SPRING „Spring” (1971).

Na obrzeżach Leicester nad rzeką Soar popełniono mord. Policjanci, których ściągnął w to miejsce anonimowy rozmówca telefoniczny, ujrzeli martwe ciało częściowo zanurzone w wodzie. Przybyły niemal w tym samym momencie inspektor Morse pochylił się nad zwłokami. Mężczyzna w mundurze Gwardzisty Królewskiego miał  roztrzaskaną głowę, z której zapewne mniej więcej godzinę temu sączyła się jeszcze krew. Leniwy nurt nie zdążył jej wypłukać; woda w tym miejscu wciąż miała lekko czerwoną barwę i uparcie krążyła wokół wystającego z rzeki dużego konara. Czekając na koronera inspektor pochylił się nad zwłokami. Gwardzista zamiast tradycyjnej Bermycy miał na głowie  policyjny hełm. „Dziwne. A głowa i tak rozwalona…” – skrzywił usta i spojrzał w bok. Ślady obuwia na resztkach topniejącego od słońca śniegu, który zapowiadał nadejście upragnionej wiosny, strużką spływały powoli do rzeki. „Cholera jasna! Gdzie ci technicy?” – zaklął pod nosem i westchnął. Ten pierwszy dzień wiosny, tak długo wyczekiwany, ciepły i słoneczny zaczął się niezbyt radośnie. Judith jak co roku upiecze jego ulubioną szarlotkę ze słodkich jabłek z odrobiną soku z cytryny i cynamonem.  On naleje nalewkę z aronii i czarnego bzu, za którą ona tak przepada. Nikt nie robi lepszej. Przepis dostał od starego Fergusona. Jeszcze nikomu nie ujawnił jak się ją przyrządza choć wielu o to pytało. Może kiedyś uchyli rąbka tajemnicy… Wyprostował bolące plecy zerkając na drugą stronę rzeki. Na jej brzegu siedziało pięciu mężczyzn wpatrujących się w inspektora i krzątających się policjantów. Z tej odległości Morse nie mógł dostrzec wyraźnie ani ich twarzy, ani usłyszeć o czym rozmawiają. Zanotował jedynie w swej pamięci, że mieli długie włosy, a na sobie dżinsowe ubrania. „Hm. Hippisi? Tutaj?” – przeleciało mu przez głowę. A zaraz potem następna myśl: „A może to świadkowie tego co tu się zdarzyło? Albo gorzej – sprawcy całego tragicznego zdarzenia..?” Zrobił kilka kroków w tamtą stronę dając znak ręką, że chce z nimi porozmawiać. Jeden z nich, gestykulujący rękami i śmiejący się w głos dostrzegł jego ruch. Zerwał się na równe nogi i szybko skrył się w cieniu rosnącego tuż za nimi drzewa. Niemal w tym samym momencie, za plecami inspektora Morse’a, rozległ się przeraźliwy krzyk…

Nie jest to bynajmniej początek powieści kryminalnej. Tym razem zadziałała tu moja wyobraźnia podczas „studiowania” rozkładanej na trzy części okładki jedynego albumu grupy SPRING, której autorem był Marcus Keef . Tak, ten sam Marcus Keef, twórca okładek płyt Black Sabbath (pierwszych czterech), Colossuem („Valentine Suite”, „Colosseum Live”), Affinity, Beggars Opera („Act One”), Hannibal, Cressida („Asylum”), Manfred Mann Chapter Three („Volume Two”) i wielu innych.

Front okładki LP. "Spring" (1971)
Front okładki LP. „Spring” (1971) autorstwa Marcusa Keefa.

Sam pomysł niby prosty, a jednak mający w sobie coś surrealistycznego, tajemniczego. Na pierwszym planie zwłoki mężczyzny, krew spływająca do rzeki, korzenie zwalonego drzewa wystające z wody i zespół, który stoi na przeciwległym brzegu. Mam wrażenie jakby ciało policjanta roztapiało się razem ze śniegiem spływającym do rzeki podgrzewane promieniami słonecznymi zwiastującymi nadejście wiosny. Wszystko razem przykryte dziwną mgiełką tajemnicy jest takie jakieś nierzeczywiste…  Jestem pełen podziwu dla geniuszu Marcusa Keefa, który doskonale oddał klimat muzyki zawartej na płycie „Spring”.

Druga część okładki
Krew zabarwiła wodę na czerwono (środkowa część okładki).

Kto wie, czy do jej nagrania w ogóle by doszło gdyby nie przypadek, a w zasadzie… zepsuty wskaźnik paliwa w furgonetce . Założony w 1970 roku przez pięciu młodych muzyków z Leicester zespół SPRING wracał właśnie z koncertu z Cardiff. W pewnym momencie wiozący ich van stanął w szczerym polu i ani myślał przemieszczać się dalej. Pusty zbiornik domagał się benzyny pomimo, że strzałka na wskaźniku paliwa wciąż pokazywała full. Na szczęście tą samą drogą przejeżdżał Kinglsey Ward, inżynier i producent, właściciel Rockfield Studios mieszczącego się w malowniczej, uroczej wiosce Rockfield niedaleko Monmouth w Walii. To tu nagrywali swe płyty m.in. Dave Edmunds, Budgie, Hawkwind a także, już znacznie później Oasis i The Charlatans… Ward ostatni weekend spędził na penetrowaniu Cardiff i okolic poszukując nowych talentów. Do domu zostało parę minut drogi, gdy na wąskiej drodze zobaczył stojącą furgonetkę. Zaoferował pomoc. „Jeden z nich otworzył bagażnik sięgając po lejek. Spośród całego zapakowanego sprzętu grającego moją uwagę przykuł melotron – wówczas rzadki i drogi instrument. To mnie zaintrygowało” – wspominał. Przypadkowe spotkanie zaowocowało zaproszeniem na próbną sesję. I tu ponownie pomógł przypadek (jakby mało ich było). W trakcie prób w studio pojawił się dość nieoczekiwanie producent Guy Dudgeon znany już wtedy ze współpracy z Davidem Bowie i Eltonem Johnem. Zainteresowały go grane przez zespół utwory. Pochwalił chłopaków i zaproponował współpracę! Na efekt nie trzeba było długo czekać. Sesje pod okiem Dudgeona odbyły się w Rockfield, oraz  w londyńskim Trident Studios. Płyta „Spring”, którą wydał Odeon (krótkotrwały oddział RCA), pojawiła się kilka miesięcy później, w 1971 roku.

Tył okładki
Tył okładki z zespołem w tle.

Cichym bohaterem tej uroczej płyty jest… melotron. Instrument, którym zachwycił się Rick Wright z Pink Floyd, gdy po raz pierwszy usłyszał jego brzmienie na koncercie King Crimson w 1969 roku. Żeby było ciekawiej, do nagrania albumu użyto trzech melotronów, które niezależnie od siebie obsługiwali wokalista Pat Morano, gitarzysta Ray Martinez i etatowy klawiszowiec Kips Brown. Co by nie mówić, to jego brzmienie zdecydowanie tutaj dominuje; muzyka dosłownie płynie na dźwiękach tego instrumentu niczym delikatny powiew wiosennego wiatru… Rzecz jasna obok rozbudowanej sekcji klawiszy znalazło się też miejsce dla gitary (Ray Martinez), basu (Adrian Maloney) i perkusji (Pique Withers). Nota bene ten ostatni, jako Pick Withers, znajdzie sławę i fortunę w Dire Straits (pierwsze cztery albumy).

„Spring” to moja pierwsza dziesiątka najlepszych (mało znanych) progresywnych albumów z Wielkiej Brytanii! Jeśli ktoś lubi Genesis z okresu „Nursery Cryme”, brzmienie The Moody Blues i  Barclay James Harvey w połączeniu z wczesnym King Crimson, to właśnie jest to, co znajdzie na tym krążku. Osiem znakomitych kompozycji, które rozgrywają się jakby na dwóch płaszczyznach. Jedną warstwę tworzy sekwencja czysto rockowa, a więc gitara prowadząca plus sekcja rytmiczna, zaś drugą budują klawisze i flet. Obie warstwy przenikają się wzajemnie budując intrygujące brzmienie. Piękno zagranych dźwięków wylewa się jak lawa z każdego zakamarka, a niektóre pasaże zostają w pamięci na zawsze. Niezwykły rozmach symfoniczny emanuje dynamiką i tendencją do dźwiękowych ekstrawagancji. Szczególnie w tych nieco dłuższych formach jak „Grail” czy „Golden Fleece” kwintet wznosi się na na najwyższy pułap możliwości demonstrując przy tym niezwykłą wszechstronność. Szczególnie wtedy, gdy dowodzenie przejmują hard rockowe gitary z kapitalnymi riffami i partiami solowymi – drapieżnymi i surowymi. W brzmieniu dominuje oczywiście koalicja analogowych instrumentów klawiszowych, ale gdy do głosu dochodzą majestatyczne partie smyczkowe i pełne romantyzmu dźwięki fletu wszystko to nadaje tej muzyce swoistego uroku.

Trudno wskazać na utwór najbliższy memu sercu. Każda z tych kompozycji jest na swój sposób wyjątkowa. Ot, choćby otwierający całość „The Prisoner (Eight By Ten)” z wysokimi dźwiękami melotronu, które w połączeniu z ilustracją na okładce tworzy dziwną, jakby nierealną atmosferę. Nienaganna praca sekcji rytmicznej. Krótkie energiczne wstawki organów. Perkusja, która momentami zachowuje się jak werbel. Im bliżej końca tym większa dynamika. Końcowe kilkadziesiąt sekund kierują moje myśli ku najlepszym wzorcom tamtej epoki, pierwszej „karmazynowej” płycie ze słynnym „Epitafium”… Na „Grail” śpiew Pata Morano przyprawia mnie o gęsią skórkę. Magiczny i zarazem hipnotyzujący; ma w sobie coś z Petera Gabriela, trochę z Richarda Ashcrofta z The Verve i z Davida Sinclaira z Caravan. No i ten podniosły refren… W Shipwrecked Soldier” mamy ostrą gitarę i wysuniętą na plan pierwszy perkusję. Za sprawą intensywnego brzmienia melotronu w części drugiej całość nabiera symfonicznego zabarwienia, by w finale powrócić do hard rockowego pulsu. Zdecydowanie rockowy i bardzo dynamiczny jest również „Inside Out” do którego dodano eteryczne dźwięki cymbałków, a w finale dostajemy kapitalny motyw z organami Hammonda w roli głównej. Z kolei solowe popisy grane na Hammondach i gitarze solowej znalazły się w „Golden Fleece”. Tutaj zwracam uwagę na pojawiającą się przepiękną impresję graną na melotronie podpartą dźwiękami gitary akustycznej. Cudeńko! Są też dwie ballady. Pierwsza, „Boats” to gitarowa, akustyczno-elektryczna miniatura z wokalem, w której pojawiają się elementy muzyki folk. Druga, „Song To Absent Friends (The Island)” jest delikatną opowieścią w intymnym duecie na głos i fortepian. Finałowy „Gazing” to już absolutny majstersztyk. Majestatyczny, niezwykle symfoniczny wstęp płynnie przechodzi w delikatną zwrotkę zaśpiewaną z gitarą akustyczną i perkusją. Przeszywające wejścia potężnego brzmienia melotronu w refrenie burzą ten spokój; w tle słychać oszczędne akordy organów Hammonda w które wtapia się autentycznie poruszające solo gitarowe.

Szkoda, że piątce muzyków nie było dane wykazać się kolejnymi płytami, tym bardziej, że debiut wypadł okazale i oryginalnie. Mimo upływu kilku dekad muzyka zespołu SPRING nic nie straciła z potencjału swojego uroku i nowoczesnego podejścia do rockowej materii. Symfoniczna elegancja, wyrafinowany art rock, inspiracje folkiem i akcenty hard rockowe pokazały, że grupa nie dała się zamknąć do szufladki z napisem „rock progresywny”. Raczej  wskazała kierunek dla wysmakowanego, wyrafinowanego art rocka. Nurtu kontynuowanego później z wielkim powodzeniem między innymi przez Camel.

SUNDAY „Sunday” (1971)

Z nieznanymi i zapomnianymi przez czas płytami jest jak z biżuterią. Jedne wpadają w oko (w ucho) powodując momentalny zachwyt, inne odkrywają swe piękno powoli, uwodząc szczegółami i drobnymi niuansami. Bywają cudownie lśniące wielkie diamenty i brylanty, pełne uroku perły i mieniące się w świetle dnia drobniutkie cyrkonie. Celem niedzielnego wypadu do centrum nie był jednak jubiler, ani jakikolwiek inny sklep, a po prostu spacer ulicami Oxfordu. Drzemie w człowieku nieraz taka potrzeba, by idąc znanymi sobie ulicami spojrzeć na nie z innej perspektywy, obejrzeć domy i kamienice, które mija się co dzień nie zwracając na ich piękno. Broad Street jak na oxfordzkie standardy jest dość szeroką arterią, przy której m.in. znajduje się jeden z najstarszych Uniwersytetów Balliol College założony w 1263 roku! Tuż za nim mieści się istniejąca od 1879 roku mała księgarnia Blackwell, do której jakaś niepojęta siła wepchnęła mnie w to niedzielne przedpołudnie do środka.

Księgarnia "Blackwell" na Broad Street (Oxford).
Księgarnia „Blackwell” na Broad Street (Oxford)

Jak się okazało znalazłem tam prawdziwy klejnot! Co prawda nie jubilerski, ale muzyczny – płytę szkockiej grupy nazywającej się (nomen omen) SUNDAY. Nazwa kapeli kompletnie nic mi nie mówiła. Dlaczego więc zwróciłem na nią uwagę? Okładka!  Od pierwszego spojrzenia ujęła mnie grafika płyty inspirowana obrazem amerykańskiego abstrakcjonisty (niemieckiego pochodzenia) z przełomu XIX i XX wieku – Lyonela Feiningera. Przykuła mą uwagę na tyle silnie, że nie wiedząc w którym momencie a już była w moich rękach na zawsze…

O zespole SUNDAY w zasadzie wiadomo niewiele. Prawie nic. Tworzyli go trzej muzycy: grający na klawiszach Jimmy Forest, gitarzysta John Barclay, oraz śpiewający basista Davy Patterson. Do nagrania płyty, która została zrealizowana w londyńskim studio Sound Techniques (Pink Floyd nagrali tam singiel „See Emily Play”, a Jethro Tull album „This Was”) panowie zaprosili perkusistę Pete’a Gavina z grupy Jody Grind. Ten znakomity materiał z niewiadomych powodów nie został jednak wydany na Wyspach. Album „Sunday” ukazał się tylko w Niemczech (tak jak niewydane w UK albumy grup Diabolus, Little Big Horn i Crazy Label) nakładem tamtejszej wytwórni Bellaphone w 1971 roku.

LP. "Sunday" (971)
LP. „Sunday” (1971).

Zespół grał dość ciężkawego ale wyrafinowanego, progresywnego rocka (z organami Hammonda) w stylistyce Atomic Rooster, Argent, Procol Harum, Beggars Opera, a nawet wczesnych Pink Floyd. To wszystko było doskonale przemyślane, precyzyjnie dopasowane. Aż wierzyć mi się nie chce, że nagrali ją nieznani debiutanci; całość sprawia wrażenie na dojrzały i skończenie doskonały produktu.

Płytę otwiera rozkołysany rocker „Love Is Life” z dynamiczną perkusją, gitarowymi riffami, elektrycznym fortepianem i potężnym brzmieniem Hammondów, które jeszcze nie raz dadzą o sobie znać! Dwuczęściowe „I Couldn’t Face You” to ballada z ciekawą bluesową melodią wygrywaną przez fortepian w stylu Procol Harum (część pierwsza) przechodząca w dynamicznie rozwijający się kawałek ze świetnym dialogiem organów i gitary solowej (część druga). John Barcley popisał się tutaj fantastyczną solówką! Całość napędzała kapitalnie grająca perkusja (ach te czynele!). Po tak szalonej dawce energii przychodzi czas na uspokojenie w postaci pięknego aż do bólu nagrania o wszystko mówiącym tytule „Blues Song”. Ach jak mu blisko do „Babe I’m Gonna Leave You” Led Zeppelin. Ciary!!!! Tuż po nim wybieramy się w magiczną podróż za sprawą  „Man In A Boat”. Psychodeliczna wyprawa w powolnym, majestatycznym rytmie mająca coś z tajemniczych klimatów pierwszych płyt Pink Floyd. Szkoda, że tak krótka… „Ain’t It Pity” ujmuje i zachowuje idealnie ducha tamtych czasów. Rockowy kawałek ze swobodnie płynącymi organami, fortepianem i partiami gitary z uwodzicielskim wokalem. Takich nagrań w tym czasie było setki, jeśli nie tysiące. A jednak  ma on w sobie pewną magię, która przykuwa uwagę od pierwszego taktu; słucham go zawsze z wielką uwagą i radością. I to samo mogę powiedzieć o kolejnym, niespełna czterominutowym nagraniu „Tree Of Life” w którym mój zachwyt budzi partia organów. Jimmy Forest to prawdziwy czarodziej biało-czarnych klawiszy. Najlepsze grupa zostawiła prawie na samym końcu. Blisko jedenastominutowy „Sad Man Reaching Utopia” to autentyczny klejnot progresywnego rocka. Epicki rozmach, liczne zmiany tempa i nastrojów, kapitalne partie instrumentalne całego zespołu układają się w rodzaj rockowej suity przed którą chylę czoło! Po jej wysłuchaniu nieodparcie ciśnie się pytanie: dlaczego tak wspaniały zespół nie przebił się wówczas na muzycznym rynku..? Całość kończy znakomity numer „Fussing And Fighting”, w którym na plan pierwszy wysuwa się John Barcley ze swoją gitarą. Po takim nagraniu mój muzyczny apetyt wzrasta, domaga się więcej i więcej. Cóż, NIEDZIELA jest tylko raz w tygodniu. A szkoda…

PS. Ten materiał wydany był w koszmarnej formie na bardzo trzeszczącym i głuchym CD w połowie lat 90-tych. Na szczęście nowa edycja szwedzkiej wytwórni płytowej Flawed Gems z 2011 roku brzmi perfekcyjnie!

THE ELECTRIC FLAG „A Long Time Comin’ ” (1968)

Inicjatorem amerykańskiego projektu THE ELECTRIC FLAG był urodzony w Chicago gitarzysta Mike Bloomfield pochodzący z rodziny mającej żydowskie korzenie. Jego ojciec, Harold, prowadził bardzo dobrze prosperującą restaurację i był wielce zdziwiony, że pierworodny syn zamiast zająć się familijnym interesem uganiał się z drewnianym pudłem strunowym po podejrzanych dzielnicach na południu i zachodzie miasta grając „szatańską” muzykę czarnych. Na szczęście Mike miał w rodzinie wpływowego sprzymierzeńca, któremu ojciec nie mógł podskoczyć. Dziadek Max, właściciel lombardu, w porę dostrzegł talent wnuka i to właśnie on na ósme urodziny podarował mu pierwszą gitarę. Leworęcznemu maluchowi przestawienie się na prawidłowe trzymanie i granie na ukochanym instrumencie początkowo nastręczało niemałe trudności. Stary Max dumny był jednak z chłopca, który nie poddał się i z uporem i wielką cierpliwością doskonalił swą grę. Mając niespełna dwadzieścia lat, na początku lat sześćdziesiątych, Bloomfield był już główną częścią sceny bluesowej w Chicago grywając z takimi wykonawcami jak Sleepy John Estes, Big Joe Williamson, Howlin’ Wolfe, Freddie King, Kokomo Arnold… Muddy Waters tak bardzo go polubił, że podczas jednego z występów nazwał go „swoim synem”. Nie kolegą, nie przyjacielem, ale synem, co u Muddy Watersa oznaczało bardzo bliską osobę, bratnią duszę. W jego ustach zabrzmieć to musiało bardzo wyjątkowo…

Mike Bloomfield (1963)
Mike Bloomfield (1963)

Lista bluesmanów z którymi grywał gitarzysta jest oczywiście dużo dłuższa. Warto przypomnieć też, że muzyk wziął udział m. in. w sesji nagraniowej płyty „Highway 61 Revisited” Boba Dylana (mojej ukochanej!) w 1965 roku. Na basie grał tam niejaki Harvey Brooks, którego dwa lata później Mike ściągnie do THE ELECTRIC FLAG. Praca z Dylanem to projekt poboczny. W tym czasie gitarzysta był już członkiem bluesowej formacji założonej przez wokalistę i mistrza harmonijki ustnej, Paula Butterfielda – The Paul Butterfield Blues Band. Prawdopodobnie obok grupy Franka Zappy z tego okresu były to pierwsze mieszane rasowo zespoły w USA. Po nagraniu dwóch płyt z Butterfieldem i odbyciu kilku wyczerpujących tras Mike Bloomfield znużony, a jednocześnie czujący niedosyt artystyczny wymyślił pomysł na zespół, który jak to określił „(…) obejmie całe spectrum amerykańskiej muzyki”. Mówiąc prościej, miał to być totalny eksperyment mający na celu połączeniu ze sobą wszelkich możliwych wpływów muzycznych z country, soulem i bluesem na czele. Nie powiem – idea całkiem śmiała…  Gitarzysta porzucił zespół Butterfielda, a swym nowym pomysłem zaraził klawiszowca Barry Goldberga i basistę Harveya Brooksa (tego od Dylana). Ten ostatni zasugerował, by z zespołu towarzyszącemu Wilsonowi Pickettowi podkraść młodego i obiecującego perkusistę Buddy Milesa. Jak głosi legenda, dziewiętnastolatka nakarmiono ciasteczkami Oreo za którymi muzyk wręcz przepadał i zawrócono głowę opowieściami o łatwych, pięknych i seksownych dziewczynach z San Francisco, gdzie zamierzono stworzyć bazę dla zespołu. Prawdopodobnie ten ostatni argument przeważył decyzję stałej współpracy z nowymi muzykami.

Bloomfield zaangażował też wokalistę Nicka Gravenitesa i zaprosił do składu dwóch innych muzyków: trębacza Marcusa Doubledaya i wszechstronnego saksofonistę tenorowego Petera Strazzę. W ten sposób w marcu 1967 roku powstał w USA pierwszy w historii skład rockowy z rozbudowaną sekcją dętą pod enigmatyczną nazwą An American Music Band zmienioną wkrótce na THE ELECTRIC FLAG.

Electric Flag (1968)
The Electric Flag (1968)

Miesiąc później przenieśli się z Nowego Jorku na Zachodnie Wybrzeże, gdzie w posiadłości Mill Valley w San Francisco przystąpili do realizacji pierwszego muzycznego zlecenia. Reżyser Roger Corman poprosił ich o napisanie ścieżki dźwiękowej do filmu „The Trip”, w którym główne role zagrali Peter Fonda i Dennis Hopper. Album został nagrany podczas dziesięciodniowej sesji i do dziś pozostaje arcydziełem amerykańskiej psychodelii. Trudno co prawda nazwać go oficjalnym debiutem płytowym, nie mniej Mike Bloomfield dał się tu poznać jako genialny kompozytor, aranżer i jeden z największych talentów gitarowych w Stanach. W tym samym czasie wschodził równolegle inny talent – Jimi Hendrix. Jak się wkrótce okaże, Hendrix sam stał się wielkim fanem zespołu grając z nimi liczne jamy na jednej scenie, nawiązując szczególnie dobrą komunikację z młodym perkusistą Buddy Milesem. Obaj, po rozpadzie The Jimi Hendrix Experience, założą w październiku 1969 roku formację o nazwie Band Of Gypsys…

THE ELECTRIC FLAG na scenie oficjalnie zadebiutowali w sobotę 17 czerwca 1967 roku i to nie byle gdzie – na legendarnym Monterey Pop Festival! Tego dnia rzuceni na głęboką wodę, w otoczeniu m.in. takich wykonawców jak Janis Joplin, Moby Grape, Quicksilver Messenger Service, Jefferson Airplane, czy Otis Redding wypadli znakomicie. Co prawda zagrali tylko cztery kawałki, ale 55-tysięczna publiczność doceniła ich muzykę, którą tak na prawdę usłyszeli po raz pierwszy!

Tuż po tym zespół rozpoczął pracę nad swoim właściwym, długo oczekiwanym pierwszym albumem, który nagrywany był pomiędzy lipcem 1967, a styczniem 1968 roku. Płytę, nomen omen zatytułowaną „A Long Time Comin’ „ wydała Columbia Records w marcu 1968.

Electric Flag "A Long Time Comin' " (1968)
The Electric Flag „A Long Time Comin’ ” (1968)

Oprócz stałego składu do jej nagrania Mike Bloomfield zaprosił dodatkowych gości. Wśród nich znalazł się m.in. Stemsy Hunter grający na sa ksofonie altowym, multiinstrumentalista Herb Rich i Michael Fonfara na klawiszach. Trudno ten album sklasyfikować wyłącznie w kategorii blues rock. Muzyka na nim zawarta to fantazyjna fuzja jazzu, chicagowskiego bluesa, soulu, psychodelii, country, gospel. Cała paleta barw wywodząca się z amerykańskiej tradycji muzycznej. No i ten genialny pomysł, aby brzmienie wzmocnić dętymi – to był pierwszy w historii skład rockowy z rozbudowaną sekcją dętą! Do tej pory niektóre zespoły surfowe i rock’n’rollowe wspomagały się saksofonem, ale nigdy całą sekcją. Ta różnorodność stylów pozwaliła na swobodę i eksperymentowanie z brzmieniem. Na przykład „Wine” to tradycyjny utwór rockabilly napromieniowany Billem Halleyem i soulową energią Jamesa Browna. Brzmi to świetnie! Niektóre kompozycje zaczynają się pozornie jako przewidywalne pop rockowe numery, ale wystarczy gitarowa zagrywka by całość przeistoczyła się w bluesa, lub za sprawą klawiszy w psychodelię. Kwintesencją stylu ELECTRIC FLAG wydaje się być „Groovin’ Is Easy”  gdzie sekcja dęta w idealnej synchronizacji z Buddy Milesem z dramatyczną intensywnością wbija głęboko w fotel! Nick Gravenites ze swoim jak jedwab głosem ustawiając frazy przed siebie i za beatem powoduje, że ciary przechodzą po plecach. W „Over-Lovin’ You” słyszymy śpiewającego perkusistę. Buddy ma dobry głos i tę soulową piosenkę śpiewa radosnym głosem. Prawdziwym klejnotem jest „Texas” – bluesowy numer, który określić mogę jednym słowem: boski! Czysty, wzorcowy teksański blues  stawiający zespół na równi z wielkimi mistrzami gatunku. Najdłuższy utwór na płycie, 9-minutowy epicki „Another Country” obejmuje różne style przekształcając się z psychodelicznej atmosfery z eksperymentalnym brzmieniem, poprzez gładki jazz na gitarze bluesowej kończąc. Słucham go z otwartymi ustami nie mogąc wyjść z podziwu nad jego wielkością. Po latach „Another Country” wejdzie do repertuaru brytyjskich zespołów rocka progresywnego takich jak Pesky Gee i Demon Fuzz.

Electric Flag. Od lewej: M. Bloomfield, B. Miles, H. Brooks.
Electric Flag. Od lewej: Mike Bloomfield, Buddy Miles, Harvey Brooks.

Ten fantazyjny album pełen niesamowitych pomysłów stał się inspiracją i drogowskazem dla całej masy innych grup  z The Jimi Hendrix Experience, The United States Of America, Chicago i Blood Sweet And Tears na czele. Sam Miles Davis był fanem tego albumu jak i zespołu. Szkoda, że wkrótce po jego nagraniu Mike Bloomfield opuścił kolegów. W głowie miał już inny projekt, który zrealizować chciał wspólnie z klawiszowcem Al Kooperem. Ale to już historia na inną okazję…