THE SHIVER „Walpurgis” (1969)

THE SHIVER pochodzili z St. Gallen – szwajcarskiego miasta położonego nieopodal Jeziora Bodeńskiego. Ciekawostką jest to, że językiem urzędowym jest tu język niemiecki, choć miejscowi mówią szwajcarsko-niemieckim dialektem zwanym Alemannic… W 1965 roku powstała tu beatowa grupa The Shivers, w której na gitarze grał Dany Ruhle zaś na perkusji jego przyjaciel ze szkolnej ławki Roger Maurer. Działali niecały rok, po czym zespół poszedł w rozsypkę nie zostawiając po sobie żadnych nagrań. W maju 1967 roku Ruhle i Maurer postanowili wskrzesić nieistniejącą kapelę pod lekko zmodyfikowaną nazwą THE SHIVER namawiając do współpracy, pochodzącego z sielankowego miasteczka Rovio, basistę Mario Conzę. Początkowo grali  rhythm’n’bluesowe kawałki w stylu The Yardbirds i The Spancer Davis Group, a także covery zespołów takich jak Procol Harum i The Moody Blues. Zaczęli też tworzyć własne kompozycje.

W listopadzie 1967 roku trio zdobyło pierwszą nagrodę w „bitwie zespołów” na Schweiz („Swiss”) Rhythm & Blues Festival, który odbył się w Hazyland w Zurychu. Dwa utwory wykonane na żywo podczas festiwalu: „You Don’t Love Me” i „Hear My Plea” znalazły się wkrótce na kompilacyjnym albumie „1. Schweiz Rhythm And Blues Festival” wydanym przez Jecklin Pop Disco w 1968 roku.

Kompilacyjny LP z dwoma nagraniami Shiver
Okładka kompilacyjnego LP z dwoma nagraniami Shiver z festiwalu (1968)

Tuż po festiwalowym sukcesie zespół zasilił kompozytor i klawiszowiec Marco „Jelly” Pastorini były członek beatowej grupy The Sevens z Zurych. Jego obecność spowodowała, że odwrócili się od R & B kierując się w psychodeliczne i bardziej „postępowe” rejony muzyczne… Rok później na tym samym festiwalu wystąpili przed gwiazdą imprezy, grupą Pink Floyd i po raz drugi zgarnęli główną nagrodę –  tyle, że w kategorii… muzyka pop(!). Nagrodą było nagranie małej płytki wspólnie z zespołem The Etc – laureatem w kategorii rhythm and blues. Co prawda singiel okazał się płytą acetatową przeznaczoną głównie dla radiowych DJ’ów, ale muzycy podeszli do jego nagrania z wielką powagą. Nagrali cover Procol Harum „Repent Walpurgis”, zaś The Etc własną kompozycję „I’ve Done You Wrong”. O ile singiel pomógł w dalszej karierze chłopakom z THE SHIVER to The Etc zniknął z muzycznej sceny na zawsze…

Grupa The Shiver (1969)
The Shiver (jeszcze)  jako kwartet (1968).

Pod koniec 1968 roku kiedy niemiecka wytwórnia Maris Musik zaproponowała im kontrakt przygarnęli do siebie brytyjskiego wokalistę Petera Robinsona, który w tym czasie podróżował po Szwajcarii. W takim składzie w grudniu weszli do Soundcraft Studio w Bienne nagrywając swą debiutancką płytę. Dwie kompozycje z tej sesji: „Hey Mr. Holy Man/The Peddle” wydano na singlu bardzo szybko, bo już w styczniu 1969 roku. Okładkę singla zaprojektował znany szwajcarski grafik H. R. Giger, który kontynuując pomysł zmodyfikował ją na dużym albumie. Ten ukazał się kilka tygodni później po tytułem „Walpurgis”.

Okładka płyty "Walpurgis" zaprojektowana przez H.R. Gigera
Okładka płyty „Walpurgis” (1969) zaprojektowana przez H.R. Gigera

Zanim o muzyce, kilka słów o Hansie Rudolfie Gigerze. Ten ceniony szwajcarski grafik najbardziej znany jest w światku filmowym wspierając swoją twórczością przemysł filmowy. To on stworzył pierwsze szkice do filmu „Diuna” (reż. D. Lynch), wziął udział w realizacji filmu „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” (reż. Ridley Scott) będąc twórcą nie tylko postaci tytułowego kosmity, ale też wnętrza statku. Giger wspierał także przemysł muzyczny; okładka płyty „Walpurgis” była pierwszą, którą zaprojektował dla rockowego zespołu. Był twórcą logo tria Emerson Lake & Palmer i najbardziej znanego (wówczas ocenzurowanego!) projektu okładki albumu ELP „Brain Salad Surgery”. Współpracował też z takimi grupami jak Island (płyta „Pictures”), Magma („Attahk”), Celtic Frost („To Mega Therion”), Dead Kennedys („Frankenchrist”), Triptycon („Melana Chasmata”) i wieloma innymi…

Album „Walpurgis” otwiera ambitny i fantastyczny „Repent Walpurgis” – siedmiominutowy cover Procol Harum oparty na Preludium No 1 C-dur Jana Sebastiana Bacha. Długi instrumentalny utwór na rozpoczęcie płyty jest zawsze odważnym i ryzykownym posunięciem – SHIVER zrobili to perfekcyjnie i genialnie. To jeden z moich najbardziej ukochanych utworów muzycznych tamtych lat! Zespół wkracza tu na wąską ścieżkę łączącą psychodelię z jeszcze wczesnym, dopiero rodzącym się rockiem progresywnym zabierając przy okazji słuchacza w podróż w przedziwne, mroczne miejsce. Dramatyczny, melancholijny i jednocześnie zabójczy numer kapitalnie poprowadził klawiszowiec Jelly  Pastroini. Dynamiczna sekcja rytmiczna, cudownie zagrane solo gitarowe powodują, że nagranie baaardzo dłuuugo zostaje w głowie. I o ile oryginalna wersja Procol Harum sięgała Nieba, ta w wykonaniu Szwajcarów już tam była…

Po króciutkim „Ode To The Salvation Army” (będącym raczej 40-sekundowym żartem muzycznym zagranym w ragtime’owym stylu niż „poważnym” utworem) mamy kolejny, zresztą nie ostatni, cover „Leavy This Man Alone” grupy The Moody Blues. Świetnie wypada w nim wokalista Peter Robinson. Zwracam uwagę na fajne harmonie wokalne (moim zdaniem lepsze od oryginału), oraz ostrą gitarę Dany’ego Ruhle z ciekawym nieco dysonansowym solem. Tego mi w The Moody Blues brakowało… W „What’s Wrong About The Blues” słychać  szorstką harmonijkę ustną i pozornie „pijany” fortepian – kapitalny kawałek bardzo solidnego blues rocka, który śmiało mógł znaleźć się w repertuarze The Yardbirds, czy u Johna Mayalla w jego Bluesbreakers… Ciężkie brzmienie powraca w „Hey Mr. Holy Man”. Dramatyczna narracja z gregoriańską pieśnią „Dies Irae” tworzą mglistą aurę dla posępnych klawiszy i snującej się w tle gitary. Jest w tym coś z klimatu doorsowskiego „The End” tyle, że „wciśniętego” w trzyminutową ramę… Piosenka „Don’t Let Me Be Misunderstood” kojarzy się głównie z zespołem The Animals (wydana na singlu w styczniu 1965 roku stała się hitem po obu stronach Atlantyku), choć oryginalnie została napisana dla Niny Simone rok wcześniej. Chętnie sięgało po nią wielu innych wykonawców. Wersja Joe Cockera, czy francusko-amerykańskiej grupy dyskotekowej Santa Esmeralda do dziś grana jest przez liczne stacje radiowe na całym świecie. W wykonaniu THE SHIVER sukcesu komercyjnego co prawda nie odniosła (gdyby ukazała się na małej płycie to kto wie..?), ale trzyma poziom pokazując rockowy pazur. I niewiele ustępuje tej nagranej przez Erica Burdona i spółkę… Najkrótsza i na swój sposób urocza piosenka „No Time” to zagubiona w czasie kompozycja oddająca ducha bezpowrotnie minionego czasu – czasu Lata Miłości, Ery Wodnika, hipisów. Cóż, w roku 1969 takie rzeczy jeszcze się pamiętało… Album kończy instrumentalny „The Peddle” – powolny, przeciągnięty blues brzmiący lekko i  delikatnie, z pewną nutką nostalgii i odrobiną psychodelicznych dźwięków. Ech, można się zasłuchać…

Label niemieckiej wytwórni Maris Music
Oryginalny label niemieckiej wytwórni Maris Musik.

Kompaktowa reedycja płyty „Walpurgis” wydana przez niemiecką wytwórnię Garden Of Delights w 2004 roku zawiera trzy bonusy, które (nie ukrywam) sprawiły mi wielką radość. Pierwsze dwa to koncertowe nagrania z festiwalu z Zurychu, o których pisałem wyżej. Trzeci bonus to absolutna sensacja –  pierwotna wersja „Repent Walpurgis” wydana na acetacie, różniąca się od tej znanej z dużej płyty! Do kompletu dołączono booklet zawierający wiele unikalnych zdjęć zespołu, reprodukcje okładek i labeli, także tych pirackich. Jak się bowiem okazuje przez lata krążek był najchętniej bootlegowaną płytą CD na świecie…

Muzyczne różnice doprowadziły do rozwiązania THE SHIVER pod koniec 1969 roku. Dany Rhule i Jelly Pastorini założyli zespół Deaf, z którego później wykluła się kolejna legenda szwajcarskiego rocka progresywnego – grupa Island. Ale to już inna historia …

Artysta niepokorny. Roger Waters w Hyde Parku (Londyn 6 lipca 2018).

Od zawsze marzyłem by zobaczyć Pink Floyd na scenie. Wierzyłem, że kiedyś mi się to uda. Nawet po odejściu Rogera Watersa z zespołu miałem taką nadzieję. A wiadomo, że ta umiera ostatnia… Nomen omen śmierć Ricka Wrighta rozwiała ją niczym mgła o poranku. Nick Mason zawiesił swą artystyczną działalność pozostawiając scenę dla Rogera Watersa i Davida Gilmoura. Ci dwaj, niczym Pink i Floyd, niezależni od siebie, osobno a jakby razem, jeszcze się jej trzymają. Wciąż wymykającego mi się gitarzystę nie udało się dogonić (na razie!) choć parę razy było blisko. Udało się z basistą…

Bilet, a w zasadzie małą replikę plakatu trasy Us +Them Watersa znalazłem pod bożonarodzeniową choinką. Poryczałem się. Ze szczęścia. Oto sen i marzenie spełnią się za moment. No, za pół roku…

Prawdziwy bilet miał przyjść 3 tygodnie przed koncertem.
Mini plakat reklamujący koncert Watersa w Hyde Parku spod choinki.

Na koncert wybieramy się w czteroosobowym składzie. Ubrani w koszulki z logiem Pink Floyd (każda z innym nadrukiem) pakujemy się do autobusu. Przejazd z Oxfordu do Londynu to zaledwie godzina z małym hakiem. W drodze mamy małą obsuwkę. Jest piątek, popołudniowy szczyt komunikacyjny, początek weekendu. Autobus zatrzymuje się co chwila w drogowym korku. Podróż trwa blisko dwie i pół godziny! Z nerwów zjadamy cały przydział kanapek zrobionych przez Jolę…

Bilety dostarczono 3 tygodnie przed koncertem.
Bilety dostarczono miesiąc przed koncertem.

Do naszego sektora docieramy punktualnie o 20.00 i niemal w tym samym momencie słyszymy za plecami dźwięk, a w zasadzie potężny huk nadjeżdżającego pociągu. Mam wrażenie, że minął nas o włos. Wow, co za efekt! A zaraz po tym pierwsze dźwięki utworu „Speak To Me” przechodzące w „Breathe”. Nie wierzę, że to się dzieje. Że jestem tu i teraz i że koncert moich marzeń właśnie się zaczyna…

Nad sceną przelatuje właśnie wielki samolot pasażerski. Ma tak niski pułap, że odczytać można logo linii lotniczej. Będzie tu ich więcej. Wszak w pobliżu znajduje się lotnisko Gatwick, po Heathrow drugie co do wielkości w Wlk. Brytanii. „To nie są efekty specjalne” – śmieję przez ramię do Mateusza. „Wiem. I mam nadzieję, że nie rozwali się nam nad głowami” – odpowiada wesoło… Rozglądam się wokół siebie. Dookoła morze ludzkich głów, przed nami główna scena usytuowana pomiędzy olbrzymimi wiekowymi dębami i wkomponowany nad nią gigantycznych rozmiarów ekran wielkości połowy boiska piłkarskiego! Kamery przekazują obraz ze sceny, wyświetlane są filmy ilustrujące utwory. Trzeba przyznać, że najwyższej klasy najnowocześniejsza produkcja audiowizualna, oraz zapierający dech w piersiach dźwięk kwadrofoniczny (użyto tu największy system dźwiękowy jaki do tej pory wyprodukowano!) zrobił na nas przeogromne wrażenie…

Roger Waters, szczupły i wyprostowany, z kilkudniowym zarostem, w czarnym t-shircie i ciemnych okularach  prezentuje się znakomicie. Czas się go nie ima, a przecież 6 września tego roku skończy 75 lat! Niemal przez cały koncert nie mówi nic, skupiony na grze i śpiewie. Dopiero na zakończenie, tuż przed finałem zabierze głos i wygłosi ważne przesłanie. Wokal, mimo upływu lat wciąż ten sam. A zarzucono mu, że na swej ostatniej płycie zamiast śpiewać deklamował swoje teksty…

Roger Waters. Hyde Park 6.07.2018
Roger Waters. Hyde Park 6.07.2018

Instrumentalny i zarazem porywający „One Of These Days” był najstarszym nagraniem na tym koncercie (płyta „Meddle” z 1971) po którym rozbrzmiał dźwięk tykającego zegara i dzwonki budzików. „Time”. Ileż wspomnień, ileż wzruszeń budzi we mnie ten kawałek! Perkusistę wspomagają dwie wokalistki wybijające rytm na… afrykańskich bębnach. Przy gitarowej solówce Jonathana Wilsona wszystkie ręce idą do góry. Pochodzący z Los Angeles muzyk także śpiewał w tym nagraniu. Barwą głosu trochę przypominał młodego Davida Gilmoura… A potem niesamowite „The Great Gig In The Sky”! Zaśpiewana na dwa głosy przez Jess Wolfe i Holly Leasigg cudowna wokaliza przeszyła mnie dreszczem. Takie utwory powodują, że człowiek staje się lepszy…„Welcome To The Machine” zwalił mnie z nóg swym ciężkim brzmieniem. Uwielbiam go choć zawsze był w cieniu epickiego „Shine On You Crazy Diamond”… W końcu przychodzi czas na utwory z ostatniej solowej płyty Watersa.

"Time" w wersji na żywo
„Time” w wersji na żywo zabrzmiał rewelacyjnie.

Zaczyna się od singlowego, niemal balladowego „Deja Vu” połączonego z nieco onirycznym „The Last Refugee” zakończony autorytatywnym i dynamicznym „Picture That”. Ten ostatni jak żaden inny szokuje dosadnym, mocnym, ale jakże mądrym tekstem. Niepokornego Rogera Watersa albo się kocha, albo nienawidzi. Tak jak i jego solowe płyty…

Już pierwsze dźwięki zagrane na akustycznej gitarze wywołują euforię wśród publiczności, która po intro razem z artystą zaczyna śpiewać „So, so you think you can tell. Heaven from Hell, Blue skies from pain…” a po mnie przebiegają ciarki. To oczywiście „Wish You Were Here”. Ręce uniesione wysoko w górze kołyszą się w rytm piosenki. A gdy ta cichnie za nami rozlega się dźwięk nadlatującego z oddali helikoptera. Warkot silnika wzmaga się do tego stopnia, że kulimy ramiona mając wrażenie, że maszyna zaraz wyląduje wprost na naszych głowach. Tak zaczyna się „The Happiest Days Of Our Lives”, a po chwili na scenę wbiegają dzieciaki z londyńskiej dzielnicy Portobello. Zaczyna się hit wszech czasów!  „Another Brick On The Wall Part II And Part III” w całości został nie tyle zaśpiewany, co wykrzyczany przez zebraną tego wieczoru całą 65-tysięczną publiczność! Wymiękam totalnie, a moje struny głosowe domagają się nawilżenia! Dzieciaki ubrane na pomarańczowo niczym więźniowie zarzuciły kaptury na głowę jak do egzekucji. Wszystko to zrzucą z siebie pod koniec piosenki pokazując koszulki z napisem Resist… Tuż po tym Waters po raz pierwszy zabiera głos zwracając się do publiczności: „Wracamy za 20 minut!” No to się nagadał…

Dzieci na scenie w więziennych ubraniach
Dzieci w więziennych ubraniach czekają na egzekucję…

Jest już po 21.00, słońce powoli niknie za horyzontem. Mimo to upał wciąż nieznośny. Jeszcze godzinę temu było 31 stopni w cieniu! Nie decydujemy się, by pójść po piwo, które litrami wypijają stojący obok nas Hiszpanie, Niemcy, Brytyjczycy. My raczymy się wodą mineralną (ciepłą niestety). Kilka fotek na pamiątkę i zaczyna się druga część widowiska… Wyjące przemysłowe syreny zwiastują, że przenosimy się do elektrowni w Battersea. Jak spod ziemi po obu stronach sceny wyrastają cztery wielkie dymiące kominy. Tuż po chwili, po lewej stronie nad jednym z nich w powietrzu zawisa świnka witana burzą oklasków. Bramy elektrowni zostają z hukiem zamknięte. Słyszymy pierwsze dźwięki gitary. Wstęp do kompozycji „Dogs”. W połowie jego wykonania Roger Waters i zespół robią na scenie przerwę. Artyści wkładają groteskowe maski w kształcie świńskich łbów, piją szampana,  czerwone wino. Po chwili Waters podnosi do góry tablicę z napisem „Pigs rule the world!” (Świnie rządzą światem!). Słychać umiarkowany pomruk kilkudziesięciu tysięcy fanów. Przeszedł z nią przez całą długość sceny, zrzucił maskę i podniósł inną – „Fuck the pigs” (Pieprzyć świnie). W tym momencie  publiczność wybuchła…

Artysta niepokorny
Artysta niepokorny

Podczas grania „Pigs (Three Different Ones)” na ekranie pojawiały się napisy – absurdalne cytaty wypowiadane przez Donalda Trumpa. Nie jest tajemnicą, że Roger nie cierpi tego polityka, uważając go za bufona, prostaka i kompletnego idiotę. Wielka różowa świnia (inna od tej zawieszonej w górze) utrzymywana w powietrzu systemem lin i linek przepłynęła tuż przed naszymi oczami. Na obu bokach kolorowe graffiti i napis „Stay human… or die” (Zostań człowiekiem lub zgiń) w różnych językach, także po polsku! Tuż po zakończeniu utworu na całej szerokości olbrzymiego ekranu ukazał się napis na czarnym tle „Trump is a pig” wywołując ponowną eksplozję radości. Cóż, taki jest Roger Waters. Artysta niepokorny, którego prezydent Trump na pewno nie zaprosi do Białego Domu …

Zostań człowiekiem
Wymowne przesłanie różowej świni: „Zostań człowiekiem”

Brzęk monet i dźwięk sklepowej kasy – któż z nas nie zna początku nieśmiertelnego „Money”?! Szkocki saksofonista Iana Richie popisał się tu wyśmienitą solówką na swym instrumencie. Jednak to co najlepsze Richie zachował w „Us And Theme”. Brawurowo wykonany utwór z jego niesamowitą partią sprawił, że klucha stanęła mi w gardle, a oczy pełne były łez. Olbrzymi ekran emitował jednocześnie materiały filmowe z tragedii wojennych, zubożałe miasta, bezdomną matkę, dzieci szukające jedzenia na wysypiskach śmieci, historię zmarłej niedawno palestyńskiej pielęgniarki Razana al-Najjara, stosy broni, członków Ku Klux Klanu… Świat jest jeden, ale podzielony. Z jednej strony MY (społeczeństwo) z drugiej ONI (politycy rządzący światem). Us And Theme. My i Oni„Smell The Roses” rozwija ten temat. Na ekranie stosy czaszek ludzi wcześniej torturowanych, a potem pozbawionych życia. Słowa „Wake up and smell the roses. Close your eyes and pray this wind don’t change…” (Zbudź się i poczuj zapach róż. Zamknij oczy i módl się, by wiatr się nie zmienił) długo brzmiały mi w uszach…

Końcowa faza koncertu
Finał koncertu z niesamowitymi efektami świetlnymi (foto. M.Sibbons)

Gdy ze sceny słychać „Brain Damage” nad naszymi głowami zawisa szklana, czarna kula – lustrzany Księżyc. Poruszając się po elipsie pokazuje swą drugą, ciemną stronę… Przez laserowo utworzony pryzmat przechodzi wąski strumień białego światła. Rozczepiona wiązka układa się w tęczowy pulsujący wachlarz strzelając swym światłem prosto w niebo. „Eclips” wywołuje kolejny aplauz. Skóra cierpnie, włosy stają dęba, przez plecy przechodzi zimny dreszcz (który to już raz tego wieczoru?). Przepięknie zaśpiewane harmonie wokalne i głos Watersa  śpiewający na zakończenie: „(…) everything under the Sun is in tune, but the Sun is eclipsed by the Moon”. Wymiękam totalnie. I czuję, że zbliża się finał….

Przed ostatnim utworem Waters przedstawia zespół złożony głównie z młodych, ale bardzo utalentowanych muzyków. Nie szczędzi im pochwał. Zakładając na szyję arafatkę zaczyna mówić o swym poparciu dla Palestyny, o tym że izraelski antysemityzm dyskryminuje Palestyńczyków za ich etniczne pochodzenie i religię. Dostaje się też twórcy facebooka, Markowi Zuckerbergowi za „próby cenzury stron internetowych, które nie są zgodne z jego poglądem na konsumencki świat” i bliskiej współpracownicy Donalda Trumpa, Nikki Haley, o której basista powiedział: „Wszystko czego potrzebuje to hełm Dartha Vadera. Jest idealnym przedstawicielem Imperium Zła”… Nie przypadkowo przez cały koncert przewijało się słowo RESIST. „Powinniśmy się temu przeciwstawić. Wszyscy na całym świecie zasługują na równe i obywatelskie prawa. A te są niezależne od przynależności etnicznej i religijnej” – kończy swą wypowiedź basista dając znak do finału. „Comfortably Numb” z najpiękniejszą solówką gitarową świata, niesamowitą grą świateł, sztucznymi ogniami i Rogerem Watersem stojącym na scenie z uniesionymi do górę rękami zamyka ten niezwykły trzygodzinny koncert. Nikt jednak nie chce uwierzyć, że to już koniec! Domagamy się bisów. Sam artysta długo nie schodzi ze sceny, więc może jednak..? Nic z tego. Pora już późna, regulamin jest nieugięty. Do dziś fani Paula McCartneya nie mogą wybaczyć skandalu jakim było wyłączenie prądu artyście podczas ostatniego bisu, bo właśnie minęła północ… Wchodzi obsługa, techniczni zwijają sprzęt, zapalają się blade światła latarń parkowych. To już naprawdę koniec jednego z najpiękniejszych wieczorów mojego życia. Wieczoru, który za sprawą artysty niepokornego przejdzie do historii współczesnej muzyki rockowej…

PS. Chciałbym w tym miejscu gorąco podziękować mojej żonie Joli za wsparcie i logistyczne przygotowanie całej wyprawy (kanapki były przepyszne!). Oli i Mateuszowi (świeżo upieczonym nowożeńcom) za duchowe wsparcie i marszobieg z Marble Arch na Notting Hill. Trochę mnie oszukaliście mówiąc, że to tylko 2 – 3 mile (mam pewność, że było ich dwa razy więcej). Wybaczam Wam. Wysiłek okazał się co prawda daremny (autobus nas nie zabrał) mimo to nocny spacer ulicami Londynu był atrakcją! Wam wszystkim, oraz Ewelinie i Pawłowi DZIĘKUJĘ za realizację najpiękniejszego marzenia mojego życia! Kocham Was!!!

CHURCHILLS (1969) – ołowiany sterowiec z Tel Awiwu.

Od razu muszę wyjaśnić, że izraelski zespół CHURCHILLS nie ma żadnego związku z anglofilstwem, ani tym bardziej z sir Winstonem Churchillem. Co prawda pierwszy gitarzysta grupy, Yitzchak Klepter, nazywany był przez szkolnych kolegów Winstonem (w domyśle – Churchillem), ale nazwa ta tak naprawdę powstała po złączeniu hebrajskich słów (Ha Chir Shar Eil,), które czytane jako chercaiels znaczą Pieśń Boga. To tyle jeśli chodzi o etymologię nazwy zespołu, którego początki sięgają roku 1965 jeszcze pod nazwą Churchill’s Hermits.

Pustelnicy Churchilla utworzył mieszkający na przedmieściach Tel Awiwu basista Miki Gabrielov, oraz jego przyjaciele ze szkolnej ławy: wokalista Selvin Lifshitz, wspomniany już wyżej gitarzysta Yitzchak Klepter, oraz perkusista Ami Treibich.  Grając popularne piosenki oraz covery Beatlesów i The Shadows przenieśli się do Ramli – izraelskiej stolicy rozrywki występując w nocnych klubach i dyskotekach. Gdy dopatrzono się, że są niepełnoletni odesłano ich do Tel Awiwu. Tu (o dziwo!) dość szybko dostali angaż w popularnym klubie HaMasger przygrywając gościom do tańca. Od czasu do czasu wspierał ich gitarzysta Haiym Romano, który w 1967 roku stał się członkiem zespołu po tym jak Klepter i Lifschnitz zostali powołani do izraelskiej armii…

Mniej więcej w tym samym czasie angielski gitarzysta i wokalista Robb Huxley wraz z zespołem The Tornados zrobił sobie krótką wycieczkę do Izraela. Zespół, wcześniej uznawany za poważnych rywali The Shadows, był praktycznie w rozsypce. Ostatecznie Huxley porzucił swych kolegów zostając w Izraelu, związał się na krótki czas z garażową kapelą The Purple Ass Baboon, a następnie dołączył do ekipy Gabrielova. To samo zrobił kanadyjski wokalista Stan Solomon. Zostawiając w Hajfie beatowy zespół The Saints stał się ostatnim ogniwem grupy, która w maju 1968 roku ostatecznie przyjęła nazwę CHURCHILLS (pisaną także jako CHURCHILL’S).  Tak na marginesie: Stan uciekł z Kanady gdy rodzice zadecydowali, że po skończeniu szkoły młodzieniec przejmie ich zakład krawiecki. Chłopak zbuntował się, uciekł z domu lądując ostatecznie w izraelskiej kapeli muzycznej…

Churchills w Danii (1969)
Zespół Churchills podczas pobytu w Danii (1968)

Huxley i Solomon tchnęli nowego ducha w zespół. Odcięli się od grania popowych przebojów proponując słuchaczom inny rodzaj muzyki. Muzyki, której nikt jeszcze w tym kraju nie grał, czyli odlotową psychodelię spod znaku The Doors i Jimi Hendrixa wymieszaną z melodyką tutejszego folku. Od samego początku starali przekonać do siebie konserwatywną część społeczności Izraela. Jak wiadomo kultury rockowej w sensie społecznym i politycznym nie było, więc i stosunek do muzyki rockowej był negatywny. Przed nimi nikt w tym kraju nie grał tak dziwnie, tak mocno, tak głośno, jednym słowem – inaczej. Bariery zaczęły pękać, a koncerty CHURCHILLS w klubach takich jak Masakha, Calypso, czy Hakarish (nazywane przez ortodoksów narkotykowymi norami) gromadzić zaczęły coraz większą (w 95% męską!) publiczność.

Churchills w klubie Masakha (1968). Uwaga: niemal całkowita męska publiczność.
Klub Masakha. Churchills na scenie, pod nią zdecydowanie męska publiczność. A w tle plakat reklamujący Helen Shapiro (1968).

Punktem zwrotnym dla grupa okazała się współpraca z Arikiem Einsteinem. Powszechnie uważa się go za największego i najbardziej popularnego izraelskiego artystę wszech czasów. Arik zaprosił ich do pracy nad swym nowym albumem „Poozy”. Współpraca okazała się na tyle owocna, że kolejne trzy albumy Einstein nagrał z CHURCHILLS’ami, który towarzyszył mu w jego kilku solowych koncertach. Dziś płytę „Poozy” wydaną w 1969 roku uznaje się za pierwszy rockowy album nagrany w języku… hebrajskim. Wydaje się też, że współpraca zespołu z Arikiem Einsteinem zwróciła uwagę francuskiego reżysera Jacques’a Katmora, który zaproponował im zrobienie ścieżki dźwiękowej do filmu „A Woman’s Case” (oryg. „Mikreh Isha”). Kompozycje do tego obrazu, które były dziełem Robba Huxleya, zostały tylko częściowo wykorzystane w filmie. Sam film, mający w założeniach być pierwszą artystycznie niezależną produkcją izraelską okazał się totalnym niewypałem. Muzycy niewiele się tym przejęli – w tym czasie odbywali właśnie tournee swego życia po Skandynawii grając na jednej scenie z Deep Purple i Led Zeppelin…

Po powrocie do Izraela pod koniec 1968 roku weszli do studia nagraniowego Kolinor (delikatnie mówiąc bardzo skromnie urządzonego), w którym zarejestrowali nagrania na dużą płytę. Przed Bożym Narodzeniem ukazał się ich pierwszy singiel „Too Much In Love To Hear/Talk To Me” z piosenkami z repertuaru The Tornados będący forpocztą albumu wydanego tuż po Nowym Roku. Longplay zatytułowany po prostu „Churchill’s” wydała wytwórnię Hed Arzi.

Płyta "Churchills" (1969)
Płyta „Churchill’s” (1969) – winylowy Święty Grall.

Płytę wytłoczono w ilości 800 egzemplarzy (niektórzy twierdzą, że nakład był mniejszy i nie przekroczył 500 szt!) więc nie dziwmy się, że dziś jest to jeden z najdroższych czarnych krążków na świecie. Uważany za winylowego Świętego Graala na giełdowym rynku płytowym już na samym starcie osiąga cenę 2500 euro! Problem w ty, że ci którzy go mają raczej z rąk już go nie wypuszczają… Skąd tak niski nakład? Odpowiedź jest banalnie prosta. Takiej muzyki nikt wcześniej w Izraelu nie wydawał. Hed Arzi specjalizowała się w wydawaniu singli i płyt długogrających z tamtejszą muzyką pop. Szefowie wytwórni nie mieli zielonego pojęcia jak ugryźć temat zwany rockiem. Jak promować coś czego nie grało tutejsze radio, telewizja, czego Izraelczycy w ogóle nie znali. No i pamiętajmy, że w tym czasie w całym Izraelu mieszkało jedynie 2 mln. ludzi, a więc niewiele więcej niż dziś liczy sobie Warszawa…

Pierwsza strona oryginalnej płyty to ulepszone kompozycje napisane do filmu „A Woman’s Case” autorstwa Huxleya z tekstami Solomona. Każdy z członków zespołu dodaje od siebie swój własny indywidualny styl dzięki czemu muzyka nabiera pewnego rodzaju lekkości nawet w nagraniach o cięższym gatunkowo brzmieniu. I tak np. jestem pod wrażeniem świetnie współpracującą ze sobą sekcją rytmiczną, a agresywne i potężne linie basu Miki Gabrielova w „Song From The Sea” czy w „Comics” to już prawdziwe mistrzostwo świata. Grupie udało się wymalować niesamowicie zwiewny klimat, którego nieodłącznym elementem jest tutaj wokal Stana Solomona. Jego głos urzeka piękną, ciepłą barwą jak choćby w przepięknych, doorsowskich „When You’re Gone” i „Straight People” od których trudno mi się uwolnić. Potrafi też ryknąć i to całkiem mocno co udowodnił w „Strangulation”. Utwór napisany przez samego wokalistę (z niewielką pomocą Gabrielova) powstał po bolesnym rozstaniu z ukochaną dziewczyną. Jego tytuł idealnie nawiązywał do filmu, w którym główna bohaterka na koniec zostaje uduszona… W „Pictures Of My Mind” po raz pierwszy użyto oscylatora dźwięku – urządzenia imitującego elektroniczne, tzw. „kosmiczne” dźwięki. Na potrzeby filmu piosenka zostało skrócona. Z braku czasu okrojona wersja znalazła się na albumie. Wielka szkoda, bo jest urocza… Opus magnum albumu, czyli „Subsequent Finale” pełen jest melodyjnych bębnów inspirowany Beduinami, a cały numer uroczo ozdobiono genialnymi „liźnięciami” mandoliny na której cudownie zagrał Haiym Romano. W połączeniu z basem i elektryczną gitarą stworzyło to niespotykaną do tej pory fuzję folkowej muzyki arabskiej z rockiem… „So Alone Today” to z kolei najbardziej odjazdowy utwór na płycie. O ile wokal nagrany jest normalnie to muzyka brzmi jak puszczona od tyłu. Jakby została zagubiona w kosmicznej przestrzeni. Było sporo problemów z jej nagraniem w studio. Ponoć inżynierowie naprawdę wierzyli, że muzycy są szaleńcami i celowo próbowali sabotować dalszą pracę… „Debka” to rodzaj rytualnego tańca na Bliskim Wschodzie, który z podkładem perkusyjnym płynie w rytmie 4/4. Takie małe arcydzieło o epickich proporcjach na zakończenie tego niezwykle uroczego albumu. Albumu, w którym mistycyzm i kosmiczne brzmienie przenikają się wzajemnie z psychodelicznym rockiem, arabskim folkiem i uroczym popem…

Do życia i muzyki podchodzili na luzie.
Muzycy do życia i muzyki podchodzili na totalnym luzie. (Foto. tył okładki)

Ilekroć słucham nagrań z tej płyty mam nieodparte wrażenie, że muzycy doskonale bawili się graną przez siebie muzyką. Mieli naturalny dystans do tego co robili i prawdopodobnie nie byli świadomi faktu, że przekraczając granice muzyki pop w Izraelu stworzyli jedną z najwspanialszych płyt w historii szeroko pojętej muzyki rockowej. I chociaż można doszukać się tu elementów The Yardbirds, Cream, Doors, Jimi’ego Hendrixa i Jefferson Airplaine brzmienie zespołu jest ich bardzo osobistą wizją. Łącząc  Wschód z Zachodem stworzyli swój własny niezależny zakątek świata.

Jeden z ówczesnych brytyjskich recenzentów napisał o zespole jedno piękne zdanie: „The Churchills to Zepellin dowodzony przez Izraelitów!” I choć wydaje się to niewiarygodne izraelski Zeppelin szykował się dopiero startu. A to co najlepsze miało dopiero nadejść. CHURCHILLS nagrali jeszcze dwie absolutnie fenomenalne płyty z ciężkim rockiem tyle, że… pod dwiema różnymi nazwami – jako Jericho Jones i Jericho.  Szkoda, bo tym samym namieszał nam trochę w głowach. No, ale to już opowieść na inną porę…

PS. Kompaktowa reedycja Axis Records zawiera dziesięć bonusów z rzadkich singli z lat 1968-1970 (w tym m.in. „Living Loving Maid” Led Zeppelin i „She’s A Woman” The Beatles) i 10-minutową płytkę nagraną z Izraelską Orkiestrą Symfoniczną „Churchills Plays Bach” – niestety tytuły nie zostały wymienione na tyle CD. Jeśli ktoś jest zainteresowany pełną setlistą tych nagrań służę pomocą.