Narodzili się w 1968 roku w nowojorskim Brooklinie z połączenia trzech różnych lokalnych grup. Perkusista Jay Dorfman i gitarzysta Marvin Karminovitz byli w jednym zespole, basista Andy Dershin grał w innym, a saksofonista Mike Paris stał na czele trzeciego i był o krok od podpisania kontraktu. Był też piąty członek, gitarzysta Victor Sacco, ale szybko się wykruszył. Początkowa nazwa, Sweet Smoke Of The Happy Plant Pipeful, została wymyślona przez Jaya. Później została skrócona do SWEET SMOKE wyraźnie symbolizując tamte czasy.
Grupa była prawdziwym dzieckiem swojej epoki grając lekko psychodelicznego rocka opartego na długich, średnio ponad 20-minutowych, luźnych improwizacjach. Muzycy podkreślali, że ich styl, „happy-hipis rock z jazzowym akcentem” można interpretować na wiele sposobów – wszystko zależy od słuchacza. Inspirowało ich wszystko co psychodeliczne. Wczesne próby robione w piwnicach rodzinnych domów przypominały kosmiczne jamy (w dużej mierze niezrozumiałe) napędzane czystą energią młodości. W końcu surowość zaczęła łączyć się w coś, co przypominało „normalne” kawałki z melodią. Można powiedzieć, że brzmienie Sweet Smoke było czymś, co wyrosło z czystego gestu swobodnej formy i improwizacji.
Po pierwszych występach w USA i na Karaibach w 1969 roku przenieśli się do Niemiec i założyli hipisowską komunę w wiejskim domu we wsi Hüthum, niedaleko Emmerich, miasta położonego tuż przy granicy z Holandią. Stali się dobrze znani w regionie i poza nim dzięki porywającym występom, podczas których łączyli filozofię Wschodu z psychodelią. To wtedy wolne miejsce po Victorze Sacco zajął Steve Rosenstein. Oprócz tego, że grał na gitarze rytmicznej i skrzypcach napisał także kilka utworów (niektóre z nich znalazły się potem na ich drugiej płycie „Darkness To Light”). Rok później ludzie z EMI podpisali z nimi kontrakt i w sierpniu zaprowadzili do studia nagraniowego w niemieckim Godorf. Przydzielony im inżynier dźwięku nie miał żadnego doświadczenia z muzyką pop. Był specjalistą od nagrywania muzyki klasycznej z dużymi orkiestrami symfonicznymi z czego wynikły różne, często zabawne, sytuacje. Andy Dershin: „Kiedy próbowaliśmy uchwycić na przykład głośne, ostre i celowo zniekształcone brzmienie gitary prowadzącej, on próbował to „naprawić”. Szczęście, że w studio pojawił się Conny Plank i przejął kontrolę.” Nie mieli pojęcia, że pracowali z człowiekiem, który już wkrótce będzie legendarnym producentem.
Debiutancka płyta „Just A Poke” z psychodeliczną okładką holenderskiego ilustratora Jana Fijnheera ukazała się jeszcze tego samego, 1970 roku. Znalazły się niej zaledwie dwa utwory. Ale jakie!
Muzyka polega na na zabieraniu słuchacza w podróż i nie ma znaczenia jak jest długa. Ważne, by cel był tego wart. A podróż, w którą zaprasza nas „Just A Poke” jest raczej niezapomniana i zdaje się płynąć własnym nurtem. Muzycy prowadzą nas przez rozległe wymiary dźwięków i melodii, wykorzystując swoje instrumenty do tworzenia chwil tak tajemniczych i urzekających, że prawie nie zauważamy mijającego czasu. Jesteśmy tak zagubieni w przestrzeniach naszego umysłu, że całkowicie poddajemy się jej urokowi.
Pierwsza część naszej podróży rozpoczyna się od „Baby Night” , który ukazuje tak wiele zwrotów akcji, że nieustannie trzyma nas w niepewności, dokąd Sweet Smoke zabierze nas dalej. Choć struktura utworu wydaje się skomplikowana, jego muzyka jest z gatunku rocka progresywnego. Nie ma tu jednak żadnych wydłużonych popisów instrumentalnej złożoności ani abstrakcyjnych fragmentów. To po prostu długi jam pokazujący jak daleko muzycy są w stanie posunąć się w swojej muzyce. Utwór zaczyna się przepiękną solówką na flecie, która jest wykwintnym dźwiękiem dla zmysłów. Jest to bardzo uspokajające i zachęcające, stwarza idealne warunki do przyłączenia się innych instrumentów i rozwijania melodii. Śpiew w tym nagraniu jest zmysłowy i delikatny, co dodatkowo wzmacnia łagodną atmosferę. Po tym wstępie Sweet Smoke przechodzi w bardzo jazzową sekcję, muzyka nabiera tempa, przekaz staje się bardziej energiczny. W tej części panuje bardzo żywy melodyjny rytm, szczególnie wyrazisty u obu gitarzystów i basisty. Ich gra faworyzuje użycie agresywnych rytmów funky. Jest to intrygujące ponieważ zapowiada wpływ, jaki muzyka funk wywrze w połowie lat 70-tych na kilku wybitnych artystów spod znaku jazz fusion. Gdy jam zbliża do nieuchronnego końca włączają niewymienioną w czołówce wersję „The Soft Parade” The Doors, po której następuje powrót do tematu początkowego, ale w innym rytmie.
W porównaniu do „Baby Night” utwór „Silly Sally” z drugiej strony krążka jest znacznie bardziej hałaśliwy i dynamiczny. Od samego początku Sweet Smoke wkracza do akcji i wdraża styl o wiele bardziej inspirowany jazzem. Po raz pierwszy na płycie usłyszymy także saksofonistę tenorowego Michaela Parisa., dostarczając prowokacyjny falsetowy ton, który jest ozdobiony seksualnością i walecznością. Instrumentalna część środkowa utworu jest też znacznie bardziej ostentacyjna. Podobnie jak w przypadku tradycyjnego jazz fusion każdy instrument dostaje swoją szansę w świetle reflektorów. Hałaśliwe solówki na perkusji, zawiłe linie basu, kosmiczne wah-wah w rozkwitających gitarach i oczywiście żywiołowe nuty saksofonu to przyprawy jazzowych korzeni. Wraz z innymi wczesnymi pionierami gatunku takimi jak King Crimson, Sweet Smoke można szczerze uznać za jednego z pierwszych artystów rocka progresywnego, którzy ściśle pojęli sedno jazz fusion. Te dwa gatunki zawsze miały oczywistą korelację w swoich cechach, ale tutaj naprawdę możemy sobie unaocznić, jak łączą się one w znacznie głębszy sposób.
„Just A Poke” to nie tylko rozrywkowy album, ale kultowy klasyk muzyki progresywnej. Definiujący szablon, który pomógł skierować muzykę na niezbyt nowe terytoria, ale z pewnością zapuścił się w słabo zbadane kierunki. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów rocka progresywnego i jazzu fusion. Trzyma w napięciu do ostatniej nuty.
Płyta otrzymała pochlebne recenzje. Niemiecki magazyn muzyczny „Sound” tak ją skomentował: „Jedna z najlepszych niemieckich produkcji popowych ostatnich czasów, która, miejmy nadzieję, odniesie sukces na jaki zasługuje.” Pomimo zainteresowania, tuż po jego wydaniu zespół zawiesił działalność. Muzycy trzymając się razem wyjechali do Indii w poszukiwaniu duchowej odnowy. Sporo czasu spędzili tam jako wolontariusze w obozie dla uchodźców, pomagając ofiarom ruchu niepodległościowego z Bangladeszu. Dopiero gdy spotkali niemieckich turystów, którzy opowiedzieli im o sukcesie „Just A Poke” zdali sobie sprawę, że w tym zatłoczonym muzycznym świecie być może jest też miejsce i dla nich. Wrócili do Europy i jesienią 1972 roku nagrali, tym razem w holenderskim Heemstede, drugi album, „Darkness To Light”. W składzie znaleźli się dwaj nowi muzycy wzbogacając brzmienie zespołu. Był to pianista Jeffrey Dershin (młodszy brat basisty Andrew Dershina) i wiolonczelista Rochus Kühn. W studio pojawił się też przyjaciele muzyków: Marty Rosenberg (instr. perkusyjne), Peter van der Locht (saksofon altowy) i żona wiolonczelisty, Puppa Kühn, która oprócz tego, że grała na flecie zaprojektowała okładkę płyty.
Tematycznie album wydaje się w dużym stopniu nawiązywać do duchowych zainteresowań zespołu, w szczególności do ich indyjskiej podróży. Utwory stały się krótsze, choć nie zrezygnowano z dłuższych form – dwa z sześciu nagrań trwają odpowiednio13 i 12 minut. Całość jest bardzo zróżnicowana, przemyślana i (co ważne) zachowała elementy jazz rocka, które były jednym z wyróżniających się czynników brzmienia zespołu. Nie zrezygnowano też z nagłych zmian nastrojów i rytmów czyniąc ją równie atrakcyjną jak debiut, a hipisowskie kolory widoczne na okładce są także w muzyce.
Obie strony płyty mają taki sam układ utworów – dwa krótkie plus dłuższy jam. Ta równowaga pomiędzy dyscypliną kompozytorską, a swobodniejszą formą gry będąca częścią tożsamości grupy bardzo mi się podoba. Te cztery krótkie piosenki z inteligentnymi zwrotami akcji nie łącząc się ze sobą dowodzą, że muzyka stała się bardziej eklektyczna. Melodyjna ballada „Just Another Empty Dream” jest ukłonem w stronę Crosby Stills And Nash, a „Show Me The Way To The War” całkiem fajnym kawałkiem jazzowym o antywojennej wymowie. Z kolei „I’d Rather Burn Than Disappear” (nie dajcie się wpuścić w maliny mylącym tytułem) to elektryzujący folkowy numer z gitarą akustyczną, fletem i chwytliwym refrenem. Spośród krótkich form najbardziej zapada w pamięć. Bardziej optymistyczny „Believe Me My Friends” ze skrzypcami brzmi jak blues rockowy standard Mike’a Pinery z Blue Image i wcale nie przeszkadza mi, że czasem ociera się o country.
Creme de la creme tej płyty to oczywiście dwa epickie utwory. „Kundalini” z sitarem i wokalami w stylu Hare Kriszny jest najbardziej jasną ilustracją indyjskich wpływów jakie odcisnęły się na ich muzyce po azjatyckiej podróży. Brzmi jak połączenie starej, dobrej indyjskiej pieśni przy ognisku (o ile coś takiego istnieje) i ich hipisowskiego stylu.. Zaczyna się jak indo-fusion: chórek śpiewa mantrę (kilka osób nie dostraja się, ale myślę, że było to zamierzone), etniczna perkusja, instrumentalne improwizacje, śpiew w technice scat … Toczy się to powoli w kierunku bardziej konwencjonalnego jazz rocka. Samo zakończenie to już szalony jazzowy kontrapunkt pomiędzy gitarą, fortepianem, saksofonem, basem i perkusją, które można skwitować jednym słowem: oszałamiające!
Drugi z epickich numerów, „Darknes To Light”, będący rozwinięciem brzmienia pierwszego albumu, to progresywny, niesamowity pełen rozmachu jam ze znakomitymi partiami instrumentalnymi (pianino, flet, gitara, saksofon), zmianami tempa i rytmu. Nadając mu lekki canterburyjski charakter ma on w sobie coś tripowego i jazzowego. Co by nie pisać znowu zaszaleli! Uważam, że muzyka z „Darkness To Light” z podnoszącymi na duchu pozytywnymi tekstami, pełna światła i radości ma w sobie szczególną energię, której trudno się oprzeć. Może nie jest to album idealny, ale od lat jego słuchanie wciąż sprawia mi wielką przyjemność.
W tym samym, 1973 roku, zespół puszcza Jeffrey Dershin, a tuż po nim Mike Paris i Steve Rosensteiin. Z nowymi muzykami grupa odbywa tournee po Europie dając swój ostatni przed rozwiązaniem koncert w berlińskim Musikhochschule, Występ zorganizowany na rzecz Towarzystwa Jogi Ananda Mārga zarejestrowany i wydany na płycie „Sweet Smoke Live” w 1974 roku zawierał dwa długie premierowe utwory „First Jam” i „Shadout Mapes/Ocean of Fears”. Na kompaktowych reedycjach drugie nagranie zostało rozdzielone i potraktowane jako oddzielne kompozycje. Do wznowień dołączono bonusy -trzy niepublikowane wcześniej nagrania z tego samego koncertu. Fantastyczne uzupełnienie dwóch studyjnych krążków godne polecenia!
Któż śmiałby w epoce oskarżyć Sweet Smoke o nieśmiałość lub subtelność w stosunku do swoich muzycznych wizji. Mając taką nazwę, takie okładki wiadomo było, że potencjalny odbiorca zanurzając się w psychodeliczny jam poczuje słodki smak dymu, a przed oczami zawiruje mu tęcza barw i kolorów o jakich wcześniej nie śnił. Marvin Karminovitz powiedział niedawno: „Wymyśliliśmy Sweet Smoke z podmuchu improwizacji.” Ich historia to przygoda, która rozgrywała się w określonym czasie i miejscu, poruszając się po nieznanych terenach, przemierzając fantastyczny świat. Nie byli uzbrojeni w miecze, broń i amunicję. Dźwigali za to dużo sprzętu: głośniki, wzmacniacze, gitary, bębny… Otoczeni przez mentorów, czarodziejów i magów potrafili uchwycić atmosferę ich rodzinnego „wesołego” Brooklynu i przekształcić ją w słodką miksturę zmiennych sił i świeżych postaw. Sweet Smoke narodził się na psychodelicznej chmurze jaka zrodziła się pamiętnego lata1967 roku, zwanego Latem Miłości iśmiało podążył dalej, ku nowym muzycznym przygodom.
Piękne jest to, że mimo upływu lat muzycy, choć rozsiani po świecie, wciąż utrzymują ze sobą bliskie kontakty. Dowodem poniższe dwa zdjęcia.
U góry Sweet Smoke na tyłach domu artysty-rzeźbiarza Waldemara Kuhna w Emmerich w 1972 roku. Od lewej: Marvin Karminovitz, Mike Paris, Andy Dershin, Jay Dorfman, Steve Rosenstein.
Na dole: spotkanie po latach w tym samym składzie, w tym samym miejscu.
Podczas gdy świat wiruje w odmętach absurdu i kłębiącego się czarnego dymu Sweet Smoke zaprasza nas do swej kolorowej krainy, gdzie można odprężyć się, puścić wodze fantazji i poczuć ten jeden jedyny smak – smak nieskrępowanej niczym wyobraźni i wolności…