Z byłych krajów zza tzw. „żelaznej kurtyny” zawsze zachwycał mnie fenomen rumuńskiej muzyki rockowej lat 70-tych. Pomimo ograniczeń nałożonych tylko na jedną państwową wytwórnię płytową (Electrecord}, wbrew wszelkim przeciwnościom, niezwykle surowego rządu i bardzo kontrolowanej przez państwo cenzurze przedostała się tam niesamowita muzyka. Słuchając płyt zespołów takich jak Sfinx, Phoenix, Rosu si Negru, Progresiv TM, Metropol, Iris, Pro Musica, Celelalte Cuvinte, Romanticii, Semnal M i innych można przy okazji zastanowić się nad kondycją ówczesnego, polskiego rocka… Do tej listy koniecznie dopisuję jeszcze jeden zespół: Formația Fără Nume.
Początki jego istnienia sięgają 1971 roku kiedy to studenci w piwnicach „Klubu A” najstarszej i wiodącej uczelni państwowej, bukaresztańskiego Uniwersytetu Architektury i Urbanistyki im. Iona Mincu utworzyli zespół muzyczny. Każdy z nich pochodził z innych, znanych zespołów i był to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, że wszyscy spotkali w jednym miejscu, w jednym czasie. Owymi założycielami byli: gitarzysta Cristi Madolciu (ex-Sfera i Dynacord ), perkusista Florin Dumitru (Modern Grup, Phoenix, Mondial ), grający na flecie Doru Donciu (Coral), gitarzysta solowy Gabi Litvin (Barzii, Mondial), basista Silviu Olaru (Grup 22, Andantino ), wokalista Radu Stoica (Mondial), oraz grający na organach Serban Bolintineanu (Grup 22, Dynacord). Dwaj ostatni jeszcze w tym samym roku opuścili zespół; rolę głównego wokalisty przejął Cristi Madolciu. Można powiedzieć, że byli jedną z pierwszych (o ile nie pierwszą) rumuńską „supergrupą”. Długo wahali się nad nazwą. Przeglądali setki haseł, ale nic im się nie podobało. Któryś z nich (do dziś nie wiadomo kto) zniechęcony szukaniem stwierdził, że jak tak dalej pójdzie zostaną bez nazwy. I to był złoty strzał. Zgodnym chórem stwierdzili, że staną się Formația Fără Nume (Zespół Bez Nazwy), w skrócie F.F.N.
Pierwszy duży koncert grupy, o której jeszcze nikt nie słyszał odbył się w 1973 roku na Festiwalu Rockowym zorganizowanym przez rumuńską telewizję TVR w prestiżowej Sala Palatului (coś jak nasza Kongresowa) za dawnym pałacem królewskim (obecnie Narodowe Muzeum Sztuki Rumunii) w samym sercu Bukaresztu. Chociaż udział w imprezie wzięło kilka znanych i uwielbianych przez publiczność zespołów w tym tak znane jak Sfinx, Progresive TM, Phoenix, Red And Black to F.F.N. podbiło widownię i branżę muzyczną zdobywając główną nagrodę. Na swoje pierwsze wydawnictwo fonograficzne czekali dwa lata. Był nim singiel „Chemare” pokazujący prog rockowe zapędy muzyków w stylu Jethro Tull (tytułowy „Chemare”) i folk rocka („Indemn” strona „B”). Nie muszę chyba dodawać, że mała płytka w kraju księcia Draculi zniknęła z półek w mgnieniu oka.
Co ciekawe, przed jej wydaniem grupa nagrała sporo radiowego materiału, który nigdy nie ujrzał winylowego światła. Stosunkowo niedawno natknąłem się w Internecie na dwa niepublikowane nigdy wcześniej nagrania pochodzące z tych sesji. Były to „In Blue Jeans” i „Lacrimi in ochi„ zaostrzające apetyt na więcej. Obyśmy się ich w końcu doczekali.
Gorące przyjęcie singla bardzo podniosło ich na duchu. Jeszcze w tym samym 1975 roku do sklepów trafiła duża płyta „Zece Pasi” (Dziesięć kroków), którą wyprodukowała Iulia Maria Cristea, z wykształcenia etnolog, dziennikarka Radio Romania, pisarka i producentka nagrań w Electrecord. Sporo czasu muzycy poświęcili nad graficzną częścią płyty. Niestety nie wyszło tak jak chcieli. Projekt okładki jaki przedstawili został odrzucony; wytwórnia miała swojego, etatowego grafika. No i wyszło jak wyszło, czyli (moim zdaniem) kiepsko. Stworzyli też logo zespołu na labelu, które (i tu ciekawostka) pojawiało się w momencie, gdy płyta na gramofonie została wprawiona w ruch. Na to też się nie zgodzono ponieważ firmowy znak wytwórni, „słynna” lira była niewidoczna. Udało się coś innego. Był to pierwszy LP w Rumunii gdzie na etykiecie pojawił się tytuł albumu. Do tego czasu Electrecord uważała go za nieistotny szczegół. No bo po co, skoro tytuł i tak jest na froncie okładki…
Na płycie zespół zamieścił krótka notkę, w której przedstawia intencje muzyczne pisząc też o tym, że dla nich najważniejszym organem opiniotwórczym jest publiczność (wizja po raz pierwszy spójnie wyrażona przez Velvet Underground). Czy im się to udało?
Dziesięć utworów na płycie i tyle samo kroków w tytule płyty. Ładnie to wymyślili. Zachowując jednakowe brzmienie zespół szuka własnej tożsamości artystycznej zręcznie oscylując pomiędzy hard i prog rockiem sięgając niekiedy po soft rockowe rozwiązania. Urokliwy wokal, wysmakowane partie fletu, znakomite organy, dobra sekcja rytmiczna to w zasadzie czynniki charakteryzujące ich brzmienie.
Melodia „Happy Birthday To You” płynąca z dziecięcej pozytywki zaczyna „Cetatea Noastră”, hard rockowy kiler z solówkami na gitarze i flecie. W tej samej konwencji utrzymany jest „Definiție”. Oba zbudowane na ustalonej, powtarzalnej strukturze, na której przemiennie wokalista i instrumenty grające solo tkają całą muzyczną strukturę, przy czym flet, co też jest ciekawe, przyjmuje często rolę gitary. Co prawda zakończenia są inne, ale utrzymane w klasycznych formułach. Inaczej wygląda to w „Speranta”, rockowej balladzie, która z minuty na minutę przeradza się w podniosły hymn; wykonywana na żywo porywała tłumy. Najbardziej złożony utwor na płycie z kapitalnym gitarowym solem to „Omagiu”. Tutaj organy nie są już instrumentem wtórnym, a nie wychylający się do przodu flet ma linię skomponowaną zgodnie ze swoją specyfiką. Instrumentalny „Interludiu” z harmoniczną wokalizą przynosi ukojenie przenosząc nas w idylliczny świat marzeń. Może kłóci się to z ogólną koncepcją, ale jako przerywnik przed czekającymi mocniejszymi dźwiękami ma to jakiś sens.
„Povestea Ploii” i „Vîntul” podobnie jak dwa pierwsze nagrania mają hard rockowy charakter. W pierwszym flet tworzy świetną parę z gitarą solową, w drugim sekcja rytmiczna z fajną linią basu kradnie show. No i ten pojawiający się na moment flet znów jest wisienką na torcie. Obok „Omagiu” progresywne „Poluare” i ” Soare De-aș Avea” są najbardziej rozbudowanymi kompozycjami przy czym ta ostatnia to najtrudniejsza (w ówczesnym rozumieniu tego terminu w tym kraju) piosenka. Całkowicie wyjątkowym utworem jest „La Răscruce De Vînt”. Z wokalnym chórem w stylu Beatlesów, szumem morza i krzykiem mew wydaje się być z innego filmu. W jego ostatnich sekundach powracające dźwięki „Happy Birthday To You” zagrane tym razem na flecie spinają klamrą cały album.
Bez wątpienia F.F.N. to jeden z tych zespołów, który miał coś do powiedzenia w rumuńskim rocku. Oczywiście nie ma sensu porównywać go z ówczesnymi największymi zespołami i wybitnymi dziełami gatunku. Specyficzne warunki i niesprzyjające klimaty, w których przyszło im żyć i działać w żaden sposób nie ujmują jego wartości. W ostatecznym rozrachunku to szczerość i konsekwencja są tu zwycięzcami czego czasem brakowało wielkim tego świata.
Z kilkoma roszadami personalnymi grupa działała do 1981 roku wydając w tym czasie singla i dwie duże płyty, które moim zdaniem były odrobinę słabsze od debiutu. Członkowie formacji opuszczając jeden po drugim Rumunię osiedlali się w Ameryce Północnej gdzie do dziś mieszkają. Niektórzy z nich jak Gabriel Litvin, Silviu Olaru i Cristian Madolciu spotykają się grając koncerty dla rumuńskiej społeczności w klubach w Toronto. Niestety ich kolega mieszkający w Los Angeles, Florin Dimitru, odszedł do Największej Orkiestry Świata w 2002 roku.