DRY ICE „Dry Ice” (1969) – ścieg w dolnym rogu gobelinu.

Gobeliny, wcześniej zwane arrasami, to artystyczne, dekoracyjne tkaniny naśladujące obrazy, których świetność przypadała na wiek   XVIII.  Do ich tkania używało się  barwnych nici, również złotych i srebrnych. Londyński kwintet DRY ICE jest jednym z tych zespołów, który miał wpływ na tkanie rockowego gobelinu. Grali na jednej scenie z takimi wykonawcami jak The Who, Spooky Tooth, Taste, The Groundhogs, King Crimson, Pink Floyd. Wszyscy oni odnieśli sukces. W przeciwieństwie do DRY ICE, który dziś znany jest jedynie garstce fanom i muzycznym maniakom-archiwistom.

Początki zespołu sięgają 1968 roku i przez dwa lata działalności trzykrotnie zmieniał skład. Grupę utworzyli dwaj muzycy: gitarzysta Paul Gardner (ex-Jack’s Union), oraz perkusista Terry Sullivan. Oprócz nich w trzecim i ostatnim składzie znaleźli się: Jeff Novak (voc), Chris Hyrenwicz (g) i John Gibson (bg). Jeśli wierzyć plotkom nazwa grupy powstała podczas śniadania w jednej z restauracji w londyńskiej dzielnicy Camden po całonocnym i wyczerpującym występie. Nie wiem co miał na myśli jej pomysłodawca, Nick Butt, producent muzyczny i przyjaciel muzyków, ale nazwa została przyjęta. Przełomem dla kapeli było zaproszenie na Royall Albert Hall Festival wiosną 1969 roku. Dali tak energetyczny koncert, że chwilę po tym do garderoby zapukał Simon Stable, właściciel Stable Records wykładając na stół zaliczkę i kontrakt na nagranie płyty. On także przedstawił zespół Ianowi McDonaldowi z King Crimson, który potem gościnnie zagrał na flecie w nagraniu„Lalia„, jednym z utworów nagranym w IBC Studios w Portland Place w Londynie przygotowywanym na dużą płytę.

Nagranie całego materiału trwało niecałe dwa dni i mimo, że zespół był doskonale zgrany, praca była wyczerpująca. Kiedy nagrania dobiegły końca Simon Stable stwierdził, że żaden z tych ciężkich numerów nie nadaje się na singla. Producent nagrań, Mike Dolan zasugerował piosenkę „Walking Up Down Street” grupy Hard Meat, ale propozycja nikomu nie przypadła do gustu. Poproszono więc Gardnera, by napisał coś, co mogłoby pomóc wypromować dużą płytę. Zrobił to w 10 minut i tym sposobem 4 maja 1969 roku nagrano „Running To The Convent” w Trident Studios w londyńskim Soho. Singiel został wydany przez B&C Records w listopadzie. Ten gorący rocker w duchu The Who przechodzący od łagodnej, stonowanej gitary po ładną, rozmytą solówkę miał potencjał hitu i często grany był w Radio 1. Dziś ta mała płytka jest rarytasem i jak mówi  Paul Gardner z typowo angielskim humorem „rzadsza jest niż ząb kury”.

Z niewiadomych przyczyn nigdy nie doszło do wydania dużej płyty. Przyczyniło się to do rozwiązania grupy pod sam koniec 1969 roku. Terry Sullivan dołączył wkrótce do grupy Renaissance z Annie Haslam na pokładzie, zaś Paul Gardner utworzył znakomitą kapelę Pluto (o której już pisałem) grającą ciężkiego progresywnego rocka. Taśmy-matki z nagraniami DRY ICE pokryte kurzem przeleżały na magazynowej półce prawie pięćdziesiąt lat nim ludzie z Morgan Blue Town szczęśliwie dokopali się do nich i dokładnie 28 września 2018 roku wydali PO RAZ PIERWSZY(!) na płycie kompaktowej.

Nie muszę mówić, że warto było czekać, albowiem cały materiał jaki się tu pojawił jest doskonałym dokumentem brytyjskiego hard rocka i ciężkiej (momentami nawet bardzo ciężkiej) psychodelii późnych lat 60-tych . Nagrania brzmią niesamowicie dzięki pracy jaką Pete Reynolds włożył w remastering. Czternaście utworów trwają blisko 54 minuty. W środku dołączona jest 12-stronicowa książeczka z notatkami Paula Gardnera, zdjęciami wszystkich trzech wcieleń zespołu, ulotkami z koncertów, prasowymi wycinkami…

Autorem wszystkich kompozycji był Paul Gardner, ale to drugi gitarzysta, Chris Hyrenwicz, skradł mi serce i to już w otwierającym płytę nagraniu „Clear White Light”. To jest po prostu gitarowe dzieło, w którym jego gitara solowa przez trzy i pół minuty unosi się lekko nad ciężkim beatem, a dwie solówki zagrane przez niego z wielką mocą z miejsca przykuwają uwagę… „She Gave” zawiera smaczne intro wah wah. To tripowy kawałek ze wspaniałym wokalem Novaka, imponująco kołyszącą perkusją Sullivana i sfuzzowaną gitarą napędzającą ostatnie czterdzieści sekund… „Fake It” to kolejny, pełen fuzz’ów numer, w którym gitara prowadząca ryczy nad intensywnie pracującą sekcją rytmiczną… Jedyny cover na tej płycie, „It’s All Over Now, Baby Blue” Boba Dylana różni się od reszty materiału tym, że jest nieco łagodniejszy. To jedno z dwóch nagrań śpiewanych przez Gardnera, którego wokal tak nawiasem mówiąc bardzo przypomina Dylana… Trwające pięć i pół minuty „China House” opowiadające o prostytutce, córce azjatyckiego dżentelmena miało być idealnym zakończeniem longplaya. Takie przynajmniej było założenie. Utwór kołysze się od gitarowego fuzzu, zaś w drugiej połowie Hyrenwicz popisuje się jedną z najlepszych solówek… Dwa kolejne nagrania podtrzymują gorącą atmosferę. „Falling Down”, czyli lament porzuconego kochanka i „Good Friday” nawiązujący do wydarzeń biblijnych skrzą się od sprzężeń, gitarowych efektów i mocno sfuzzowanych gitar. Uspokojenie przynosi „Lalia”. Pięciominutowy, akustyczny numer zaśpiewany przez Gardnera z solówką na flecie zagraną przez Iana McDonalda doskonale wpisuje się w opowieść o zmaganiach życiowych młodego człowieka… Na zakończenie mamy „Nowhere To Go” (strona „B” singla) w stylu The Kinks i przejmujący apel chłopaka uzależnionego od heroiny do swej dziewczyny, czyli „Untitled ’67” z ciężkim groovem i kolejnym gitarowym fuzzem. W tej ostatniej smutna melodia podkreślona została przez wspaniałe harmonie wokalne z towarzyszącą do samego końca solówką Chrisa.

Ale to nie koniec niespodzianek. Ludzie z Morgan Blue Town dotarli do trzech kolejnych, ukrytych przed światem nagrań. Pierwszy z nich, „Ashes” to nagranie demo, które z braku czasu nie zostało dopracowane w dwudniowej sesji studyjnej. A szkoda, bo tkwi w tym czterominutowym kawałku wielki potencjał, a to dzięki wspaniałej melodii i sporej ilości gitarowych solówek. Z kolei wersja demo „Running To Convent” jest o ponad minutę dłuższa od tej oficjalnej, a cover Dylana „It’s All Over. Now, Baby Blue” ma alternatywny miks.

Mamy tu więc całe zarejestrowane dziedzictwo DRY ICE – grupy, która była tak blisko zrobienia kariery, a która tak niespodziewanie się od oddaliła. Zostawili po sobie zalążek albumu, doskonały singiel i wspomnienia dziesiątek potężnych, surowych i klimatycznych koncertów przekazywanych w ustnych opowieściach kolejnym pokoleniom. A te, utrwalone we wspomnieniach zostaną tam na zawsze. I choć nie zrewolucjonizowali muzyki, zasłużyli sobie na więcej niż jeden, lub dwa ściegi w lewym dolnym rogu „rockowego gobelinu”, który wciąż jest tkany.

PS. Na YouTube jak na razie znaleźć można tylko trzy nagrania DRY ICE: obie strony singla i utwór „Clear White Light”. Problem w tym, że są one bardzo kiepskiej jakości. Nagrania z płyty CD brzmią o całe niebo lepiej.

Za kulisami sceny… Big Brother And The Holding Company w obiektywie Boba Seidemanna.

Dzięki takim ludziom jak fotograf Bob Seidemann możemy dziś zajrzeć za kulisy sławy jaka rodziła się w czasach Lata Miłości w San Francisco w połowie lat 60-tych. I choć słowo „sława” w przypadku Big Brother And The Holding Company ma posmak goryczy – wszak wciąż kojarzy się ich tylko jako zespół towarzyszący Janis Joplin – ich historia budzi zainteresowanie i fascynuje kolejnych pokoleń fanów amerykańskiego rocka epoki hipisów. Bob Seidemann opisuje Big Brother jako „(…) organiczne, naturalne zjawisko, które wyrosło z ziemi jak roślina. Janis Joplin stała się ich kwiatem.” W tym świetle budynek przy Golden Gate I Van Ness, w którym mieścił się magazyn pełniący rolę sali prób był ich ogrodem.

Relaks w sali prób zespołu. Od lewej: Sam Andrew, Peter Albin, Dave Getz i James Gurley.

Seidemann stał się jednym z czołowych fotografów rockowych lat 60 i 70-tych tworząc okładki albumów dla Grateful Dead, Jerry’ego Garcii, Blind Faith, Jacksona Browne’a i Neila Younga. Kiedy był częścią powiększonej rodziny Wielkiego Brata, wykonywał większość swojej pracy po godzinach, strzelając migawką gdy pojawiał się nastrój, a nie wtedy, gdy miał zlecenie z redakcji pisma lub wytwórni płytowej. W rezultacie zdjęcia Boba Seidemanna przedstawiające zespół w okresie jego krótkiego rozkwitu (mowa o latach 1966-1968), stanowią wyjątkowo intymne i kompletne portfolio, stworzone w momencie, gdy pojęcie potomności nie było głównym tematem dla większości ówczesnych ludzi. „Nie chciałem być dokumentalistą” – powiedział w jednym z wywiadów. „Po prostu spędzałem z nimi czas i byłem ich przyjacielem.” Tak też pamięta go współzałożyciel i basista Big Brother, Peter Albin: „Bob był zawsze w pobliżu i nie ważne czy miał przy sobie aparat, czy nie. Był dla nas czymś więcej niż przyjacielem. Był członkiem rodziny.” Potwierdza to jedna z fotografii, na której Seidemann w rozmowie z road managerem, Davidem Richardsem, trzyma na rękach dziecko jednego z muzyków.

Bob Seidemann z dzieckiem na ręku (fot. Bob Cato).

Zalążki relacji Seidemanna z Wielkim Bratem sięgają 1963 roku, kiedy nowojorczyk, świeżo po szkole średniej, przeniósł się do San Francisco. Seidemann został zwabiony na Zachód przez odlotową scenę jazzową w dzielnicy North Beach, w której dominowała bohema. Nie został tam długo, ale wrócił do Frisco na początku 1966 roku, i jako początkujący beatnik znalazł się w samym środku kosmicznego centrum hipisów i psychodelicznej muzyki. „Składałem do kupy kawałki mojego życia” – mówił o tamtych wczesnych dniach. „Pewnego dnia usłyszałem, że zespół o nazwie Big Brother And The Holding Company gra w jakimś miejscu na Fillmore, więc z ciekawości poszedłem ich posłuchać”.

Tym „miejscem” był mały klub o nazwie Matrix, który gościł zespół w pierwszym tygodniu marca 1966 roku. W tym czasie w Big Brother tworzyli: gitarzyści James Gurley i Sam Andrew, basista Peter Albin, zaś na perkusji przemiennie grali Fritz Kasten i Norman Mayell do momentu, gdy w  w tym samym miesiącu dołączył do nich Dave Getz zostając w grupie na stałe.

Sam Andrew (po lewej) i Dave Getz podczas próby zespołu.

To właśnie Dave Gatz był pierwszym członkiem zespołu, z którym skontaktował się Siedemann i było to tuż po tym jak perkusista został przyjęty do Big Brother.  Żaden z nich nie pamięta dokładnej daty, ale zgadzają się co do miejsca.Pracowałem na pół etatu jako kucharz w Starej Fabryce Spaghetti w North Beach” – mówi Getz. „Właścicielem tego miejsca był Freddie Kuh, z zamiłowania kolekcjoner antyków. Wystrój tego przybytku był dość specyficzny. Dziwne greckie posągi, eleganckie obrazy, rzeczy zwisające z sufitu i niedopasowane meble ściągane z second-handów. Istny misz-masz, ale to było świetne i na swój sposób oryginalne”.

Big Brother wiosną 1966 roku na tyłach Old Spaghetti Factor.y.

Sekretem tej starej, nieco surrealistycznej atmosfery był stół w kuchni, na którym przesiadywali Getz i inni przyjaciele ze świata sztuki. Zanim dołączyłem do Big Brother, byłem malarzem prowadząc zajęcia w Instytucie Sztuki w San Francisco.” wyjaśnia Getz. „Czasami Bob przyprowadzał przyjaciela o imieniu „Hap” Kliban. który był rysownikiem i pokazywał nam swoje zabawne rysunki z tymi wszystkimi kotami, z których moglibyśmy się pośmiać”. Częściej śmiechy te były spowodowane nie tylko wypaloną marihuaną. „LSD było w tamtych czasach integralną częścią sceny w San Francisco” – mówi rzeczowo Seidemann. „Dostawałem je od faceta z Bay Street i wszyscy byliśmy zadowoleni. Twardych narkotyków nigdy nie tknęliśmy ” 

To tu, w Starej Fabryce Spaghetti, w czerwcu 1966 roku  Seidemann po raz pierwszy poznał Janis Joplin. „Pewnego wieczoru David Getz przyprowadził ze sobą dziewczynę. „To nasza nowa piosenkarka” – oznajmił. To była Janis. Ubrana jak wiejska dziewucha z farmy w ogóle nie wyglądała na hipiskę. Spojrzeliśmy po sobie i powiedzieliśmy: „Cóż, spróbuj”. No i spróbowała.”  Prawda była taka, że to menadżer grupy,  Chet Helms zasugerował, że przydałaby się im wokalistka o silnym głosie mając na myśli swoją koleżankę z czasów studenckich mieszkającą wówczas w Austin, w Teksasie. Jeden telefon załatwił sprawę i piosenkarka zjawiła się w San Francisco dołączając do zespołu. Sam Andrew: „Nie była to od razu rewelacja, jak wszyscy sądzą i jak to pokazują w filmach. Nie byliśmy podekscytowani w rodzaju „O Boże, chyba jesteśmy w Niebie, mamy Janis Joplin!” Chodzi mi o to, że była dobra, ale musiała jeszcze wiele się nauczyć.”

Janis Joplin i Peter Albin podczas próby zespołu.

Nie wszyscy wiedzą, że wczesny styl zespołu opierał się na długich improwizacjach brzmiąc jak ciężki progresywny zespół, a sety trwały godzinę lub dwie nieskrępowane przez setlistę, nie mówiąc o piosenkach w tradycyjnym znaczeniu. W tamtym momencie byli jak zespół free jazzowy z domieszką punkowej wściekłości. Dave Getz: „W naszych czasach punk nie istniał, ale pod pewnymi względami byliśmy protoplastami punk rockowych kapel. Nasze motto? „Zagrajmy to tak szybko i tak mocno, jak tylko potrafimy”. I tak było! Łamałem pałki, łamałem naciągi. Dziś nie mogę sobie tego wyobrazić…” Najważniejszą postacią i siłą napędową w zespole był wówczas James Gurlay. Jego gitarowe improwizacje wbijały w ziemię. Dodanie Janis Joplin do męskiego kwartetu było dużą zmianą nie tylko dla niego, ale i dla całego zespołu, Sam Andrew: ” Muzyka Wielkiego Brata była do tej pory bardzo eksperymentalna, oparta na improwizacji, ale teraz mając wokalistkę zdaliśmy sobie sprawę, że  minęły te czasy, kiedy James i ja mogliśmy swobodnie lewitować bez ograniczeń nad jednym tematem”.

Zanim Janis dołączyła do zespołu najważniejszą postacią grupy był gitarzysta James Gurley

„Byliśmy w tym czasie jedną z trzech, czterech najpopularniejszych kapel w tym mieście” – ciągnie dalej Andrew. „Graliśmy swoją ciężką muzykę, wszystko szło po naszej myśli i zrobiliśmy przysługę Chetowi pozwalając tej kobiecie u nas śpiewać. Jak już wspomniałem jej śpiew nie powalił nas. Myślę, że graliśmy bardzo głośno – zbyt głośno jak dla niej.  Ani ona nas nie zachwyciła, ani prawdopodobnie my jej.” Podobne odczucia miała Janis pisząc w listach do domu, że ” (…) wszyscy są tu fajni, ale bardzo egzotyczni, dziwni i tacy jacyś  inni…” Janis była naprawdę inteligentna i zawsze stawała na wysokości zadania. Zdawała sobie sprawę, że wiele się jeszcze musi nauczyć, by śpiewać w rockowym zespole. Śpiewać tak, by pokochała ją publiczność. Zajęło jej to około roku.

Janis była bardzo inteligentna, pracowita i konsekwentna w swym działaniu.

Z konieczności styl Big Brother ewoluował przechodząc od eksperymentalnej i bardzo oryginalnej muzyki z szalonymi gitarowymi popisami Jamesa Gurleya do bluesa – jedynej miłości Janis tak bardzo do niej pasującej. Dopracowanie wszystkich tych zmian sprawiło, że próby stały się od tej pory ważniejsze niż kiedykolwiek, dlatego na początku 1967 roku zespół wynajął drugie piętro budynku na zbiegu ulic Van Ness i Golden Gate. „Mówiliśmy na to Magazyn” – mówi Getz. „Obecnie nazywa się to Opera Plaza, ale w tamtym czasie prawdopodobnie było to kilka tysięcy stóp kwadratowych powierzchni użytkowej, w której czuliśmy się wolni jak ptaki” Peter Albin dodaje: „Miasto chciało zburzyć budynek ponieważ przeszkadzał im w budowie nowej autostrady, która tak naprawdę nigdy nie powstała.”

Basista Big Brothera, Peter Albin.

Zaletą nowego miejsca prób było to, że zespół mógł zostawić swój sprzęt zawsze gotowy do pracy. Gdy nie grali koncertu ćwiczyli godzinami. Bycie w Big Brother było dla nich jak praca na pełnym etacie. Zwykle spotykali się koło południa, a potem ćwiczyli do nocy aż poczuli głód, lub zmęczenie.

Zespół Big Brother podczas próby w Magazynie.

„Magazyn”, jak nazywał go zespół, był dobrym miejscem do tego, by polerować nowy materiał. Nie przychodziło tam wiele osób; w zasadzie oprócz Boba Seidemanna czasem przebywało tam kilkoro najbliższych przyjaciół. Nie był to rodzaj otwartej imprezy, w której ludzie przychodzili, siadali, pili piwo, palili jointy i oglądali próbę jak było to w zwyczaju innych grup.

Dave Getz omawia aranżację utworu.

Cenili sobie prywatność, a w czasie krótkich przerw zazwyczaj omawiali aranżację utworów, dyskutowali o tym jak przed chwilą grali, kombinowali co by tu jeszcze poprawić, udoskonalić. Był też czas na papierosa, małą przekąskę, a nawet jak uchwycił to Bob w swoim obiektywie, czas na inne, całkiem nieoczekiwane zajęcia jak próby gry  na perkusji przez wokalistkę.

Podczas przerwy Janis próbuje swych sił na perkusji Dave\a Getza.

Czarno-białe zdjęcia zrobione przez Seidemanna pochodziły z  różnych dni i miesięcy i choć Bob nie oznaczał dat można je zidentyfikować na przykład po ubraniach członków zespołu, szczególnie po strojach Janis. Tak jak choćby w poniższej fotce, gdzie wyzywająco swobodna wokalistka ubrana jest w dżinsy przewiązane w talii plecionym paskiem i w sandałki z obcasami na nogach. Niby nic szczególnego, ale jak to się ma do okresu kiedy je wykonano? Dziś wiemy, że Seidemann zrobił je po triumfalnych występach grupy na Monterey Pop Festival, który odbył się w czerwcu 1967 roku, choć sam autor tego nie pamięta. Skąd więc wiemy? W tym przypadku pomógł pewien szczegół.

Przy ustalaniu daty zdjęcia niekiedy pomaga drobny szczegół. .

Na zdjęciu widać Dave’a Getza za perkusją, siedzącego na pudle Sama Andrew i ćwiczącą na marakasach Janis Joplin. Za jej głową wisi plakat przyczepiony do drewnianego słupka reklamujący występ Steve’a Millera i Little Richarda w Straight Theatre na Haight Street. Te koncerty miały miejsce w połowie września 1967 roku; ponieważ jest mało prawdopodobne, że plakat został wydrukowany nie wcześniej niż tydzień przed tym występem, to zdjęcie z próby śmiało można datować na września 1967 roku.

Pod koniec 1967 roku użytkowanie Magazynu przez zespół dobiegało końca. Kiedy Janis opuściła Big Brother w 1968 roku ,  muzycy nieformalnie ćwiczyli tam jeszcze przez rok. Potem używany był przez kilka innych grup, a po publikacji kilku zdjęć Seidemanna  w prasie stał się miejscem pielgrzymki całej rzeszy przybywających do San Francisco fanów. Wszak był to azyl ważnej hipisowskiej grupy, która była synonimem Lata Miłości.

Big Brother And The Holding Company około 1967 roku.

Ostatni koncert Joplin z zespołem odbył się 1 grudnia 1968 roku w Avalon Ballroom, w tym samym miejscu, w którym zadebiutowała z Big Brother. Dwadzieścia dni później w Memphis zagrała pierwszy koncert z nowym zespołem Kozmic Blues Band w składzie którego znalazł się Sam Andrew. Niecałe dwa lata później wokalistka zmarła z powodu przedawkowania heroiny…

Janis w sali prób . Jedno z najpiękniejszych zdjęć artystki Boba Seidemanna.

Janis Joplin i zespół przeżyli na zdjęciach, które Seidemann zrobił im także dla wydawnictwa Berkeley Bonaparte. Był to poster trojga członków zespołu. James Gurley wyglądał jak uduchowiony Indianin z piórami we włosach. Wyraz twarzy Janis, elementy stroju, koraliki, peleryna sprawiają, że mamy do czynienia z najbardziej stylowym zdjęciem jakie wykonano artystce podczas  fotograficznych sesji. Wygląda jak ikona rocka. W środku Dave Getz stoi w krzywych drzwiach w Lawrence Lab w Livermore. Po drugiej stronie wejścia znajdował się stworzony przez Seidemanna kolaż przedstawiający płonącego mnicha buddyjskiego, wybuch bomby wodorowej i oko Alberta Einsteina – elementy, które niewątpliwie odnosiły się do poważniejszych problemów, z jakimi borykali się ludzie pod koniec lat sześćdziesiątych.

Poster Boba Sedemanna uczynił z Big Brother jednym z najbardziej kultowych zespołów Lata Miłości.

Plakaty migiem rozchodziły się po całych Stanach Zjednoczonych pomagając identyfikować się przyszłym hipisom z gwiazdami rocka w drodze do San Francisco, starających się być częścią Lata Miłości. Ci którzy zostali w domu wieszali go na ścianach swoich pokoi wpatrując się w Jamesa-Indianina i Janis, hipisowską pin-up girl.

Bob Seidemann swoimi zdjęciami pokazał  zespół z drugiej strony sceny. I chwała mu za to, bo są one niezwykłym dokumentem i bardzo ważnym uzupełnieniem historii Big Brother z Janis Joplin w składzie. Na szczęście oprócz nich pozostała też i muzyka – jedna z najpiękniejszych i najważniejszych tamtej epoki.