Z T2 było tak jak z cywilizacją egipską. Pojawiła się nagle w pełni ukształtowana, zadziwiła świat i… zniknęła. Myślę, że T2 w Polsce nie jest nazwą nieznaną; odkryta przez garstkę osób, która zadała sobie trud dotarcia do zapomnianego zespołu zaistniała w naszej świadomości. Bo przecież dobra muzyka zawsze znajdzie swych odbiorców. Co najwyżej będzie ich niewielu… Kiedy płytę tę poleciłem przed laty jednemu ze swoich przyjaciół, dla którego nic poza Led Zeppelin nie istniało mówiąc, że przy odrobinie szczęścia mogli stać się zespołem większym od Zeppelinów, obruszył się na mnie. Przez jakiś czas w ogóle do mnie nie zaglądał, nie odzywał się. Kiedy w końcu zadzwoniłem do niego, telefon odebrała jego żona. Na pytanie co dzieje się z moim przyjacielem, odpowiedziała: „Zdzichu zwariował. Przez cały czas wciąż słucha jednej i tej samej płyty”. „A czego słucha?” – spytałem. „Ach, jakieś „Te ileś tam”, czy coś takiego…”
T2 to trzech muzyków: Keith Cross (gitara i instrumenty klawiszowe), Peter Dunton (perkusja i wokal) i Bernard Jinks (bas). Debiutancka płyta „It’ll All Work Out In Boomland” wydana w 1970 roku, zawiera tylko cztery nagrania. Pisanie o niej , że jest świetna, genialna, doskonale wyprodukowana jest stereotypem. Ale na Boga, wszystkie te określenia pasują idealnie! Słuchając tej płyty po raz pierwszy nie wierzyłem, że zespół z TAKĄ muzyką nie przebił się w epoce. I zaraz nasunęła mi się myśl, że historia muzyki rockowej powinna być napisana jeszcze raz. Ze szczególnym uwzględnieniem Keitha Crossa, który w tym momencie miał zaledwie 17 lat! Już w pierwszym utworze prezentuje wszystko czego szukamy w hard prog rockowej muzyce lat 70-tych. Zagrane z nieprawdopodobnym feelingiem, z lekkością dostępną nielicznej garstce gitarzystów na świecie. Grał na czarnym Gibsonie Les Paul ze złotym osprzętem. W trzecim utworze zamienił go na chwilę na Fendera i przez moment zagrał bardzo delikatne solo. Powrócił po chwili do swego podstawowego instrumentu i przyłoił. Tak z głębi serca, z czeluści swej duszy, po swojemu! To właśnie on wywarł ogromny i niedający przecenić się wpływ na brzmienie zespołu pomimo, że za cały repertuar odpowiadał perkusista Peter Dunton. Grał bardzo sprawnie, wręcz ekwilibrystycznie, nie stroniąc od eksperymentów z artykulacją, czy akordami. Patrząc z dzisiejszej perspektywy jego dynamiczne popisy porównać można z techniką tak wielkich wioślarzy jak Jeff Beck, czy Robert Fripp. A może powiem inaczej – powinniśmy go postawić na równi obok nich, bo o żadnym kopiowaniu w tym wypadku mowy być nie może. Nie zapominajmy, że debiutancki album nagrywany był w 1969r!
W muzyce T2 ciągle coś się dzieje. Częste zmiany tempa i klimatu przyprawiają o zawrót głowy. I o ile sprawny technicznie gitarzysta jeszcze sobie z tym poradzi to przecież jest jeszcze reszta kapeli, w tym perkusista, dla którego takie łamańce to zabójstwo. Ale Peter Dunton wszystko to gra tak jakby to był najprostszy rytm na świecie (czyli słynne 4/4). Karkołomne przejścia i zmiany rytmu w połączeniu ze śpiewem wydają się dla niego tak oczywiste, naturalne i proste jak bułka z masłem. Do tego Bernard Jinks na basie idealnie, można wręcz powiedzieć że wzorcowo, uzupełnia perkusistę.
Początków grupy T2 szukać można w roku 1967, kiedy to zdolny Peter Dunton, zainteresowany grą Mitcha Mitchella i Keitha Moona udzielał się w różnych zespołach. Początkowo z Rodem Harrisonem (potem w legendarnym Asgard), dwoma niemieckimi muzykami i Bernardem Jinksem tworzył Neon Pearl, a następnie występował z grupą Flies. W sumie nagrał z nimi materiał na trzy płyty, które ukazały się na rynku, tyle że dopiero pod koniec lat… 90-tych! Współpracował także z braćmi Gurvitz w The Gun i Bulldog Breed. Tam też poznał nastoletniego, ale wielce utalentowanego gitarzystę Keitha Crossa. Po kilku miesiącach Dunton pożegnał się z braćmi Gurvitz. Postanowił spróbować raz jeszcze, od zera i założyć własną grupę. Przekonał do swego pomysłu Jinksa i Crossa. Tak narodziło się trio o dość banalnej nazwie Morning, które po kilku miesiącach Dunton zmienił na dużo bardziej enigmatyczną T2.
Specjaliści od promocji i wyszukiwania talentów szybko zwrócili uwagę na grupę podczas koncertów. To był ten okres, kiedy zapotrzebowanie na zespoły łączące wpływy hard rocka z rockiem progresywnym było olbrzymie, więc szybko zaproponowano im nagranie dużej płyty. Trio weszło do istniejącego od 1967 roku Morgan Studios w Willesden na północy Londynu i – jak to wtedy bywało – w ekspresowym tempie nagrało materiał, który Decca Records wydała dokładnie 31 lipca 1970 r. na płycie, z bajkową okładką, zatytułowaną „It’ll All Work Out In Boomland”. W prasie z tego dnia próżno byłoby doszukać się wzmianki o tym albumie. Tego samego dnia bowiem brytyjskie Royal Navy zerwała z wielowiekową tradycją wydzielania grogu dla swych marynarzy i zapewne ta informacja doczekała się większej liczby komentarzy niż niejeden rockowy klasyk.
Nie brakowało wówczas na Wyspach Brytyjskich kapel, które eksplorowały te same rejony muzyczne co T2. Wystarczy, że wspomnę choćby takie jak Arzachel, Aquila, Wind, Sunday, czy Hannibal. Ale żadna nie robiła tego z taką mocą. Jak już wspomniałem na wstępie płyta zwiera tylko cztery kompozycje, z których najkrótsza trwa niecałe sześć minut, zaś najdłuższa aż dwadzieścia jeden. Już to daje dużo do zrozumienia jaka muzyka się na nim znalazła. Jak najbardziej jest to rock progresywny w połączeniu z ciężkim, hard rockowym brzmieniem.
Już pierwsza minuta otwierającego album utworu „In Circles” wbija w fotel! To utwór znakomity! Tętniący rytm na 7/4, ostry gitarowy motyw, niezauważalne, naturalne przejścia od surowości do wręcz nostalgicznych, romantycznych kawałków. Do tego notorycznie „rzężąca” gitara, szalejący Dunton, który przebiera pałeczkami konstruując ścianę perkusyjnych dźwięków, „dołujący” bas podkręcający jednostajnie rytm, który wprowadza tę heavy metalową kompozycję do krainy hipnozy i rockowego obłędu. Całość brzmi tak, jakby trójka młodzieńców bawiła się w szerokim spektrum tonów zmieniając co rusz kierunek poszukiwań. W okolicy szóstej i pół minuty zaczyna się psychodeliczna partia solowa bębnów, a w tle Cross jakby od niechcenia trąca struny swego Gibsona Les Paula w manierze gitarzysty jazzowego. Finał to istna kakofonia przewalająca się jak lawina przez uszy odbiorcy. Wierzyć się nie chce, że jest ich tylko trzech. To tylko początek, bo potem jest jeszcze… lepiej! Oto temat melodyczny drugiego nagrania „J.L.T” (które potem zostało rozszyfrowane jako „Jolly Little Tune”) zagrany na fortepianie w duecie z gitarą akustyczną poraża balladowym pięknem. Ile tutaj czaru, czarodziejskich smug dźwięku, delikatności. Wsparte to wszystko wibrafonem i subtelną partią perkusji, która jednak powoli nadaje kompozycji coraz większej dynamiki, aż do podniosłego finału, z udziałem instrumentów dętych. Na płycie nie ma żadnej wzmianki o dodatkowych muzykach biorących udział w tworzeniu płyty, przeto podejrzewam, że sekcja dęta została „wyczarowana” na klawiszach przez Crossa. W „No More White Horses” ponownie mamy do czynienia z rozpędzonym czołgiem dodatkowo napędzanym bliską wściekłości masywną, „jazgotliwą” i rzężącą partią gitary. To jest prawdziwy kompozycyjny majstersztyk – tyle tu różnych tematów, interludiów z kilkoma wstawkami fortepianu, partii śpiewanych i solowych z których można by ułożyć suitę. Wejście sekcji dętej powoduje, że rozpiera mnie duma i chciałoby się na skrzydłach wzlecieć ponad poziomy! Genialne rozwiązanie. Najbardziej błyszczy tu jednak Keith Cross, który zagrał w „No More…” nie tylko liczne solówki gitarowe, ale także przepiękną partię na fortepianie. Termin wirtuozeria jest tu jak najbardziej na miejscu. Nota bene cover tego intrygującego utworu nagrał dwadzieścia dwa lata później szwedzki Landberk na płycie „Lonely Land”.
Bez żartów, ale te trzy nagrania to tylko… przystawka przed daniem głównym. Dopiero w finałowej, 21-minutowej suicie „Morning” muzycy w pełni rozwijają swoje skrzydła, grają bez żadnego skrępowania. Zaczyna się bardzo zwyczajnie – akustyczna gitara Crossa i wyraźny bas Jinksa towarzyszy stonowanemu śpiewowi Duntona, który brzmi popowo-psychodelicznie, czasem zahaczając wręcz o folkowy zaśpiew. Z biegiem czasu zmieniają się nastroje i warstwa instrumentalna. Wchodzi partia perkusji, a gitara akustyczna zastąpiona zostaje elektryczną i utwór nabiera większej dynamiki i ciężaru. Ale wciąż jest prosto i melodyjnie – aż do połowy czwartej minuty, kiedy rozpoczyna się długa, piętnastominutowa część improwizowana. Trzeba naprawdę wielu przesłuchań aby ogarnąć wszystko, co tu się dzieje! Od ciężkich fragmentów z ostrymi gitarowymi solówkami, przez orkiestrowy rozmach po dziwne psychodeliczne dźwięki. Pojawiają się świetnie rozpisane na głosy chórki. Do tego połamane rytmy, smugi fortepianowe, a pomiędzy tym wszystkim słyszymy melodyjne fragmenty z niekiedy zaspanym, tkliwym wokalem, które jeszcze bardziej podkreślają szaleństwo instrumentalnych improwizacji. Prawdziwa fontanna dźwięków. Najbardziej porywający, skomplikowany rock pełen furiackich, pędzących na złamanie karku motywów, ciekawych pomysłów w zakresie brzmienia i rytmów – słowem kwintesencja rocka przełomu lat 60-tych i 70-tych XX wieku!
Tuż po wydaniu albumu grupa T2 ruszyła w trasę po Zjednoczonym Królestwie biorąc także udział w słynnym Festiwalu na Wyspie Wight występując obok Jimiego Hendrixa. Ten widząc T2 na scenie po raz pierwszy z niedowierzaniem kręcił tylko głową. Zespół był sporą sensacją koncertową, ale co z tego skoro sprawę zawaliła beznadziejna Decca Records. Nie dość, że promocja bardzo kulała (pytanie, czy w ogóle była?) to na dodatek wytwórnia nie wytłoczyła wystarczającej ilości egzemplarzy „It’ll All Work Out In Boomland” przez co publiczność miała utrudniony dostęp do kupna debiutanckiej płyty! Jakby tego było mało, wktótce z T2 rozstał się Keith Cross. Mówiło się, że głównym powodem jego odejścia było przemęczenie spowodowane wyczerpującymi koncertami, oraz konfliktem z Peterem Duntonem. Twierdzono też, że nie wytrzymał ciśnienia i narastającej z każdym dniem coraz większej popularności do której mentalnie nie był przygotowany. Wystraszony zamieszaniem wokół swojej osoby. – gitarzystę zaczęto głośno już określać mianem nowego Claptona – chciał po prostu odpocząć. Mimo to zdążył jeszcze z kolegami nagrać materiał na drugą płytę, którą roboczo nazwali „Fantasy” Płytę równie doskonałą jak debiut! Niestety album ten nie wyszedł poza formę acetatu, bo wytwórnia odrzuciła przygotowany przez T2 materiał! Ludzie z Decci widocznie mieli problemy ze słuchem i płyta nigdy się nie ukazała. To znaczy ukazała się, ale… dwadzieścia siedem lat później!
T2 to jeden z tych nielicznych zespołów, który nigdy nie zaznał sławy, mimo że naprawdę miał wszelkie ku temu predyspozycje: własny, prawdziwie oryginalny (żeby nie powiedzieć prekursorski) styl, a także bardzo uzdolnionych muzyków tworzących niebanalne kompozycje. Z całą świadomością stwierdzam, że niezauważenie tej grupy było jedną z największych pomyłek w całej historii muzyki rockowej!