Progresywny rock z Rumunii. F.F.N. „Zece Pasi” (1975)

Z byłych krajów zza tzw. „żelaznej kurtyny” zawsze zachwycał mnie fenomen rumuńskiej muzyki rockowej lat 70-tych. Pomimo ograniczeń nałożonych tylko na jedną państwową wytwórnię płytową (Electrecord}, wbrew wszelkim przeciwnościom, niezwykle surowego rządu i bardzo kontrolowanej przez państwo cenzurze przedostała się tam niesamowita muzyka. Słuchając płyt zespołów takich jak Sfinx, Phoenix, Rosu si Negru, Progresiv TM, Metropol, Iris, Pro Musica, Celelalte Cuvinte, Romanticii, Semnal M i innych można przy okazji zastanowić się nad kondycją ówczesnego, polskiego rocka… Do tej listy koniecznie dopisuję jeszcze jeden zespół: Formația Fără Nume.

Początki jego istnienia sięgają 1971 roku kiedy to studenci w piwnicach „Klubu A” najstarszej i wiodącej uczelni państwowej, bukaresztańskiego Uniwersytetu Architektury i Urbanistyki im. Iona Mincu utworzyli zespół muzyczny. Każdy z nich pochodził z innych, znanych zespołów i był to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, że wszyscy spotkali w jednym miejscu, w jednym czasie. Owymi założycielami byli: gitarzysta Cristi Madolciu (ex-Sfera i Dynacord ), perkusista Florin Dumitru (Modern Grup, Phoenix, Mondial ), grający na flecie Doru Donciu (Coral), gitarzysta solowy Gabi Litvin (Barzii, Mondial), basista Silviu Olaru (Grup 22, Andantino ), wokalista Radu Stoica (Mondial), oraz grający na organach Serban Bolintineanu (Grup 22, Dynacord). Dwaj ostatni jeszcze w tym samym roku opuścili zespół; rolę głównego wokalisty przejął Cristi Madolciu. Można powiedzieć, że byli jedną z pierwszych (o ile nie pierwszą) rumuńską „supergrupą”. Długo wahali się nad nazwą. Przeglądali setki haseł, ale nic im się nie podobało. Któryś z nich (do dziś nie wiadomo kto) zniechęcony szukaniem stwierdził, że jak tak dalej pójdzie zostaną bez nazwy. I to był złoty strzał. Zgodnym chórem stwierdzili, że staną się Formația Fără Nume (Zespół Bez Nazwy), w skrócie F.F.N.

FFN. Od lewej: F. Dumitru, G. Litvin (na dole), C. Madolciu, S. Olaru, D. Donciu.

Pierwszy duży koncert grupy, o której jeszcze nikt nie słyszał odbył się w 1973 roku na Festiwalu Rockowym zorganizowanym przez rumuńską telewizję TVR w prestiżowej Sala Palatului (coś jak nasza Kongresowa) za dawnym pałacem królewskim (obecnie Narodowe Muzeum Sztuki Rumunii) w samym sercu Bukaresztu. Chociaż udział w imprezie wzięło kilka znanych i uwielbianych przez publiczność zespołów w tym tak znane jak Sfinx, Progresive TM, Phoenix, Red And Black to F.F.N. podbiło widownię i branżę muzyczną zdobywając główną nagrodę. Na swoje pierwsze wydawnictwo fonograficzne czekali dwa lata. Był nim singiel „Chemare” pokazujący prog rockowe zapędy muzyków  w stylu Jethro Tull (tytułowy „Chemare”) i folk rocka („Indemn” strona „B”). Nie muszę chyba dodawać, że mała płytka w kraju księcia Draculi zniknęła z półek w mgnieniu oka.

Singiel „Chemare” (1975)

Co ciekawe, przed jej wydaniem grupa nagrała sporo radiowego materiału, który nigdy nie ujrzał winylowego światła. Stosunkowo niedawno natknąłem się w Internecie na dwa niepublikowane nigdy wcześniej nagrania pochodzące z tych sesji. Były to „In Blue Jeans”Lacrimi in ochi zaostrzające apetyt na więcej. Obyśmy się ich w końcu doczekali.

Gorące przyjęcie singla bardzo podniosło ich na duchu. Jeszcze w tym samym 1975 roku do sklepów trafiła duża płyta „Zece Pasi” (Dziesięć kroków), którą wyprodukowała Iulia Maria Cristea, z wykształcenia etnolog, dziennikarka Radio Romania, pisarka i producentka nagrań w Electrecord. Sporo czasu muzycy poświęcili nad graficzną częścią płyty. Niestety nie wyszło tak jak chcieli. Projekt okładki jaki przedstawili został odrzucony; wytwórnia miała swojego, etatowego grafika. No i wyszło jak wyszło, czyli (moim zdaniem) kiepsko. Stworzyli też logo zespołu na labelu, które (i tu ciekawostka) pojawiało się w momencie, gdy płyta na gramofonie została wprawiona w ruch. Na to też się nie zgodzono ponieważ firmowy znak wytwórni, „słynna” lira była niewidoczna. Udało się coś innego. Był to pierwszy LP w Rumunii gdzie na etykiecie pojawił się tytuł albumu. Do tego czasu Electrecord uważała go za nieistotny szczegół. No bo po co, skoro tytuł i tak jest na froncie okładki… 

Na płycie zespół zamieścił krótka notkę, w której przedstawia intencje muzyczne pisząc też o tym, że dla nich najważniejszym organem opiniotwórczym jest publiczność (wizja po raz pierwszy spójnie wyrażona przez Velvet Underground). Czy im się to udało?

Front okładki „Zece Pasi” (1975)

Dziesięć utworów na płycie i tyle samo kroków w tytule płyty. Ładnie to wymyślili. Zachowując jednakowe brzmienie zespół szuka własnej tożsamości artystycznej zręcznie oscylując pomiędzy hard i prog rockiem sięgając niekiedy po soft rockowe rozwiązania. Urokliwy wokal, wysmakowane partie fletu, znakomite organy, dobra sekcja rytmiczna to w zasadzie czynniki charakteryzujące ich brzmienie.

Melodia „Happy Birthday To You” płynąca z dziecięcej pozytywki zaczyna „Cetatea Noastră”, hard rockowy kiler z solówkami na gitarze i flecie. W tej samej konwencji utrzymany jest „Definiție”. Oba zbudowane na ustalonej, powtarzalnej strukturze, na której przemiennie wokalista i instrumenty grające solo tkają całą muzyczną strukturę, przy czym flet, co też jest ciekawe, przyjmuje często rolę gitary. Co prawda zakończenia są inne, ale utrzymane w klasycznych formułach. Inaczej wygląda to w „Speranta”, rockowej balladzie, która z minuty na minutę przeradza się w podniosły hymn; wykonywana na żywo porywała tłumy. Najbardziej złożony utwor na płycie z kapitalnym gitarowym solem to „Omagiu”. Tutaj organy nie są już instrumentem wtórnym, a nie wychylający się do przodu flet ma linię skomponowaną zgodnie ze swoją specyfiką. Instrumentalny „Interludiu” z harmoniczną wokalizą przynosi ukojenie przenosząc nas w idylliczny świat marzeń. Może kłóci się to z ogólną koncepcją, ale jako przerywnik przed czekającymi mocniejszymi dźwiękami ma to jakiś sens.

Tył okładki oryginalnego LP (1975)

„Povestea Ploii”„Vîntul” podobnie jak dwa pierwsze nagrania mają hard rockowy charakter. W pierwszym flet tworzy świetną parę z gitarą solową, w drugim sekcja rytmiczna z fajną linią basu kradnie show. No i ten pojawiający się na moment flet znów jest wisienką na torcie. Obok „Omagiu” progresywne „Poluare” ” Soare De-aș Avea” są najbardziej rozbudowanymi kompozycjami przy czym ta ostatnia to najtrudniejsza (w ówczesnym rozumieniu tego terminu w tym kraju) piosenka. Całkowicie wyjątkowym utworem jest „La Răscruce De Vînt”. Z wokalnym chórem w stylu Beatlesów, szumem morza i krzykiem mew wydaje się być z innego filmu. W jego ostatnich sekundach powracające dźwięki „Happy Birthday To You” zagrane tym razem na flecie spinają klamrą cały album.

Bez wątpienia F.F.N. to jeden z tych zespołów, który miał coś do powiedzenia w rumuńskim rocku. Oczywiście nie ma sensu porównywać go z ówczesnymi największymi zespołami i wybitnymi dziełami gatunku. Specyficzne warunki i niesprzyjające klimaty, w których przyszło im żyć i działać w żaden sposób nie ujmują jego wartości. W ostatecznym rozrachunku to szczerość i konsekwencja są tu zwycięzcami czego czasem brakowało wielkim tego świata.

Z kilkoma roszadami personalnymi grupa działała do 1981 roku wydając w tym czasie singla i dwie duże płyty, które moim zdaniem były odrobinę słabsze od debiutu. Członkowie formacji opuszczając jeden po drugim Rumunię osiedlali się w Ameryce Północnej gdzie do dziś mieszkają. Niektórzy z nich jak  Gabriel Litvin, Silviu Olaru i Cristian Madolciu spotykają się grając koncerty dla rumuńskiej społeczności w klubach w Toronto. Niestety ich kolega mieszkający w Los Angeles, Florin Dimitru, odszedł do Największej Orkiestry Świata w 2002 roku.

Psychopatyczny klasyk. $27 SNAP ON FACE „Heterodyne State Hospital” (1977)

Dziwacy, lub jak mówią inni szaleńcy z kalifornijskiego Sebastopola z hrabstwa Sonoma, $27 SNAP ON FACE należą do najdziwniejszych kultowych zespołów z Zachodniego Wybrzeża lat 70-tych. Zespół został założony na początku dekady przez gitarzystę Boba O’Connora i wokalistę Davida Petri, którzy od początku wiedzieli, że chcą stworzyć coś naprawdę oryginalnego, nietuzinkowego, łamiąc wszelkiego rodzaju muzyczne szablony i stereotypy. To miało być coś w stylu nieokiełznanego Zappy z szaleństwem nieobliczalnego Captain’a Beefheart’a. W składzie zespołu znaleźli się basista Steve Nelson, gitarzysta Jim Doherty i perkusista Ron Ingalsbe, którzy na początku stawiali opór temu pomysłowi. Okazało się, że Bob i David mieli nosa. Szybko zrobili furorę najpierw w rodzinnym Sebastopolu, a potem w dużo większych, kalifornijskich miastach z San Francisco na czele.

Piątka szaleńców, czyli zespół $27 Snap On Face.

Na scenie sprostali stworzonemu przez siebie wizerunkowi osób z zaburzeniami psychicznymi, oblewając się keczupem, podpalając sprzęt i rekwizyty. Podczas jednego z koncertów ochrzczonego jako „25-ta Doroczna Impreza Jacques’a Cousteau” wystąpili w strojach płetwonurków z przyczepionymi do pleców nadmuchanymi helem prezerwatywami imitującymi butle tlenowe rzucając w publiczność cuchnącymi rybami. To zaledwie wycinek tych mniej szkodliwych gagów scenicznych. Te bardziej ekstrawaganckie zachowam dla siebie… Nie mniej dzięki zastosowaniu owej performatywnej sztuki od początku było wiadomo, że będą dzierżyć miano kultowego zespołu.

Od tego momentu historia zespołu w zasadzie jest niejasna i nieco zawoalowana. Jedno jest pewne – w 1975 roku kwintet nagrał singla „Let’s Have An Affair”/”Kicking Around” wydany przez stworzoną na tę okazję własną wytwórnię Heterodyne Record. Ta rzadka kolekcjonerska płytka miała dwa tłoczenia; pierwsze (500 egz.) posiadało ciemnozielone etykietki, drugie (1000 szt.) jasnozielone. Na tych drugich nie dość, że pozamieniano strony („A” gra stronę „B” i odwrotnie) to zostały one oznaczone jak „Y” i „Z”.  Ot, taka tam ciekawostka, którą można sprzedać u teściowej w podczas niedzielnego obiadu.

Jasnozielona etykieta singla „Let’s Have An Affair”.

Dwa lata później niezależni od nikogo wydali własnym sumptem album „Heterodyne State Hospital„. Muzycy twierdzili, że nagrali go w szpitalu psychiatrycznym, co sugeruje okładka przedstawiająca grupę na terenie szpitalnego parku. Być może był to kolejny ich żart, ale wiedząc jakie numery robili wcześniej jestem skłonny uwierzyć im.

Front okładki płyty „Heterodyne State Hospital” (1977)

Album jawi się jako żart. Niektórzy to rozumieją, inni nie. Mam świadomość, że ktoś może czuć się nieco zdezorientowany tym materiałem. Z jednej strony ich brzmienie było dość prostym prog rockiem z kilkoma alternatywnymi perełkami. Z drugiej brzmieli jak wczesny, psychodeliczno-hipisowski zespół z Frisco na czele którego mógłby stać Frank Zappa. Warto podkreślić, że wysublimowany nacisk muzycy położyli nie tyle na muzykalność, ile na treści liryczne. Ja to rozumiem i doceniam. I myślę, że chęć zrobienia u nich czegoś niezwykłego była znakiem towarowym płyty. Jest to też album z kategorii tych, który obywał się bez trików i studyjnych sztuczek. Zamiłowanie do uzasadnionej dziwności osiągnęli idąc prostą drogą wykorzystując typowe dla zespołu rockowego instrumentarium: dwie gitary, bas i perkusja. Warczący głos Petriego (to ten gość z blond włosami wyglądający jak niedoszły Sting) i gitara O’Connora były motorem napędowym większej części albumu. Utwory takie jak „Turn To Glass”, najbardziej komercyjny „Kicking Around” i mający unikalne garażowo-punkowe brzmienie „Let’s Have An Affair” w połączeniu z „Tie Your Boots Tight”, czy „Sleeping In A Technical Bed” (nie pytajcie o tekst, nie mam pojęcia o czym on mówi) to przykład zdrowej dawki dziwności.

Napędzany wokalem Petriego „Tie Your Boots Tight” ma bardzo sympatyczną melodię, ale prawdę powiedziawszy trudno go opisać. Czy to wystraszony blues rock? A może beefheartzappa? Na pewno należą się tu słowa uznania dla Boba O’Connera za jego wykonanie dzięki czemu nabiera on niezłego smaku. Nawiasem mówiąc podoba mi się jego dość oryginalna gitara mająca kształt znaku dolara. Ten wyjątkowy egzotyk został wykonany przez Douga Irwina, lutnika Jerry’ego Garcii. Góra i tył korpusu mają bardzo bogaty ciemny odcień pięknie postarzanego klonu płomienistego. Trzyczęściowy gryf posiada dwa mahoniowe paski, zaś główka z pięknie słojowaną okładziną z orzecha włoskiego ze słynnym „orłem” Irwina inkrustowany masą perłową ma pod spodem wygrawerowane metalowe serce. To cacko wiszące nad głowami muzyków uwieczniono na zdjęciu w środku rozkładanej okładki oryginalnego longplaya. Zdjęcie poniżej zrobiono później.

Wracając do nagrania – zastanawiałem się, o co chodzi z tym zawiązywanie butów w tytule? Odpowiedzi udzielił sam autor tekstu, David Petri: „Napisałem tę piosenkę o pięcioletnim dzieciaku, który nie potrafił zawiązać butów. Nauczyłem go tego, a potem napisałem o tym piosenkę. Albo odwrotnie. Sam już nie wiem. To jest refren. Zwrotki są już tylko o mnie.” W wyczuwalnym klimacie surf rocka w „Turn You Glass” zaskakuje płynna gitara w stylu Allman Brothers. Ładne, tyle że krótkie. Za to dwa razy dłuższy „The Decadents” jest niezłym kawałkiem boogie barowego zespołu z punktowym reflektorem skierowanym na perkusistę grającym dla rozochoconych po kilku drinkach podtatusiałych facetów chcących zabawić się w lokalnej tancbudzie w piątkowy wieczór. Muszę przyznać, że warczący głos Petriego w tym przypadku bardzo mi się podoba… Szum wokół albumu skupiał się na rzekomym fakcie, że został on nagrany w kalifornijskim Ośrodku Zdrowia Psychicznego w Sonoma. Wydaje się to mało prawdopodobne, ale jeśli istniał utwór, który brzmiał jakby został faktycznie tam nagrany to z dużą dozą prawdopodobieństwa byłaby to ballada „Two Timer”. W przeciwieństwie do większości albumu osadzony w słodkiej melodii rzeczywiście miał element lizergiczny. Pierwszą stronę oryginalnej płyty kończy „I Guess I Must Look The Type” z kolejnym zestawem dziwacznych tekstów, w którym Beefheart spotyka się z… country rockiem. Takie rzeczy tylko tutaj!

Tył okładki.

Uważam, że „Let’s Have An Affair” zaczynający drugą stronę płyty to jeden z najważniejszych punktów albumu. Nie chcę rozstrzygać czy to ze względu na klimat garażowego rocka w stylu z lat 60-tych, czy może za nieoczekiwanie gładki wokal. Nieważne. Numer jest naprawdę doskonały, a solówka na harmonijce ustnej robi wrażenie za każdym razem ilekroć go słucham…  „Kicking Around” pierwotnie wydany na stronie „B” ich singla jest stosunkowo prostym rockowym kawałkiem, w którym dynamiczna gitara prowadząca O’Connora błyszczy jak w żadnym innym numerze.. Jak dla mnie to wykonanie jest jedno z najlepszych jakie znalazło się na płycie. Pozbawiony wszelkich wygłupów „Sally Hitched A Ride” to wspaniały, garażowy rocker; szkoda, że ​​zespół częściej nie korzystał z tej drogi. Z kolei „Mr. John” to ballada w stylu… Jacques’a Brela. Użycie akordeonu w rock and rollu w tamtym czasie było rzadkością, a że ja uwielbiam jego brzmienie bardzo chętnie wracam do niej po wysłuchaniu całej płyty…  „Sleeping In A Technical Bed” z przeszywającymi organami Farfisy, brudną gitarową solówką O’Connora i szaloną perkusją Ingalsbe w pakiecie to kolejna atrakcja albumu. Nie będę ukrywał – mam słabość do garage rocka lat 60-tych, więc kiedy coś mi się spodoba, a do tego jest świetnie zrobione będę to wychwalał pod niebiosa.

Po wydaniu płyty zespół działał jeszcze przez krótki czas grając głównie koncerty w rejonie hrabstwa Sonoma po czym zakończył działalność. O’Connor mieszka obecnie na Hawajach, Petri jest pośrednikiem handlu nieruchomości w Cobb w Kalifornii. Doherty zmarł w 1993 roku. Chodzą pogłoski, że Ingalsbe też nie żyje, ale szczegóły są mi nieznane. Nieznane jest mi też miejsce pobytu Nelsona.

Spadkobiercy rockowej psychodelii. THE STEPPES „Green Velvet Electric. A Compendium 1983-1997”

Muzyczna moda zmienna jest. Jednego dnia w centrum uwagi znajdują się dudniące, pełne sampli bity techno przepędzając na cztery strony świata wszystkie inne popularne formy muzyczne podczas gdy następnego Stonesi, Beatlesi, The Kinks, The Who, Small Faces, Byrds po raz kolejny trafiają do świątyń czczeni przez guru stylów. W latach 80-tych wiele nowo powstałych zespołów zaczęły coraz śmielej i coraz głębiej wnikać w tkankę onirycznej i niekonwencjonalnej psychodelii lat 60-tych. To właśnie w tym okresie zespół o nazwie The Steppes zapuścił korzenie, dotarł do światła i rozkwitł niezauważony z wyjątkiem tych, którzy mają ucho do dobrej muzyki, a nie oko do marketingowej kampanii. Steppes przyjęli postawę zespołu rockowego w klasycznym tego słowa znaczeniu. Czerpiąc inspiracje z lat 60 i 70-tych połączyli pop, rock, folk i bogatą psychodelię tworząc wyjątkową i urzekającą mieszankę oddając przy tym swój irlandzko-amerykański charakter nasycając go esencją poetyckiej fantasy końca XIX wieku. Pomimo braków zasobów pieniężnych, bez wsparcia liczącej się wytwórni płytowej, borykając się z niskim budżetem nagraniowym swą determinacją, a przede wszystkim siłą niezwykłych piosenek wypalili w twardej skórze rockowej historii widoczny ślad. To naprawdę bardzo oryginalna, ponadczasowa muzyka wierna duchowi lat 60-tych.

28 października 2013 roku do sklepów trafiła kompilacja nagrań zespołu zebrana na dwóch płytach kompaktowych  zatytułowana „Green Velvet Electric. A Compedium 1983-1997” wydana przez niezawodną w takich publikacjach wytwórnię Cherry Red Records. Świeżo wydany album kupiłem w ciemno. Spodobała mi się okładka. Po trzech pierwszych utworach zamarłem w bezruchu; po kilku następnych wiedziałem, że trafił mi się skarb – muzyczny złoty samorodek. Ale zanim o jego zawartości kilka słów wprowadzenia.

The Steppes

Twierdzenie, że The Steppes byli grupą irlandzką może wydawać się tak samo mylne jak stwierdzenie, że Van Halen są Holendrami. Fakt – bracia Fallon, którzy założyli zespół urodzili się w Irlandii. Zresztą do dziś mają tam swoją wielopokoleniową rodzinę mieszkającą w Tourmakeady w hrabstwie Mayo. Mający obsesję na punkcie Beatlesów John (wokal, gitara) i zakochany w Stonesach David (bas, klawisze) od najmłodszych lat podzielali fascynacje rhythm and bluesem, muzyką Jimiego Hendrixa, The Beatles, The Byrds, Led Zeppelin, Rolling Stones… Interesowali się także twórczością Roberta E. Howarda, Lorda Dunsany’ego, Michaela Moorcocka; namiętnie czytali pisarzy, poetów i filozofów z przełomu XIX i XX wieku takich jak Herman Hesse, William Wordsworth, Oscar Wilde. Ta egzotyczna mieszanka wpływów muzycznych i intelektualnych stworzyła później magiczną i ponadczasową muzykę w duchu lat 60-tych. Owa fuzja amerykańskiego acid rocka, popu, psychodelii i elektrycznego celtyckiego folku stała się znakiem rozpoznawczym The Steppes.

W 1982 roku podczas pobytu w Los Angeles John i David połączyli siły z perkusistą Eddie Gryzbem i pod nazwą The Blue Macs nagrali EP-kę z pięcioma utworami. Wyprodukowaną przez siebie płytę wydali we własnej wytwórni Blue Mac Record w limitowanej edycji 200 egzemplarzy. Większość z nich rozesłano do wytwórni płytowych i prasy muzycznej. W marcu 1983 roku „Melody Maker” zrecenzował ją porównując piosenki braci do twórczości Beatlesów, The Jam i The Undertones. Zachęceni tą reakcją po krótkim pobycie w Dublinie bracia powrócili do USA i zaczęli szukać podobnie do nich myślących muzyków. W czerwcu połączyli siły z amerykańskim gitarzystą Timem Gilmanem. Jego płynna gra, na którą wpływ miał John Cippolina, pomogła nieco zamerykanizować brzmienie dodając zdrową szczyptę psychodelii z Zachodniego Wybrzeża, które stało się bardziej wyraźne na późniejszych albumach. Do tej trójki doszedł perkusista Dante tworząc tym samym pierwszy skład The Steppes. Po otrzymaniu oferty z Mystic Records nagrali swoją pierwszą płytę – mini album wydany w 1984 roku pod nieskomplikowanym tytułem „The Steppes”, na którym znalazły się lubiane przez fanów utwory jak rockowy „Katy Maguire”, czy psychodeliczny „No Names Yet For Henry”. Niedojrzały jeszcze mini krążek otworzył im drogę do nagrania pełnoprawnego, dużego albumu wydanego trzy lata później. Zanim to jednak nastąpiło w zespole zaszła zmiana. Dante dość szybko porzucił posadę perkusisty. Jego miejsce zajął grający w klimacie Johna Densmore’a Jim Bailey wyłowiony z castingu po tym jak zespół zamieścił ogłoszenie w lokalnej prasie, na który zgłosiło się trzydzieści pięć osób. Nawiasem mówiąc Bailey był przedostatnim jego uczestnikiem. Album „Drop Of The Creature” wydany, co było bardzo zaskakujące, przez Voxx Records (w tamtych czasach bastion garażowego punka) niemal natychmiast wyniósł The Steppes na międzynarodową scenę. Ten innowacyjny, ponadczasowy longplay pełen tajemniczego folkowo-celtyckiego romantyzmu, płynnego acid rocka i wnikliwej pop psychedelii nagrany praktycznie na żywo przy bardzo niskim budżecie szacowny „The Times” w 1997 roku uznał za „jeden z najwspanialszych debiutów wszechczasów”. Jego różnorodność powala, a brzmienie Steppes jest zarówno chwytliwe i halucynogenne. Wielokrotne odsłuchiwanie płyty sprawia mi za każdym razem ogromną przyjemność. Jak widać duże budżety niekoniecznie produkują dobrą muzykę.

„Drop Of…” ustanowił szablon, który zespół udoskonalał aż do przedwczesnej śmierci acid rocka, czyli w momencie kiedy gra na gitarze była chwilowo uznana za niemodny kaprys mistrzów house music. W latach swojej działalności (1983-1997) nagrali sześć albumów studyjnych, w tym wspomniany „Drop Of The Creature” (uważany przez muzyków za prawdziwy debiut), wyprodukowany przez Bretta Gurewitza z Bad Religion ambitny „Stewdio”, brzmieniowo ciężki „Inquire Within”, komercyjny geniusz „Harps And Hammers”, czy ostatni, wydany tylko na CD „Gods, Men And Ghosts”. Do tego singiel, album koncertowy i EP-ka. Jak na niskobudżetowy zespół zdumiewający dorobek. Przy odrobinie szczęścia można pokusić się o zebranie całej jego dyskografii choć z uwagi na niskie nakłady i wysokie ceny nie jest to łatwe, albo zaopatrzyć się w niniejszą, dużo tańszą kompilację.

Cherry Red należą się gratulacje za ten od dawna oczekiwany i niezwykle dobrze dobrany przegląd jednego z najważniejszych psychodelicznych zespołów lat osiemdziesiątych. Co zaskakujące, poza niezwykle rzadką kompilacją Bam-Caruso na początku ich kariery (1988), jest to pierwszy raz, kiedy ktoś stworzył antologię z imponującego katalogu The Steppes. I powiem szczerze – w obliczu tak solidnego dorobku nie zazdroszczę kompilatorom dylematu co pominąć, a na co postawić. Ludzie z wytwórni dość rozsądnie zdali sobie sprawę, że aby oddać sprawiedliwość zespołowi potrzebowali dwóch płyt, na których zmieścili czterdzieści jeden utworów – w sumie ponad dwie i pół godziny znakomitej muzyki. Te wybrane nagrania tworzą imponujący obraz zespołu, który miał wszystko co mieć powinien, aby być wielkim. Główny nacisk położono na ich przełomową wczesną twórczość (w tym spora część utworów z klasycznego debiutu), oraz szeroką gamę nagrań z późniejszych albumów wliczając ostatni z 1997 roku. Wszystko, co wydawało się możliwe w psychodelii lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w jej najlepszym wydaniu jest tutaj. Z uwagi na to, że materiału jest bardzo dużo nie podejmuję się zrobić szczegółowej analizy każdego zamieszczonego tu nagrania. Jednak żeby nie być gołosłownym i zaostrzyć apetyt wybrałem kilka, które w jakiś sposób dadzą pojęcie o  ich muzyce.

Kolorystyka piosenek szczególnie na pierwszym dysku obejmującym nagrania z lat 80-tych jest porażająca. Sielskie, by nie powiedzieć idylliczne pieśni Somebody Waits” „Sky Is Falls”, oraz ballada o progresywnym posmaku „Holding Up Well” sąsiadują z gitarowymi partiami szybujących niczym sokoły z rozpostartymi skrzydłami w porywającym Make Us Bleed”. Dla kontrastu „See You Around” to psychodeliczny, gitarowy pop z klasą i kapitalną, aczkolwiek krótką gitarową solówką, zaś „A Play On Wordsworth” jest szaloną i inspirującą fuzją eksploracji acidowej gitary w stylu Grateful Dead i celtycko-poetyckiej wizji. Kiedy płyta staje się nieco „dziwna” ma to wdzięki spadającego zegara z kukułką w pokoju Syda Barretta. Mam tu na myśli czarujący, pozytywnie psychodeliczny „Black Forest Friday”, oraz coś w rodzaju nastoletniej wersji beatlesowskiego „She’s Leaving Home” z przesiąkniętym gitarowym wstecznym fuzzem, czyli „Bigger Than Life”. Charakterystyczne harmonie wokalne Johna i Dave’a są przez cały czas magnetyczne. Przeplatając się z tekstami łączą acidowe wizje, romantyczny mistycyzm i bardziej przyziemne obrazy w stylu chłopak spotyka dziewczynę. Z kolei „Living So Dead” z zabójczą sfuzzowaną gitarą  wskazuje na cięższy kierunek jaki zespół obrał później, podczas gdy „Who World On Your Sholder” i „A Prayer For You” to acid pop z wiodącą gitarą, klawiszami i wokalem. „The One Thing” – kolejny znakomity utwór w stylu lat 60-tych podobny do „See You Around”. Nic tylko palce lizać! No i jest jeszcze „We Make Dreams Come True”, ballada z ambitną orkiestrową aranżacją i kobiecym wokalem Deb Fallon (żona Dave’a) tworząca atmosferę, którą można określić jako celtycką odmianę Sierżanta Pieprza.

Tył kompilacyjnej okładki.

Drugi krążek zawiera utwory nagrane w latach 90-tych, a otwiera go „Master James”, który w Wielkiej Brytanii miał trafić na 12-calowy singiel. Niestety nigdy nie został wydany. Ten ostry, hipnotyzujący numer z beatlesowskimi harmoniami zapętlił się onegdaj w moim odtwarzaczu na długi czas. Tajemniczy i zabójczy „Brightest Lights” to czysty The Steppes – wspaniały, irlandzki rock zmieszany z gitarowymi ragami, zaś „Time Goes By z celtyckim sznytem to rodzaj utworu, który rozsławił Oasis. Kolejne nagrania pokazują dojrzałość muzyków, którzy rozwinęli rockowy zespół inspirowany latami 60 i 70-tymi w grupę z własnym charakterem i inwencją. Brzmienie Steppes stało się cięższe, gitary i wokale mają większa moc i głębię. Słychać to w „Land Of Hope” będącym opowieścią o reinkarnacji przeplatany irlandzką myślą i przeszyty palącą gitarą. Intro Dave’a zagrane na akustyku zapada w pamięć na długo.  Z kolei „Scare You Off” i „Let Me Love You” to klasyczne utwory w stylu Led Zeppelin. Słuchać to jeszcze wyraźniej w zamykających całą tę kompilację utworach pochodzących z ich ostatniej płyty „Gods, Men And Ghosts”. Są tu wszystkie kluczowe elementy The Steppes w tym rzecz jasna wspaniałe aranżacje, charakterystyczne gitary, klimaty Zachodniego Wybrzeża,  wokalne harmonie. Jest szalejący hard rock w „Can’t Come Back”, są też wycieczki w stronę acid folk rocka w zasługujących na uwagę takich numerach jak „Cornucopia”, czy Samhain”,

Żałuję, że w tym bogatym zestawie nagrań nie zmieściło się kilku moich faworytów. Mam tu na myśli kawałek irlandzkiej dziwności jakim jest „Trilogy Of One”, napędzany gitarą pop rockowy „Mary, Mary” (czyli coś, co mogli napisać tylko The Steppes), a także epicki „History Hates No Name” dostępny jedynie na flexi płycie rozdawanej z czwartym numerem magazynu „Feakbeat” z 1987 roku. Do tego dorzuciłbym „All You Wanted” – szczerą, psychodeliczną prośbę o miłość, wydany w postaci 7-calowej, darmowej płytki dołączonej do włoskiego magazynu „Lost Trails”, długi „Make Peace With Your Darkness” w stylu Quicksilver Messenger Service z ich najlepszego okresu, oraz „Who Am I To Say”, w którym Tim Gilman przelewa część swoich najbardziej ognistych solówek gitarowych nadając numerowi wyrazisty, inspirowany Hendrixem blues rockowy klimat. No, ale cóż… pojemność płyt kompaktowych ma swoje ograniczenia. Mam jednak nadzieję, że ktoś w końcu wyda wszystkie albumy The Steppes raz jeszcze, w których nie zabraknie też bonusów. Wszak żyjemy w świecie Nadziei, a ta jak wiadomo umiera ostatnia.

Eklektyczna bestia z Berlina. OS MUNDI: „Latin Mass” (1970); „43 Minuten” (1972).

Angażując do swego składu więcej niż dziesięciu muzyków na raz uważa się OS MUNDI (łac. narodziny świata) za pierwszy rockowy big band. Z drugiej strony biorąc pod uwagę trudny okres zimnej wojny i ówczesne zawirowania polityczne inni nazywali ich „eklektyczną bestią z Berlina”. Fakt, narodzili się w trudnym dla młodych Niemców czasie, zaś apogeum działalności przypadł im podczas jednego z pierwszych europejskich ataków terrorystycznych (Olimpiada w Monachium), co odzwierciedlali w swych tekstach i muzyce.

Os Mundi (1970)

Korzenie zespołu sięgają beatowej grupy Safebreakers działającej w latach 1962-1966, w której grali m.in. Christoph Busse (perkusja), Andreas Villain (bas) i Udo Arndt (gitara, klawisze). Repertuar opierali głównie na topowych szlagierach tamtych lat. W 1966 roku nagrali singla z piosenką „Hey Girl” (cover „Patsy Clane” Small Faces), którą można było usłyszeć w filmie Rogera Fritza „Mädchen, Mädchen” (1967) z austriacką aktorką Helgą Anders w roli głównej. Po rozwiązaniu zespołu Busse i Arndt założyli Orange Surprise tym razem grając własną, oryginalną muzykę, a przy tym mocno angażując się w undergroundową scenę muzyczną dzieląc salę prób z Agitation Free i odbywając długie jam session z późniejszym członkiem Ash Ra Temple, Manuelem Göttschingiem. Inicjały Orange Surprise dały początek nazwie Os Mundi – zespołu, do którego dołączył Villain, oraz grający na saksofonie i flecie Dietrich Markgraf. W nagraniu debiutanckiej płyty wspomagali ich dwaj muzycy: grający na organach David V. Kalkreuth, oraz basista Hartmut Seidel. Longplay „Latin Mass”  wydany przez Metronom ukazał się wczesną jesienią 1970 roku.

Front okładki „Latin Mass” (1970)

Piękno tej płyty polega na tym, że aspekty liturgiczne pozostają jedynie małym elementem niczym podkład na płótnie do malowania. Całą gamę odważnych kolorów sprawiających, że ten album to uczta od początku do końca stworzone zostały przez pełne zwrotów akcji psychodeliczno-progresywne składniki z rytmem napędzanym basem i wijącym się jak wąż spastycznym brzmieniem organów i ciężką blues rockową gitarą. Ponieważ język niemiecki skażony był ich wcześniejszym popowym wizerunkiem, zaś angielski wydawał się zbyt banalny muzycy zdecydowali się na łacińskie teksty, co nadało całości dominujący, dramatyczno-teatralny aspekt. Poza tym podoba mi się głos wokalisty. Ma charakter.

W odróżnieniu od tradycyjnej mszy, ta z oczywistych względów jest z innego wymiaru. Nie kpili z Kościoła co zarzucali im niektórzy, ani nie opowiadali się za współistnieniem wiary. Stawiam, że robiąc niezłe piekło tym surowym dziełem zespół puścił do nas oko zastępując uduchowioną atmosferę mroczną wybuchową mieszanką ciężkiej psychodelii. Od pierwszych demonicznych taktów „Ouverture” tempo rzadko zwalnia i chociaż jest to utwór instrumentalny organy Hammonda bardziej kojarzą mi się z krwawiącymi posągami i ognistym oddechem demonicznego bluźnierstwa, niż wezwaniem do duchowej modlitwy. Więzy religijnej konwencji zostały wysadzone i rozerwane przez lodowaty wiatr powodując przejście z chrześcijańskiej etyki do dynamicznej sfery pogańskiej. Dziki zapał mantry „Kyrie” w połączeniu z plemiennymi bębnami i pomrukiem głosów w „Glorii” tworzą organiczną jedność, która zarówno jest i prymitywna i przyziemna. Z kolei „Credo” w pierwszej części jest zejściem do bram piekieł na skrzydłach Śmierci, w drugiej powrotną podróżą napędzaną chwalebnymi blaskami miliarda złotych świec. „Sanctus” poprzedza konsekrację Hostii, najbardziej uroczystą część liturgii, podczas której kapłan dokonuje cudu przeistoczenia, co podkreśla piękna partia fletu, po czym wszystko zmierza do szybkiego zakończenia w rozpływającym się jak kadzidlany dym „Agnus Dei”. Gdyby takie msze odbywały się w moim kościele chodziłbym tam częściej, a nie tylko w niedziele…

Jak na rok 1970 „Latin Mass” był albumem niesamowicie kreatywnym z gamą świeżych pomysłów dostarczonych z ognistą pasją. Na mój gust jest idealny niemal pod każdym względem. Czy wydany dwa lata później w rozszerzonym do sekstetu składzie, nagrany pod opieką słynnego Connie Planka i wydany przez legendarną wytwórnię Brain longplay „43 Minuten” dorównał poziomem swemu poprzednikowi?

Front okładki LP „43 Minutes” (1972)

W cudowny świat muzyki progresywnej wszedłem dzięki dźwiękom końca lat 60-tych. Hendrix, Doors, Floyd, Lovecraft, Arthur Brown, Stones, Grateful Dead i tak dalej… Wszystkie te hippisowskie zespoły i artyści mówili mi o wolności muzycznej i o tym, że takiej formy ekspresji nigdy nie należy zamykać w pudełkach. Jako młodego chłopaka to właśnie dzikie gitary, szalejące organy Hammonda, tajemnicze teksty i cała ta wizja wewnętrznej magii muzycznej przyciągnęły mnie do niej jak kota do kłębka włóczki. Powodem, dla którego tak chętnie zajmuję się tutaj latami 60-tymi jest wpływ, jaki wywarły one na prawie wszystko. Wiele z tego, co wydarzyło się w tamtym czasie odbijało się echem przez całą następną dekadę. W innym kostiumie, w inny kształcie, innym świecie, ale się odbijało. Uważam, że dziedzictwo jest jedną z najważniejszych rzeczy jaką powinniśmy pielęgnować, a „43 Minuten” Os Mundi jest świadectwem tego dziedzictwa.

Na dość ascetycznej okładce umieszczono mały trójkąt, co wywołało u mnie pewne skojarzenie. Jak się dobrze wsłuchać to ten album brzmi jakby prezentował trzy różne style, trzy różne gatunki. Jedno ramię trójkąta utknięte pomiędzy Colosseum, Chicago Transit Authority, Santaną i Weather Report z przewiewnym wokalem wiszącym leniwie nad gitarą charakteryzuje się hipnotycznymi rytmami łącząc rock, jazz i psychodelię. Drugie zaczyna się w miejscu gdzie muzyka staje się bardziej jazzowa. I nie mam na myśli jazz fussion a la Mahavishnu Orchestra jadący 500 mil na godzinę, gdzie każdy robi swoje. Nie – mówię o oldskulowym, powolnym niedzielnym smooth jazzie z wtrętami Jethro Tull ery debiutu, ale tylko ze względu na sposób gry Margrafa na flecie. Ostatni element trójkąta brzmi jak bardziej postępowe wcielenie The Pretty Things. Słyszę na tym albumie dużo „SF Sorrow” i, szczerze mówiąc, jest to dla mnie cholernie piękny komplement. Harmonie wokalne wraz z organami, a potem spiralne gitarowe szaleństwa rock’ n’ rolla owinięto wokół znanej, dudniącej ziemistości bluesowych inkantacji pochodzących z najgłębszych muzycznych głębin.

Ogólnie muzyka ma bardzo przyjemną i pozytywną atmosferę, którą nie zaburzają nawet kontrastujące z nią (głównie polityczne) teksty. Grzechem byłoby nie wspomnieć tu o kapitalnej grze na wiolonczeli nowego członka zespołu, Raimunda „Mikro” Rillinga, który swoim instrumentem nie tylko dodał muzyce koloru, ale potrafił też nieźle nim/nią kąsać. Z kolei saksofonista i flecista w jednej osobie, Dietrich Markgraf używając nieparzystego metrum wnosił soulowego ducha, zaś nagłe zmiany tematów wprawiały w zachwyt najbardziej wymagających fanów progresywnego rocka. Aż ciężko uwierzyć, że płyta została nagrana w jednym podejściu. Nie ma tu słabych numerów. Ponad siedmiominutowy „A Question Of Decision” przez wielu uważany jest za arcydzieło; wykonywany na koncertach przekształcał się w orgiastyczną zespołową improwizację trwającą dużo dłużej niż na płycie. Szczególną uwagę zwracam na wspaniałe solo na flecie w „Children’s Games”, wspierane przez kongi, shakery, krowi dzwonek, gitary wah-wah oraz basowy riff, na którym w zasadzie wszystko się tu opiera. Inne utwory przybliżają nas do rocka, z prostymi strukturami piosenek i niezbędnym wokalem (śpiew w „Children’s Games” przypomina Johna Wettona). Nie brakuje także psychodelizmu; początek i koniec „Triple” przypomina wczesnego Kevina Ayersa z Soft Machine z ich hitu „We Did It Again”. Z kolei dobry beat, wiolonczela i dominująca nad całością wściekle szybka gitara to atuty „Missile”. A są tu jeszcze takie perły jak „It’s All There” (uwielbiam to brzmienie, a zwłaszcza refren), antywojenny „But Reality Will Show”, czy fenomenalnie zagrany „Erstickubungen” z dużą ilością fletu i perkusji.

Po tych wszystkich zachwytach odpowiedź na postawione wyżej pytanie: „Czy „43 Minuten” dorównało poziomem swojemu wielkiemu poprzednikowi?” uważam za retoryczne. Mimo, że Os Mundi istniał (z krótkimi przerwami) do 1980 roku nie nagrał już żadnych płyt. Z tego co mi wiadomo istnieją taśmy z nagraniami koncertowymi z roku 1972 i 1979, które do tej pory nie zostały wydane, ale mam nadzieję, że w końcu ujrzą światło dzienne. To tylko kwestia czasu.