zachwyceni tym bluesowym numerem jak i samym artystą. Albert King był dużym (metr osiemdziesiąt wzrostu), krzepkim facetem dorastającym na plantacji bawełny w Indianola w stanie Mississippi i miał do przekazaniu światu wiele ważnych spraw i tematów. Pierwsze słowa „The Hunter” uszyte były na miarę młodego zespołu: „ Nazywają mnie Myśliwym, tak mam na imię. I kupiłem broń miłości, naładowaną setkami pocałunków…”

Gerry Trew, któremu nie do końca odpowiadał blues rockowy styl szybko odpadł z zespołu. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że jego głos można usłyszeć na drugim i ostatnim rockowo melodyjnym albumie grupy Bandit „Partners In Crime” (1978). Miejsce Trewa zajął Terry  „Nobby” Clarke (zbieżność nazwisk z gitarzystą zespołu przypadkowa) – były współzałożyciel pop psychodelicznej grupy Jason Crest mającej na swym koncie cztery urocze single. Ostatni z nich, „Waterloo Road” (1968), został spopularyzowany po drugiej stronie Kanału La Manche przez amerykańsko-francuskiego piosenkarza Joe Dassina jako „Les Champs-Élysées” onegdaj grany bardzo często także w Polskim Radio.

Od początku zespół bazował na ciężkich, blues rockowych utworach napisanych głównie przez perkusistę Seopardie’ego, do których aranżacje stworzyli Paul Roberts i Mick Clarke. Hunter ćwiczył i koncertował, a jego brzmienie stawało się coraz bardziej ciężkie. Na jednym z koncertów wypatrzył ich Leslie Rappacioli, właściciel małej firmy, który został ich menadżerem nie żałujący przy tym pieniędzy na sprzęt i dbający o to, by mogli regularnie grać w pubach i klubach północnego Londynu i jego okolicach. Jego marzeniem było uczynić zespół sławnym. Okazją ku temu było spotkanie z producentem nagrań, Adrianem Millarem pracującym dla Warner Brothers. To on załatwił im sesję nagraniową w słynnych londyńskich De Lane Lea Studios mające na wyposażeniu profesjonalny, szesnastościeżkowy magnetofon szpulowy Studer i konsolę mikserską Neve – szczyt ówczesnej techniki nagraniowej. Studio jak magnes przyciągało do siebie największych z Cream, The Who i The Rolling Stones na czele. To tu The Animals nagrali nieśmiertelne „The House Of The Rising Sun”, a Jimi Hendrix „Hey Joe” i „Purple Haze”. To także tu swoje albumy nagrali Deep Purple („The Book Of Taliesyn”), Pink Floyd („A Saucerful Of Secrets”) i wielu innych znakomitych artystów.  Nieświadomy późniejszych wypadków Rappacioli nie wiedział, że spotykając na swej drodze Millara założył sobie i zespołowi pętlę na szyję.

Adrian Millar był człowiekiem, o którym mówiło się, że zawsze osiągał to, czego chciał. Charyzmatyczny, przebiegły i nieustępliwy wiedział, jak przewidzieć sukces swoich klientów. Jeff Seopardie uważa, że ​​zanim ich znalazł prawdopodobnie miał już nie tylko nazwę dla kapeli (Orang-Utan), ale też zaprojektowaną okładkę z King Kongiem i wielką skórką banana okrywającą wieżowce Manhattanu. Do swojego projektu potrzebował jedynie nieznanego zespołu, a umowa wydawnicza była dla niego bułką z masłem. Jak wieść niesie kontrakt podpisał z Seopardiem na ulicy, na klapie śmietnika stojącego nieopodal zaparkowanego Rolls Royce’a po czym odjechał nie dając perkusiście kopii umowy.

W jedno popołudnie Hunter nagrał w studio osiem utworów i to była cała sesja nagraniowa. Jak łatwo się domyślić, Millar nie pojawił się na niej. Mieli jednak to szczęście, że inżynierem dźwięku był Louis Austin, który zaczynał w De Lane Lea jako technik przy wczesnych nagraniach Fleetwood Mac z Peterem Greenem (płyta „Bare Trees”), a potem był rozchwytywany przez grupy rockowe w tym Nazareth („Rampant”), Deep Purple („Fireball”), Judas Priest („British Steel”) i wiele innych. Choć było to ekscytujące muzycy potraktowali sesję jak przygodę i z biegiem czasu zapomnieli o tym „studyjnym popołudniu”. Oni tak, ale nie Millar, który zabrał taśmy i wyjechał z nimi do USA. Działał bardzo szybko; wszystkie nagrania ukazały się w 1971 roku na płycie sygnowanej nazwą Orang-Utan wydaną przez  amerykańską wytwórnię Bell Records bez zgody i wiedzy zespołu. O istnieniu płyty muzycy dowiedzieli się przypadkiem, kilka dekad później. Nigdy nie zobaczyli pieniędzy za swoje nagrania, nigdy więcej nie spotkali też Adriana Millara, który jak się zresztą okazało oszukał nie tylko ich. „Orangutan przechytrzył myśliwego” – skwitował po latach całą tę sytuację Seopardie.

Front okładki.

Moje uwielbienie do albumu „Orang-Utan” zaczęło się od przypadkowo usłyszanego w radio utworu „Chocolate Piano”. Bardzo przyjemnie zaskoczył mnie surowy, hard rockowy feeling wtedy jeszcze nieznanego mi zespołu. Zaciekłość wokalisty, który jak się dowiedziałem później miał tylko jedno zdrowe płuco(!), dwie gitary prowadzące i przyjemna melodia z miejsca przykuły mnie do fotela. Po latach, mając już płytę na własność, zdałem sobie sprawę, że słucham czegoś niesamowicie dobrego i interesującego. Brzmienie zespołu a la wczesny Led Zeppelin jest doskonałe i chyba nigdy nie przestanę się dziwić jakim sposobem udało im się to nagrać w jedno popołudnie..? Hunter ma wszystkie znakomite cechy wczesnych zespołów hard rockowych takich jak Budgie, Cactus, Hard Stuff, Sir Lord Baltimore, Leaf Hound zachowując przy tym swój styl i klimat. Gdyby nie fatalne w skutkach postępowanie Millara mógł być wielki. Pozostał wielkim, niestety zapomnianym zespołem swojej epoki.

Ten „zeppelinowy” album zaczyna się od „I Can See In Your Head”, ale w przeciwieństwie do słynnego Avatara ma on w swej ofercie dwóch znakomitych gitarzystów prowadzących i brzmi jak „Welsh” Budgie posuwając się w stronę Grand Funk Railroad. W tej sieci dźwięków duet solowych gitar z podwójnym riffem z wyraźnie odróżniającymi się głosami dominuje tu zdecydowanie. Jest piękny i absolutnie doskonały, choć nie należy też zapominać o kapitalnym ciężkim basie i falujących bębnach. Twórca kompozycji, Jeff Seopardie na szczęście nie stara się być tu dominatorem; swoim perkusyjnym rytmem utrzymuje dramatyczną agresję utworu od pierwszego do ostatniego uderzenia. Piękna rzecz. A parafrazując tytuł piosenki, weszła mi do głowy bez najmniejszego oporu… „Slipping Away” z prostym, ale doskonałym rockowym riffem z bluesowym tłem wsparty imponującym basem Paula Robertsa ma klimat Free. W połowie nagrania mamy krótką (genialną) melancholijną część schodząc w głęboką, dryfującą przestrzeń. Zachwycony też jestem śpiewem Terry’ego Clarka, który od czasów Jason Crest zrobił kosmiczny postęp… „Love Queen” rozgrywający się w zwolnionym tempie to przypowieść o upływającym czasie. Tytułowa piękna i młoda Królowa Miłości zasiadająca na tronie starzeje się, niszczeje, by na końcu stać się wiedźmą. W tej psychodelicznej balladzie Orangutany pochylają się nad wielkimi przyjaciółmi angielskiej psychodelii, ale kto w tym czasie nie chciał być małym Floydem..? Niespodzianką jest, że „Love Queen” nagle ewoluuje w porywający numer – takie rzeczy w dzisiejszych czasach mógłby wymyślić tylko genialny Gov’t Mule…  Z kolei „Chocolate Piano” jest jak jednoczesne słuchanie Led Zeppelin i Cactusa. Nie ukrywam, że to moja ulubiona część płyty i chyba nie ma miłośnika muzyki rockowej wczesnych lat 70-tych, który nie pokochał tej piosenki. Rozpoczyna się beatem  mającym ogromną, wyniszczającą nerwy moc, by zaraz potem przejść do szybkiego ciężkiego grania na dwie gitary prowadzące wsparte basową harmonią. Kompletnie nie mam pojęcia co oznacza tytułowy „Czekoladowy fortepian”, ale to nie mój problem. Zamykam oczy i mam totalny odlot – przez sześć i pół minuty nie ma mnie na tym świecie!

Tył okładki.

„Czas leci, a ty mówisz, że będziesz moja. Ale jeśli opuścisz to miasto, będę na ziemi.” Z tekstu „If You Leave” wynika, że miłość do kobiet jest trudna i kryje w sobie wiele pułapek. „Nobby” Clark rozwiązuje problem w bolesny sposób. Coraz bardziej podoba mi się jego śpiew, dobrze frazuje, ma charyzmę i nie boi się śpiewać szczerze, od serca. Orang-Utan coraz bardziej udowadnia mi, że umieli grać i mieli doskonale przećwiczone piosenki. Gra gitary basowej z solowym duetem jest naprawdę doskonała. Dopatrzeć się tu można klasycznych Mountain’owskich riffów. Wydaje się, że „Mississippi Queen” tymczasowo zacumowała nad brzegiem Tamizy, chociaż na jej pokładzie nie ma ani Leslie Westa, ani Felixa Pappalardiego. No i czapki z głów dla perkusisty, który pokazuje swoje idealne wyczucie rytmu. Bez jego zestawu perkusyjnego nie byłoby tego całego miodu. A potem, wraz z „Fly Me High”, wkraczamy w niesamowity, psychodeliczno senny klimat w stylu „Pink Floyd mają ochotę pograć na ulicy”. Wokal (znów na wysokim poziomie) dodaje atmosferze napięcia, bas idzie swoją drogą, gitara Micka Clarke’a łka jakby to był ostatni akt w jego życiu podczas gdy druga, Sida Fairmana, pochyla się bardziej w stronę akustycznego brzmienia. Na pierwszy rzut utwór wydaje się nieco chaotyczny, ale ja go lubię, kropka. W nieco bluesowym „Country Hike” słychać, że muzycy czują się jak u siebie w domu. Frazowania „Nobby’ego” są świetne, Paul Roberts na basie tworzy podstawową linię melodii, a Mick Clarke, tym razem jako dominujący gitarzysta, gra genialnie. Wszystko zbudowane jest na krótkich riffach, które wprowadzają pulsujący rytm, co odczuwam namacalnie poruszając (nieświadomie) stopami. Podobny dźwięk i atmosferę mamy w następnym utworze, „Magic Playground” tyle, że zagranym w szybszym tempie. Czuć tu rękę realizatora dźwięku – Louis Austin technicznie bawił się nagraniem. Mając na uwadze, że jest to ostatnie nagranie na płycie i będąc świadom, że drugiej nie będzie, utożsamiam się z tekstem wierząc, że można bezpiecznie zejść na ziemię, być szczęśliwym i żyć marzeniami. Podobnie jak orangutany, które ponoć są z nami blisko spokrewnione.

Pierwsza oficjalna reedycja płyty „Orang-Utan” zremasterowana przez samego Jeffa Seopardiego wraz z opisem i unikalnymi zdjęciami zespołu ukazała się w 2014 roku nakładem hiszpańskiego wydawnictwa Sommor. Zainteresowanie było tak duże, że cały nakład wyprzedał się błyskawicznie. Miło mi więc donieść, że w 2022 roku Hiszpanie wydali go powtórnie, tym razem w nieco większym nakładzie. Grzech z takiego prezentu nie skorzystać.

Przeklęci przez pecha – LEVIATHAN (UK) „The Legendary Lost Elektra Album” (1969)

Druga połowy dekady lat 60-tych była prawdziwym złotym wiekiem dla pop rocka, który stale ewoluował i w którym tyle się wydarzyło. Konkurencja była zacięta, a dobre zespoły zdawały się wynurzać z londyńskiego podziemia jak inwazja rock’n’rollowych zombie. Co prawda LEVIATHAN wywodził się z Brighton, ale  to też był dobry adres. Paradoksalnie grupa wyposażona była w prawie wszystkie atrybuty gwarantujące sukces: dobre melodie, fajny wokal, wytrawną muzykalność, ekscytujące pomysły, modny wizerunek. Brakowało im tylko kluczowego elementu – szczęścia. Pech mieli wpisany w kod genetyczny. Do 1969 roku Leviathan znany był jako MIKE STUART SPAN; nowa nazwa została im narzucona pod koniec działalności. Ale od początku…

Zespół Mark Stuart Span wyewoluował z grupy Mighty Atoms, w skład której wchodzili wokalista Stuart Hobday i basista Roger McCabe. W 1965 roku pierwsze próby Hobdaya związane z pisaniem piosenek zapewniły mu kontrakt z Lorna Music i dało impuls do stworzenia nowego zespołu. W jego embrionalnym składzie oprócz Hobdaya i McCabe’a, znaleźli się gitarzysta Nigel Langham, klawiszowiec Ashley Potter i nastoletni perkusista, Gary „Roscoe” Murphy. W tym czasie jeden z muzycznych sklepów w Brighton ogłosił konkurs na autorską piosenkę, w którym wzięli udział. Konkursu co prawda nie wygrali, ale „Wanderin’ Eye” nagrali na acetacie, którą można usłyszeć na składankowej płycie Span „Children Of Tomorrow” (Grapefruit, 2011). Wtedy też poznali Mike’a Claytona, menadżera mającego pod swymi skrzydłami kilka lokalnych zespołów. Clayton podsunął pomysł, aby zmienić muzyczny profil grupy, wprowadzić instrumenty dęte. Zachęcił też do noszenia modnych, stylowych ubrań. Nie do końca zdając sobie sprawę odzwierciedlali rosnącą wtedy kulturę modsów. Podpisany kontrakt z EMI zaowocował dwoma singlami wydanymi przez Columbię. Pierwszy, „Come On Over To Our Place” (cover The Drifters) ukazał się 29 października 1966 roku; drugi, „Dear” (piosenka Cata Stevensa) w czerwcu 1967. Na stronach „B” znalazły się piosenki stworzone przez zespół: bigbitowy „Still Nights” i pop rockowy „Invitation”. Karuzela poszła w ruch i Mike Stuart Span stawał się znany jako zespół soulowy, grający w całym kraju. Małe płytki niestety nie zawojowały list przebojów i EMI wycofała się z umowy. Jakby tego było mało z zespołem pożegnał się klawiszowiec, a potem było jeszcze gorzej. Będący pod wpływem LSD Nigel Langham wyskoczył z hotelowego okna ponosząc śmierć na miejscu. To był wstrząs, który muzykom zachwiał sens dalszej działalności. Clayton przekonał ich jednak, że nie powinni rezygnować z grania tym bardziej, że w 1967 roku muzyka pop szybko się zmieniała. Hendrix, Cream i amerykańskie zespoły Zachodniego Wybrzeża  wydawały się o wiele bardziej atrakcyjne niż ich dotychczasowy styl. Odrzucili dęte, dali ogłoszenie w prasie, że szukają gitarzysty i szczęśliwie trafili na Briana Bennetta.

 

Mike Stuart Span. Od lewej: R. McCabe, G. Murphy, S. Hobday, B. Bennett

Nowy skład tym razem zwrócił większą uwagę na pracę w studio. W październiku zrealizowali trzy nagrania w Decca Records: wersję piosenki „Rescue Me” amerykańskiej piosenkarki R’n’B, Fontelli Bass, oraz dwa własne numery z nadzieją, że tym razem się uda. Decca uznała je jednak za niewystarczająco komercyjne i odmówiła kontraktu. Nie mając za plecami żadnej wytwórni decydują się na wydanie singla na własny koszt. Mowa o legendarnym dziś „Children Of Tomorrow”, który został wydany przez niezależną wytwórnię Jewel Records w nakładzie 500 sztuk. Ten kapitalny singiel mógł wtedy sporo namieszać, ale przy tak niskim nakładzie niestety nie miał szans przebicia. Szkoda…

Niespodziewanie rozgłos w kraju i poza jego granicami przyszedł za sprawą epizodycznego udziału w filmie „Better A Widow”, zaś po udanych występach w Belgii i Niemczech zostali suportem Cream, oraz zaliczyli wspólny koncert z Jimi Hendrixem. W maju 1968 roku stali się bohaterami jednego z odcinków dokumentalnego serialu telewizji BBC „A Year In The Life” śledzącego karierę zespołu na przestrzeni 12 miesięcy. W tym czasie pożegnali się z Claytonem, którego nieudane zarządzanie finansami doprowadziło ich na skraj bankructwa. Jego miejsce zajął Clive Selwood, szef brytyjskiego oddziału Elektry, do którego wcześniej dotarły taśmy demo zespołu. Nagrania wydały mu się tak dobre, że natychmiast wysłał je za Ocean. Właściciel Elektry, Jac Holzman, ściągnął grupę do Stanów i na początku 1969 roku podpisał kontrakt oferując książęcą sumę stu tysięcy funtów na nagranie dużej płyty. Byli trzecią brytyjską grupą, która znalazła się w stajni Elektry. Holzman postawił jednak warunek: zespół musiał zmienić nazwę na bardziej komercyjną. Stuart Hobday: „Skoro Holzmanowi nie pasowała nazwa do jego talii kart, w której asami byli The Doors, Love, czy Paul Butterfield Blues Band powiedzieliśmy: „Trudno”. Usiadłem ze słownikiem w poszukiwaniu inspiracji i natknąłem się na biblijnego Lewiatana. Zrobiłem też logo: w kontur wieloryba wpisałem nową nazwę. Najwyraźniej spodobało mu się i jedno i drugie.”

Dla zespołu Clive Selwood był powiewem świeżego powietrza. Dostrzegł problemy z zarządzaniem i zrobił wszystko, aby je rozwiązać. Ten cichy i zrównoważony gość nie wziął pod uwagę jednego faktu – po zmianie nazwy nikt nie wiedział kim jest Lewiathan, a to oznaczało trudności ze znalezieniem pracy. Na szczęście zaliczka od Holzmana pozwoliła im skupić się na nagraniu albumu. Pech jednak nie odpuszczał. Z uwagi na to, że utwory, które nagrywali różniły się stylistycznie ludzie z Elektry wpadli na szalony pomysł, by na rynek wypuścić jednocześnie dwa single zespołu pod hasłem „Four Faces of Leviathan” (Cztery oblicza Lewiatana). Była to sztuczka, która rzadko działała, ale desperackie czasy wymagały desperackich środków. Niestety pomysł nie wypalił. Ba! Wywołał jedynie chaos wprawiając w zakłopotanie radiowych didżejów, którzy nie wiedzieli, którą z czterech stron promować. W rezultacie znakomite single mogące namieszać na listach przebojów po obu stronach Atlantyku przepadły. Mimo tej wpadki zespół kontynuował pracę nad płytą. Kiedy gotowy materiał przedstawiono Holzmanowi, ten w ostatniej chwili odrzucił go. Do dziś nie wiadomo czym się kierował. Ponoć chciał by zespół jeszcze nad nim popracował, doszlifował szczegóły, nagrał więcej materiału… Cokolwiek by to jednak nie było ta decyzja spowodowała, że grupa się rozwiązała, a nagrany materiał długi czas przeleżał na półce.

Na oficjalne wydanie albumu trzeba było czekać czterdzieści siedem lat! No dobrze, jeśli liczyć limitowaną edycję winylowego longplaya „Unleashed”, wydanego w 2012 roku w mikroskopijnym nakładzie 750 egzemplarzy i z inną okładką przez brytyjski „Record Collector” będą to czterdzieści cztery lata. Też długo. Ale czekać było warto! Dodam, że płyta „The Legendary Lost Elektra Album” wydana przez Grapefruit Records (oddział wytwórni Cherry Red Records) została zremasterowana. I powiem szczerze – brzmi wspaniale!

Leviathan „The Legendary Lost Elektra Album” (1969/2016)

Z bogatą, szesnastostronicową książeczką, która opowiada historię zespołu i zawiera kilka bezcennych zdjęć z tamtego okresu, to wydawnictwo jest ostatnim, po „Timespan” (1996) i „Children Of Tomorrow” (2011), brakującym elementem muzycznych puzzli Mike Stuart Span/Lewiathan. Co tu dużo mówić – to genialny album pełen psycho rocka łączący świetne teksty z niesamowitą muzykalnością. Album kontrastów, album światła i cienia.

Na czele tej albumowej szarży stoi chwytliwy i dynamiczny  „Remember The Times” (pierwszy singiel dla Elektry),  który ze swoim agresywnym uderzeniem naprawdę powinien znaleźć się na liście Top Ten gdziekolwiek! Gitara prowadząca Briana Bennetta wraz z solidną sekcją rytmiczną i strzelistym wokalem Stuarta Hobdaya uderza prosto w brzuch. Poziomem dorównuje zespołom pokroju The Move z dodatkiem The Kinks ery „Sunday Afternoon”… „Second Production” to kolejny pulsujący psycho rock, który chwyta mnie za każdym razem ilekroć go słyszę. Lewiathan nie bał się też próbować czegoś nowego. Mam tu na myśli antywojenny protest song „The War Machine” osadzony w czasach wojny w Wietnamie, którego tematyka jest wciąż aktualna. Pamiętajmy, że było to rok przed tym jak Black Sabbath nagrał w podobnym duchu „War Pigs” na swoim drugim albumie. Dynamiczna gitara dodaje utworowi dodatkowej dramaturgii. Czuć tu fascynację Cream i The Jimi Hendrix Experience…  „Through The Looking Glass”, pozostałość po czasach Mike Stuart Span ponownie nagrany z myślą o albumie został oparty na  doskonałych, mocno podkręconych gitarowych zagrywkach z mocarną sekcją rytmiczną. Ten kapitalny numer zapętla się w moim odtwarzaczu za każdym razem gdy słucham tej płyty i to koniecznie w górnych rejestrach głośności! Blues rockowy „Blue Day” utrzymany w średnim tempie równie dobrze mógłby zaistnieć w repertuarze Hendrixa. Jak dla mnie to kuzyn jego „Rainy Day, Dream Away”, w którym nie tylko gitarzysta, ale też (a może przede wszystkim) basista sięgają Nirwany..! Eteryczny „Time” jest piękną, prowokującą do myślenia ponadczasową balladą, która doskonale brzmi w każdej epoce. Podobnie jak „Through The Looking…” została nagrana powtórnie i zawiera kilka cudownych gitarowych ozdobników, których w oryginale nie ma. Łamie serce na bank! Wysoki, wirujący gitarowy riff wraz z pełnym pasji wokalem Stuarta Hobdaya nadały ton pożądania w bajecznym „Flames”. Zespołowi udaje się zgrabnie połączyć rock progresywny ze skomplikowanym gitarowym riffem z popem zazębiając się w smutną, zapadającą głęboko w pamięć melodię. Z kolei fantastyczny „World In My Head” przenosi nas w rejony rockowej psychodelii  Zachodniego Wybrzeża. I niech nie zwiedzie nas przebojowa linia melodyczna, bo pod jej warstwą kryje się kawał naprawdę wspaniałego ciężkiego rocka. O tym, że nic nie stracili ze swego popowego sprytu dowodzi idący ścieżką Clapton Is God” ostatni na płycie utwór, „Evil Woman” najbardziej kojarzony ze Spooky Tooth z ich drugiej płyty. Leviathan nadał piosence swój własny styl, który może nie jest tak ciężki jak Tooth, ale utrzymuje klimat epoki. Zarówno bas jak i gitara solowa (zwłaszcza) są świetne – zresztą nie tylko w tym nagraniu.

Wydawca albumu uszczęśliwił nas trzema dodatkowymi utworami zespołu. Pierwsze dwa to singiel „Flames”/„Just Forget Tomorrow” wydany w październiku 1969 roku, a więc już po rozpadzie grupy. Singlowy mix „Flames” oprócz tego, że jest krótszy zawiera partię wysmakowanej gitary akustycznej; premierowy „Just Forget…” w stylu The Who został nagrany z myślą o promocji albumu. Ostatnie nagranie to rzadki remix singla „Remember The Times” bez gitary prowadzącej, który został wydany w epoce tylko w Australii.

Ci z nas, którzy od 1969 roku cierpliwie czekali na wydanie albumu kupią go w mgnieniu oka. Nie mniej „Leviathan: The Legendary Lost Elektra Album” jest wysoce zalecany zarówno kolekcjonerom tego gatunku jak i tym, dla których Leviathan przemknął cicho prawie 50 lat temu… Już nie zagubiony, ale zasłużenie legendarny.

Czy Leviathan miał szansę grać w wielkich ligach z innymi zespołami tamtych czasów? Może tak, może nie… ale na podstawie tej kolekcji z pewnością zasługiwali na znacznie większy rozgłos i większą uwagę niż otrzymali. Po upadku zespołu w 1969 roku basista Roger McCabe całkowicie wycofał się z branży muzycznej. Pozostali koledzy nadal pracowali w branży: Stuart Hobday rozpoczął bardzo udaną karierę jako producent i muzyczny DJ w BBC Radio Two. Brian Bennett pojawił się w ostatnim wcieleniu grupy Jason Crest przemianowanej na High Broom, podczas gdy perkusista Gary Murphy dołączył do lokalnego progresywnego zespołu Hellmet, o którym pisałem wcześniej. Przykre, że przez lata  żyli z dokuczliwym przekonaniem, że historia Lewiathana nie miała satysfakcjonującego zakończenia. Stało się to prawie pół wieku później, gdy „martwy” produkt Elektry w końcu ujrzał światło dzienne.

NEUTRONS „Black Hole Star” (1974); „Tales From The Blue Cocoons” (1975)

Jak wiemy z fizyki neutrony to cząstki subatomowe występujące w jądrach atomowych, które są elektrycznie obojętne. Fizycy obliczyli, że średni czas życia swobodnego neutronu wynosi ok. 15 minut (885,7 sekund). Neutrony, które mnie zainteresowały nie były dla mnie obojętne, a ich żywot był dłuższy chociaż jak dla mnie i tak za krótki. Ale do rzeczy.

Byli członkowie walijskiej legendy rocka Man, czyli klawiszowiec Phil Ryan i basista Michael „Will” Youatt, którzy pod koniec 1973 roku mieli wizję własnego zespołu połączyli swoje talenty z perkusistą Gentle Giant Johnem Weathersem tworząc zalążek nowej grupy NEUTRONS. W listopadzie to trio nagrało w walijskim Rockfield Studios niedaleko Monmouth kilka utworów, w tym „Living In The World Today” i „Snow Covered Eyes”, które potem znalazły się na debiutanckiej płycie. Zespół uformował się w pełni, gdy do składu dołączył znanym z Incredible String Band skrzypek Stuart Gordon, gitarzyści: Martin Wallace i Taff Williams, oraz 17-letnia wokalistka (dziewczyna Gordona), Caromay Dixon. Reszta albumu została nagrana w kwietniu 1974 roku tym razem w niewielkim angielskim miasteczku Chipping Norton w hrabstwie Oxfordshire w Recording Studios. Nawiasem mówiąc to w nim powstały tak popularne utwory jak „Baker Street” Gerry’ego Rafferty’ego, „In The Army Now” Status Quo, „Hocus Pocus” zespołu Focus, czy (kilka dekad później) debiutancka płyta Radiohead „Honey” (1993) z singlem „Creep” na czele! Wracając do tematu, bogata w różne struktury i nastroje muzyka Neutrons kierowała się gdzieś w stronę kosmicznego prog rocka a la Steve Hillage, folku i dobrego, prostego (momentami ciężkiego) rocka. Płyta zatytułowana „Black Hole Star” została wydana we wrześniu tego samego roku przez United Artist.

Front okładki płyty „Black Hole Star” (1974)

Już po pierwszym przesłuchaniu słychać skąd wzięła się większość kreatywnego wkładu w albumy „Be Good To Yourself At Least Once A Day” (1972) i „Back Into The Future” (1973) grupy Man. Nie dziwi więc, że późniejszy brak Ryana i Youatta spowodował (przynajmniej chwilowy) upadek walijskiego zespołu. O ile muzyka Man opierała się głównie na gitarach, Neutrons koncentrował się bardziej na brzmieniu klawiszy (organy, syntezatory) i to właśnie Phil Ryan był tu gwiazdą.

Płytę otwiera „Living In The World Today” nagrany podczas pierwszej studyjnej sesji łączący klasyczny progresywny rock z lat 70-tych. Za sprawą gitarowego riffu i dwóch męskich wokali słyszalnych niezależnie z obu kanałów przypomina mi nieco „Run Like Hell” Pink Floyd, chociaż organowe solo pod koniec zapewnia, że ​​utwór sam w sobie jest klasą… „Feel” to akustyczny, łagodny, walijski country folk z zapętloną solówką gitarową bardzo zbliżony do tego, co mógłby utkać Steve Hillage. Brak rockowej perkusji rekompensuje ręczny bębenek, w który gościnnie „stukał” niejaki Pique (późniejszy perkusista Dire Straits, Pick Withers). Dziwaczny, a jednocześnie fantastyczny „Mermaid And Chips” jest skrzyżowaniem Gentle Giant i… 10cc, pokazujący w pełnym rozkwicie cudowne brzmienie i styl zespołu. Dance Of The Psychedelic Lounge Lizards” jest tak samo interesujący jak tytuł! Wydany na singlu był hołdem dla Grahama Bonda, który zmarł zaledwie kilka miesięcy przed wydaniem płyty. W tym psychodelicznym numerze szczególnie interesująca jest gra Stuarta Gordona. Jego skrzypce miotają się dziko wirując wokół przestrzennego wokalu – skojarzenia z Gentle Giant jak najbardziej na miejscu.

Tył oryginalnej okładki.

Bardzo czarujący „Going To India” brzmi jak wczesny Renaissance (era „Proloque”) z lekkim,  hipisowskim przymrużeniem oka, a Doom City” to bluesowy i całkiem przyjemny utwór z funkowym groovem, gdzie klasą błysnął Taff Williams grając świetną, gitarową solówkę. Klejnot! W „Dangerous Decisions” zespół postanawia zagłębić się w jeszcze bardziej progresywne rejony tkając gobelin z natarczywych rytmów syntezatorów i ekspresyjnej grze Ryana. Od pierwszej do ostatniej sekundy to fantastyczny numer. Płytę finalizuje „Snow Covered Eyes” z długą i interesującą organową solówką, który z uwagi na to, że powstał podczas pierwszej sesji jest też klamrą spinającą cały album.

Jeszcze przed wydaniem „Black Hole Star” grupa pracowała nad kolejnym krążkiem. Nie bardzo rozumiem skąd ten pośpiech. Być może chodziło o wypełnienie kontraktu płytowego z United Artist tym bardziej, że z zespołem pożegnali się dość szybko i Stuart Gordon i John Weathers. Tego ostatniego za bębnami zastąpili dwaj perkusiści: David Charles i Stuart Halliday. Prace nad nową płytą, które zaczęły się pod koniec czerwca ostatecznie skończyły się na początku listopada. Efekt finalny pod tytułem „Tales From The Blue Cocoons” trafił do sklepów wiosną 1975 roku.

Front okładki „Tales From The Blue Cocoons” (1975)

Mimo odejścia dwóch znakomitych muzyków „Tales From…” nie jest degradacją zespołu. Może album nie jest tak odważny jak debiut, ale (na szczęście!) nie zatracił progresywnych tendencji debiutu. Ba! Jest jego kontynuacją, co w słychać w otwierającym go „No More Straights”, który na pierwszy rzut oka sam w sobie wydaje się być prostym rockowym numerem zagłębiającym się w psychodeliczne obszary. Żartobliwie można powiedzieć, że intensywna, pełna rytmu gra z dużą ilością zniekształconej gitary jest przykładem soku wyciśniętego z zespołu połączonym z inteligentnym graniem, co w kontekście tamtych czasów i brytyjskich zespołów pokroju Argent, Traffic, Man, Wishbone Ash było normą. W „Northern Midnight” na wokalu obok Wallace’a pojawia się Caromay Dixon, która na tym albumie odgrywa bardziej znaczącą rolę niż na debiucie. Wokalnie i instrumentalnie te mistrzowskie sześć minut bardzo blisko zbliża się na terytorium Hillage’a. Delikatny fortepian podkreślony dwoma solówkami gitarowymi, najpierw Youatta, a następnie Williamsa pokazują cały blask rocka lat 70-tych… „Come Into My Cave” sprawia, że ​​grupa powraca do opartego na bluesie rocka połączonego z odcieniami psychodelii udowadniając przy tym (nie po raz pierwszy zresztą) swą muzyczną różnorodność. No i po raz kolejny Youatt i Williams oddają się długiemu pojedynkowi na gitary, po którym następuje przestrzenne solo na klawiszach…. Niewinny, czarujący głos Caromay Dixon, który do tej pory pojawiał się tylko w tle zachwyca w dwóch kolejnych nagraniach: krótkim akustycznym „Live Your Lie” i nie mniej cudownym „L’Hippie Nationale”. W pierwszym wokalistka ładnie śpiewa między dwoma panelami gitar akustycznych odbywając krótką podróż w folkowe przestrzenie. Drugi, jak sam tytuł wskazuje, ma hippisowsko-tripowy klimat delikatnie powiewający nutami Donovana i Caravan w połowie nabierający większego tempa z wibracjami (nie symfonicznymi) Yes. Z kolei „Take You Further” jest powrotem do stylu niezbyt odległego od debiutu. Można go uznać za jeden z bardziej progresywnych utworów na albumie, z tasującym basem, perkusją i mistrzowską długą solówką na elektrycznym pianinie zagraną przez Ryana w stylu Chicka Corea, którego do tej pory tak bardzo brakowało. Po tym nagraniu widać, że Ryan, który na tym albumie jakby odsunął się na dalszy plan był bardziej skory do eksperymentów niż Youatt. W każdym bądź razie jest to utworów, który musi być doceniony przez wszystkich fanów. Szacun! Z typowym angielskim humorem i nie mniej zwariowanym tytułem „Welsh R Blunt Or The Dexedrine Dormouse” z góry wiadomo było, że dane nam będzie obcować z dziwacznym kawałkiem instrumentalnego szaleństwa. I tak jest! Arsenał klawiszy Phila Ryana (syntezatory, organy, fortepian) przywołują dni chwały Dave’a Stewarta, podczas gdy Taff musiał sam sobie radzić z basem, rytmem i gitarami prowadzącymi, co zresztą uczynił z wielkim opanowaniem, a cały zespół wszedł na teren sceny Canterbury bez żadnych kompleksów. A jeśli nie, to był nią inspirowany. Płytę kończy „The Jam Eaters” z Caromay jako główną wokalistką. Po bombastycznym intro organów całość przechodzi w optymistyczny prog rockowy kawałek w nieco renesansowym stylu.

Dwa ostatnie utwory były nagrane bez udziału Willa Youatta. Oficjalnie mówiło się, że muzyk był chory i nie mógł do końca uczestniczyć w sesji nagraniowej. Prawda była inna. Artystyczna rozbieżność pomiędzy nim a Ryanem zakończyła ich współpracę, a to oznaczało, że Neutrons definitywnie zakończył swą działalność. Youatt założył zaraz po tym Alkatraz, z którą wydał płytę „Doing A Moonlight”, ale formacja nie przetrwała długo zmieciona ze sceny przez falę  tsunami zwaną punk rockiem…