MOBY GRAPE mieli w ręku wszystkie elementy niezbędne do tego, by odnieść sukces. Znaleźli się w idealnym miejscu (San Francisco), w idealnym dla muzyki czasie (lata 60-te) i z wielką, wspierającą ich wytwórnią płytową (Columbia Records). Do tego byli zgraną piątką znakomitych muzyków. Ten monolit zaczął się niestety wkrótce kruszyć. Duże ilości konsumowanych psychotropów odbiły się „czkawką” szczególnie u Skipa Spence’a, który niebezpieczne coraz bardziej się od nich uzależniał. Reszta grupy też nie była święta. Na szczęście nagrywanie drugiego albumu nie sprawiło zespołowi żadnych trudności, a wręcz przeciwnie – materiału było aż tyle, że postanowiono wydać go na dwóch płytach. Gotowy produkt ukazał się 3 kwietnia 1968 roku pod nazwą „Wow/Grape Jam”.
Całość składała się z dwóch niezależnych krążków posiadających odmienne okładki, nie mniej zapakowane to było w jedno pudełko i sprzedawane w cenie pojedynczego longplaya. No dobra – dolara więcej… Od razu rzuca się w oczy (a raczej w uszy), że „Wow” ma mocniej wyprodukowane brzmienie, choć w dalszym ciągu był to klasyczny piosenkowy album. W kilku nagraniach dodano instrumenty smyczkowe i róg choć i bez nich muzyka broni się sama. Moją uwagę przykuły takie nagrania jak przebojowy „Bitter Mind”, bluesowy „Murder In My Heart For The Judge” (nagrany potem m.in. przez Chrissie Hynde i Three Dog Night), czy gitarowy, kapitalnie galopujący „Can’t Be So Bad”. W zasadzie to mógłbym w tym miejscu wymienić także i pozostałe nagrania…
Drugi krążek, „Grape Jam”, zawiera dość luźne, głównie improwizowane granie na bardzo wysokim poziomie!
Zachwyca mnie muzyczny luz i swoboda z jaką zespół wykonuje swoje kompozycje. Najbardziej znanym utworem tego zestawu jest otwierający całość „Never”, często cytowany jako źródło inspiracji dla kompozycji „Since I’ve Been Loving You” Led Zeppelin. Warto zaznaczyć też, że w dwóch nagraniach na fortepianie gościnie zagrali znakomici muzycy: Al Kooper w „Black Current Jam” i Mike Bloomfield w „Marmalade”… To był jeden z tych albumów, który niewątpliwie stał się późniejszą inspiracją dla wielu innych wykonawców.
Album nie miał zbyt dobrych recenzji, a mimo to uplasował się na liście Bilboardu wyżej od swego poprzednika , osiągając miejsce 20 . Cóż, nie wszyscy jeszcze rozumieli istotę rockowej improwizacji, którą przedkładali nad krótkie piosenki o miłości. Ale tym tematem zespół w ogóle się nie przejmował. Delikatnie mówiąc miał to w jak najgłębszym poważaniu. Muzykom zaprzątało głowę zupełnie co innego. Może nie co, ale kto. Skip Spence niebezpiecznie pogrążał się w narkotykowym nałogu.
Muzyka i ruch hippisowski to dwa elementy brzmienia San Francisco do którego (niestety) dodać należy element trzeci – narkotyki. To właśnie one, a zwłaszcza kwas (ang. acid), czyli LSD był inspiracją dla wielu artystów. Jego psychodeliczne działanie w znaczny sposób oddziaływało na tworzoną przez nich muzykę do czego zresztą otwarcie się przyznawali. Skip, który w tamtym czasie przyjmował hurtowe ilości LSD zapadł na syndrom Barretta. Podobnie jak lider pierwszego składu Pink Floyd tracił kontakt z otoczeniem. Na scenie praktycznie nieobecny, apatyczny, nieruchomy. Potrafił przez cały występ grać jeden akord wpatrzony niewidzącym wzrokiem w jakiś punkt. Innym razem nadpobudliwy, pełen radości i rzucający milion genialnych pomysłów. Poza sceną zdarzało mu się być prawdziwym i niebezpiecznym furiatem. Jeszcze podczas sesji nagraniowej w Nowym Jorku ubzdurał sobie, że ktoś z najbliższego otoczenia czyha na jego życie. Z hotelowego holu wyrwał toporek strażacki i z pianą na ustach zaczął rozbijać drzwi do pokoju Jerry Millera i Dona Stevensona grożąc im śmiercią. Zaalarmowana służba hotelowa nie mogła poradzić sobie z szaleńcem. Wezwano policję, oraz pogotowie ratunkowe, które nie bez trudu opanowały sytuację. Skip skuty w kajdankach został najpierw aresztowany, a następnie odwieziony w kaftanie bezpieczeństwa do szpitala psychiatrycznego, w którym spędził sześć miesięcy. Oficjalnie zdiagnozowano u niego schizofrenię…
Spence, co było do przewidzenie, został usunięty ze składu zespołu, zaś pozostała czwórka przystąpiła pod koniec 1968 roku do nagrywania kolejnego albumu. „Moby Grape’69” swą premierę miał dokładnie 30 stycznia 1969 roku.
Pomimo, że Skipa nie było już w zespole, to w nagraniu „Seeing” (znanym również jako „Skip’s Song”) słyszymy jego głos. Skomponowany przez niego utwór pochodził z sesji do albumu „Wow/Grape Jam”. Niesamowite, ale ta niepokojąca melodia przepowiedziała dźwięki Nirvany Kurta Cobaina! Wówczas utwór został pominięty – tu w cudowny sposób zamyka płytę. Płytę tak dobrą jak „Wow” choć moim zdaniem bardziej wyluzowaną. Utwory Mosleya i Lewisa dominowały na płycie. Mimo to Peter Lewis (na okładce albumu stoi oparty o skałę na pierwszym planie) czuł pewien niedosyt. „Mogliśmy trochę dłużej popracować w studio i bardziej to wszystko dopieścić. Poza tym wierzyliśmy, że Skip do nas jednak wróci. Podświadomie czekaliśmy na niego”. Całkiem szczerze powiem, że cała czwórka doskonale poradziła sobie bez swego kontrowersyjnego kolegi. Utwory takie jak „It’s A Beautiful Day Today” czy ballada „Ain’t That A Shame” ujawniły pełną kreatywność pisania wspaniałych piosenek. W „If You Can’t Learn From My Mistakes” znakomicie współpracujący ze sobą gitarowy duet Lewis /Miller w mistrzowski sposób pokazał jak posługiwać się gitarami – elektrycznymi i akustycznymi. No i te ich cudowne harmonie wokalne – wówczas nie do podrobienia! Patent na nie przejmą po latach inni z Poco i The Eagles na czele…
W lutym 1969 roku MOBY GRAPE odbyli tournee po Wielkiej Brytanii (Beatlesi zadeklarowali, że są ich fanami), po którym niespodziewanie Bob Mosley oświadczył, że opuszcza grupę. Powodem podjęcia takiej decyzji była chęć wstąpienia do piechoty morskiej. Dla wszystkich to był szok. Zespół szedł w rozsypkę! Jego kariera w Marines nie trwała jednak długo. Po kilku miesiącach służby postawiono mu zarzut napaści na innego żołnierza, a wojskowa komisja lekarska zdiagnozowała u niego schizofrenię paranoidalną. Drzwi do armii przed basistą zatrzasnęły się nieodwracalnie…
Uszczuplony do tria zespół udał się do Nashville, gdzie w ciągu zaledwie trzech dni (27-29 maja) nagrał swój czwarty album. „Truly Fine Citizen” ukazał się 30 lipca 1969 roku.
Podejrzewam, że trio MOBY GRAPE nagrało ten album, by wywiązać się z kontraktu płytowego z Columbią. Stąd być może ten pośpiech przy jego nagrywaniu. Wielu uważa go za najsłabszy w dyskografii. Ale czy na pewno? Daleki jestem od tej krzywdzącej opinii bowiem Lewis jest tu genialny, gra Millera jest nadzwyczaj interesująca, a Stevenson na perkusji jest w wybornej formie. Ten jakże intrygujący album to zwrot ku muzyce folkowo-bluesowej i country, a więc powrót do korzeni. Nic w tym dziwnego skoro jego producentem był sam Bob Johnston, człowiek który współpracował wówczas z takimi artystami jak Bob Dylan, Johnny Cash, duetem Simon And Garfunkel i z Leonardem Cohenem. Mamy tu dwa prawdziwe klejnoty: „Changes, Circless Spinning” i „Right Before Me Eyes”, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się na płycie Johnny Cash’a. Do tego dorzucam utwór tytułowy, oraz świetny rockowy „Looper”. Warto wiedzieć, że na basie (w zastępstwie nieobecnego Boba Mosleya) na płycie tej gościnnie zagrał słynny muzyk sesyjny z Nashville, Bob Moore, stały współpracownik Elvisa Presleya.
Po tym albumie MOBY GRAPE zawiesili działalność, chociaż Miller i Lewis jeszcze pod koniec roku założyli zespół The Rhythm Dukes. Dwa lata później doszło reaktywacji zespołu w pełnym pięcioosobowym składzie, a jego efektem była płyta „20 Granite Creek” wydana w 1971 roku. Tuż po tym grupa rozpadła się po raz drugi. W następnych latach dawali okazjonalne koncerty choć będąc w konflikcie z byłym menadżerem, Matthew Katz’em (prawnym właścicielem nazwy zespołu) występowali pod różnymi szyldami – jako Mosley Grape, czy Legendary Grape And The Melvilles.
Po tym rozpadzie muzycy kontynuowali swe artystyczne kariery w różnych formacjach wydając także swoje płyty solowe. Najmniej łaskawie ułożyły się losy Skipa Spence’a. W odróżnieniu od Mosleya nigdy do końca nie uporał się z problemami psychicznymi. Poza działalnością w macierzystej formacji wydał jedną solową płytę „Oar” (1969). Zmarł na raka płuc w kwietniu 1999 roku – dwa dni przed swoimi 53 urodzinami.
A ja wciąż czekam na wznowienie pierwszych czterech albumów MOBY GRAPE. Gdyby nie pech te fantastyczne płyty byłyby ozdobą mojej kolekcji. Cóż, bywa i tak. Na pocieszenie włączam sobie kompilację zatytułowaną „Crosstalk – The Best Of Moby Grape” i delektuję się brzmieniem zwanym San Francisco Sound…