Archiwum kategorii: Z muzycznego notatnika

1964, czyli jak Beatlesi rozpętali brytyjską inwazję na Amerykę.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to niemożliwe, ale prawda jest taka, że aż do 1964 roku brytyjscy artyści popowi mieli w Ameryce tylko krótkie chwile sukcesu. W 1956 roku król skiffle’a, Lonnie Donegan, dostał się do pierwszej dziesiątki z „Rock Island Line”. Niezwykle popularny w swoim kraju Cliff Richard w 1960 roku odbył tournée po USA i wystąpił w „The Ed Sullivan Show”, ale udało mu się wypromować jedno nagranie, „Living Doll”. Liczby nie kłamią, a te jasno mówią, że tylko trzem artystom udało się dotrzeć na szczyt tamtejszych list. Byli to: Vera Lynn z „Auf Wiedersehen” (1952), Acker Bilk ze „Stranger On The Shore” (1961) i Tornadoes z „Telstar” (1962). Europejski fenomen jakim byli Beatlesi mający w 1963 roku  na koncie trzy absolutne hity: „Please Please Me”, „From Me To You” i „She Loves You”, za Oceanem zostały zignorowane, a może po prostu niezauważone. Beatelmania dla Amerykanów była odległym zjawiskiem, co potwierdzały żałosne wyniki sprzedaży – „She Loves You” kupiło w całych Stanach niecałe tysiąc osób i singiel nie załapał się na żadne zestawienie.

Beatlesi na tyłach studia Abbey Road (1963)

Kiedy „Please Please Me” kilka miesięcy wcześniej znalazło się na szczycie brytyjskich list, wytwórnia EMI zarekomendowała ich amerykańskiemu odłamowi, firmie Capitol. Dave Dexter, mający za zadanie słuchać wszystkich płyt EMI i zdecydować, czy nadają się na rynek amerykański kategorycznie oświadczył: „Nie wezmę ich za żadną cenę!” W sprawę zaangażował się producent George Martin, który zwrócił się do Capitolu, aby przejął ich single. „Uważam, że nic na tym nie stracicie, a możecie zyskać wiele.” Ale oni znów odmówili. „Nie sądzimy, aby Beatlesi zrobili cokolwiek na tym rynku”. Po tym, jak czwórka z Liverpoolu z „She Loves You” znalazła się na szczycie brytyjskich list przebojów, spróbował raz jeszcze: „Na litość boską, zróbcie coś z tym! Ci chłopcy za chwilę będą znani na całym świecie. Błagam, przyklejcie się do nich!” Capitol znów odpowiedział, że „(…) Beatlesi to nie nasza bajka. Oni nie zostali stworzeni dla Ameryki.” Wszystko zmieniło się pod sam koniec 1963 roku za sprawą kolejnej piosenki, „I Want To Hold Your Hand”. Był to zapalnik, który uruchomił coś, co dziś nazywa się „największą w dziejach brytyjską inwazją na Amerykę”.

John Lennon i Paul McCartney w Abbey Road Studios (1963)

Piosenka narodziła się w rezydencji dziewczyny Paula McCartneya, Jane Asher. Paul mieszkał u Asherów, gdzie John był tam częstym gościem. Obaj spędzili sporo czasu na pisaniu piosenek w piwnicy wyposażonej w pianino. 17 października 1963 roku zabrali ten klejnot do studia nagraniowego i po trzygodzinnej sesji i siedemnastu ujęciach mieli w rękach singiel. Sesja znana jest z tego, że była pierwszą, w której Beatlesi mieli zmodernizowane stanowisko do nagrywania. George Martin: „Sukces The Beatles dodał wagi moim ciągłym wymaganiom, więc szefowie EMI postanowili dołączyć do świata nowoczesnych nagrań i dostarczyli nam czterośladowy magnetofon.” System czterech ścieżek okazał się przydatny. Martin i inżynier dźwięku Norman Smith wykorzystali jedną dla basu i perkusji, inną dla wokalu, a na jeszcze innej połączyli gitary Johna i George’a. Czwarta była zarezerwowana dla dodatkowych efektów. Użyli też efektu kompresora w partii gitary rytmicznej Lennona, aby nadać jej brzmienie organów. Innym efektem było intensywne użycie rytmicznego klaskania, powszechnej praktyki dodawania piosenkom emocji.

Sesja rozpoczęła się od przepowiedni Johna, który powiedział do George’a Martina: „Lepiej przyjdź tutaj i posłuchaj, bo to nasz kolejny numer jeden”. John pewnie sobie nie wyobrażał, że piosenka nie tylko zdobędzie pierwsze miejsce na brytyjskiej liście przebojów, ale miesiąc później osiągnie ten sam wyczyn po drugiej stronie Oceanu. W przedsprzedaży „I Want To Hold Your Hand” sprzedał się w Wielkiej Brytanii w milionie egzemplarzy i w ciągu tygodnia dotarł na szczyt spychając z pierwszego miejsca „She Loves You”.

Brytyjski singiel „I Want To Hold  Your Hand” (1963)

W tym samym niemal czasie (31 października 1963 roku) gospodarz największego amerykańskiego programu rozrywkowego „The Ed Sullivan Show” odwiedził Wielką Brytanię i osobiście doświadczył zjawiska pod nazwą „Beatlemania”. „Moja żona Sylvia i ja byliśmy w Londynie, na lotnisku Heathrow. Był tam największy tłum jaki w życiu widziałem. Zapytałem jakiegoś kolesia, co się dzieje, a on powiedział: „The Beatles!”. Pomyślałem: kim do cholery są Beatlesi..? W hotelu zdobyłem nazwisko ich menadżera i niedługo potem zorganizowałem dla nich trzy koncerty.” Ziarno przyszłych sukcesów zespołu w USA zostało zasiane.

Ed Sullivan  i Beatlesi przed występem w telewizyjnym show w Nowym Jorku

W Wielkiej Brytanii „I Want To Hold Your Hand” ukazał się dokładnie 29 listopada 1963 roku. W Stanach planowano wydać go pod koniec stycznia, ale sprytni DJ-e z różnych stacji radiowych przejęli brytyjski singiel i zaczęli puszczać go na początku grudnia. Zachwyceni słuchacze zaczęli dzwonić do radia domagając się kolejnych emisji na antenie. Tysiące telefonów przeciążyły serwery central telefonicznych, które padły na kilka dobrych godzin.

Ciesząca się olbrzymią popularnością piosenka grana była dzień w dzień przez ponad tydzień, co najmniej raz na godzinę. Widząc co się dzieje Capitol zdecydował się przesunąć datę wydania na 27 grudnia w innej okładce, co było wtedy powszechnie stosowaną praktyką. Proszę zwrócić uwagę na papierosa, którego Paul trzyma w prawej ręce. Nie znajdziemy go już na singlu z 1984 roku wydanego z okazji 20-tej rocznicy jego nagrania. Przestrzegając prawnych wymogów o strefach dla niepalących jakie zostały wprowadzone w USA papieros został wyretuszowany. Chwała Bogu, że oszczędzili kultową okładkę „Abbey Road”…

Okładka amerykańskiego singla „I Want To Hold Your Hand”

W dniu premiery singla w samym tylko Nowym Jorku w niecałą godzinę rozeszło się dziesięć tysięcy sztuk, a w ciągu pierwszych trzech dni sprzedano ponad ćwierć miliona! Popyt był tak wielki, że Capitol zwrócił się do konkurencji, Columbii i RCA, o pomoc w dodatkowych tłoczeniach. 18 stycznia piosenka weszła na listę Billboard Hot 100, a chwilę potem, 1 lutego, stała się pierwszym singlem Beatlesów, który podbił tamtejsze listy przebojów pozostając na niej przez siedem tygodni. Przyczółek pod British Invasion został przygotowany, a uśpiona Ameryka jeszcze nie zdawała sobie sprawy, co ją czeka w ciągu najbliższych dwóch lat.

Beatlemania – szaleństwo jakiego świat do tej pory nie widział.

Amerykańską stroną „B” singla była piosenka „I Saw Here Standing There”, jedna z pierwszych napisanych wspólnie przez Lennona i McCartneya. Pod koniec 1961 roku Paul zaczął spotykać się z siedemnastoletnią Iris Caldwell,  siostrą piosenkarza Rory’ego Storma, lidera The Hurricanes, w którym na perkusji grał niejaki Ringo Starr. Dziewczyna była tancerką i Paul miał wiele okazji, aby oglądać ją na parkiecie. To ona była inspiracją piosenki „Seventeen”, której pierwsze wersy brzmiały „She was just seventeen, never been a beauty queen.” To był dobry rym, ale kiedy przedstawił go Johnowi ten tylko się skrzywił. Obaj usiedli, pomyśleli i zamienili never been a beauty queen na „you know what I mean” (wiesz, co mam na myśli). Tym samym zakochane w nich nastolatki mogły interpretować  to jako „co on ma na myśli?”, lub (bardziej prawdopodobne) dokładnie wiem, co on ma na myśli”. W 1962 roku „I Saw Her Standing There” stało się częścią występów Beatlesów. Kiedy nadszedł czas nagrania, George Martin chciał, by tak to wyglądało. Paul, jak miał w zwyczaju, odliczał jej początek w charakterystyczny dla siebie sposób „one-two-three-four”, ale zamiast usunąć ją w końcowym miksie jak to zawsze czynili, tym razem postanowili zachować odliczanie i nadać jej charakter występu na żywo. Jak na stronę „B” piosenka nie wypadła źle utrzymując się na liście Billboardu przez jedenaście tygodni.

Kiedy po siedmiu tygodniach „I Want To Hold Your Hand” w końcu spadło z listy Beatlesi kompletnie się tym nie przejęli ponieważ ich kolejny singiel, „She Loves You”, wspiął się na jej szczyt. Biorąc pod uwagę, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej na tym samym rynku piosenka przepadła z kretesem można uznać to za klasyczny przypadek zwany „chichotem losu”.

„She Loves You” zostało napisane w czerwcu 1963 roku podczas trasy po Wielkiej Brytanii. Usadowieni w pokoju hotelowym, Paul i John siedząc na swych łóżkach z gitarami wymyślali melodie i tekst. Ich trzy poprzednie single miały w tytule słowo „me”: „Love Me Do”, „Please Please Me” i  „From Me To You”. Tym razem użyli słowo „you”. Paul McCartney: „To była piosenka z przesłaniem w sensie, że ktoś jest pośrednikiem i przekazuje wiadomość komuś innemu. Coś w rodzaju: zobaczyłem ją, a ona powiedziała mi, żebym ci powiedział, że cię kocha.” Piosenka jest wypełniona wszelkiego rodzaju smaczkami, które miały podekscytować brytyjską młodzież. John: „Nie wiem, skąd wzięło się 'yeah yeah yeah’, ale pamiętam, że kiedy Elvis zaśpiewał „All Shook Up” to był pierwszy raz w życiu, kiedy usłyszałem jego 'uh huh’, 'oh yeah’ i 'yeah yeah’.” Piosenkę przetestowali na ojcu Paula, który zasugerował, żeby zmienili 'yeah yeah yeah’ na właściwe 'yes yes yes’. Gramatycznie poprawne, ale nie miało odpowiedniego poziomu testosteronu. Poza tym fraza tak przypadła im do gustu, że rozpoczęli nią utwór, co było nietypową modyfikacją w typowej strukturze piosenki pop.

Sesja nagraniowa  „She Loves You” (1 lipca 1963 roku).

Piosenka ma nie tylko niezwykły początek, ale też ciekawie się kończy. George Martin: „Zaintrygował mnie ostatni akord, dziwny rodzaj seksty durowej, którą grał George, a John i Paul w tym samym momencie grali tercję i kwintę jak w aranżacjach Glenna Millera. Podekscytowani mówili, że nikt wcześniej tego nie robił. Oczywiście wiedziałem, że nie do końca jest to prawda, ale nie dałem tego po sobie poznać.” Cóż, jak widać niewiedza jest błogosławieństwem, a akord jak na piosenkę pop był rzeczywiście nietypowy.

Beatlesi z Georgem Martinem (1 lipca 1963)

Beatlesi nagrali ją w jeden dzień, 1 lipca 1963 roku. Dla inżyniera dźwięku Normana Smitha sesja rozpoczęła się z bardzo niskimi oczekiwaniami: „Rozstawiałem mikrofony, gdy zobaczyłem tekst na pulpicie. Pomyślałem, że szybko rzucę ina niego okiem. 'She Loves You Yeah Yeah Yeah, She Loves You Yeah Yeah Yeah, She Loves You Yeah Yeah Yeah, Yeah’. Pomyślałem: O mój Boże, co za tekst! To będzie numer, który mi się nie spodoba. Ale gdy zaczęli go śpiewać — bum i… wow! Wspaniale! Byłem przy mikserze i nie mogłem w miejscu ustać!” Smith szybko wrzucił wyższy bieg, dodając swój ulubiony magiczny akcent – „efekt kompresora”. Tym razem zastosował go osobno do perkusji i basu, zamiast razem, jak to zwykle praktykował. Pozwoliło to każdemu instrumentowi na wydobycie bardziej wyrazistego dźwięku.

Okładka singla „She Loves You”

Jak żadna inna piosenka, „She Loves You” stała się epicentrum Beatlemanii w Anglii. Wydana 23 sierpnia, szybko wspięła się na szczyt brytyjskiej listy przebojów, gdzie utrzymywała się przez cztery tygodnie. Następnie spędziła siedem tygodni w pierwszej trójce i powróciła na szczyt na kolejne dwa. W sumie była na niej przez trzydzieści jeden kolejnych tygodni i stała się ich pierwszym singlem , który sprzedał się w nakładzie miliona egzemplarzy. W Wielkiej Brytanii był najlepiej sprzedającą się małą płytą lat 60-tych nagraną przez jakiegokolwiek artystę.

Miesiąc po brytyjskim wydaniu singiel ukazał się w USA, ale jak już wspomniałem, wtedy przeszedł kompletnie niezauważony.  Wszystko zmieniło się po sukcesie „I Want To Hold…”. Drugie podejście „She Loves You” wyniosło go na szczyt list przebojów i utrzymał się tam przez dwa tygodnie. Pod koniec 1964 roku obie płytki zajęły dwa pierwsze miejsca na singlowej liście Billboard’s Year-End Hot 100. Ten fenomenalny sukces otworzył drogę wielu angielskim zespołom beatowym, które ruszyły za Wielką Wodę. Brytyjska Inwazja jakiej Ameryka nigdy wcześniej, ani później nie widziała stała się faktem i zdefiniowała nie tylko brytyjską, ale i amerykańską kulturę. Nie bombami i nie bronią, ale tekstami i gitarowymi riffami.

Odpryski z Fairport Convention, czyli każdy sobie rzepkę skrobie.

Grupa Fairport Convention jest dla brytyjskiej muzyki tym, czym dla hard rocka Led Zeppelin, a dla progresywnego rocka Pink Floyd. Byli i są częścią brytyjskiej rodziny królewskiej folk rocka. Ikoną folku, którego początki sięgają głębokiego średniowiecza, a jego fenomen nieprzerwanie trwa do dziś. Zespół, założony w 1967 roku  pomimo wielu roszad personalnych działa na scenie do dnia dzisiejszego (poza kilku letnia przerwą w latach1979-1985) utrzymując wciąż wysoki poziom artystyczny. Pierwszy poważny roszadowy wstrząs miał miejsce w 1969 roku, kiedy to z grupą pożegnał się jej współzałożyciel, Ashley Hutchings i tuż po wydaniu znakomitego albumu „Liege And Lief”. Jak później powiedział, chciał wskrzesić stare pieśni ludowe w swoim własnym zespole.

Zawsze było dla mnie zagadką, dlaczego Hutchings wybrał Woodsów do swojego angielskiego projektu muzycznego, skoro byli Irlandczykami. Wcześniej zwrócił się do Dave’a i Carole Pegg, pary o podobnych poglądach, głęboko zanurzonej w tradycyjnych brytyjskich pieśniach. Odrzucili ofertę, decydując się na założenie własnego zespołu, Mr. Fox. Niezrażony Hutchings zrekrutował byłego gitarzystę i banjoistę Sweeney’s Men, Terry’ego Woodsa, który z kolei polecił swoją żonę Gay jako wokalistkę. Ale nie była to jedyna para, która dołączyła do grupy. Duet Tim Hart i Maddy Prior mający już na koncie dwa albumy folkowe od wielu lat grali i występowali na największych festiwalach folkowych. Rozlokowali się w domku Ashleya we wsi Wiltshire, aby sprawdzić się na luźnej próbie. Maddy Prior: „Próbowaliśmy piosenek, które nam się podobały. Terry i Gay zagrali „Dark-Eyed Sailor”, my zrobilibyśmy coś w rodzaju „Copshawholme Fair” i stwierdziliśmy, że to zadziała.” Rezultat – narodził się Steeleye Span, który wziął swoją nazwę od, jakżeby inaczej, postaci z piosenki ludowej „Horkstow Grange”.

Steeley Span. Od lewej: A. Hutchings, T. Woods, G. Woods, M. Prior, T. Hart.

Wykorzystując niedawny sukces Hutchingsa z Fairport Convention, zespół zapewnił sobie usługi doskonałego producenta i menedżera Sandy’ego Robertona. Po trzech miesiącach prób, kłótni i wybierania utworów gotowi byli nagrać swój debiutancki album. 31 marca 1970 roku, w dniu rozpoczęcia sesji nagraniowych, wystąpili w programie BBC „Top Gear” prowadzonym przez Johna Peela. To był pierwszy i jedyny występ na żywo w jego oryginalnym składzie. Niestety nikt tego nie nagrał…

Album „Hark! The Village Wait” został wydany w czerwcu tego samego roku. Jego tytuł jest reliktem brytyjskiego folkloru. Waites to muzycy, zazwyczaj grający na dętych, którzy w średniowieczu pełnili funkcję orkiestry miejskiej podczas wszelkich ceremonii i świąt. Angielska wieś była zbyt uboga, by utrzymać taką trupę, więc czekanie, o którym tutaj mowa to najprawdopodobniej późniejsze Christmas Waits, o których w swoich wierszach wspominał angielski poeta Thomas Hardy.

Front okładki debiutu Steeley Span (1970)

„Hark! The Village Wait”  sam w sobie jest arcydziełem, na którym słyszymy znane piosenki takie jak „The Blacksmith”, „Blackleg Miner” i „Dark-Eyed Sailor”, które z powodzeniem mogłyby być śpiewane a capella na wielogłosy, lub solo z gitarą. Tu pojawiają się w rockowym wydaniu z basem, perkusją, gitarą elektryczną w towarzystwie banjo, skrzypiec, harfy elektrycznej, mandoliny. Brzmią wspaniale. Steeleye Span nagrali później wiele świetnych albumów, ale dla mnie ten pozostaje klejnotem w królewskiej koronie.

Moja ulubiona piosenka? Bez wątpienia „The Blacksmith”. Maddy Prior, która śpiewa główny wokal w tym utworze, otrzymała entuzjastyczne recenzje. Karl Douglas w Melody Maker napisał: „Boże, jak ta dziewczyna potrafi śpiewać! Sposób, w jaki przesuwa swój głos przez interwały leżące między czarnymi i białymi klawiszami fortepianu, używając tego samego rodzaju glissanda, które słyszysz u dobrego irlandzkiego dudziarza jest po prostu fenomenalny!” 

Życie na odludziu praktycznie z obcymi dla siebie osobami, oraz mała przestrzeń życiowa nie gwarantowała dalszej przyjaźni. Pojawiły się również nieporozumienia co do kierunku muzycznego. Ostatecznie Gay i Terry Woods opuścili Steeleye Span. Ich miejsce zajęli Martin Carthy i Peter Knight, dwóch fantastycznych muzyków, którzy poprowadzili zespół przez kolejną fazę lat 70-tych, ale to historia na inny artykuł.

Maddy Prior

Ashley Hutchings nie był jedyną osobą, która w 1969 roku opuściła Fairport Convention. Tą drugą była wokalistka, Sandy Denny. Coraz bardziej płodna autorka tekstów stwierdziła, że w kontekście grupy, która skupiała się na bardziej tradycyjnych piosenkach nie było miejsca na jej autorski materiał. Ponadto jej strach przed lataniem był główną przeszkodą by wziąć udział w planowanej przez zespół trasie koncertowej po USA w przyszłym roku. Wraz ze swoim partnerem, piosenkarzem i autorem tekstów, Trevorem Lucasem, postanowili założyć własny zespół. Pierwszym rekrutem był kolega Lucasa z zespołu Eclection, perkusista Gerry Conway. Skład został sfinalizowany gdy dołączyli do nich gitarzysta Jerry Donahue i basista Pat Donaldson. Nazwali się Fotheringay, od piosenki, którą Sandy napisała i zaśpiewała na albumie Fairport Convention z 1968 roku, „What We Did On Our Holidays”. Fotheringay to także zamek, w którym więziono Marię, królową Szkotów.

Fotheringay (1970)

Ćwiczyli w domu Sandy, gdzie zainstalowano pianino – instrument, którego coraz częściej używała do pisania piosenek. Jej siłą było tworzenie pięknych melodii i wdzięcznych akordów. Chociaż zespół miał demokratyczny charakter, Gerry Conway wyraźnie pamięta, kto prowadził zespół artystycznie. „Nie było lidera jako takiego, ale ja czułem, że Sandy była nauczycielką, a ja uczniem.” Jedyna płyta Fotheringay, której producentem był Joe Boyd ukazała się w czerwcu 1970 roku.

Fotheringay nagrali tylko tę jedną płytę.

Znalazło się na niej dziewięć kompozycji z czego pięć napisanych przez wokalistkę.  „Nothing More” jedyny utwór na albumie, w którym fortepian pojawia się jako główny instrument jest jednym z najbardziej błyszczących przykładów doskonałości prog folku na jaki kiedykolwiek trafiłem. Sandy była naprawdę kimś wyjątkowym i to bez względu na to z jakim zespołem występowała. „The Sea” brzmi jak fundament jednej z najlepszych piosenek The Allman Brothers Band i jestem pod wielkim wrażeniem tej wielowarstwowej kompozycji, za to niesamowity ” The Pond And The Stream” z gitarami granymi kostką, z basem i perkusją wspartymi delikatnym głosem wokalistki pasuje do Joni Mitchell. Co ciekawe, najważniejszym osiągnięciem tego albumu okazała się ośmiominutowa i jedyna w tym zestawie tradycyjna piosenka „Banks Of The Nile” o brytyjskiej kampanii przeciwko armii Napoleona w Egipcie. Wcześniej, w 1956 roku wykonał ją Ewan MacColl, któremu akompaniowała Peggy Seeger na gitarze. Wokale Sandy Denny podparte pięknym akompaniamentem gitarowym Trevora Lucasa i Jerry’ego Donahue są tutaj epickie. Heather Wood, wokalistka The Young Tradition nie kryła satysfakcji: „Sandy nauczyła się tego od nas, ale nadała mu własne niepowtarzalne piętno. Ta wersja robi wielkie wrażenie.” Piosenka w interpretacji Fotheringay przykuła uwagę wielu folkowych artystów w tym Martina Carthy’ego, Shirley Collins, Lindy Thompson i Ashleya Hutchings. Richard Williams w Melody Maker napisał: „To prawdopodobnie najlepszy folk rockowy numer  jaki kiedykolwiek słyszałem choć reszta albumu niewiele od niego odstaje. To jest droga, którą powinna podążać brytyjska muzyka.”

Niestety Fotheringay nie przetrwał długo. Rosnąca presja ze strony wytwórni płytowej, aby rozpocząć karierę solową zmusiła Sandy do rozwiązania grupy. Po zaledwie kilku występach i po rozpoczęciu nagrywania materiału na kolejny album, zespół przestał istnieć. Trevor Lucas: „Każdy muzyk ma w swoim życiu zespół, z którym najbardziej lubi grać, w którym czuje, że jest najbardziej kreatywny, najbardziej ekspresyjny. Dla nas wszystkich był to Fotheringay.”

W 1971 roku Sandy w duecie z Robertem Plantem zaśpiewała „The Battle Of Evermore”, utwór, który znalazł się na czwartej płycie Led Zeppelin. Do 1977 roku wydała cztery znakomite albumy. W tym czasie przeżywała też trudne chwile. Depresja, wahania nastroju, alkohol, narkotyki, rozpad małżeństwa z Trevorem Lucasem w trakcie którego dowiedziała się, że jest w ciąży, następnie narodziny córki w siódmym miesiącu ciąży… wszystko to skumulowało się w tym właśnie okresie. No i ten tragiczny w skutkach nieszczęśliwy wypadek. 17 kwietnia 1978 roku będąc w domu u swej przyjaciółki spadła ze schodów uderzając głową o betonowy próg. Nieprzytomną zawieziono do szpitala, gdzie lekarze stwierdzili  trwałe uszkodzenie mózgu. Nie odzyskawszy przytomności zmarła cztery dni później. Miała 31 lat. Na pogrzebie szkocki dudziarz zagrał na kobzie „Flowers Of The Forest”, jedną z jej ulubionych tradycyjnych pieśni, którą zaśpiewała na albumie „Full House” Fairport Convention w 1971 roku…

Sandy Denny (1947-1978)

Pozostając przy wokalistkach Fairport Convention nie sposób pominąć Judy Dyble. Śpiewała i grała na harfie elektrycznej na debiutanckim albumie zespołu z 1968 roku, po czym została zastąpiona przez Sandy Denny. Następnie ćwiczyła z grupą Giles, Giles And Fripp, nagrywając piękną wersję „I Talk To The Wind”. Zespół kontynuował działalność bez niej, tworząc legendę rocka progresywnego znaną jako King Crimson. Na początku 1970 roku Dyble połączyła siły z byłym członkiem Them, Jackie McAuley’em, który przeprowadził się do Londynu po tym, jak zespół przestał istnieć. W wywiadzie dla Melody Maker (marzec 1970) Dyble powiedziała: „Jego muzyczne poglądy różnią się od moich, ale wszyscy jesteśmy szaleni na punkcie wczesnej muzyki klasycznej i prawdopodobnie będziemy się bawić w elżbietańskie szopy (popularne tańce tego okresu – przyp. moja). Założyli zespół i nazwali go Trader Horne, na cześć niani Johna Peela, Florence Horne, jako podziękowanie po tym, jak Peel kupił jej elektryczną harfę – tę, którą grała w Fairport.

Judy Dyble i Jackie McAuley.

Dyble opuszczając zespół zostawiła ją zespołowi. Wczesnym rankiem 12 maja 1969 roku, gdy grupa wracała z koncertu w Birmingham, ich furgonetka zjechała z drogi i uderzyła w drzewo. Na miejscu zginął dziewiętnastoletni perkusista Martin Lamble, oraz felietonistka i projektantka mody Jeannie Franklyn, dziewczyna gitarzysty zespołu, Richarda Thompsona. Fairoprt Convention po tym dniu nigdy już nie było takie samo. Wtedy też zaginęła owa harfa, ale lata później okazało się, że ktoś z ekipy ratunkowej wziął ją i złożył w magazynowym depozycie. Ostatecznie harfa powróciła do zespołu.

W różnych wywiadach dla ówczesnych branżowych gazet muzycznych Dyble była samokrytyczna co do swojego talentu. „Nie jestem dobrą piosenkarką, ani muzykiem. Powinnam ćwiczyć na harfie, ale tego nie robię. Powinnam ćwiczyć oddech i rzucić palenie, ale tego też nie robię. I powinnam wziąć więcej lekcji śpiewu, ale mnie na to nie stać, chociaż mogłabym, gdybym rzuciła palenie”. Być może taki właśnie pogląd uniemożliwił jej osiągnięcie sukcesu. Judy, wbrew temu co o sobie mówiła, zdecydowanie miała i talent i głos o czym świadczą piosenki na jedynym albumie Trader Horne, „Morning Way”.

Okładka jedynej płyty Trader Horne „Morning Way” (1970)

Płyta wydana przez Pye Records, której tematem jest transformacja z dzieciństwa w dorosłość, zalana jest delikatnym folkiem zmieszany z popem, bluesem i R&B. Cały album ma cudowną, kołyszącą jakość, dziecięcą słodycz, niewinność i zachwyt, mimo że wiele tekstów eksploruje pewien niepokój. W tamtym czasie płyta sprzedała się w niskim nakładzie, ale recenzje miał bardzo pozytywne. Melody Maker: „Staromodne arcydzieło akustyczne, z dźwięcznymi harfami i klawesynami sugerują fantazję, których pięknie się słucha. Trader Horne to grupa, która jest przeznaczona do wywarcia dużego wpływu na folk”. Magazyn miał rację w swoim uznaniu dla albumu, ale zupełnie nie w przewidywaniu przyszłości zespołu, który (niestety) nie przetrwał długo. Po występie u boku Humble Pie, Yes i Genesis Judy Dyble zmęczona trasą koncertową oznajmiła, że odchodzi. Kiedy 6 marca, 1970 roku album trafił do sklepów zespołu już nie było.

Robert Plant był jednym z wielu wielbicieli zespołu. W wywiadzie z tego samego roku, kiedy nic jeszcze nie wskazywało jego końca powiedział: „Chciałbym, żeby Trader Horne zyskał większe uznanie. Mają w swojej muzyce ten klimat, to ciepło, które ją ożywia”. Przez lata longplay osiągnął status legendy, a oryginał uważany jest za jeden z zaginionych klejnotów lat 60-tych.

Wokalista Ian Matthews na pierwszych dwóch płytach Fairpot Convention śpiewał razem z Judy Dyble i z Sandy Denny jeszcze pod własnym nazwiskiem jako Ian McDonald. Aby uniknąć pomyłki z Ianem McDonaldem z King Crimson w 1968 roku przyjął panieńskie nazwisko matki. Gdy Fairport zmienił kierunek z folk rocka z Zachodniego Wybrzeża na tradycyjną brytyjską muzykę folkową, postanowił opuścić zespół i rozpocząć karierę solową. Na jego debiutanckim albumie „Matthews’ Southern Comfort” z  grudnia 1969 roku pojawiło się wielu muzyków z Fairport, co w tych czasach nie było czymś niecodziennym. Wszyscy byli członkowie zespołu utrzymywali ze sobą kontakt niejednokrotnie wspomagając się na koncertach. Zdając sobie sprawę, że trudno promować płytę, na której grali tylko zaproszeni muzycy Ian powołał do życia zespół i nazwał go tak jak tytuł jego solowego krążka (bez apostrofu), czyli Matthews Southern Comfort. W lipcu 1970 roku nowo powstała formacja, w której byli między innymi Roger Swallow (ex- Marmalade) i Mark Griffiths (ex-Spooky Tooth) wydała swą pierwszą płytę, „Second Spring”.

Front okładki

Nikt nie śpiewa piosenek tak jak Ian Matthews – jego słodki tenor i delikatna recytacja owija się wokół nich i jest niezwykłe. Mieszając rock, stare folkowe ballady, covery (w tym „Something In The Way She Moves” Jamesa Taylora) z wznoszącymi się harmoniami i charakterystyczną gitarą steel, na której gra Gordon Huntly, są objawieniem, a marzycielskie, wirujące melodie przenoszą słuchacza w inne miejsce.

Moment zmieniający życie i przynoszący sławę, który, jak się okazuje, był szczęśliwym zbiegiem okoliczności przyszedł miesiąc wcześniej. W czerwcu 1970 roku zespół został zaproszony do Radia BBC na sesję, gdzie na żywo miał wykonać cztery piosenki, ale mając przygotowane tylko trzy w pośpiechu zdecydowali się na piosenkę „Woodstock” Joni Mitchel. Przypomnę, że piosenkarka, która sama  nie wystąpiła na słynnym festiwalu napisała ją dla upamiętnienia tego wydarzenia, które stało się symbolem kontrkultury lat 60-tych. Improwizowana wersja „Woodstock” w zmienionej aranżacji nadającą piosence ciekawą, świeżą interpretację tak się spodobała, że ​​zachęcono ich by wydali ją na singlu. Macierzysta wytwórnia MCA Records początkowo była temu przeciwna obawiając się konkurencji ze strony Crosby, Stills, Nash And Young, którzy niewiele wcześniej wydali na singlu swoją wersję „Woodstock” promując przełomowy albumu „Déjà Vu”. W końcu zgodzili się pod warunkiem jeśli wersja CSN&Y nie znajdzie się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii, co na szczęście dla Iana i jego kolegów tak się stało. Na potrzeby singla zdecydowali się na bardziej pogodną aranżację, która kojarzona z tekstem lepiej uosabia klimat flower power. Mała płytka ukazała się w tym samym miesiącu co album „Second Spring”.

Bez wsparcia wytwórni i zerowej promocji na początku mała płytka miała problemy ze sprzedażą. Szczęście się do niej uśmiechnęło, gdy Tony Blackburn uczynił ją płytą tygodnia w Radiu BBC, co wywindowało singiel na pierwsze miejsce list przebojów, gdzie utrzymywał się przez trzy tygodnie.

Matthews Southern Comfort z Joni Mitchell

Zespół miał okazję spotkać się z Joni Mitchell, przed którą Iana wyznał, że ​​popełnił przestępstwo muzyczne, zmieniając tak kultową piosenkę, za co bardzo przeprasza. „Powiedziałem jej, że jedynym powodem, dla którego zmieniłem melodię, było to, że nie mogłem osiągnąć wysokich nut. Poczułem się bardzo winny, a ona, co zabawne, powiedziała, że zrobiłem to lepiej od niej. Wow! Nie mogłem uwierzyć, że to powiedziała!”

Po wydaniu drugiego albumu „Later That Same Year” (grudzień 1970) zespół został rozwiązany, a jego założyciel rozpoczął solową działalność. Większość materiału, który Matthews nagrał na swoim solowym albumie i dwóch jako Matthews Southern Comfort, jest bliższa amerykańskiemu folk rockowi i country niż brytyjskiemu folk rockowi z tamtego okresu. Ale jeśli nawet mało się dziś o nich mówi, to w większości z nas pozostanie w pamięci jako wykonawca nieśmiertelnego „Woodstock”.

PS. Proszę tytuł tego artykułu potraktować z przymrużeniem oka. Żaden z przedstawionych tu wykonawców, który karierę zaczynał w pierwszych latach działalności Fairport Convention „rzepki sobie nie skrobał”. To byli świadomi i wielcy artyści, którzy zdecydowali się pójść własną drogą. Artyści, bez których brytyjski folk rock byłby dużo uboższy.

Dźwięki wieczności. CZESŁAW KAZIMIEREK „Eyes Of Love” (2024)

Mówi się, że Czesław Kazimierek, to polski Path Metheny o słowiańskiej, romantycznej duszy. Nie wiem czy sam zainteresowany podziela to zdanie, ale moim skromny zdaniem jest w tym ziarno prawdy. Potwierdzają to jego albumy: „Moje  życie” (2013) i „Time” (2018, nominowany do nagrody Grammy), w których artysta wypowiadał się barwną, wrażliwą muzyką zrodzoną z pasji, talentu i marzeń łącząc blues, smooth jazz i soul z rockowym pazurem. I oto w okresie tegorocznego, nadzwyczaj upalnego lata ukazała się kolejna, przez wielu tak długo oczekiwana płyta „Eyes Of Love”. Już po pierwszym przesłuchaniu słychać, że jego wyobraźnia jest wielka. Czesław, jak mało kto potrafi uchylić furtkę do raju wyczarowując dźwięki godne wieczności. Rzut oka na tytuły dziesięciu instrumentalnych utworów sugerują, że głównym tematem albumu jest miłość, jedna z najważniejszych sfera życia każdego z nas. Bardzo się ucieszyłem kiedy Czesław zgodził się opowiedzieć mi o swym najnowszym dziele i nie tylko o nim…

Od czasu naszej ostatniej rozmowy dotyczącej płyty „Time” minęło ponad trzy lata. Kończyłeś ją w bardzo optymistycznym nastroju. Miałeś sprecyzowane plany na kolejny album z międzynarodowymi muzykami w składzie, który miał być nagrany w londyńskim studio. Życie pisze jednak swoje scenariusze. Co się w tym czasie wydarzyło w Twoim życiu?

Czesław Kazimierek: Oczywiście z optymizmem wtedy z Tobą rozmawiałem i ten optymizm nadal w sobie mam. Wiesz, różnie w życiu bywa, nie zawsze mamy wpływ na sytuacje, oraz rezultaty tych sytuacji, ale trzeba iść z pokorą i wiarą do przodu. Plany nagrania nowej płyty nieco się zmieniły. Choroba wymusiła na mnie pewne zmiany, straciłem dochody i sponsorów, musiałem dokonać korekt. Ale nie żałuję. Jestem wdzięczny za ten czas, który pozwolił mi spojrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Po powrocie do Polski gdzie się leczyłem postanowiłem, że tutaj nagram nowy album. I tak na początku 2022 roku rozpocząłem nagrania w studio MAQ Records. Niestety latem poczułem, że z moim organizmem dzieje się coś niedobrego i musiałem przerwać nagrania. Zanim poczułem się lepiej minął kolejny rok. Na początku stycznia tego roku byłem gotowy do dalszej pracy. Miałem gotowy plan, środki, oraz studio, w którym dokończyłem album „Eyes Of Love”.

Jesteś romantykiem? Pytam nie bez kozery, gdyż teledyski promujące ten album są nie tylko pięknie zrealizowane, ale też romantyczne. Zdradzisz gdzie zostały zrealizowane..?

– Tak, jestem romantykiem. Uwielbiam przyrodę, kocham naturę i wiele innych aktów życia, a teledyski były kręcone w bardzo ciekawych, pewnie znane wielu ludziom miejscach, „Love2” był kręcony w Ogrodzie Botanicznym w Radzionkowie, natomiast „Eyes Of Love” robiliśmy na terenie pustyni Błędowskiej. Polecam!

W  „Love 2” przy Twoim boku pokazuje się piękna kobieta. Jest ona także na zdjęciu wewnątrz okładki. To ktoś ważny dla Ciebie?

– Zdjęcia do tego klipu nagrywaliśmy w 2022 roku i faktycznie, jest ze mną w tym video wyjątkowa dla mnie osoba, która dała mi wiele radości i mocno wpłynęła na moje życie. Jest mi bardzo bliska. Dla niej napisałem kompozycję „Marina”, która dla mnie jest bardzo ważną kompozycją. Marina jest nie tylko inspiracją tej kompozycji, ale również innych utworów. Jej osobowość wpłynęła na ilość ładunku emocjonalnego jaki znajduje się na tym albumie.

„Eyes Of Love” to Twoja trzecia płyta i trzeci skład muzyków. Jak Ci się z nimi pracowało?

– Pierwotnie mieli to być inni muzycy, ale niestety zmarł mój przyjaciel Andrzej „Karwa” Rusek, oraz mój pianista Giorgio W. więc siłą rzeczy skorzystałem z muzyków sesyjnych, którzy bardzo dobrze wykonali swoją pracę. Adam Rybak (keyboard), Łukasz Zając (perkusja), Wojciech Gąsior (bas) to zawodowcy, którzy grają z formacjami takimi jak Tulia, Krzak, Ewa Bem i wieloma innymi.

Były zabawne sytuacje podczas nagrywania płyty?

– Nie. W studio byliśmy mocno skoncentrowani i zrobiliśmy to dosyć sprawnie.

Album ma bardzo piękne, selektywne brzmienie. Jak układała Ci się  współpraca z producentami płyty Michałem Kuczerą i Adamem Kłosem? 

– Wszystkie partie sekcji rytmicznej, oraz pianina i keyboardy nagraliśmy w MAQ Records pod okiem realizatora Michała Kuczery. Uzyskaliśmy bardzo dobry sound początkowy i naturalny pogłos. Michał wykonał bardzo dobrą pracę, natomiast partie gitary oraz sekcje dęte, saksofon, oraz inne elementy nagrałem w studio 61, którego właścicielem jest Adam Kłos, wspaniały człowiek ,świetny gitarzysta i rewelacyjny realizator. To tutaj ukształtowało się brzmienie płyty, gitar, oraz całkowity szlif kompozycji. Adam wykonał mix, oraz mastering i uważam, że zrobił to znakomicie. Studio 61 w Świętochłowicach to miejsce które mocno polecam!

W składzie znaleźli się m.in. Erwin Żebro i Marcin Respondek, sekcja dęta zespołu Piersi znana choćby z przeboju „Bałkanica”. Jak doszło do współpracy?

– Już wcześnie wiedziałem  jakich instrumentów użyć do nagrań i aranżacji, więc zacząłem poszukiwania odpowiednich muzyków. Słusznie zauważyłeś, że w „Stagshaw Drive” zagrali muzycy z zespołu Piersi. Uważam, że to najlepsza rockowa sekcja dęta. Adam Klos jest gitarzystą i kompozytorem w zespole Piersi, więc naturalne było, że Erwin Żebro z sekcją wkroczą na moje ścieżki. I to był strzał w dziesiątkę! Z tymi dęciakami utwór zapier…  jak lokomotywa.

Tę dwójkę wspiera  saksofonista Grzegorz Czuchaj, który dwa lata temu nagrał utwór „Karwa” ku pamięci zmarłego na covid Andrzeja Ruska. Ty zadedykowałeś mu najdłuższą, ponad dziewięciominutową kompozycję „Little Robin”. Bardzo się przyjaźniliście..? 

– Tak. Grzegorz Czuchaj zagrał wspaniale zarówno w „Stagshaw Drive” jak i w „Our World” i wniósł bardzo dobry klimat, Grzesiu bardzo przyjaźnił się z Andrzejkiem, grali razem od wielu lat. Moja przyjaźń z Andrzejem była bardzo emocjonująca, od pierwszego spotkania zagrała miedzy nami chemia i chęć współpracy. Nagrałem z nim album „Time”, który był nominowany do Grammy, mieliśmy plany na dalsze koncerty, kolejne nagrania… Jak widzisz osoby, które ze mną grają to przyjaciele, Adam Kłos również przez wiele lat współpracował z Andrzejkiem… Pozostały cudowne wspomnienia, pamięć, oraz muzyka. To dlatego tak bardzo chciałem nagrać ten utwór dla niego tym bardziej, że jego pierwotna wersja została nagrana jeszcze w 2018 z Andrzejem w składzie. Niestety nie mam dostępu do tych nagrań…

Pod koniec czerwca tego roku ukazała się płyta „Unfinished Business” jednego z Twoich ulubionych gitarzystów, Snowy White’a. Niektórzy już okrzyknęli ją płytą roku. Miałeś okazję jej posłuchać?

– Wiem, że się ukazała, ale niestety nie udało mi się jeszcze jej posłuchać. Jak na mistrza przystało z pewnością jest to bardzo dobra płyta. Może przy innej okazji wyrażę swoje refleksje na jej temat, bo jak słusznie zauważyłeś to mój ulubiony gitarzysta.

Pytam o Snowy White’a nie bez przyczyny bowiem uważam, że „Eyes Of Love” jest tak samo dobra jak „Unfinished…” Wracając jednak do Twojej płyty, który z dziesięciu zamieszczonych na niej utworów chciałbyś wyróżnić.

– Bardzo dziękuję za uznanie. Myślę, że „Eyes Of Love” to mój najlepszy album. Cała płyta tworzy piękną całość. Jak zawsze na moich albumach opowiadam historie ważnych wydarzeń z mojego życiu, ale najbardziej cenię sobie kompozycje „Marina”, tytułowy „Eyes Of Love”, oraz „Father”. Oczywiście we wszystkich dałem z siebie dużo miłości i energii, ale myślę, że w tych, oraz w „Love 2” jest największy ładunek emocjonalny.

Jak wygląda dystrybucja płyty, bo o ile wiem w sklepach jeszcze jej nie ma. Przynajmniej na dzień dzisiejszy.

– Zgadza się, ale „Eyes Of Love” bez problemu można kupić na mojej stronie  www.czeslawkazimierek.com  Oprócz tego mam jeszcze trochę egzemplarzy pierwszego albumu „Moje życie”. Tak więc za pośrednictwem sklepu internetowego oba są dostępne na całym świecie. I tak też się dzieje, gdyż wysyłam płyty m.in. do Brazylii, Argentyny, a ostatnio do Japonii. Przy pomocy moich przyjaciół, dziennikarzy z różnych stron, którzy polecają je i promują w stacjach radiowych taka forma jest dla mnie korzystna. Oczywiście sprzedają się one także na koncertach i to jest wyjątkowo przyjemne, gdyż mogę wtedy osobiście poznać mojego fana i z nim porozmawiać.

A uchylisz rąbka tajemnicy jak przebiegały nagrania..?

– W MAQ Records nagrywaliśmy na tak zwaną setkę by uzyskać taki live, aby kołysanie w niektórych utworach było jazzowe. Każdy utwór nagrywaliśmy w kilku wersjach, a potem po przesłuchaniu wybieraliśmy najlepszą z nich, do której nagrywaliśmy partie gitar i inne instrumenty. Szukaliśmy brzmień, ustawień tak, aby moja gitara oddała wszystko to, co czułem i co chciałem przekazać. Możesz mi wierzyć, że przez te kilka ostatnich lat nauczyłem się rozmawiać z moją gitarą i to jest wspaniałe doświadczenie.

Wiem, że masz niezłą ich kolekcję. Na jakich zagrałeś na tej płycie?

– Mam kilka gitar, ale nie jestem kolekcjonerem. Od kilku lat głównym instrumentem jest Kiesel wykonany według moich specyfikacji. To siedmiostrunowa gitara, która sprawdziła się wyśmienicie. W nagraniu „Road To Dreams” użyłem Telecastera model Miiu Guitars, a w niektórych partiach gitary Adama Kłosa, model Luke Music Man. Obecnie firma Kiesel buduje dla mnie nowy instrument, tym razem sześciostrunowy. Będzie to żółte Ferrari. Ta fantastyczna gitara będzie miała swój chrzest na moim najbliższym koncercie w Pałacu w Rybnej 5 października, na który serdecznie wszystkich zapraszam.

Dziękuję, choć w moim przypadku będzie to niemożliwe. Jak wiesz od lat mieszkam w Anglii i do Polski w ciągu roku przyjeżdżam dwa, góra trzy razy. A skoro mówimy o koncertach – planujesz zagrać w Wielkiej Brytanii? Wszak masz tam całkiem niezłe grono fanów!
– Trwają rozmowy na temat moich występów w kilku krajach, również na Wyspach. Jestem bardzo wdzięczny Bogu i wszystkim cudownym ludziom dzięki którym jestem tu i teraz, w tym konkretnym miejscu. Jak już wspomniałem jestem optymistycznie nastawiony do życia, więc z pokorą i miłością czekam na rozwój zdarzeń.
Czesław, bardzo dziękuję Ci, że poświęciłeś swój cenny czas i podzieliłeś się z nami informacjami o swym nowym dziele. Życzę Ci, by „Eyes Of Love” co najmniej powtórzyło sukces poprzedniej płyty, a zawarta na niej muzyka przysporzyła miliona nowych fanów. 
– A mnie bardzo miło było ponownie z Tobą porozmawiać zwłaszcza, że jesteś bardzo dobrym znawcą muzyki i pasjonatem życia. Mam nadzieję że wkrótce zobaczymy się na koncercie. Życzę Tobie, Twoim bliskim, oraz wszystkim fanom miłości, radości i pomyślności. Do zobaczenia!

Magia wyłania się z popiołów tragedii. Historia płyty „Super Session” (1968)

„Zazwyczaj najlepsze rzeczy dzieją się po godzinach, przez przypadek, kiedy kota nie ma, kiedy księżyc kryje się za chmurą, a wokoło ni żywego ducha…” – to malutki fragment notatki umieszczonej na kopercie wewnętrznej okładki „Super Session”… słowa, które mnie przyciągnęły i wzbudziły uwagę… ale to tylko słowa. To, co znalazłem na płycie wydanej latem 1968 roku było zdumiewające – więcej, niż mogłem sobie wymarzyć! Na mojej prywatnej liście albumów wszech czasów płyta ta niezmiennie plasuje się w ścisłej czołówce.

W swojej prostocie i koncepcji pomysł był genialny. Al Kooper, klawiszowy as sesyjny Boba Dylana, świeżo wyrzucony z grupy Blood Sweat And Tears, która bez jego przewodnictwa wkrótce i tak upadnie, wynajął w Los Angeles na dwa sierpniowe dni studio, by wspólnie z Mikiem Bloomfieldem, który z kolei opuścił swój własny, ambitny Electric Flag, nagrać płytę. Tyle, że zamiast albumu ze zwięzłymi popowymi piosenkami para chciała wykorzystać studio jako platformę do nieformalnego jamowania, które w tamtym okresie zaczynało dominować na scenach, ale nikt nie miał odwagi zrobić tego w studio. Przypomnę, że w tym czasie ani Hendrix ani Clapton, a więc dwaj najbardziej uznani gitarzyści na świecie, w studiu raczej nie przekraczali pięciu minut uwalniając swoje swobodne gitarowe eksploracje jedynie „na żywo”.

Al Kooper

Para poznała się kilka lat wcześniej (nieświadomie zapewniając sobie muzyczną nieśmiertelność) wspierając Boba Dylana na jego genialnym albumie „Highway 61 Revisited”. Kooper, z podłączoną do prądu gitarą czekał wówczas na rozpoczęcie sesji, podczas której miano nagrywać późniejszy hit „Like A Rolling Stone”, gdy pojawił się Bloomfield. W swojej książce „Backstage Passes And Backstabbing Bastards” Al tak wspomina to pierwsze spotkanie: ” Rozgrzewając się zaczął grać na swej gitarze tak niesamowite rzeczy, że rozbolała mnie głowa! Zawstydzony odłączyłem wtyczkę, spakowałem się, wszedłem do sterowni i usiadłem tam, udając reportera z magazynu Sing Out!” Jak wiemy Kooper wykorzystał swoją szansę grając w tym utworze na Hammondzie. Zresztą po raz pierwszy w życiu… Obaj wystąpili także w zespole Dylana na Newport Folk Festival w 1965 roku. To tam Bloomfield i Dylan podkręcając elektryczny jad w „Maggie’s Farm” na zawsze zmienili muzykę folkową, o której znawcy tematu myśleli, że wiedzą o niej wszystko.

Obie sesje wspierali członkowie Electric Flag: Barry Goldberg na klawiszach i Harvey Brooks na basie. Na perkusji grał Eddie Hoh, utalentowany choć nieco zapomniany muzyk, którego (o ironio) słyszały miliony na całym świecie. No dobra, jego perkusję. Po raz pierwszy pojawił się na płycie Donovana na znakomitej płycie „Sunshine Superman” z 1966 roku. Bębnił w „Daydream Believer” zespołu Monkees i wspierał The Mamas And The Papas podczas występu „California Dreaming” w 1967 roku na festiwalu w Monterey Pop. A skoro już mowa o tym przełomowym festiwalu, wszyscy muzycy występujący na albumie „Super Session” zagrali w Monterey – oprócz wspomnianego Hoha, Kooper prowadził jam session, Stills występował z Buffalo Springfield, a Bloomfield, Brooks i Goldberg z Electric Flag.

Pierwszego dnia nagrali znakomitą porcję muzyki, która powstaje tylko wtedy, gdy muzycy/przyjaciele bez presji tworzenia hitów grają swoje. Przynajmniej tak miało się stać, ale takie plany rzadko kończą się pomyślnie. Tego dnia Bloomfield zagrał tak dobrze jak nigdy i wydawało się, że problemy narkotykowe i psychiczne z jakimi borykał się od jakiegoś czasu nie są w stanie go pokonać. Moje ulubione zdjęcie Bloomfielda zrobione podczas nagrania „Super Session” przez Jima Marshalla, na którym siedzący Harvey Brooks czule spogląda na Mike’a jest niezwykle wymowne i w zasadzie mówi wszystko.

Mike leży na podłodze w labiryncie drutów obok zgaszonego, lub po prostu upuszczonego papierosa w kałuży rozlanej kawy i patrzy w dal. Pozornie wyluzowana i podatna pozycja wiele mówi o tym człowieku, o jego ekstremalnej, chronicznej walce z bezsennością i rodzącym się uzależnieniu od narkotyków. Świadczy też także o kreatywności i głębokiej miłości do muzyki, zwłaszcza bluesa. Na czym skupiają się jego oczy? Jaka wizja gitarowej utopi unosi się w jego umyśle? Byłoby fascynujące usłyszeć, co grało mu w tym momencie w duszy i co te frazy dla niego znaczyły. Ten człowiek wyraźnie cierpiał, ale na razie wytrwał, kierując swój ból w muzykę, przekształcając go w coś wibrującego i odkupieńczego – w esencję bluesa. Kilka godzin po zrobieniu tego zdjęcia Bloomfield zemdlał prawdopodobnie z braku snu, a potem wymknął się cicho ze studia zostawiając na stoliku kartkę: „Al, przepraszam. Idę się wyspać…” Koło historii toczyło się dalej. Kooper błyskawicznie zwerbował na jego miejsce Stephena Stillsa. Niedyspozycja Mike’a spowodowała, że były gitarzysta Buffalo Springfield znalazł się w miejscu, w którym miało go nie być… czasami magia wyłania się z popiołów tragedii. W tym miejscu dodam, że Mike zmarł 18 lutego 1981 roku w swoim samochodzie na jednej z ulic San Francisco w wyniku przedawkowania narkotyków. Miał 37 lat. Żal, wielka strata, a zarazem słowa cisnące się do ust: “Heroin, be the death of me” (Lou Reed. The Velvet Underground) pozostaną w sercu na zawsze…

Wchodzący do gry Stills, który na szczęście nie ingerował w dynamikę wyznaczoną przez Koopera i Bloomfielda, wzbogacił całość swoim bardziej południowym stylem. W ostatecznym rozrachunku cichy muzyczny geniusz jakim był Kooper nagrał wybitną płytę z dwoma przyjaciółmi, gitarowymi herosami, z których każdy pokazał swoją wyjątkową osobowość zachowując przy tym jednolite brzmienie.

Front okładki

Tytuł albumu – wymyślony już po jego nagraniu – jest mylący gdyż jak wiemy dwaj wybitni gitarzyści nie grali razem. Część pierwsza, którą można nazwać „The Bloomfield Side”, zaczyna się od „Albert’s Shuffle”, instrumentalnego utworu bluesowego z dużą ilością gitary i ładnie zaaranżowaną sekcją dętą, który w dużym stopniu ukazuje korzenie Bloomfielda. Jego gitara płynie jak miód, nawet gdy kłuje jak rój wściekłych pszczół, a sekcja rytmiczna Brooks/Hoh jest tak solidna, że ​​można na niej zbudować dom. Dodane przez Ala Koopera dęte dodały mu dramatycznego kontrapunktu. To nie przypadek, że ten facet był „wynalazcą” Blood Sweet And Tears… W rhythm and bluesowym standardzie „Stop” (oryginalnie wykonywanym przez Howarda Tate’a) centralne miejsce zajmuje Kooper wykonując inspirowaną soulem grę na organach. Bardzo przyjemnie słucha się też coveru Curtisa Mayfielda „Man’s Temptation”. Co prawda Kooper nie jest wybitnym wokalistą, ale to co robi, robi dobrze, a jego gra na klawiszach i aranżacje są pomysłowe i kolorowe. Dobra passa trwa w ponad dziewięciominutowym „His Holy Modal Majesty” gdzie Bloomfield pozwala sobie na odrobinę szaleństwa pokazując jak wspaniale potrafi wydobyć ze swojej gitary jazzowe dźwięki inspirowane Coltrane’em. Mam wrażenie, że gitarowa solówka jest kontynuacją tej z utworu „East-West” z czasów jego kariery w Paul Butterfield’s Blues Band. Z pewnością zawiera kilka kluczowych trybików, które nadają mu lekki, wschodni charakter. Jednak Bloomfield bez wysiłku przełącza się z nich na frazy bluesowe w rytm basowego rytmu. Z kolei Kooper demonstruje swoje wielkie umiejętności na organach, a długie, bardzo wschodnio brzmiące intro na mało znanym instrumencie klawiszowym ondioline (prekursor syntezatora) jest odlotowe! Panowie z sekcji rytmicznej nie byli gorsi pokazując swą nieocenioną wszechstronność. Stronę kończy kolejny, prosty instrumentalny blues „Really”, który brzmi jak nieco wolniejsza powtórka „Albert’s Shuffle”. W oryginalnej notatce do albumu Michael Thomas słusznie zauważa, że „…Bloomfield nigdy nie grał tak słodko i tak słono, jak podczas bluesowych jamów.” W tych nagraniach potwierdza się, że był jednym z gitarowych herosów białego bluesa lat 60-tych. Swą wyjątkową grą zbliżył się do swych idoli, ale też absorbował wpływy psychodeliczne i hard rockowe bez pójścia na komercyjne ustępstwa. Nawiasem mówiąc trwająca 29 minut i 13 sekund pierwsza strona winylowej płyty jest jedną z najdłuższych w historii muzyki rockowej.

Wewnętrzna koperta, w którą zapakowano płytę.

Część druga płyty, „The Stills Side”, rozpoczyna się coverem „It Takes A Lot To Laugh, It Takes A Train To Cry” Dylana, przekształcając folkowo rockowy standard w znacznie bardziej optymistyczny utwór. I w przeciwieństwie do „Man’s Temptation”, tutaj śpiew Koopera jest w rzeczywistości lepszy od oryginału. Następny w kolejce, centralny punkt albumu, to ponad jedenastominutowy cover „Season Of The Witch” Donovana ze wspomnianej już płyty „Sunshine Superman”. Czerpiąc niespokojny, paranoiczny klimat oryginału i dodając gustowne, ale ekscytujące improwizacje zagrane z fantazją to, obok genialnej wersji „All Along The Watchtower” Hendrixa,  jeden z najlepszych i najbardziej pomysłowych coverów tej dekady! Na szczególną uwagę zasługuje odlotowa (i zaskakująco funkowa) gra Stillsa. Wygląda na to, że znalazł gdzieś pedał wah wah i zaczął z nim eksperymentować. Podoba mi się surowość jego gitarowego brzmienia, ponieważ dodaje autentyczności faktowi, że to był naprawdę jam session, a nie dopracowana płyta rockowa.  Wzajemne oddziaływanie pomiędzy członkami zespołu jest w tej piosence najmocniejsze. Całość wiruje i rozbija się jak fale oceanu na statku, a mimo to pozostaje spójna i ani sekundy nie nudzi przez cały czas trwania. Dla wielu ludzi, którzy myśleli o Stillsie jak potencjalnie utalentowanym gitarzyście, który nigdy w pełni nie pokazał swoich umiejętności zadowalając się tworzeniem wyluzowanej muzyki z Zachodniego Wybrzeża tym nagraniem zostały całkowicie  rozwiane! Instrumenty dęte stanowią świetny dodatek do utworu i byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że dograno je później w studiu w Nowym Jorku, ponieważ brzmią integralnie z aranżacją. Album został wznowiony w 1999 roku z dodatkowym remiksem bez dętych. Zdecydowanie bardziej podoba mi się ta z nimi. Liczy się pierwsze wrażenia.

Stephen Stills.

Stills jeszcze bardziej pokazuje swoją wszechstronność w bluesowym klasyku Willego Cobbsa, „You Don’t Love Me”, Ten zorientowany na riff utwór z serią najbardziej brutalnych przesunięć fazowych jakie kiedykolwiek słyszano zagrany w mocnej psychodelicznej wersji na bank zadowoli fanów Hendrixa i Cream… Instrumentalny „Harvey’s Tune” skomponowany przez Harveya Brooksa to stylowy jazz pop, który zamyka album w cudownie melancholijnym nastroju. Tak jakby basista chciał powiedzieć, że taki album trafia się tylko raz w życiu.

W1968 roku fani byli otwarci na ten rodzaj muzyki – bluesowe i rockowe jammy z piosenkami trwającymi dziesięć i więcej minut minut widać ich pociągały. Album osiągnął 12 miejsce na listach przebojów Billboardu i stał się złotą płytą, pierwszą w historii Koopera. Znamienne, że został wydany w lipcu 1968, dobrym miesiącu, jak na premierę płyt „Music From Big Pink” zespołu The Band, „Waiting For The Sun” The Doors, debiut Creedence Clearwater Revival, „Music In A Doll’s House” Family, „Miles In The Sky” Milesa Davisa (wydany 22 lipca, tego samego dnia, co „Super Session”!), „In Search Of The Lost Chord” zespołu Moody Blues i „Wheels Of Fire” grupy Cream. W tamtych czasach nie można było się pomylić, odwiedzając sklep z płytami.

W przyszłości wielu muzyków realizować będzie podobne projekty, ale żaden nie dorówna chemii, mocy i czystej radości z grania muzyki, którą można usłyszeć tutaj. To nie był album wymyślony i dopieszczany miesiącami w studio. To była spontaniczna, muzyczna sesja. Super sesja.

Zemsta jest matką prawa. Historia jednej pyty: James Brown „The Payback” (1973).

Pod koniec lat 60-tych i na początku 70-tych nie było niczym niezwykłym, że James Brown, najciężej pracujący człowiek w show biznesie publikował trzy, lub cztery płyty rocznie. Był to także okres, w którym artysta w pełni zaangażował się w tworzenie funkowej muzyki soul tworząc nagrania, które odbiły się echem w historii współczesnej muzyki. Kiedy w grudniu1973 roku wydał „The Payback” była to najsmuklejsza, najmądrzejsza i najbardziej pewna siebie płyta w jego wybitnej karierze. Brown włożył wszystkie siły w ten projekt tworząc funkowy moloch i jeden z najwspanialszych albumów wszech czasów w tym gatunku. Tutaj, w rowkach dwóch winylowych płyt znalazła się destylacja najbardziej medytacyjnego funku tamtych lat. Choć nie był to jego pierwszy podwójny album był tak spektakularnie rozplanowany, że przekroczył granicę czasu. Dosłownie – słuchając go po raz pierwszy tak bardzo mnie wciągnął, że czas minął jak mrugnięcie okiem. W rytm tego albumu wplątują się dwie (niezwykle długie i złowieszcze) ballady. Ale nawet te tak zwane „ballady” same w sobie są cholernie fajne – tak świetne, że wtapiają się w sześć pozostałych potężnych medytacyjnych ataków, z których każdy trwa od ponad siedmiu do prawie trzynastu minut.

James Brown – ojciec chrzestny soulu.

To wydawnictwo miało coś jeszcze. Coś czego nie było wcześniej. Umieszczono je w cudownej, rozkładanej okładce przedstawiającej wszechmocnego ojca chrzestnego soulu spoglądającego dobrotliwie na czarną kulturę, z płonącym kapeluszem z wymownym napisem: „Mamy prawo do drzewa życia”. Podczas gdy nijakie okładki poprzednich płyt utrzymane były w tradycyjnym biznesowym stylu, grafika „The Payback” była wyrazem Black Power o znacznej głębi, co wynikało z tekstów i tematów piosenek wymyślonych przez Browna na potrzeby tego albumu. Odsunięcie Afroamerykanów od własności ziemi przeciwstawiono rysunkiem jadącego ciągnikiem wyidealizowanego czarnego rolnika wewnątrz rozkładanej okładki. Notka autorstwa Alana M. Leedsa rozpoczyna się zdaniem, które wiele wyjaśnia. „Wszystko zaczęło się od czterdziestu akrów i muła… prostego pragnienie kogoś, kogo osobista gałąź na drzewie życia usiłowała chronić przed niebezpieczeństwem pożądania i chciwością.” Drugi krok utopijnego projektu artysty znajduje się z tyłu albumu w postaci stylizowanego profilu czarnego mężczyzny z pulsującą czaszką rozświetlającą matematyczne równania, a nad nią widoczny żółty i szumny napis „Mind Power” (Siła umysłu). Tyle na temat okładki.

Front okładki.

James Brown miał własny, niepowtarzalny sposób interpretowania piosenek. Niezależnie od tego, czy było to w jego pełnych emocji balladach, czy w dzikich, lubieżnych i rytmicznych utworach w szybszym tempie brzmiał na swój indywidualny sposób. Oznaczało to, że każda, nawet nie autorska piosenka przefiltrowana przez jego charakterystyczny styl brzmiała tak, jakby była przeznaczona tylko dla niego. Poza tym Brown to nie tylko ojciec chrzestny soulu. Nikt nigdy nie zaprzeczy, że był także muzycznym szamanem. Na swoich płytach jest postacią przypominającą Boga – czego się nie dotknął stawało się cudem. Często, podobnie jak publiczność i towarzyszący mu muzycy, był równie oczarowany, zaintrygowany i zdumiony własnymi umiejętnościami. Jeszcze bardziej szamańska okazała się jego zdolność do wywierania wpływu na tak wielkie osobistości jak Sly Stone, Miles Davis, czy George Clinton. Działało to też i w drugą stronę. Brown na pewno miał swoje wpływy, ale jak zauważył T.S. Eliot, „amatorzy pożyczają, geniusz kradnie”. I między innymi na tym polegała ich wielkość. Niewątpliwie był prekursorem przyszłych szamanów rock’n’rolla: od Jima Morrisona po Iggy Popa, od Malcolma Mooney po Damo Suzuki, od Shauna Rydera po Keitha Flinta… Mało tego. Brown był mistrzem muzyki i piosenkarzem tak pewnym siebie, że często nie musiał nawet grać, ani śpiewać na własnych płytach mając absolutne zaufanie  do swoich muzyków. Jasne, był znakomitym organistą i wniósł ogromny wkład w brzmienie, które stworzył z zespołem Famous Flames, ale tylko wtedy, gdy TAK CHCIAŁ. Było to zaufanie szamana do swoich uczniów i pewność siebie, którą Miles Davis naśladował później w swoim funkowym okresie w drugiej połowy lat 70-tych.

Ponieważ James pragnął być wytrawnym artystą od początku stawiał na ruch sceniczny. Taniec zamieniał go w estradową bestię. Tak często powtarzał swoje kroki i poświęcał tyle czasu na ich doskonalenie, że jego szamański pląs pod każdym względem był nadludzki. Powtórka kroków w zwolnionym tempie potwierdza, że tańczył w innym wymiarze, podobnie jak wirujący derwisze w swych niesamowitych tańcach. Patrząc na tego wyjątkowego człowieka z dzisiejszej, dalekiej perspektywy coraz bardziej zaczynam wierzyć, że palec boży musiał dotknąć go wiele razy.

Pierwotnie „The Payback” miał służyć jako ścieżka dźwiękowa do obrazu Larry’ego Cohena, „Hell Up In Harlem”, filmu z gatunku blaxploitation kierowanego głównie do afroamerykańskiego odbiorcy. Wraz z „Black Caesar”, do którego Brown i spółka nagrali jedną z najwspanialszych ścieżek dźwiękowych wszech czasów i ze „Slaughter’s Big Rip-Off”, miał to być jego trzeci „filmowy” album wydany w tym samym, bardzo pracowitym roku. W notatkach do reedycji z 1992 roku słynny menadżer Browna, Alan Leeds, opisał burzliwy rok, który doprowadził do wydania płyty. Był naznaczony wyczerpującą ilością długich tras koncertowych i osobistą tragedią. 10 czerwca 1973 roku James wpada na krótką przerwę do domu, do Augusty. Podczas gdy on rozpakowuje torby, jego najstarszy syn, Teddy Lewis, spędza czas w biurze w Nowym Jorku z przyszłym saksofonistą Prince’a, Erikiem Leedsem omawiając sprawy dotyczące grupy Teddy Brown And The Torches, której jest liderem. Wieczorem dzwoni do ojca i umawiają się na wspólną kolację w bliżej nieokreślonym terminie. Cztery dni później Teddy ginie w wypadku samochodowym. Był pasażerem auta, które uderzyło w betonowy przyczółek mostu niedaleko Elizabethtown  w stanie Nowy Jork. Miał zaledwie 19 lat… Pogrążony w żalu jakiego nigdy sobie nie wyobrażał Brown udaje się prywatnym odrzutowcem do Nowego Jorku, ale błaga menadżera, Charlesa Bobbita, aby oszczędził mu horroru związanego z identyfikacją szczątków. Następnego dnia umacnia się psychicznie w jedyny znany sobie sposób – występem na scenie.

Z nie do końca jasnych powodów producenci „Hell Up In Harlem” odrzucili to, co przedstawił im Brown. Legenda głosi, że zdaniem reżysera „muzyka nie była wystarczająco funkowa”(sic!), zaś producenci uznali materiał „za zbyt przestarzały”. Oczywiście kiedy album odniósł wielki sukces wszyscy temu zaprzeczyli. Ostatecznie filmową ścieżkę nagrał Edwin Starr z Motown, która zawierała kilka naprawdę świetnych piosenek, ale… No właśnie. Brakowało jej wigoru i tego „brudnego” funku jaki posiada „The Payback”.

Ten niesamowity album przypominający gigantyczny egzorcyzm to arcydzieło surowego funku i improwizowanych jamów. Bomba, którą Brown zdetonował z piekielną mocą. Sądząc po początkowych powolnych pełnych mobbingu taktach już przeczuwamy, że będzie on zabójczy. Nieskomplikowany, ciemny i głęboki rytm dudniący w uszach jest jak pełne napięcia bicie serca; stratosferyczny chórek niczym syrena ostrzega o kłopotach; sekcja dęta brzmi jak klaksony odległych samochodów. No i ten warczący, ale nie histeryczny śpiew Browna stwierdzający, że zemsta (ang. payback) dla jednych jest matką prawa, dla innych przeznaczeniem robi ogromne wrażenie. Tym, co wyróżnia tę płytę jest to jak bardzo skupiona jest na temacie Black Power. W tym temacie artysta nie żartował. Dostrzegł kryzys i nie tylko spojrzał mu prosto w oczy, ale także starał się przekazać pozytywne przesłanie, aby pomóc ludziom przez nie przejść. To już nie był tylko show biznes, to był funk z przesłaniem.

Album rozpoczyna się masywnym, siedmiominutowym utworem tytułowym. Potwór i jeden z najbardziej niezwykłych funkowych kawałków. Zgrzytająca gitara przerywana jest siedmioligowym basem, podczas gdy pogłosowy i tajemniczy chór emocjonalnie reaguje na opowieści o zdradzaniu, oszukiwaniu i podwójnej moralności. Brown pragnie za to wszystko zemsty i teraz nadszedł ten moment, aby ją wypełnić. To jeden z najbardziej niezwykłych funkowych kawałków tamtych lat. Jak dla mnie potwór! Po tak gwałtownym początku przechodzimy w obszar, który dla niektórych może być wielkim zaskoczeniem, albowiem łagodniejsza strona artysty na ogół jest pomijana. Okazuje się jednak, że ballady Brown potrafi śpiewać jak nikt inny czego przykładem „Doing The Best That I Can udowadniając przy okazji, że ​​nawet wolniejszy utwór potrafi mieć głęboki rytm. Jest tu potężna magia i zniewalająco piękny cykl o mężczyźnie, którego opuściła ukochana kobieta trwający trzy długie minuty, aż stanie się proto-medytacją w tym samym duchu, co „Sally, Go Round The Roses” The Janettes z 1963 roku (nawiasem mówiąc śliczna piosenka). Kiedy James „wampirzy”, Fred Wesley gra na puzonie głodującego człowieka, a powolny rytm mrożący krew w żyłach zamyka pierwszą stronę albumu.

Wnętrze rozkładanej okładki

Strona druga to dwa masywne nagrania. „Take Some… Leave Some” to osiem i pół minuty wiecznie krążącego basu wokół motywu granego przez dęte i bębny, podczas którego James wyjaśnia naturę życia, myśląc o dobrym jedzeniu, ciepłym łóżku, butach i ubraniach. Uwielbiam tego gościa za ten jego absurdalny humor! Jest też kilka aluzji do praktyczności Siły Umysłu nie jako pomocy dla wyższego ducha, ale jako sposobu na pokonanie tego wszystkiego. Poruszający się w zawrotnym tempie „Shot Your Shot” jeszcze bardziej podnosi stawkę. Szybki funk rzuca na ścianę jak wąż strażacki wymykający się spod kontroli, a potężny hipnotyzujący rytm potrafi wprawić całe ciało w niekontrolowane drgawki. Drugą płytę, czyli trzecią stronę otwiera „Forever Suffering”. Ten pełen bólu blues z niekończącym się refrenem znajduje się na liście najlepszych utworów bluesowych, o których NIKT NIGDY nie mówi, Brown błaga w nim o współczucie, ale nie uwalnia się od kłopotów. „Co ja zrobiłem?” – krztusi się w pewnym momencie. „Jeśli zapłaczę , czy oni będą usatysfakcjonowani?” A potem zostajemy rozwaleni na kawałki dwunastominutowym „Time Is Running Out Fast” łącząc w sobie funkową i jazzową wrażliwość. Początek to dziwna mieszanka nastrojów samplowanej orkiestry bezpośrednio przechodzącej w afrykański rytm, który musiał zainspirować Funkadelic w niesamowitym „Brettino’s Bounce” z płyty „Electric Spanking Of War Babies”. To naprawdę przenikliwy potwór z quasi-kubańskim szamanem i epicką jazdą przez ciasne  zaułki w środku upalnego dnia. Piosenka ma dość mało spójnych tekstów, ponieważ Brown komunikuje się z muzykami za pomocą czegoś, co wydaje się być ich własnym językiem. Ze strony Browna obejmują one okrzyki „Yeah!”, „Oh!”, „Here!” i inne gardłowe pomruki. Jedyna spójna fraza pojawia się w dziesiątej minucie kiedy Brown wydaje Wesleyowi polecenie: „Człowieku, zadmij w ten cholerny róg!”. Gdy reszta zespołu skanduje: „Dmij w swój wielki, gruby róg!” Wesley wykonuje wirtuozowskie solo w spektakularny sposób kończąc ten niezwykły utwór,

Tył okładki.

I tak oto docieramy do ostatniej i najważniejszej strony albumu , która rozpoczyna się 10-minutowym najbardziej emocjonującym jak dotąd utworem, „Stoned To The Bone” prowadzonym przez dwóch gitarzystów, co czyni go najbardziej energicznym wpisem na całym albumie. Nie ma czemu się dziwić, wszak jesteśmy głęboko w jego sercu i to właśnie ta strona wypycha go na transcendentalne terytorium. Brown opowiada, że nie zamierza się poddać. Chce pozwolenia na krzyczenie. Jasne James, wrzeszcz i wyj ile chcesz. I on to robi. I rzuca wyzwanie: „Wstań z krzesła i ruszy te swoje cztery cholerne litery!” Całość zamyka niesamowity „Mind Power”, najlepszy utwór zarówno pod względem artystycznym jak i chronologicznym. To tu wokalista mówi swoim słuchaczom, że muszą przetrwać dzięki sile umysłu. To element oporu, przesłanie, zemsta, pozytywna mantra, którą Brown pozostawia w głowie jeszcze długo po zakończeniu albumu dając słuchaczowi coś do przemyślenia. I chyba najbardziej zaskakujące jest to, jak wiele z tego co tu powiedział jest nadal aktualne.

Jak już zaznaczyłem na wstępie, „The Payback” to jego arcydzieło i niezbędna pozycja w każdej kolekcji płyt. Album szalenie spójny mający mnóstwo hiphopowego DNA. Nie bez powodu czołowi przedstawiciele gatunku czerpią z niego jak ze studni bez dna i samplują go do dziś z tak wielką częstotliwością. Jego charakter podkreślają też najlepsze aranżacje jakie jego zespół kiedykolwiek nagrał. Duża część owego charakterystycznego brzmienia to zasługa sekcji waltorni, w tym puzonisty i orkiestratora w osobie Freda Wesleya, oraz saksofonisty Maceo Parkera. Chociaż para ta zdobyła znaczną część muzycznej sławy, należy zauważyć, że gitarzyści Jimmy Nolen i Hearlon „Cheese” Martin wykonują sporo fantastycznej pracy, podobnie jak John Morgan i Johnny Griggs na perkusji i instrumentach perkusyjnych.

„The Payback” reprezentuje człowieka i jego zespół u szczytu swoich możliwości. Brown wykorzystał sukces albumu i pchnął się do nagrywania jeszcze bardziej ambitnych projektów, ale „Zemsta” góruje nad wszystkimi.

Muzyka na wieki. BIRTH „Born” (2022)

„ Życie i śmierć wydawały mi się idealnymi granicami, które powinnam przebić i wlać potok światła do naszego ciemnego świata ” – te słowa napisała Mary Shelley w „Frankensteinie”, prawdopodobnie pierwszej opowieści science fiction. Pełne 204 lata później pytanie: jaka forma inspiracji najlepiej wyjaśni nasze codzienne życie i wyprowadzi ducha poza jego ziemskie kajdany? wciąż jest otwarte. Czy kraina stworzona przez  BIRTH, najbardziej transcendentalnego zespołu z San Diego, dostarczyciela formy tętniącego życiem elektryzującego rocka progresywnego wykraczającego poza czas i przestrzeń pomoże nam w tej odpowiedzi?  W Born, ich płytowym debiucie z roku 2022 dla Bad Omen Records, zostajemy zaproszeni w magiczną podróż po krainie, w której kolory i dźwięki wprowadzają nas w kalejdoskopowy wymiar fantastycznej muzyki.

Kwartet Birth (2022)

Tak naprawdę wszystko zaczęło się od zespołu ASTRA, którego pokochałem za jego dwa progresywne albumy z psychodelicznymi  korzeniami lat 60/70: „The Weirding” i „The Black Chord” wydanymi odpowiednio w 2009 i 2012 roku przez Rise Above. Z utęsknieniem czekałem na kolejny. Przyszedł dziesięć lat później w postaci „Born” tyle, że pod szyldem BIRTH – muzycznym następcą Astry. Następcą, gdyż stworzyli go byli jej członkowie: Brian Ellis (gitara) i Conor Riley (klawisze, wokal). Do współpracy muzycy zaprosili basistę Trevora Masta (ex-Joy) i perkusistę Cosmic Wheels i Radio Moscow, Paula Marrone’a. Zespół, który powołali do życia w czasie globalnej pandemii w dużej mierze zajął się kroniką rzeczywistości. Tej smutnej rzeczywistości, w której świat zdawał się spieszyć ku samozagładzie. Aby się od niego uwolnić Ellis i Riley zaczęli szukać „nowego życia” i „nowych cywilizacji”. W rezultacie powstał debiut, który łączy w sobie ducha tamtych poszukiwań.

BIRTH. Front okładki płyty „Born” (2022).

Z dala od pułapek retro rocka i modnego klasycyzmu, jedno nagranie instrumentalne i pięć niebiańskich serenad stawia swoje roszczenia w innej przestrzeni niż większość dzisiejszych prog rockowych zespołów. Manifestujące się tutaj dźwięki, tekstury inspirowane melotronem i Hammondem, oraz bogata melancholia piosenek przywołują czasy świetlistej ery rocka progresywnego lat 70-tych. Ze złożonymi rękami uniesionymi w górę możemy zatracić się w tej zadumie znajdując tu ślady mrocznego mistrzostwa King Crimson z „Red”, tęskne rytmy wczesnego Yes i deliryczne wykrzywienia Van Der Graaf Generator. Jest też cały pakiet nastrojów: od żałobnego, przez kinetyczne dziwactwa. po radosne solowe pasaże. I jest coś jeszcze – sporo jazzowych akcentów, co mnie powaliło. Ogólnie uważa się, że zespoły neo-progresywne składające się zazwyczaj z muzyków przypominających cudowne dzieci są jednotorowo ukierunkowane. Birth jest inne. Ci goście grają w wielu różnych stylach, w tym Zeuhl (patrz solowy album Ellisa z 2011 roku) i jazz fusion. Sekcja rytmiczna jest znakomita. Szczególnie perkusista od początku przykuł moją uwagę; ten człowiek potrafi grać. I to jak! Posłuchajcie jedynego albumu formacji Psicomagia, w której byli także (i tu niespodzianka)… Trevor Mast i Brian Ellis a przekonacie się, że nie bujam.

Od otwierającego, instrumentalnego utworu tytułowego, czwórka muzyków sprytnie stworzyła nastrój wirującymi pokładami klawiszy napędzanymi chodzącym basem i grzmiącą perkusją. Całość powoli przechodzi w bluesowo-psychodeliczny rytm zwiększając napięcie porywającą gitarą Ellisa. Niesamowicie piękne preludium otwiera drogę dla prowadzonego przez organy równie wspaniałego, nieco bluesowego „Descending Us”, w którym pojawia się wylewny wokal i ognista gitara prowadząca… Karmazynowo epicki, majestatycznie rozwijający się „For Yesterday” wypełniony melotronem, ociekający ledowymi gitarami i najdelikatniejszym wokalem jaki można sobie wyobrazić eskortowanym przez szept organów zapiera dech! Czysta nieskazitelna melodia, masywna aranżacje i wymowna prostota są wcieleniem piękna, a skupienie się na drobnych szczególikach jest wręcz wzorowe. Nic nie wykracza poza jego ramy, nie ma żadnych wypełniaczy, zmarnowanych nut. Po prostu nieskazitelna błogość…

Zwiększając intensywność ciężkim rytmem perkusji z natarczywym syntezatorem powtórzonym na gitarze elektrycznej wyruszamy w kolejną ekscytującą podróż, w której klimatyczny rock progresywny balansuje kolaboruje z jazz rockiem. Mówiąc krótko, „Cosmic Tears” z intensywną perkusją i szalejącym basem to najprawdziwszy klejnot! Koniec tematu. Ta intensywność przenosi się dalej, na „Another Time” z wybuchowymi partiami klawiszy (melotron, organy) do spółki z gitarami, które w zależności od nastroju (refleksyjny/elektryzujący) są delikatne, lub wściekle ogniste. Wszystko to wsparto świetnym wokalem i okazjonalnym fletem. Ciary! Płytę kończy prawdziwa petarda, siedmiominutowy „Long Way Down” przypominający mi wczesny King Crimson i (momentami) ELP. Mam nieodparte wrażenie, że tym nagraniem muzycy Birth złożyli im hołd. Może się mylę, ale Riley w niesamowity sposób zbliżył się do mistrzowskiego głosu Grega Lake’a. Z kolei szalejące w niekontrolowany sposób gitary mają frippowskie DNA, podczas gdy Marrone na swoim zestawie perkusyjnym wyraźnie kłania się Giles’owi i Palmerowi. Hołd, czy nie hołd jest to imponujący i niesamowicie atrakcyjny numer godny zakończenia tego  wspaniałego albumu.

W rzeźbieniu inspirowanego science-fiction świata dźwiękowego, w którym ponury zgiełk i podniebny zachwyt mogłyby ze sobą współistnieć niepoślednią rolę odgrywają teksty. Conor Riley podsumowuje je na przykładzie „Descending Us” i „The Long Way Down” jako „ degradację społeczeństwa, transformację, śmiertelność i pozytywne rzeczy” przyznając, że artystyczną inspirację czerpią z post apokaliptycznych książek takich jak „The Road” Cormaca McCarthy’ego i „Parable Of The Sower” („Przypowieść siewcy”) Octavii Butler. Szczera medytacja nad nietrwałością jaka jest w „For Yesterday”, czy „Another Time” kryje się pragnienie ucieczki od rzeczywistości, oraz walka z trudami dnia powszedniego.

Ta płyta to sama przyjemność płynąca z wielokrotnego jej słuchania. Równie dobra jak te zespołu Astra, które uwielbiałem. Płyta mająca klimat, odurzającą melancholię i oprócz progresywnego rocka także sporą dawkę psychodelicznych elementów. Oryginalna muzyka..? Niekoniecznie. Ale od kiedy narodziny (ang. born) to oryginalny pomysł. Niezależnie jednak od relacji między nauką, a matką Naturą siły alchemiczne wykonały znaczną pracę przy „Born”, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zacierają się tworząc podnoszący na duchu album nawiedzany przez ziemskie troski, choć jego brzmienie zmierza do gwiazd. Krótko mówiąc – album na wieki.

STRAWBS „Dragonfly” (1970); „Just A Collection Of Antiques And Curios” (1970)

Przełom lat 60 i 70-tych to złoty wiek odrodzenia folkowej muzyki na Wyspach Brytyjskich. Ten okres w jego historii miał ogromny wpływ na to, jak tamtejsza muzyka ludowa z otwartością otwierała się z na eksperymenty, które wtedy zaistniały we wszystkich jej aspektach. Czysty do tej pory akustyczny folk zaczął garściami czerpać inspiracje z takich gatunków jak rock, pop, psychodelia, rock progresywny, awangardę, jazz i wszystko to, co było pomiędzy nimi. Zagłębiając się w późniejsze lata 70-te duch zasady everything goes’ zaczął rzecz jasna słabnąć, ale patrząc na początek dekady można znaleźć mnóstwo perełek. Jedną z nich jest zespół STRAWBS, który przez lata ucieleśniał prawdziwego ducha progresywnej muzyki folkowej na Wyspach.

Wczesne zdjęcie promocyjne z Rickiem Wakemanem w składzie (1970)

Po udanym płytowym debiucie („Strawbs”, 1969) będącym w większości zbiorem krótkich barokowo-popowych piosenek z domieszką psychodelii w 1970 roku grupa wydała dwa znakomite albumy łącząc folk z rockiem i akustykę z elektryką wyznaczając w swojej muzyce nowy poziom dojrzałości. Wydany w lutym „Dragonfly” pokazał drogę zespołu w przyszłość, rozpoczynając passę najlepszych progresywnych albumów folkowych początku nowej dekady. Tony Visconti, który zaaranżował wspaniałe akompaniamenty orkiestrowe na pierwszej płycie, objął stanowisko producenta płyty. W kilku utworach (w tym w tytułowym) grał także na flecie. Kolejnym znaczącym wkładem w powstanie albumu jest wiolonczelistka Claire Deniz. Lider zespołu, Dave Cousins ​​uznał, że potrzebny jest dodatkowy instrument i po rekomendacji producenta Joe Boyda, który znał Claire z debiutanckiego albumu Nicka Drake’a, zwerbował tę bardzo utalentowaną wiolonczelistkę. Podobnie jak w przypadku debiutanckiego longplaya także i ten został nagrany w Kopenhadze. Pełen wspaniałych dźwięków akustycznych został zagrany po mistrzowsku przez wszystkich członków zespołu, w tym także przez Tony’ego Hoopera na gitarze, Rona Chestermana na kontrabasie i duńskiego perkusistę Bjarne Rostvolda. Posłużono się dodatkowymi instrumentami, w tym… dużym gwoździem.  Nie, to nie żart! Tony Visconti: „Chcieliśmy uzyskać efekt trójkąta w „The Weary Song”, a przysięgam – nie jest łatwo znaleźć trójkąt w Kopenhadze w środku nocy. Gwóźdź miał piękną barwę; zawiesiliśmy go na sznurówce i przybiliśmy go innym gwoździem. Można go także usłyszeć w utworze tytułowym, kiedy Dave użył go aby uzyskać efekt sprężystości cymbałów. Żałuję, że nie uratowałem tego gwoździa. Miał jedno z najpiękniejszych brzmień jakie kiedykolwiek słyszałem w życiu.”

Jeden z utworów na „Dragonfly” bardzo wyraźnie wskazuje kierunek, w którym zespół wkrótce podąży wchodząc na bardziej postępowe terytoria. Mowa o „The Vision Of The Lady Of The Lake”, czyli 28-wierszowy epos napisany przez Cousinsa o walce dobra ze złem, którego napisanie zajęło ponad rok. Inspiracją była „The Tibetan Book Of The Dead” (Tybetańska Księga Umarłych), lektura zalecana przez Tony’ego Viscontiego. Książka była także inspiracją dla Johna Lennona przy pisaniu „Tomorrow Never Knows”. Dave Cousins: „Pewnego ranka, bladym świtem jadąc do Szkocji, minęliśmy jezioro pokryte mgłą i nagle zaczęliśmy opowiadać legendę o królu Arturze. Jakiś czas później przeczytałem jedną z Ksiąg Umarłych, która skojarzyła mi się z Królem Arturem. To wtedy przyszedł mi do głowy pomysł „Wizji Pani Jeziora” choć długo ewoluował on w mojej głowie.”

Dave Cousins (Londyn 1970)

Utwór opowiadający koszmarną historię człowieka poddawanego strasznym próbom z różnymi stworzeniami wzmocniony został niesamowitymi dźwiękami gościnnych muzyków: gitarzysty Paula Bretta i grającego na klawiszach Ricka Wakemana. W miarę jak jego sytuacja się pogarsza, muzyka staje się mroczniejsza i bardziej niepokojąca (nie będę zdradzać zakończenia!). Ta pełna dramatyzmu i pasji kompozycja opowiadająca naprawdę dobrą historię jest jedną z najbardziej uderzających jaką Dave Cousins stworzył. I to ona kradnie show całego albumu mimo, że wśród moich faworytów znajdują się dużo krótsze perełki, choćby takie jak „Another Day”, „I Turned My Face Into The Wind”, czy przeurocza „Josephine (For Better Or Worse)”.

O kulisach pierwszego nagrania młodego Wakemana z zespołem opowiedział Mark Powell w notce do kompaktowej reedycji „Dragonfly”: „Podczas pierwszej sesji ze Strawbs Rick miał trudności z instrumentem. Fortepian w londyńskim Trident Studios nie pasował do utworów nagranych wcześniej w Danii. Studyjne maszyny taśmowe nie były wyposażone w funkcję zmiennej prędkości, dzięki której można było spowolnić lub przyspieszyć taśmę, aby dostosować ją do stroju fortepianu. Tony Visconti zasugerował, że na pianinie można grać za pomocą powszechnie używanego obracającego się głośnika Leslie, aby nadać mu charakterystyczne dźwięki zbliżone do Hammonda. Powstały efekt nadał utworowi psychodelicznego charakteru. Okazał się też najbardziej rockowym nagraniem w dotychczasowej historii Strawbs.”

Po wydaniu „Dragonfly” w zespole zaszły personalne zmiany. Z kolegami pożegnał się basista Ron Chesterman, a klasycznie wykształcona Claire Deniz marząca o graniu Bacha i Elgara w salach koncertowych zdała sobie sprawę, że jako niepaląca i niepijąca alkoholu wegetarianka zamiast spędzać czas w zadymionych klubach rockowych powinna wrócić do pierwotnego planu kariery. Stały trzon grupy, czyli Cousins i Hooper ściągnęli do siebie basistę Johna Forda i perkusistę Richarda Hudsona z zespołu Velvet Opera. Namówili też Ricka Wakemana, by został z nimi na stałe. W maju 1970 roku Cousins ​​opowiedział magazynowi „Beat Instrumental”, że nowy skład zespołu zmienił także podejście do grania w miejscach, do których jeszcze nie tak dawno były one niedostępne. „Coraz częściej gramy w klubach z progresywnym rockiem, takie jak Mothers. Myślę, że jesteśmy pierwszą grupą akustyczną, która odwiedziła wiele z tych miejsc przecierając szlaki dla podobnych nam artystów.”

Strawbs w zmienionym składzie tuż po wydaniu LP „Dragonfly” (1970)

Nie tylko rockowe kluby stanęły przed nimi otworem. 11 lipca 1970 roku Strawbs był główną gwiazdą koncertu w londyńskiej Queen Elizabeth Hall. Występ zebrał entuzjastyczne recenzje w muzycznej prasie, które podkreślały mistrzostwo gry Ricka Wakemana. Melody Maker napisał: „Podczas koncertu Wakeman zapełnił salę organami w klasycznym stylu i zagrał coś, co można opisać jako „najlepszy rock klawiszowy” jaki kiedykolwiek słyszano. Wykonał także solo na fortepianie przechodząc z lekkością od muzyki klasycznej i jazzowej po czysty rock dodając przy tym odrobinę humoru łącząc melodie z reklam z muzyką z niemych filmów.” 

Kilka miesięcy wcześniej anonimowy muzyk sesyjny znany jedynie garstce artystów po tym występie stał się gwiazdą. Magazyny muzyczne ustawiały się w kolejce, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Cytowany wyżej Melody Maker piał z zachwytu wróżąc mu świetlaną przyszłość. Medialny szum jaki zrobił się wokół niego nie przeszkodził mu pozostać skromnym i pokornym człowiekiem. Twierdził, że nie jest żadną gwiazdą; jest częścią zespołu, którym lideruje Dave Cousins – geniusz, przed którym chyli czoło.

Występ w Queen Elizabeth Hall został nagrany i wydany na płycie „Just A Collection Of Antiques And Curios” w październiku tego samego roku. Było to pierwsze wydawnictwo zespołu wydane w USA i pierwszy album, który znalazł się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii. Mój zachwyt nad jego okładką autorstwa Rogera Saundersa trwa niezmiennie od lat. Zdjęcie (nawiązujące do tytułu płyty) przedstawia zbiór antyków i osobistych pamiątek członków zespołu. Tony Hooper szaleńczo interesował się literaturą science fiction stąd okładka książki „Forever”, a także jego kubek. Jest tabla, bęben Huda, mała buteleczka whisky i okulary Johna Lennona. Jest klarnet Ricka Wakemana i dwie strony partytury. Dave Cousins użyczył suszarkę do ziół, model samochodu Forda (sentymentalna pamiątka z dzieciństwa) i małe chińskie pianino-zabawka, które użył w „Dragonfly”.

Tak jak w przypadku poprzedniej płyty nie zamierzam recenzować i tej (w sieci jest tego mnóstwo). Powiem tylko, że jednym z głównych utworów, który powalił mnie od pierwszego przesłuchania jest „Where Is This Dream Of Your Youth?” znane z debiutanckiego krążka wydłużone z trzech do dziewięciu minut. Oryginalnie była to piosenka napisana przez Cousinsa specjalnie dla folkowego zespołu The Young Tradition, którego on i jego koledzy byli wielkimi fanami. „Uwielbialiśmy ich i ich harmonie. To był prezent na singiel, którego wtedy potrzebowali. Ale oni nie chcieli rockowej piosenki, więc zrobiliśmy to my.” Na koncercie w Queens Elizabeth Hall wypadło to fenomenalnie! Moim skromnym zdaniem Rick Wakeman wykonał tu jedną z najlepszych swoich solówek w karierze wysadzając w powietrze szacowną londyńską scenę. Jest to coś więcej, niż tylko zapowiedź tego, co miało nadejść w niedalekiej przyszłości w zespole Yes.

Tył okładki płyty „Just A Collection…”

To, co jest ekscytujące w tych dwóch płytach to ich ewolucja, czy raczej metamorfoza. Z perspektywy czasu obserwowanie rozwoju grupy jest wspaniałym przeżyciem. Mimo, że „Dragonfly” nie ma tak lubianego przez wielu ciężkiego brzmienia jest to naprawdę dobry album, który warto, a nawet trzeba mieć. Z kolei „Just A Collection…” pozostaje jednym z najbardziej pamiętnych występów Strawbs na żywo. To ich najczystsze, naiwne i prawdopodobnie najpiękniejsze muzyczne dzieło przypominające mi  jeden z wcześniejszych albumów Genesis, „Trespass”. Obydwa ukazały się w tym samym roku, oba pozostają najsłodszymi, delikatnymi, romantycznymi, kruchymi, niewinnymi, naiwnymi i najczystszymi albumami w ich twórczości i oba stanowią punkt zwrotny w ich karierach. Strawbs byli i są moją „starą miłością”. Album ten pokazał jak zespół bluegrassowy i akustyczno-folkowy jakim był na początku zrobił krok do przodu wkraczając w nową erę z nową formą muzyczną. Parafrazując słowa znanego, brytyjskiego producenta muzycznego Jeremy’ego Godfreya „prog rock to był ich Ferrari”. Wielkie dzieła Strawbs miały nadejść wkrótce. I nadeszły – prędzej, niż się wszyscy spodziewali…

 

Bob Marley And The Wailers. „Catch A Fire” (1973); „Exodus” (1977).

Żadna miara nie oddaje skali legendy Boba Marleya. Historyk i kolekcjoner reggae Roger Steffens szacuje, że o Marleyu napisano co najmniej pięćset książek. Książki interpretujące jego teksty i ulubione fragmenty Biblii, analizujące stosunek Marleya do religii Rastafarian i jego status jako „postkolonialnego idola”, rekonstruujące dzieciństwo na Jamajce i badające teorię, że śmierć muzyka była wynikiem zamachu CIA. W rzeczywistości Bob Marley, który faktycznie przeżył na Jamajce zamach na swoje życie zmarł na raka 11 maja 1981 roku w wieku 36 lat. Wiedział, że koniec jest bliski. Siedem miesięcy wcześniej upadł podczas joggingu w Central Parku. Nieleczony czerniak, który został zdiagnozowany cztery lata wcześniej rozprzestrzenił się po całym ciele robiąc w organizmie ogromne spustoszenie. Świadom nadchodzącego końca nie zostawił testamentu. Dla Marleya-rastafarianina wyznającego tysiącletnią, afrocentryczną interpretację Pisma Świętego zajmowanie się majątkiem oznaczało poddanie się siłom Babilonu – metaforycznego miejsca ucisku i zachodniego materializmu, z którego Rasta ma nadzieję uciec. W 2016 roku Forbes obliczyli, że majątek Marleya przyniósł dwadzieścia jeden milionów dolarów, co czyni go szóstym najlepiej zarabiającym „martwym celebrytą” w tamtym roku, a nieautoryzowana sprzedaż muzyki i towarów z jego podobizną generuje ponad pół miliarda dolarów rocznie! Ale ja tu nie o pieniądzach chcę rozprawiać…

Marley, którego rodzicami byli Norval Sinclair Marley, biały nadzorca wyznaczający działki pod mieszkania dla weteranów i dużo młodsza od niego, czarnoskóra uboga dziewczyna Cedella Malcolm pochodząca z malutkiej wioski bez elektryczności i bieżącej wody, na zawsze pozostanie wyjątkowym wytworem równoległych światów. Jego poetycki światopogląd został ukształtowany przez wieś, zaś muzyka przez ulice getta w West Kingston. Z powodu mieszanej krwi często mu dokuczano przezywając go „niemieckim bękartem”. Po śmierci ojca, w wieku 12 lat wraz z matką przeprowadził się do Kingston zamieszkując  w rozpaczliwie biednych slumsach Trenchtown porównywanych do otwartego kanału ściekowego. Bob, który był fanem Fatsa Domino, The Moonglows i Ricky Nelsona miał jedno marzenie – śpiewać! Marzenie zaczęło się spełniać, gdy poznał podobnych mu chłopaków: Bunny Wailera (wł. Nevill Livingstone), Petera Tosha (wł. Winston McIntosh) i Juniora Braithwaite’a, z którymi założył zespół początkowo nazwany The Teenagers, później przemianowany na The Wailers.

Współzałożyciele The Wailers: Bunny Wailer i Peter Tosh

Zanim przejdę do płyt „Catch A Fire” i „Exodus” chciałbym na moment zatrzymać się na jednym fakcie z wczesnego okresu zespołu, które po części było katalizatorem późniejszej drogi The Wailers. W grudniu 1963 roku nagrali piosenkę Marleya „Simmer Down” różniąca się od wesołej muzyki pop z amerykańskich stacji radiowych, która sączyła się wówczas z ganków hoteli turystycznych rozrzuconych po całej Jamajce. Ogromny przebój z dnia na dzień stał się hymnem ubogich dzielnic i odegrał ważną rolę w tamtejszych kręgach muzycznych. Nie trzeba już było papugować zagranicznych artystów; można było pisać  bezkompromisowe, surowe piosenki dla pozbawionych praw obywatelskich zwykłych ludzi. Ta odważna postawa odmieniła zarówno Marleya, jak i jego wyspiarski naród, rozbudzając w miejskiej biedocie dumę, która stała się wyraźnym źródłem tożsamości jamajskiej kultury.

„Catch A Fire” wydany w kwietniu 1973 roku był piątym albumem Boba Marleya i The Wailers, ale pierwszą płytą pomyślaną jako coś więcej, niż zwykła kompilacja singli. To płonące arcydzieło, pełne duchowego liryzmu i ekspansywnych rytmów poprzez dodanie gitarowych solówek i syntezatorów do końcowego miksu było punktem zwrotnym dla albumu reggae. Przed jego wydaniem, na Jamajce Marley jako lider zespołu miał status gwiazdy, natomiast w Stanach i na Wyspach Brytyjskich pozostawał nieznany. Sytuacja zmieni się diametralnie po tym albumie.

Czy mężczyzna palący skręta może wyglądać jak prorok..? Cóż, Marley może. Nie mniej album „Catch A Fire” nie jest i nigdy nie był apoteozą narkotyków. Trawę palili wszyscy ponieważ w wierze Rastafari jest ona uważana za sakrament. A także za środek ułatwiający medytację. Tyle w tym temacie. Natomiast co do okładki, warto wiedzieć, że oryginalne wydanie winylowe z 1973 roku, zaprojektowane przez grafików Roda Dyera i Boba Weinera przedstawiała zapalniczkę Zippo otwierająca się tak jak prawdziwa zapalniczka – po odciągnięciu wieczka do góry odsłaniała się płyta znajdującą się w jej wnętrzu. Tę wersję miał jedynie pierwszy nakład płyty (20 tysięcy egzemplarzy). Dlaczego?  Ano dlatego, że każdy zawias do pokrywki był ręcznie nitowany. Było to i pracochłonne i nieopłacalne. Kolejne wydania miały okładkę ze znanym nam już zdjęciem Marleya ze skrętem zrobionym przez jamajską fotografkę Esther Anderson.

Pierwsza, oryginalna okładka okładka z zapalniczką Zippo.

Prawdziwą rzeczą  jaką w „Catch A Fire” odczuwam to strach. Strach smutnej wędrówki jamajskiego niewolnika po świecie, który nie jest i nigdy nie był jego, a towarzyszące mu chórki to duchy przeszłości. Siłą tej arcyważnej dla pop kultury płyty jest nie tylko muzyka, ale też wartość liryczna. Podczas gdy mieszanka rocka, bluesa i calypso sprawiała, że ludzie na całym świecie kiwali się w rytm melodii The Wailers, młodzi Jamajczycy kiwali głowami utożsamiając się z tekstami Marleya potępiającymi otaczające ich warunki społeczne. Muzyk miał nadzieję, że ludzie przezwyciężą je między innymi dzięki takim utworom jak „Midnight Ravers”, czy „Concrete Jungle”.

Album zaczyna się właśnie od „Concrete Jungle”, jednej z moich ulubionych piosenek Marleya. Jest coś psotnego i mrocznego w tym rytmie i wszystkich elementach, które go dopełniają, w tym akordy gitarowe podążające za chromatycznym zejściem, przypominające klawinet klawisze Tosha dodające brudu typowego dla funku, ceremonialny i ciepły klimat chórków, oraz głośny bas. Wisienką na torcie jest fortepian. Ledwo wyczuwalny, tryskający magią, niemal perfekcyjny. No i ten rozpaczliwy krzyk z głębi betonu „Juuungle!” Solo na gitarze? Owszem. Ale to nie Dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Działa w celu wypełnienia pustej przestrzeni, gdy zbliżamy się coraz bardziej do osiągnięcia stanu hipnozy. Oczywiście, jest wiele więcej rzeczy, które sprawiają, że słuchanie tego albumu jest ogromną przyjemnością nawet biorąc pod uwagę jego ciemną stronę. Jak dla mnie jest on o wiele bardziej ekscytujący, niż inne albumy z katalogu artysty. Przykłady..? Ot choćby barokowo brzmiące organy na 400 Years”, wyraźnie słyszalne bongosy w zakresie wysokich tonów w „Midnight Ravers”, subtelne pianino i w przerażający sposób wypowiadane przez Marleya w „Slave Driver” słowo „cold” powodujące ciarki na plecach. Biorąc pod uwagę tytuł i temat Kinky Reggae” nie brzmi nawet tak zmysłowo jak można by się domyślić, a mimo to jest w nim coś bardzo złowrogiego. Ale „Catch A Fire” nie do końca jest albumem przygnębiającym. Jego środkowa część jest bardziej optymistyczna. „Stop That Train” to niemal romantyczna piosenka, jedno z najwolniejszych i najbardziej oszczędnych nagrań The Wailers chociaż „Baby We’ve Got A Date”, będąca opowieścią o młodzieńczej miłości pozbawionej zmartwień i lęków jest jeszcze bardziej romantyczna. Albo takie „Stir It Up”. Kiedy zespół podkręca dobre wibracje czyż można czuć się bardziej zrelaksowanym? Piosenka-klasyk, niestety nie przez wszystkich doceniana. Jak dla mnie mogłaby ciągnąć  się godzinami i wcale nie miałbym ochoty jej przerywać.

Marley powoli zdobywał gorliwych fanów, zwłaszcza podczas występów na żywo, o których można powiedzieć, że w swej mocy i mistycyzmie były niemal ewangeliczne. Wydany 3 czerwca 1977 roku „Exodus” uznany przez magazyn „Time” za „(…) najważniejszy i najbardziej wpływowy album XX wieku” stał się zbiorem największych hitów The Wailers, wśród których znalazły się  „One Love/People Get Ready”, „Waiting In Vain”, „Jamming”, „Three Little Birds”.

Po kłopotliwym roku 1976, w którym przeżył próbę zamachu na swoje życie, muzyk opuścił rozdartą społecznymi i politycznymi niepokojami Jamajkę przenosząc się do Londynu, by tam dojść do siebie. Incydent ten posłużył mu też do podsycenia ognia, który w ostatecznym rozrachunku okazał się jednym z najlepszych jego albumów. Wspaniałą rzeczą było to, że dobrze uchwycił nadzieję. Nadzieję swoją i swojego ludu. Zamiast rozwodzić się nad negatywnymi aspektami życia artysta podnosi nas na duchu i wysyła na krótki okres do krainy szczęścia i radości z dala od trudów i kłopotów życiowych. Rzecz jasna nie rezygnuje on ze swojej politycznie postępowej duchowości nawet jeśli tonuje radykalizm w swoich tekstach. Stąd tę najbardziej eklektyczną i wszechstronną płytę podzielił na dwie części. Pierwsza, duchowa i polityczna pośrednio odnosi się do próby zamachu, czy to przez otwierający płytę zdecydowanie apokaliptyczny „Natural Mystic”, zawoalowany gniew „So Much Things To Say”, przez litość „Gultiness” i zemstę „The Heathen”, aż po gwałtowny polityczno-duchowy triumf tytułowego „Exodus”. Tę duchowość i politykę podkreślają nieco bardziej refleksyjne teksty inspirowane tymi dramatycznymi wydarzeniami. Ale, jak na ironię, na tym albumie znajduje się również Bob Marley w swej najbardziej optymistycznej i afirmującej życie odsłonie.

Tył okładki płyty „Exodus” (1977).

Druga strona jest więc zupełnym przeciwieństwem pierwszej. To pogodna, romantyczna i łagodna kolekcja miłosnych, imprezowych piosenek z odpowiednio lżejszą atmosferą. Jest tu i kultowe „Three Little Birds” i podniosły „Jamming” bezpośrednio nawiązujący do zamachu, oraz remake „One Love” połączony z „People Get Reday” Curtisa Mayfielda mający w sobie pełen uwielbienia tekst. Jednak największą niespodzianką jest łagodna wersja samego Marleya. Najbardziej romantyczny jest on w uroczym „Waiting In Vain” i zmysłowym „Turn Your Lights Down Low”. Poza tym Bob pozwolił sobie rozszerzyć muzyczne wpływy śmiało sięgając po syntezatory. W „The Heathen”  poszedł krok dalej czerpiąc wpływy z rocka i funku tworząc jeden z najbardziej funkowych utworów w swej karierze, zaś utwór tytułowy czerpie wpływy z dub tworząc z niego epicką przypowieść.

Pomimo swej „dwubiegunowości” płyta spodobała się nie tylko Rastamanom, punkom i palącym marihuanę studentom, ale też przeciętnemu Kowalskiemu. Jak widać nowe środowisko wyraźnie uruchomiło kreatywność Marleya, zaś sam krążek nie dość, że odniósł ogromny sukces komercyjny wciąż uważany jest za album wszechczasów w kategorii reggae!

Historia jednej płyty. CAN „Tago Mago” (1971)

Wyspa Tago Mago to mały prywatny kawałek ziemi o łącznej powierzchni 148 akrów (ok. 60 hektarów) z latarnią morską i idyllicznymi widokami na Morze Śródziemne leżąca jedną milę od północno-zachodniego krańca Ibizy. Na wyspie znajduje się wspaniała luksusowa willa z pięcioma sypialniami, basenem, salą fitness, jacuzzi. Wszystko to może twoje przez tydzień za 90 000 euro (cena wyjściowa). Dostępny jest też jacht, za który płaci się ekstra. Nie mam nic przeciwko takiej cenie . Gdybym miał nadmiar pieniędzy to kto wie..? Tyle, że Tago Mago to ja już mam i to na własność od dobrych kilku lat. I kosztowała mnie ona duuużo mniej – niecałe 10 euro. Mowa o płycie zespołu Can, która wydana w 1971 roku została tak właśnie zatytułowana. Oto historia jej powstania.

Jeśli komuś zdarzy się odwiedzić Rock’N’Pop Museum w niemieckim Gronau koniecznie niech zajrzy do jego piwnicy, gdzie znajduje się replikę studia zespołu Can zbudowanego w Kolonii. W tym studio w latach 1971-1978 zespół nagrał osiem albumów. Ale jego historia zaczęła się tak naprawdę w innym miejscu, 200 km na południe od Kolonii, w Schloss Nörvenich, zamku z historią sięgającą XV wieku. Przez setki lat należał do bogatych rodów i arystokratów. Dopiero po II wojnie światowej został wydzierżawiony kolekcjonerowi dzieł sztuki Christophowi Vohwinkelowi. Klawiszowiec grupy, Irmin Schmidt wspomina; „Przed przyjściem do zespołu miałem więcej przyjaciół wśród malarzy i rzeźbiarzy niż muzyków. Kiedy zaczynałem z Can, zapytałem ich: „Znacie jakieś miejsce, w którym moglibyśmy ćwiczyć i grać?” Wtedy Vohwinkel, powiedział: „Tak! Mam zamek i możecie w nim zamieszkać”. Był wspaniałym, otwartym człowiekiem. Po wernisażach zapraszał gości i artystów do sali, gdzie odbywaliśmy próby.”

Zamek Schloss Nörvenich.

Dla muzyków, którym we wczesnych latach działalności stale brakowało dochodów był to idealny układ. Poza tym bardzo niewiele zespołów miało wówczas własne studio nagraniowe, a Can wykorzystał je najlepiej jak mógł nagrywając długie jamowe sesje ciągnące się czasem szesnaście godzin! Część z nich „filtrowana” przez basistę Holgera Czukaya znalazła się potem na „Tago Mago”.  Była to technika podobna do tej jaką na przełomie lat 60 i 70-tych stosował producent nagrań Milesa Davisa,  Teo Macero. Aby pozbyć się pogłosu i echa w wielkiej komnacie, z kartonów po jajkach, z materacy i koców stworzyli komfortowe miejsce prób zwane Wewnętrzną Przestrzenią.  Niski budżet pozwalał im na posiadanie skromnego, 2-ścieżkowego magnetofonu, na którym nagrali swoje pierwsze albumy z „Tago Mago” włącznie. Gitarzysta Michael Karoli uważa, że „(…) ograniczenia to najbardziej kreatywna rzecz. To przez nią powstała tak mocna płyta jak ta”.

Can, Od lewej: I. Schmidt , J. Liebezeit, M. Karoli, U. Gerlach, H. Czukay. Z przodu D.  Suzuki

Podwójny album „Tago Mago” jest postrzegany jako przełomowa, głęboko niekonwencjonalna płyta, oparta na intensywnie rytmicznej, inspirowanej jazzem, grze na perkusji przypominającą mantrę, improwizowanych, często przeplatających się ze sobą solówkach gitarowych i klawiszowych, oraz charakterystycznych wokali Damo Suzuki, których tak naprawdę nikt nie rozumie (i to na wiele lat przed Cocteau Twins). Czukay: „”Tago Mago” było próbą osiągnięcia tajemniczego muzycznego świata. Od światła do ciemności. I z powrotem.” Trudna to płyta w odbiorze, ale jakże fascynująca. Płyta, w której bez reszty można się zatracić.

Każdy z członków Can ma ciekawą osobistą historię z okresu przed dołączeniem do zespołu, ale historia Damo Suzuki jest naprawdę wyjątkowa. Opuszczając rodzinną Japonię w 1968 roku w wieku 18 lat wylądował w Europie zarabiając na życie śpiewając na ulicach. Podróżował po Szwecji, Danii, Francji, Anglii, Irlandii, wreszcie los rzucił go do Monachium. Przez przypadek (po części dzięki swoim pięknym, długim włosom) dostał pracę w teatrze biorąc udział w niemieckiej produkcji musicalu „Hair”.

W 1970 roku, gdy wokalista Malcolm Mooney opuścił zespół, Holger Czukay i Jaki Liebezeit siedząc w monachijskiej kawiarni zauważyli egzotycznie wyglądającego włóczęgę śpiewającego  popularne piosenki w dość oryginalnym stylu łatwo przechodząc między tajemniczym mamrotaniem, a krzykiem. Czukay natychmiast powiedział: „To będzie nasz nowy wokalista” i namówił go by przyłączył się do zespołu w trakcie wieczornego koncertu. Irmin Schmidt: „Na występ przyszło 1200 osób. Gdy Damo zaczął agresywnie śpiewać swoje wokalizy ludzie w popłochu opuszczali lokal. Na koniec zostało może ze 30 osób, wśród nich David Niven (brytyjski aktor – przyp. moja). Potem zapytałem go „Panie Niven, co pan sądzi o naszej muzyce?” A on odpowiedział: „Drogi chłopcze, nie wiedziałem, że to muzyka. Ale było to  fascynujące”.

Kiedy słucham muzyki Can z miejsca przyciąga mnie natarczywy rytm perkusji. Na początku brzmiący monotonnie, ale przy uważnym słuchaniu okazuje się, że on ciągle się zmienia! Magia..?  Nie inaczej. Szczególnie, gdy posłucha się epickiego „Halleluwah”, Siłą napędową tego genialnego, 18-minutowego arcydzieła zajmującego całą stronę „B” oryginalnego albumu jest bębnienie Jakiego Liebezeita, którego koledzy pieszczotliwie nazywali „pół człowiek, pół maszyna”. Gitarzysta Michael Karoli: „Wcześniej nie do końca go rozumiałem. Dopiero podczas nagrywania „Halleluwah” olśnił mnie jego  geniusz, a także wpływ jaki wywołuje jego gra na ośrodki asocjacyjne w mózgu. Ktoś powie „Przecież to tylko zestaw bębnów. Nic wielkiego” Ale uwierzcie mi – za jego plecami stoją niebiańskie moce.” 

Kolejnym epickim utworem jest „Aumgn”. Tutaj  wkraczamy już w skrajne zakątki muzyki elektronicznej, więc dobrze radzę – bądźmy czujni i skupieni. Tu nie ma krzty muzycznej słabizny, lecz 17 minut efektów dźwiękowych i przerażającego śpiewu. Zespół nie ukrywał, że podczas tworzenia włożono w niego sporo pracy montażowej sklejając fragmenty taśm z niepowiązanymi ze sobą nagraniami w jedną całość. Holger Czukay miał obsesję nagrywania wszystkiego, co zespół grał, nawet jeśli generowane dźwięki były wynikiem strojenia instrumentów, czy przypadkowych ćwiczeń dla zabicia czasu między jamami. Irmin Schmidt: „Koncepcja była inna, ale zaakceptowaliśmy pomysł, być może pod wpływem Cage’a, że ​​każdy dźwięk otoczenia może zostać przekształcony w muzykę”. Skrupulatna praca jaka spadła na barki basisty została wykonana z jubilerską precyzją – Czukay utkał z tego wspaniały gobelin muzyczny. Schmidt: „Był mistrzem w znajdowaniu milisekundy, by wcisnąć tam żyletkę. On decydował gdzie wyciąć, co zostawić, jakie elementy połączyć. Był znakomitym basistą, ale też architektem montażu”. 

Mówi się o nim, że to krautrockowy wizjoner. Zanim wynaleziono samplery był jednym z ich pionierów. Ponoć nigdy nie fascynował się rock and rollem, za to dużo słuchał muzyki klasycznej i jazzu. Pociągała go awangarda, był uczniem samego Stockhausena. Punktem zwrotnym w jego życiu okazała się jedna z lekcji muzyki, którą prowadził w szkole w St. Gallen w Szwajcarii. Jeden z uczniów puścił mu „I Am The Walrus” Beatlesów. Holger doznał olśnienia i stwierdził, że trzeba założyć zespół. Fundamentem brzmienia grupy były dwa składniki: monotonne rytmy Liebezeita i pulsujący bas Czukaya. „Basista jest jak król w szachach”, zwykł mawiać. „Nie rusza się zbyt często, ale kiedy to robi, wszystko zmienia.”  Trzeba przyznać, że w owym czasie tworzyli jedną z najbardziej charakterystycznych rockowych sekcji rytmicznych.

Drugi utwór  na płycie, „Mushroom”, rozpoczyna się wokalem i perkusją skąpaną w efekcie echa, coś w rodzaju bardzo wczesnego eksperymentu z dubem, a frazowanie linii wokalnej śpiewanej przez Damo Suzuki było inspirowane utworem legendy jazzu, Bixa Beiderbecke „In A Misty” z 1927 roku. Wszystko to wymagało sporej dozy muzycznej wyobraźni, której de facto im nie brakowało. Z kolei hipnotyczny perkusyjny groove w „Oh Yeh”, który prowokuje zmysłowością sprawia, że ​​idealnie nadaje się on na domowe imprezy, I odwrotnie, podczas nocnej przejażdżki można całkowicie zatracić się w muzyce, której towarzyszą jedynie świecące latarnie uliczne i nocna atmosfera. Śmiało można więc powiedzieć, że na „Tago Mago” muzyka jest cholernie fajna.

Irmin Schmidt

Po zakończeniu nagrywania albumu zespół zdał sobie sprawę, że materiału wystarczy na dwie płyty. Jednak obawiali się, że to co znalazłoby się na drugim krążku byłoby zbyt awangardowe dla przeciętnego słuchacza. Inaczej myślała żona Irmina Schmidta, Wildegarda, sprawująca wówczas kierownictwo nad zespołem. Irmin Schmidt: „Mieliśmy trzy utwory po jednej stronie, a „Halleluwah” wypełniało całą drugą. Nie uważaliśmy reszty za część albumu. Hildegarda, która namiętnie tego słuchała uparła się, że ​​to musi być podwójny longplay.” Dość odważna decyzja jak na menedżera, który rozważa dodanie do albumu utworu takiego jak „Aumgn”. Jak się okazało miała nie tylko dobry gust, ale także nos do interesów.

Na zakończenie słów kilka o okładce. Zaprojektował ją niemiecki grafik Ulrich Eichberger, który tworzył okładki m.in. dla Ennio Morricone i Jean-Luca Ponty’ego. Eichberger doskonale uchwycił psychodelicznego ducha muzyki Can ilustrując ją wnętrzem głowy z mózgiem i dymkiem wydobywającym się z ust. Jeśli rozłożyć okładkę oryginalnego longplaya otrzymamy lustrzane odbicie głowy w innym kolorze. Ponadto w środku znalazły się dwadzieścia cztery małe zdjęcia członków zespołu zrobione podczas trasy koncertowej.

„Tago Mago” było pionierską płytą i pozostaje czarującym doświadczeniem. Przez wszystkie lata muzyki inspirowanej krautrockiem nic nie brzmiało tak jak ona. Muszę przyznać, że do pierwszej płyty wracam znacznie częściej niż do drugiej, ale czasami miło jest zatracić się w nieodpartych rytmach bez konieczności poświęcania swojej duszy demonom. To może być magiczna przejażdżka, która zaowocuje oświeceniem zmieniającym życie, lub najgorsza podróż, jaką kiedykolwiek miałeś. Myślę, że warto podjąć ryzyko i udać się razem z zespołem w tę muzyczną podróż.

Historia jednej płyty: Santana „Caravanserai” (1972)

Po kultowym występie na Woodstock, trzech znakomitych albumach, które zdefiniowały styl latynoskiego rocka, a także po serii hitów, takich jak „Black Magic Woman” i „Oye Como Va” pod koniec 1971 roku zespół Santana przeżywał kryzys. Przyczyn można doszukiwać się na wielu płaszczyznach nie omijając tej przypisanej tamtej epoce czyli sex, drugs and rock’n’roll co zostało zresztą mocno udokumentowane w różnych, mniej lub bardziej wiarygodnych, publikacjach. Istotne jest jednak to, że do czasu rozpoczęcia sesji nagraniowych czwartego albumu (luty 1972 roku) odeszli grający na instrumentach perkusyjnych Michael Carabello i basista David Brown, których zastąpili James „Mingo” Lewis i Dough Rauch. Jak czas pokazał wkrótce miały nadejść kolejne zmiany. Efektem tych roszad okazał się jeden z najlepszych albumów tamtego okresu – duchowa mieszanka jazzu, rocka i muzyki latynoskiej jakiej do tej pory nie było.

Oto historia „Caravanserai”, mojego ulubionego albumu w katalogu zespołu Santana, któremu dokładnie 11 października 2022 roku stuknęło 50 lat!

Mimo, że na okładce widzimy karawanę wędrującą przez pustynię nie ma ona nic wspólnego z tytułem albumu. Na Bliskim Wschodzie słowo caravanserai oznacza duży dziedziniec, na którym znajdują się miejsca noclegowe dla podróżnych. Ale kiedy Carlos Santana przeczytał tekst indyjskiego joga Paramahansa Yoganandy, że „caravanserai jest wiecznym cyklem reinkarnacji, gdzie każda dusza wchodzi i wychodzi z życia dopóki nie dotrze do miejsca, w którym może odpocząć i osiągnąć wewnętrzny spokój” nie mógł wymyślić lepszego tytułu dla albumu. W tym czasie artysta był na etapie poszukiwania wewnętrznej duchowości, co przełożyło się na muzykę tworzoną akurat na nową płytę.

Zespół Santana (1969)

Muzycznie droga do „Caravanserai” zaczęła się od zamiłowania perkusisty Michaela Shrieve’a do jazzu. Shrieve należał do wspaniałego społeczeństwa perkusistów, którzy interesowali się jazzem i jazzową improwizacją, co nie przeszkodziło mu we wczesnych latach kariery grywać w zespołach rockowych. To właśnie on otworzył Carlosowi furtkę do świata wielkich albumów jazzowych mistrzów: Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, Weather Report, Antonio Carlosa Jobima, Pharoah Sandersa…

Nichael Shrieve. Perkusista, który otworzył Santanie wrota do jazzu.

Jednym z ulubionych albumów jaki podsunął mu Shrieve była nowa płyta tego ostatniego zatytułowana „Astral Traveling”, którą cechował wyluzowany, atmosferyczny nastrój z dużą ilością pogłosu i efektów echa na pianinie. Carlos szukał podobnego nastroju na rozpoczęcie albumu i miał dodatkową prośbę do inżyniera dźwięku, Glena Kolotkina: „Na początku sesji powiedziałem mu, że chcę aby album zaczął się odgłosami natury. Szum morza, wiatr, odgłosy burzy… coś w tym stylu. A on powiedział: 'Ha! Na podwórku mam niezły chórek i nie uwierzysz jak  głośno grają’ .” Rezultatem była 35-sekundowa sekwencja cykających świerszczy w otwierającym płytę nagraniu „Eternal Caravan Of Reincarnation” tuż przed saksofonowym intro Hadleya Calimana, który dołączył do sesji na zaproszenie perkusisty. Reszta utworu przenosi nas na terytorium, które zespół eksplorował w  nagraniu „Singing Winds, Crying Beasts” otwierającym longplay „Abraxas” tyle, że tutaj akustyczny bas Toma Rutleya od razu przechodzi w bardziej jazzową przestrzeń. „Eternal Caravan…” płynnie przechodzi w „Waves Within”, idealną melodię, która wprowadza kluczową postać podczas tworzeniu albumu. Tą osobą jest basista Doug Rauch.

Rauch przeniósł się do Bay Area z Nowego Jorku na zaproszenie Shrieve’a gdzie grał z zespołem The Loading Zone i z gitarzystą Gáborem Szabó. „Był naprawdę dobry w graniu dziwnych sygnatur czasowych” – wspomina Shrieve. „Miał wyjątkowy sposób grania techniką kciuka i był jednym z jej prekursorów. Do studia przyniósł piosenkę będąca przykładem kierunku, w którym sam podążał.” Doug miał duży wpływ na muzykę podczas sesji nagraniowych. Utwór „Look Up (To See What’s Coming Down)” jest wizytówką jego doskonałego funkowego groove’u na basie. Santana o Rauchu: Możesz usłyszeć, co wniósł do „All The Love Of The Universe” i do „Look Up…” Kiedy usłyszeliśmy te utwory, zdaliśmy sobie sprawę, że bardzo go potrzebujemy.” 

Basista Dough Rauch. Wielki talent, który za wcześnie od nas odszedł.

Niestety Rauch, który kontynuował współpracę z Santaną przez kilka następnych lat  zmarł w 1979 roku z powodu przedawkowania narkotyków. Miał 28 lat. To była kolejna wielka strata dla świata muzyki.

Pierwszy wokal na płycie pojawia się po dwunastu minutach. „Just In Time To See The Sun”, w którym śpiewa Gregg Rollie stylistycznie najbardziej przybliża się do trzech poprzednich albumów. W swoich pamiętnikach Carlos Santana wspomina, że do dziś słucha tego nagrania: „Za każdym razem wzruszam się słysząc jak wspierając się jedynie prostą partią organów Hammonda Gregg wydobywa z siebie głos. To takie proste, a jednocześnie takie niesamowite!”

Wokalista i klawiszowiec w zespole Santana, Greg Rollie..

Następny utwór, „Song On The Wind” jest ostatnim, który został nagrany podczas majowej sesji 1972 roku. To tour de force gitarowej współpracy Carlosa i Neala Schona i jedno z ostatnich wielkich dzieł tego ostatniego dla zespołu Santana. Dwa genialne gitarowe sola połączone w jednolitą całość mogłyby obdzielić co najmniej dziesięć piosenek na kilku kolejnych albumach. Shrieve: „Obaj grali pięknie i widać, że byli w tym momencie szczęśliwi. Magiczna chwila zdarzająca się raz na sto lat.” Ten utwór śmiało można postawić obok innych gitarowych perełek Santany z „Sambą Pa Ti” i „Europą” na czele.

Neal Schon z zespołem Journey.

Pierwszą stronę oryginalnej płyty zamyka „All The Love Of The Universe” z być może najlepszym momentem Gregga Rollie zarówno w charakterze wokalisty jak i klawiszowca. A jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do duchowości Carlosa Santany w tamtym czasie szybkie spojrzenie na tekst sporo wyjaśnia. Odkrycie filozofii Wschodu przez muzyka było także widoczne w cytacie z książki „Metaphysical Meditations” autorstwa Paramahansa Yoganandy, który umieścił na okładce albumu: „Ciało roztapia się we wszechświecie. Wszechświat rozpływa się w bezdźwięcznym głosie. Dźwięk rozpływa się we wszech świecącym świetle, a światło wchodzi na łono nieskończonej radości.”

O ile pierwsza strona albumu jest wspaniała, druga zawiera same klejnoty. W menu albumu znalazła się brazylijska muzyka, której słuchali Shrieve i Santana. Spory wpływ miał też na nich Airto Moreira, brazylijski perkusista, który rok wcześniej grał z Milesem Davisem. Santana: „Któregoś dnia Shrieve powiedział „Sprawdźmy Jobima”. Kilka dni później postanowiliśmy nagrać „Stone Flower”. Shrieve: „Ten skomponowany przez Antonio Carlosa Jobima kawałek to utwór instrumentalny, do którego napisałem własny tekst. Wstyd się przyznać, ale zrobiłem to będąc na kwasie.” Duży wkład w nagranie włożyli Tom Rutley na swym akustycznym basie i i Wendy Haas na pianinie elektrycznym., a wspólny wokal  Santany i Shrieve’a był nie lada niespodzianką. Gitarzysta ma tutaj niezłą solówkę, o której powiedział: „Myślałem o „Nature Boy”, o soulowej balladzie „Love On A Two-Way Street”, Gáborze Szabó i innych. Ludzie mówili mi później: „Wow! Świetne solo!” Mówiłem „Dzięki, człowieku” i pomyślałem, że chyba nikt mnie za to nie powiesi.”

„La Fuente Del Ritmo” jest świetną okazją do przedstawienia większej liczby muzyków, którzy zagrali na tym albumie. Niektórzy z nich będą wnosić wkład do zespołu przez wiele lat. James „Mingo” Lewis napisał melodię, zagrał synkopowaną wampirzycę fortepianową i montuno znaną z muzyki kubańskiej. Z Santaną po raz pierwszy zagrał na koncercie Buddy Milesa na Hawajach w styczniu 1972 roku (patrz płyta „Carlos Santana & Buddy Miles! Live!”). Lewis wniósł do zespołu nie tylko doskonałe granie na perkusji, ale także umiejętność orkiestrowania świetnych utworów rytmicznych. W tym krytycznym okresie pozostał z zespołem na dobre i złe. Pojawił się też na „Love Devotion Surrender” (1972), wspólnym albumie Santany i Johna McLaughlina. Inny muzyk, który błyszczy nie tylko w tym nagraniu, ale i na całej płycie i na którego warto zwrócić uwagę to Jose Chepito Areas. Gdy regularnie słucha się muzyki kubańskiej lub afro-latynoskiej energia, która wtapia się w muzykę za pomocą bębnów nie jest wyjątkowa, ale w kontekście Santany energia, która istnieje przy rockowych instrumentach staje się zupełnie nowym doświadczeniem. Nie mogę pominąć tu Toma Costera – to on w „La Fuente…” gra wspaniałe solo na pianinie elektrycznym i to on w 1976 roku stworzył nieśmiertelną „Europę” – żelazny punkt koncertów Santany! Na koniec tej wyliczanki pozwolę sobie napisać kilka słów o jeszcze jednym muzyku jakim jest Armado Peraza grający na bongosach. Jego wkład w album ograniczył się tylko do tego utworu ponieważ w tym samym czasie dostał kontrakt uniemożliwiający mu związanie się z zespołem innej wytwórni. Peraza należał do innego pokolenia. Przybył do Nowego Jorku w 1949 roku, zanurzając się w jazzową scenę grając z takimi postaciami jak Charlie Parker i Buddy Rich. Później przeniósł się na Zachodnie Wybrzeże gdzie koncertował z Davem Brubeckiem i Calem Tjaderem. Santana miał ogromny podziw i szacunek dla Peraza, który wniósł do zespołu profesjonalizm i dojrzałość tak bardzo im wtedy potrzebny. Później napisał dla niego około dwudziestu piosenek, w tym moją ulubioną, afro-kubańską „Gitano” z albumu „Amigos”.

Od lewej: Armando Peraza i James „Mingo” Lewis.

I dochodzimy do koronnego klejnotu „Caravanserai”, epickiego „Every Step Of The Way”. Carlos Santana i Michael Shrieve spędzili dużo czasu słuchając nagranych utworów, zanim wymyślili odpowiednią sekwencję melodii na zakończenie albumu. Były to czasy, kiedy można było rozpocząć płytę prawie minutą świerszczy i solowego saksofonu, a zakończyć go dziewięciominutowym utworem instrumentalnym. W swojej biografii „The Universal Tone” Santana tak mówi o melodii: „Z dwóch powodów to moja ulubiona kompozycja – po pierwsze dlatego, że brzmi jak to, co wtedy naprawdę kochaliśmy: crossings Herbiego Hancocka. Po drugie, Shrieve utkał tu niesamowitą paletę kolorowych dźwięków.” Faktycznie, utalentowany perkusista stworzył z dźwiękowej materii prawdziwe arcydzieło. Zaczyna się jako utwór Milesa Davisa z późnych lat 60-tych.  Zespołowy jam, który u Davisa może trwać całą stronę płyty tutaj po trzech minutach zmienia się w coś innego – jedno z największych instrumentalnych osiągnięć Santany. Jest świetne solo na kongach Jamesa Lewisa, jeszcze wspanialsze solo na flecie Hadleya Calimana i znakomita aranżacja orkiestrowa Toma Harrella. Pamiętam, że pierwszy raz kiedy słuchałem tego albumu miałem wrażenie, że doświadczam czegoś wyjątkowego. I to nie tylko muzycznego!

Zespół Santana (październik 1972)

To niezwykłe, jak zespół był w stanie wyprodukować tak niesamowity album kiedy tak wiele zmian zachodziło podczas jego tworzenia. Pod koniec sesji nagraniowej z zespołu odeszli także Gregg Rolie i Neal Schon. Byli niepewni co do kierunku jaki zespół obrał, a kiedy album został ukończony Santana szukała dalszych eksploracji jazzu i duchowości. Dla Neala Schona nadszedł czas na inną Podróż (ha!): „Santana motał się na prawo i lewo. David odszedł, Carabello odszedł, pojawili się nowi członkowie, dźwięk zaczął się zmieniać. To już nie była Santana. Carlos chciał iść w określonym kierunku, podczas gdy inni mieli różne opinie na temat tego, w którą stronę iść. A ponieważ się z nim nie zgadzaliśmy, musieliśmy odejść”. Gregg Rolie: „Podobała mi się eksploracja na „Caravanserai”, ale nie chciałem, aby była ona tego podstawą. Nie chciałem stracić relacji, jaką nawiązaliśmy z naszą publicznością. Nie wyobrażałem sobie, żebyśmy mogli ją stracić. Bawiliśmy się z pasją i niestety zerwaliśmy z pasją.”

Zespół podpisał kontrakt z Columbia Records, jedną z głównych wytwórni tamtych czasów, która uwielbiała popularność zespołu i nie mogła się doczekać ich czwartego albumu. Można sobie tylko wyobrazić szok, jaki spotkał kierownictwo wytwórni, kiedy po raz pierwszy usłyszeli co wyszło ze studia. Szef wytwórni, Clive Davis po wysłuchaniu płyty, powiedział Santanie i Shrieve’owi, którzy byli producentami albumu: „To jest zawodowe samobójstwo! Nie ma tu ani jednego singla w promieniu tysiąca mil. Nie ma nic, co można by zabrać do radia, wylansować hit. Czuję się, jakbyście odwrócili się do nas plecami. Muzyka jazzowa jest świetna, ale jest już Miles Davis. jest Weather Raport. Dlaczego po prostu nie będziecie Santaną?!” Ale oni byli już daleko od postrzegania Santany przez pryzmat wcześniejszych płyt. Fakt, nie ukazał się żaden singiel, żaden utwór nie stał się przebojem, ale album spisał się całkiem nieźle. W grudniu 1972 roku na liście 200 najlepszych płyt Billboardu „Caravanserai” znalazło się na ósmym miejscu! Trzy miejsca wyżej uplasował się Yes z „Close To The Edge”, a na szczycie listy brylował The Moody Blues z ” Seventh Sojourn”.  Cóż to były za czasy!