ABBEY ROAD czyli (PRAWIE) WIGILIJNA OPOWIEŚĆ.

Z filiżanką świeżo zaparzonej herbaty z niewielkim dodatkiem imbiru usadowiłem się w mym ulubionym fotelu. Światełka na choince odbijające się w pyzatych kolorowych bombkach mienią się niczym tysiące gwiazdek na niebie. Za oknem szum wiatru, ale tu w salonie cieplutko i miło. Wszyscy poszli na Pasterkę. Zostaliśmy w domu sami, we dwoje. Adaś, pełen wrażeń po kolacji wigilijnej i wizycie Mikołaja, który przywędrował  z masą prezentów, powoli wycisza się, choć jeszcze nie śpi. Wdrapał mi się na kolana, pełen ufności wtulił się we mnie, a po chwili widząc, że wpatruję się w jeden punkt podążył za moim wzrokiem. Na przeciwległą ścianę. Spojrzał na wiszący na niej duży obraz. W zasadzie nie na obraz, a na poster. Powiększona replika słynnej okładki albumu „Abbey Road” THE BEATLES. „Czy uwierzysz, że przechodziliśmy przez te pasy Adasiu? Było to dość dawno temu. Nie było cię jeszcze na świecie, gdy po raz pierwszy wybraliśmy się do Londynu. I jednym z celów naszej  podróży było to właśnie miejsce. Magiczne miejsce.” – powiedziałem to chyba bardziej do siebie, niż do niego. Lekko zmrużyłem oczy…

O tym, by zobaczyć Londyn marzyłem od zawsze, czyli od dziecka. Fascynowała mnie ta metropolia znana mi dotąd tylko z kolorowych pocztówek. którą zawsze uważałem za światową stolicę muzyki. Oprócz tego Westminster, Big Ben, królewski pałac Buckingham, Trafalgar Square, Tower Of London, czy też jedno z największych na świecie muzeów historii starożytnej –  British Museum – rozpalały moją wyobraźnię. Ale były też i inne „atrakcje”: londyńskie  autobusy piętrowe, legendarne czerwone budki telefoniczne, największy w tym czasie w Europie, kilkupiętrowy sklep z płytami , czy ogromne „Oko Londynu” (London Eye) nad Tamizą. Byliśmy z Jolą w lekkim szoku, kiedy nasi dwaj synowie: Mateusz z Pawłem, oraz  Ewelina (nasza przyszła synowa) pełnym euforii głosem oznajmili nam tuż po przyjeździe do Oxfordu, że „… za dwa dni jedziemy do Londynu!”. Opracowaliśmy szybko plan wycieczki i zaplanowaliśmy miejsca, które wtedy koniecznie chcielibyśmy odwiedzić. Ewentualnie (z braku czasu) tylko zobaczyć. Wówczas nikt z nas jeszcze nie przypuszczał, że za kilka miesięcy takie podróże do stolicy Wielkiej Brytanii staną się dla nas powszednie niczym przysłowiowa bułka z masłem…

Czy wiesz Adasiu, że prawdopodobnie jest to najsłynniejsza okładka płyty muzycznej w historii, która jednocześnie stała się najpopularniejszym wizerunkiem THE BEATLES? Autorem tego zdjęcia jest szkocki fotograf, wolny strzelec, Ian Macmillan, bliski przyjaciel Yoko Ono i Johna Lennona. Zespół w tym czasie pracował nad swoją nową płytą i muzycy zastanawiali się nad wizerunkiem jej okładki. Płyta początkowo nazywać miała się „Everest”, planowano więc zrobić zespołowi sesję zdjęciową w dalekich Himalajach. Zrezygnowano jednak z tego pomysłu. I wtedy Paul McCartney wpadł na pomysł, by zrobić zdjęcia na przejściu dla pieszych znajdującym się tuż obok ich studia nagraniowego, jednocześnie nadając albumowi tytuł „Abbey Road”  od nazwy ulicy, przy której owo studio się mieściło. Propozycja został zaakceptowany i Beatlesi umówili się z Ianem Macmillanem na sesję zdjęciową w dniu 8 sierpnia 1969 roku, tuż przed południem, o godz 11.30. Sama sesja trwała zaledwie dziesięć minut, w czasie której policjant wstrzymał na ten czas ruch uliczny. Fotograf wykonał sześć zdjęć (użył aparatu Hasselblad z klasycznym obiektywem 50 mm, przesłona f22, czas 1/500 sekundy), z których Paul  zdecydował się wybrać fotografię numer 5. Album, jak i jego okładka osiągnęły ogromny sukces. Samo przejście dla pieszych stało się miejscem pielgrzymek fanów z całego świata. Każdy chciał mieć takie samo zdjęcie jak słynna czwórka z Liverpoolu. Szacuje się, że rocznie przechodzi przez nie ok. 150.000 fanów zespołu. Jego popularność doprowadziła nawet do tego, że rząd brytyjski w 2010 roku wpisał je na specjalną listę dziedzictwa narodowego!

Przyjechaliśmy dość wcześnie, kilka minut po ósmej rano. Na Oxford Street zjedliśmy małe śniadanie i pokrzepieni mocną kawą ruszyliśmy w trasę. Podróżowanie metrem po tej metropolii jest i wygodne i szybkie. Tym sposobem zaliczyliśmy w dobrym czasie kilka zaplanowanych, oddalonych mocno od siebie miejsc, w tym przejażdżkę „Okiem Londynu”, z którego mogliśmy obejrzeć wspaniałą panoramę miasta. Lunch zjedliśmy na trawniku w Hyde Parku w towarzystwie licznego stada gołębi, wróbli, kosów i innego ptactwa, które czekały na okruchy i resztki naszego posiłku. W końcu  Mateusz z uśmiechem oznajmił: „Teraz to już tylko Studio EMI przy Abbey Road i można umierać. W drogę!”. Dla niego, był to cel  naszej wyprawy, priorytet i marzenie. Znaleźć się w miejscu, gdzie swe najsłynniejsze płyty tworzyli The Beatles, Pink Floyd i cała reszta innych wielkich artystów. Nie ukrywam, że i dla mnie też…

Wpatrujemy się obaj wciąż w ten sam punkt –  w plakat wiszący na ścianie. Zgadza się Adasiu! Jeszcze nie masz dwóch latek, a już rozpoznajesz, że ten pierwszy to wujek John. Za nim idzie Ringo, potem Paul a na samym końcu kroczy wujek  George. Dopatrywano  się w tym szyku symbolicznego orszaku pogrzebowego. Od jakiegoś czasu rozsiewana była bowiem plotka o rzekomej śmierci Paula, który  zginąć miał w wypadku samochodowym. Zastąpić miał go „sobowtór” – kanadyjski policjant, William Campbell,  łudząco podobny do  „nieżyjącego” Beatlesa.

Stanęliśmy przy metalowym ogrodzeniu z wielką bramą wjazdową. Serce zabiło mocniej. Przed nami magiczne miejsce – budynek studia koncernu EMI, zwany dziś Abbey Road Studios. To tu, w tym miejscu muzy odwiedzają artystów częściej niż gdzie indziej, a płyty nagrywają się same. A mówiąc poważniej, w Abbey Road Studios uzyskuje się zupełnie niepowtarzalne brzmienie. Przestrzenne, głębokie, o mocno uwypuklonych niskich tonach. Można się o tym przekonać słuchając albumów słynnej czwórki z Liverpoolu, najlepszych płyt Pink Floyd, U2, Iron Maiden, Oasis, Radiohead, Kate Bush, czy naszej Anny Marii Jopek! Studio podzielone jest na trzy pomieszczenia realizacji dźwięku, przy czym największe z nich, Studio One, umożliwia nagranie 200 muzykom jednocześnie(!), gdzie już sąsiednie Studio Two maksymalnie mieści 50 osób. Mnie interesowało najbardziej to ostatnie, Studio Three, w którym Pink Floyd realizowali album „Wish You Where Here”.  W sąsiedztwie studia znajduje się również restauracja, ogród, oraz pokoje hotelowe dla muzyków. Wchodząc po schodach i otwierając drzwi do tego budynku  nie myśleliśmy wówczas o tych „technicznych” szczegółach…

Front budynku "Abbey Road Studios"
Front budynku  Abbey Road Studios.

Jeśli chcesz już iść do łóżeczka, dokończę ci tę opowieść jutro. Aha! Rozumiem. Mam dalej opowiadać? A więc słuchaj. Maszerującemu na czele w białym garniturze Johnowi Lennonowi przypadła rola księdza, za którym szedł Ringo Starr – przedsiębiorca pogrzebowy. Paul ma zamknięte oczy i idzie boso, co symbolizuje nieboszczyka. Poza tym nie idzie tak jak inni Beatlesi – do przodu ma wysuniętą prawą nogę, gdzie wszyscy inni lewą. I jeszcze jeden ważny szczegół: Paul trzyma papierosa w prawej ręce, a wiadomo, że był mańkutem! Orszak zamyka grabarz, George Harrison. Ale mój kochany Adasiu, jeśli przyjrzymy się temu zdjęciu bardziej uważnie, zauważymy inne, dające dużo do myślenia szczegóły. Po prawej stronie widać stojącą,  czarną furgonetkę. Takich używały wówczas… zakłady pogrzebowe. Daleko w tle widać jadący samochód wprost na idącego Paula (zapowiedź wypadku drogowego). Z lewej strony zaparkowany Volkswagen Garbus ma rejestrację 28IF. Paul w momencie zrobienia tego zdjęcia miałby 28 lat, gdyby (ang. if) żył. Na tej samej rejestracji są też litery LMW, które odczytać można jako  Linda McCartney Weeps (Linda McCartney szlocha).

Podszedł do nas ktoś z ochrony i z uśmiechem na ustach spytał, w czym może nam pomóc. My, że przyjechaliśmy z Polski i bardzo chcielibyśmy zobaczyć od środka to legendarne studio. Na co on „A zarezerwowaliście sobie zwiedzanie?” Okazało się, że aby pochodzić sobie po tym obiekcie trzeba wcześniej się umówić, zabukować termin, kupić bilet wstępu. Klops! Nikt z nas o tym nie wiedział, nikt z nas o tym wcześniej nie pomyślał. Zawiedzionej miny Mateusza nie zapomnę do końca życia. Rozczarowanie i żal poraziło mnie od środka. „A kiedy można zrobić taką rezerwację?” – spytała szybko z nadzieją w głosie Ewelina. „Nawet teraz!” – odpowiedział radośnie  nasz rozmówca. „Tyle, że są wakacje, tłumy chętnych i najbliższy wolny termin na zwiedzanie to za jakieś trzy, cztery tygodnie”. Szczęki nam opadły. „No to dupa” – skwitował głośno po polsku Paweł, który nigdy nie używał mocnych i brzydkich słów. Mówiłem, że to magiczne miejsce…

Wiesz mój skarbie, że był to już ich jedenasty studyjny album!? Czas niewiarygodnie szybko leci. Za szybko…

THE BEATLES "Abbey Road"  (1969)
THE BEATLES  LP. „Abbey Road” (1969)

Album „Abbey Road” ukazał się 26 września 1969 roku w Wielkiej Brytanii i pięć dni później w USA. To była ich ostatnia wspólnie nagrana płyta, a przedostatnia przed ich ostatecznym rozwiązaniem. Smucisz się? Wszystkim nam było wtedy smutno. Ale to już byli dorośli mężczyźni, dojrzali artyści. Każdy z nich podążał swoją drogą. Za to płyta, którą na odchodne zostawili była i jest wyborna. Powiem więcej – to arcydzieło! W sumie pokryła się dwunastokrotną platyną, osiągając ostatecznie status diamentowej płyty.

Zaczyna się od słynnego „ssshh”, czyli od „Come Togheter” splecionego z niesamowicie zaaranżowaną perkusją i z dziwnym, bo kojarzącym się ze współczesnym rapem śpiewem Johna. Następnie jedna z najpiękniejszych miłosnych piosenek wszech czasów – „Something”George’a , a zaraz za nią dwie inne, które skomponował Paul: tradycyjne „Maxwell Silver” i rewelacyjne „Oh! Darling”, które tak uwielbia twoja babcia Jola. Podobno, aby uzyskać tak drapieżny głos, McCartney przed nagraniem krzyczał w studiu przez ponad godzinę! Wspaniałym dodatkiem są tu oszczędne dźwięki fortepianu i perkusji. Po nim jest lekko countrowe nagranie Ringo „Octopus Garden” – z genialną gitarową solówką Georga.  I wreszcie, na zakończenie pierwszej strony nadchodzi wielki finał. Tym razem mój ulubiony, ciężki 7-minutowy, bliski hard rockowi obsesyjny utwór, który mnie powala. „I Want You (She’s So Heavy)” Johna. Muzyczny szczyt w dorobku zespołu! Nie mogę nadziwić się geniuszowi tego utworu. Psychodelia spotyka się z bluesem, blues miesza się z hard rockiem, całość zaś wprowadza mnie w trans i zupełnie nie odczuwa się jego długości (zresztą kocham „długasy”).  Uwielbiam ten agresywny, mocny wokal Johna Lennona. Dla mnie – rewelacja!!! I to  niespodziewane zakończenie. Jakby ktoś nagle odciął prąd, zatrzymał płytę.  Drugą stronę otwiera piękna i radosna ballada George’a „Here Comes The Sun”, a po niej następuje seria utworów połączonych w większą całość autorstwa spółki  Paula i Johna. Coś w rodzaju suity. Taki lot przez wszystkie style i gatunki rocka, które zgrabnie i fenomenalnie „posklejał” w logiczną całość producent płyty George Martin, zwany „piątym Beatlesem”. Gdy cichnie muzyka, pojawia się cisza. Myślimy, że to już koniec. Ale gdy się chwilę poczeka, po minucie mamy jeszcze muzyczny żart Paula – zabawną balladkę „Her Majesty”. Teraz to jest już na pewno koniec płyty.

Usiedliśmy, nieco podłamani, na schodach Abbey Road Studios i milczeliśmy przez chwilę. W końcu zrobiliśmy sobie serię zdjęć. Na tych samych schodach , którymi wchodzili do tego przybytku idole i legendy muzyczne kilku już pokoleń. Chociaż taka pamiątka z tego miejsca nam zostanie. Pamiątka pocieszenia.  A potem rzuciliśmy się w kierunku pasów, którymi sześć razy pod rząd Beatlesi przemaszerowali w 1969 roku. Przy sygnalizacji świetlnej ostrzeżenie przed robieniem fotek na pasach pod groźbą kary pieniężnej. Ale kto by się tym przejmował! Wokół co prawda kamery, ale na szczęście dla nas, nie ma w tym momencie w pobliżu żadnego policjanta. Błyskawiczna decyzja, wypad na pasy i… są. MAMY JE! Zdjęcia z przejścia dla pieszych na Abbey Road! Najfajniejsza pamiątka po naszej pierwszej wizycie w Londynie. Wracaliśmy do domu z  mocnym postanowieniem: „Jeszcze tu wrócimy!”

Za oknem czarna chłodna noc. Słychać padający deszcz. Ale tu, w salonie cieplutko i przytulnie. Choinka mruga kolorowymi światełkami, lecz twoje oczka przestały już mrugać. W końcu usnąłeś i śpisz słodko. Moja opowieść (prawie) wigilijna też już się skończyła. Ale mam ich jeszcze wiele. Tak wiele, że wystarczą na nie jedne zimowe wieczory…

Zespół The Beatles w studio Abbey Road (1969)
John, George i Ringo w  Abbey Road Studios (1969).

PS.  Z samym zdjęciem wiążą się jeszcze dwie ciekawe historie. Pierwsza dotyczy znajdującego się na zdjęciu po lewej Volkswagena Garbusa (należącego do jednego z okolicznych mieszkańców), z którego jakiś fan po ukazaniu się albumu ukradł tablice rejestracyjne. Samochód po sprzedaniu na aukcji trafił potem do muzeum Volkswagena  (Autostadt Museum) w Wolfsburgu. Druga historia dotyczy osoby, która przypadkiem znalazła się na fotografii. Jeśli spojrzeć na czarną taksówkę po prawej stronie, to obok niej widać mężczyznę przyglądającego się całemu wydarzeniu. Był to amerykański turysta Paul Cole, który w owym czasie wraz z żoną przebywał na wakacjach w Londynie. Turysta nie rozpoznał słynnego zespołu, co więcej, dziwił się tej bandzie dziwaków chodzących co chwila po pasach. Dopiero rok później zobaczył okładkę zespołu oraz siebie na zdjęciu. Amerykanin nie przepadał za zespołem i ponoć nigdy nie przesłuchał „Abbey Road”. Mimo to, o ironio(!) będąc w odpowiednim czasie i  w odpowiednim miejscu na zawsze wpisał się  do historii muzyki.

Trudno powiedzieć, czy scena uwieczniona na okładce miała nieść ze sobą jakąkolwiek symbolikę. Na jej temat milczeli nawet sami twórcy. Wydaje mi się, że dobór tych wszystkich elementów jest zupełnie przypadkowy, losowy – ten zdjął buty, inny założył biały garnitur, ktoś zaparkował samochód w tym, a nie innym miejscu itd. itd. Nawiasem mówiąc, ów słynny Garbus przeszkadzał fotografowi, który „psuł” mu kadr. Garbus ów („Beetle”) znalazł się na fotografii przypadkowo i nie był nawiązaniem do nazwy zespołu. Próbowano go nawet usunąć z tego miejsca, ale się nie udało. Jego prawdziwa rejestracja to „281 F”, skąd już całkiem blisko do owych „28 if”. Przypomnę też, że w 1969 roku Paul McCartney miał  lat 27, o czym fani jego talentu powinni wiedzieć najlepiej. Czarny karawan stojący po prawej stronie, gdy mu się dobrze przyjrzeć (wystarczy lupa) okazuje się… policyjnym samochodem (znaczek „POLICE” nad dachem wozu). Nie zapominajmy wszak, że to właśnie policja wstrzymała na kilka minut ruch na ulicy. Co stało się z jego tablicami nie wiadomo. Z całą pewnością ten sam numer rejestracyjny,  SYD 724F, pojawił się raz jeszcze – tym razem na okładce albumu „Be Here Now” grupy Oasis w 1997 roku! Grupy, która nigdy nie kryła się ze swą fascynacją do Beatlesów. Co zaś tyczy się rzekomego sobowtóra McCartneya, to rzeczywiście Kanadyjczyk, William Campbell, brał udział w konkursie na sobowtórów czwórki z Liverpoolu zorganizowanym w 1968 roku przez amerykański fan club zespołu. Faktycznie był bardzo podobny do Paula. W nagrodę odebrał zdjęcie muzyka z jego dedykacją i autografem. W 2009 roku fotografia została zlicytowana na jednej z aukcji, a pieniądze zasiliły konto kanadyjskiej organizacji na rzecz walki z rakiem.

Jeśli ktoś mocno wierzy w teorie spiskowe świata, żadne racjonalne argumenty go nie przekonają. Z uporem maniaka będzie dowodził, że to on ma rację.  I tak oto plotka, zwykłe wymyślone bzdury podchwycone przez fanów, podsycone szybko przez prasę i środki masowego przekazu  nieoczekiwanie stały się doskonałym chwytem  marketingowym. Pytanie, czy w przypadku grupy  THE BEATLES  było to w ogóle potrzebne?

W żadne teorie spiskowe świata osobiście nie wierzę. Legenda zespołu THE BEATLES była i pozostanie wielka. Zaś album  „Abbey Road”, ze swą legendarną do dziś okładką tylko ją umocnił. Na wieki. I w to autentycznie wierzę!

MORLY GREY „The Only Truth” (1972); DARK „Round The Edges” (1972)

Małego, zagubionego w szczerym polu miasteczka Alliance, we wschodniej części stanu Ohio leżącego około 30 mil od Akron, zapewne nikt nigdy by nie wspominał, gdyby nie to, że to tam powstał legendarny, trzyosobowy zespół MORLY GREY. Zespół, który najpierw nagrał singla, a potem wydał samodzielnie, w niewielkim nakładzie i za własne pieniądze swój jedyny album „The Only Truth”. Album, który bardzo szybko zniknął. A reedycja na CD, która ukazała się po raz pierwszy po 35-ciu latach w równie niewielkim nakładzie też szybko zniknęła. Podobnie jak zespół…

Trio MORLY GREY założyli bracia Roller: Tim (gitara, śpiew) i Mark (bas i śpiew). Składu dopełnił perkusista Paul Cassisdy, którego wkrótce zastąpił Bob LaNave. Co ciekawe, obaj perkusiści grają na tej płycie – pierwszy na stronie „A”, LaNave zaś na stronie „B” oryginalnego LP.

MORLY GREY "The Only Truth" (1972)
MORLY GREY „The Only Truth” (1972)

Płyta  „The Only Truth”  nagrana w dwóch różnych studiach, to (wciąż) psychodeliczny, ciężki, ze wszech miar  gitarowy rock z progresywnymi wpływami, mająca coś z klimatów opisywanej już przeze mnie płyty „Dead Man” grupy Josefus, wczesnych Grand Funk, Dust, czy J.D. Blackfoot. Gitary powalają. Przebojowe riffy, różnorodne solówki, oraz pomysłowo wykorzystane efekty wah wah sprawiają, że to gitarzysta wybija się na plan pierwszy. Granie bardzo „amerykańskie”, czyli osadzone w ramach bluesa, ale mocne, gdyż MORLY  GREY potrafi porządnie przyłożyć. Fenomenalny „Our Time” z częstymi zmianami tempa i szybkimi solówkami, czy otwierający płytę, bezkompromisowy „Peace Officer” są tego znakomitym przykładem. Bywa też jednak nieco spokojnie, wręcz melancholijnie („Who Can I You Are”), czy też balladowo jak w „A Feeling For You”. Płytę kończy 17-minutowa suita „The Only Truth” w której grupa zbliża się do fenomenalnej Star Storm („Gwiezdnej Burzy”) z drugiej płyty UFO tyle, że tu jest bardziej „odjazdowo”,  zdecydowanie bardziej psychodelicznie. Z tego pejzażu gitarowych dźwięków nieoczekiwanie wyłania się dyskretnie piosenka z czasów wojny secesyjnej „When Johny Comes Marching Home”. Naprawdę doskonała płyta, przy muzyce której nie można się nudzić. Uczta dla wszystkich kochających starocie i surowe początki hard rocka do tego brzmiąca jakby nagrano ją w magicznym 1969 roku.

Oryginalny, czarny krążek kosztuje 1000 $ i jego kupno pozostaje raczej w sferze marzeń przeciętnego kolekcjonera płyt. Warto więc potrudzić się i poszukać dużo tańszej reedycji na CD. Na całe szczęście amerykańska niezależna wytwórnia płytowa Sundazed wydała tę płytę na srebrnym krążku w 2010 roku dodając do podstawowego materiału pięć  nagraniowych rarytasów. Są to trzy, nigdy wcześniej nie publikowane, utwory zarejestrowane podczas pierwszej sesji nagraniowej w 1971 roku w Cleveland Recording, oraz jedyny singiel zespołu nagrany 6 listopada 1970 r.  a wydany kilka miesięcy później przez małą wytwórnię Starshine Records. W sumie otrzymaliśmy blisko pół godziny dodatkowego i rewelacyjnego muzycznego materiału!

Rok po wydaniu płyty grupa przystąpiła do nagrywania kolejnej, która miała nosić tytuł „The Roller Bros. Band”.  Nagrała też materiał na płytę koncertową. Niestety żadne z tych nagrań nigdy nie zostały wydane i choć bracia Rollerowie próbowali w latach 90-tych reaktywować zespół raz jeszcze ostatecznie nic z tego nie wyszło.

Brytyjski zespół DARK powstał w 1968 roku. Początkowo występowali w klubach jako trio, a następnie jako kwartet. Swoje nagrania zrealizowane własnym sumptem  w lipcu 1972 r. w Northhampton wydali na płycie „Round The Edges” w ilości…  60 sztuk! Nie dziwi zatem fakt, że dziś jego status jest niemal legendarny i w bardzo dobrym stanie wart jest – UWAGA – około 7000  (słownie: siedem tysięcy) dolarów!!!

DARK "Round The Edges" (1972)
DARK „Round The Edges” (1972)

Muzyka zawarta na tej płycie: surowa, tajemnicza, na swój sposób posępna (choć nie mroczna jak sugeruje nazwa grupy) zadowoli wszystkich miłośników rockowych poszukiwań i gitarowych szaleństw. Znajdują się tam prawdziwe perełki, które zachwycają swym specyficznym nastrojowym klimatem. Otwierający całość „Darkside” to kawałek krystalicznej doskonałości. Czysta gitara i sekcja w tle tworzą podkład pod melodyjny, choć nieco beznamiętny, jakby wypruty ze wszelkich emocji głos wokalisty i gitarzysty Steve’a Gilesa.  Po chwili wchodzą gitary wykorzystujące efekty typu fuzz i oddają się szaleńczym improwizacjom. Jak dla mnie to  jeden z tych najlepszych gitarowo – psychodelicznych utworów jaki został nagrany przez undergroundowy zespół w Anglii w tamtych latach! W solówkach wykorzystywany jest też efekt wah wah, przez co jest jeszcze ostrzej, drapieżniej i bardziej psychodelicznie („Maypole”). Dużo solówek i riffów zawiera utwór „Live For Today”, gdzie pod koniec utworu gitarzyści dają prawdziwego czadu. Drugim gitarzystą w DARK był bowiem Martin Weawer. Z kolei w tajemniczo zatytułowanym „R C 8” sekcja rytmiczna Clive Thorneycraft (dr) i Ron Johnson (bg) ładnie zahacza o bluesowe rytmy, co jest świetnym punktem wyjścia dla zmagań gitarzystów. Ich gra unisono przypomina mi patenty Wishbone Ash. Płyta kończy się mocnym akcentem, albowiem „Zero Time” to psychodelia z gitarowymi atrakcjami w tle. Doskonałe zakończenie jednego z najlepszych i najbardziej nieosiągalnych albumów  wśród brytyjskich tzw. „private pressings”.

Kompaktowa edycja płyty wydana w 2003 r. przez Kissing Spell zawiera cztery bonusy nagrane w 1971 roku, w tym przebojowy „In The Sky”, trwające łącznie ok. 20 minut.

Te dwa albumy, wydane w tym samym, 1972 roku, warte są poznania i niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się domowej płytoteki.

 

MESSAGE „From Books And Dreams” (1973)

Na początku zafrapowała mnie okładka tej brytyjsko – niemieckiej formacji: przez oczodół i nos w ludzkiej czaszce pełznie wąż. Robi wrażenie! Panicznie bojąc się węży, za każdym razem gdy biorę tę płytę do rąk, wzdrygam się na widok tego gada. A nóż odwróci się w moją stronę i z sykiem zaatakuje mnie..? Muszę przyznać, że jest ona nad wyraz realistyczna i zapewne stała się inspiracją dla wielu późniejszych grafików projektujących okładki grupom heavy metalowym. Tak na wszelki wypadek – otwieram ją tylną stroną pudełka. Tam obrazek przynajmniej jest bezpieczniejszy…

Istnieje małe zamieszanie, któremu członkowi zespołu MESSAGE przypisać jego założenie. Jedne źródła podają, że był to szkocki gitarzysta Allam Murdoch, inne zaś wskazują, na pochodzącego z Dusseldorfu, basistę Horsta Stachelhausa, który w tym czasie rozstał się z heavy progresywnym Birth Control. Nie będę tego roztrząsał, gdyż  nie ma to w tym momencie aż tak wielkiego znaczenia. Faktem niepodważalnym zaś jest to, że grupa powstała w 1968 roku w Dusseldorfie i przez cały okres swego istnienia działała w Niemczech. Składu dopełniali wówczas perkusista Gerhard Schaber, oraz dwóch Brytyjczyków: wokalista, saksofonista i grający na klawiszach Tommy McGuigan oraz drugi gitarzysta Billy Tabbert. Charakterystyczne dla grupy było to, że jej skład ciągle się zmieniał. Aby w nieskończoność  nie ciągnąć tematu personalnych zmian od razu powiem, że na interesującej nas tutaj płycie ubył drugi gitarzysta, zaś  Schabera za bębnami zastąpił Gunther Klingel.

Pierwszy skład zespołu MESSAGE z roku 1971
Pierwszy skład zespołu MESSAGE z roku 1971

Dość szybko na zespół zwrócił uwagę niejaki Dieter Dierks, inżynier dźwięku pracujący w małej niezależnej wytwórni płytowej Bacillus Records należącej do Petera Hauke’a. Dierks zasłynie wkrótce jako producent albumów Scorpions (w latach 1974 – 1988), na razie zaś podjął się realizacji singla, a następnie  debiutanckiego albumu, który pod tytułem „Dawn Anew Is Coming” ukazał się w 1972 roku. Album zawierał całkiem przyzwoity materiał, przyjemny w odsłuchu, utrzymany gdzieś na pograniczu progresywno – psychodelicznego rocka z wpływami folku i hard rocka. Skojarzenia z grupami Wishbone Ash, czy King Crimson (partie saksofonu!) są tu jak najbardziej na miejscu. Jest jednak jedno małe „ale”: brakowało temu debiutowi oryginalności. Na szczęście muzycy rozwinęli skrzydła. Nabrali pewności, połączyli inspirację brytyjskim rockiem z transowym klimatem krautrocka i pokazali to wyraźnie na swej drugiej, wydanej rok później, płycie „From Books And Dreams”.

MESSAGE "From Books And Dreams" (1973)
MESSAGE „From Books And Dreams” (1973)

Dostajemy kawał bardzo dobrego, stojącego na bardzo wysokim poziomie klasycznego prog-rocka nawiązującego stylistycznie do najlepszych wzorców tego gatunku jak Blodwyn Pig, Deep Purple, czy Pink Floyd – tylko nieco ostrzej zagrane! A rozpoczyna ten album „Sleep!” – krótkie, wciągające i zachęcające do dalszego słuchania intro w postaci melorecytacji na tle mrocznego podkładu klawiszy. Płynnie przechodzi ono w „Dreams And Nightmares (Dreams)” blisko 13-minutowy utwór z monotonnym, basowym motywem. Ten motyw wkrótce przejmuje gitara, do której dołącza się saksofon. Świetny klimat, częste zmiany motywów muzycznych, długie i liczne solówki gitarowe do spółki z saksofonem. Do tego dochodzi zadziorny śpiew Tommy’ego McGuigana, a w tle przyjemnie buja bas! Utwór jest tak niesamowity, że jeśli ktoś go jeszcze nie zna, koniecznie MUSI to nadrobić. Heavy prog w najlepszym wydaniu! Następujący po nim „Turn Over!” zaczyna się od nieprzesterowanej gitary, a gdy po chwili dołącza saksofon utwór nabiera dynamiki. Kończy się ten krótki utwór kolejną recytacją z zapętlonymi słowami: „turn over” dając sygnał do odwrócenia analogowej płyty na drugą stronę. Ta zaś zaczyna się od pogodnego i melodyjnego „Sigh”. Ale klimat ocierającego się o banał pop rocka trwa krótko, około dwóch minut. Potem kompozycja zaczyna dryfować w bardziej ambitne rejony, a w swej środkowej części wyraźnie wkracza w rejony jazz rocka kojarzącego się wówczas z awangardą muzyczną. Wydaje mi się, że Messege kłaniają się tu nisko grupie King Crimson, którą muzycy bardzo sobie wówczas cenili. Całą płytę kończy kolejny monster – rozbudowany, około 14-minutowy, mroczny utwór „Dreams And Nightmares (Nightmares)” podzielony na dwie części. I ponownie, pierwsze sekundy melotronu na pierwszym planie brzmią jak hołd złożony King Crimson. Ale już wkrótce wszystko nabiera tempa i hard rockowej mocy. Utwór ten zawiera tak wiele genialnych wprost momentów, jak choćby delikatne solo saksofonu z akompaniamentem rozpędzonej sekcji rytmicznej, czy też liczne zwolnienia świetnie kontrastujące z ostrzejszymi fragmentami, że trudno opisać to słowami. Tego trzeba koniecznie posłuchać!

Tył okładki
Tył okładki

Płyta From Books And Dreams” to kolejna, najwspanialsza i  niestety niesłusznie zapomniana, perła muzyki rockowej. Perła muzyczna , której strzeże wijący się przez ludzką czaszkę groźny, jadowity wąż. Warto jednak zaryzykować i wyciągnąć po nią rękę!

Szczerze odradzam sięgać  po inne płyty MESSAGE wydane w późniejszych latach, które okazały się mniej ekscytujące i totalnie rozczarowują. Ciągłe roszady w składzie powodowały, że zespół nie mógł się zdecydować w jakim kierunku podążyć. Kolejny krążek „Message” (1975) przyniósł prostą, komercyjną muzykę , w której więcej było popu niż rocka. Następny, jazz rockowy „Synapse” (1976), rozczarował kompletnie, a i późniejsze albumy zawierały dość nijaki, sztampowy hard rock. Ostatecznie grupa rozwiązała się w 1980 roku.

FELT „Felt” (1971)

Jedyną wadą tej jednej z najpiękniejszych płyt jakie pojawiły się na rynku muzycznym w Stanach w roku 1971 jest jej długość. Sześć utworów i tylko pół godziny jakże wybornej muzyki. Ilekroć słucham sobie tych nagrań, czuję głęboki  niedosyt. I żal, że jest tego tak bardzo mało. Trudno się od tej muzyki oderwać. Zapada w pamięć i pozostaje w niej na długo. Bardzo długo! Tak jak i ta oszczędna w swej wymowie okładka w różowo-popielatej  tonacji z odpoczywającą baletnicą (mimem?) skrywającą twarz pod mocnym scenicznym makijażem. Prosty projekt, a jednak przyciągający uwagę. Po raz pierwszy reedycja tej płyty w wersji CD pojawiła się w 2000 roku (wydana przez włoską  Akarmę). Problem w tym, że zgrano ją z niecentrycznego winyla, przez co nagrania nieco „pływały”.  Szczególnie słychać to na dwóch ostatnich, nieco rozbudowanych kompozycjach. Na szczęście dziesięć lat później szwedzkie Flawed Gems wydało ten album raz jeszcze, w wersji poprawionej. Przy ewentualnym zakupie kompaktu radzę  zwrócić na to uwagę.

Głównym twórcą repertuaru i liderem grupy był 17-letni wówczas gitarzysta i wokalista Myke Jackson. Jego ojciec był skrzypkiem i bardzo popularnym wykonawcą muzyki country w latach 50-tych i 60-tych. Wydaje się więc, że Myke był przesiąknięty muzycznym biznesem od najmłodszych lat. Do tego był bardzo utalentowany. Wyśmienicie  grał na gitarze, świetnie śpiewał,  komponował i pisał dobre teksty. Niesamowite jest też to, że pozostali członkowie FELT także byli bardzo młodzi: drugi gitarzysta Stan Lee to rówieśnik Jacksona, zaś Mike Neel (dr), Tommy Gilstrap (bg) i Allan Dalrymple (org.) mieli nie wiele więcej, bo po osiemnaście lat.

Jackson i Neel mieszkali w małym, sennym, prowincjonalnym miasteczku Arb (5 tys. mieszkańców). W czasie wakacji, w 1969 roku, wybrali się wspólnie do pobliskiego Huntsville na festiwal muzyczny, by posłuchać muzyki, może przy okazji poderwać jakieś dziewczyny. Tam, przy piknikowym stole, poznali swego przyszłego basistę. Tommy Gilstrap wspominał po latach: Myke wziął gitarę i zagrał kilka piosenek. Po ich usłyszeniu… „odpłynąłem”. Szybko pożyczyłem sprzęt od swoich znajomych, którzy mieli akurat przerwę w występie i  zaśpiewaliśmy dwie piosenki. Tym sposobem zaliczyliśmy debiut sceniczny dla około tysiąca osób!”. Tak narodził się pomysł na stworzenie zespołu, do którego dołączyli wkrótce Allan i Mike. Po dwóch miesiącach prób mieli już opracowany repertuar składający się z trzydziestu piosenek Myke’a. Lokalny disc- jokey zarekomendował ich swojemu znajomemu, który miał małe studio nagraniowe w odległym o 100 mil Birmingham (Alabama). Pojechali do niego, by nagrać swoje pierwsze demo. Inżynierowi, który w tym czasie tam pracował, spodobał się repertuar z którym przyjechali do tego stopnia, że pozwolił im nagrywać przez całą noc, pomimo iż zgodnie  z umową mogli z niego korzystać tylko przez trzy godziny. Zarejestrowali wówczas na taśmie pięć utworów, które wziął ze sobą ojciec Myke’a Jacksona próbując zainteresować nimi kilka wytwórni płytowych w Nashville. Jak powszechnie jednak wiadomo, to miasto głównie nastawione jest na country. Dopiero mała wytwórnia Nashbro/Nasco nastawiona głównie na muzykę country, gospel i bluegrass zdecydowała się przyjąć te nagrania. Płytę nagrywano przez dwa dni w Woodland Sound Studios w południowej dzielnicy Nashville, Producent Bob Tubert dał im pełną swobodę i nie ingerował w studyjne brzmienie zespołu dzięki czemu grupa brzmi świeżo i tak bardzo naturalnie.

FELT "Felt" (1971)
FELT „Felt” (1971)

Radość członków grupy FELT niestety nie trwała długo. Jeszcze przed wydaniem płyty, zaledwie dwa miesiące po jej nagraniu, patrol policji drogowej przyłapała Myke’a Jacksona na posiadaniu niewielkiej ilości „marychy”. Mając 17 lat i mieszkając w Alabamie w latach 70-tych na swoje szczęście nie został aresztowany i nie skazano go za posiadanie narkotyku. Został jedynie „profilaktycznie” przeniesiony do poprawczaka, co w konsekwencji spowodowało rozpad kapeli. Droga do kariery została niespodziewanie zatrzaśnięta nim tak na dobre się otworzyła.

Aż trudno uwierzyć, że tak młody chłopak był w stanie skomponować tak dojrzałą muzykę. W dodatku operując bardzo przekonującym , jakby zmęczonym głosem. Ten zbolały głos słychać już w otwierającym album utworze  „Look At The Sun”  – z rozpoczynającym go fortepianem i poruszającą, romantyczną melodią. Utwór tak  bliski kompozycjom spółki Lennon/McCartney. Potem wchodzi cały zespół i już w tym momencie wiem, że od tego nagrania nie uda mi się na dłużej uciec. Mogę słuchać go bez końca. W „Now She’s Gone” grupa FELTpokazuje, że nie brak jej umiejętności instrumentalnych zapędzając się w nieco trudniejsze formy rocka progresywnego i jazz-rocka. W środkowej części następuje nagłe spowolnienie –  cudownie malowane dźwiękiem barwy i nastroje. Rewelacyjny fragment. „Weepin’ Mama Blues” ma ewidentnie zabarwienie bluesowe, chociaż dominuje w nim ostry, gitarowy riff z masywnym brzmieniem organów. Grany z namaszczenie motyw nasuwa skojarzenia z „I Want You”, który Beatlesi zamieścili na albumie „Abbey Road”. Ostre, gitarowe granie pojawia się w „World”, choć na samym początku mamy odrobinę ciszy i dopiero po chwili zespół wchodzi jak huragan. Utwór zbudowany na kontrastach: raz spokojnie i refleksyjnie, a za chwilę ostro, agresywnie z krzykliwym i niemal wściekłym wokalem. Niezwykle emocjonalne wykonanie. Najdłuższym utworem na płycie jest „Change”, w którym jak w soczewce skupia się wszystko to, co w muzyce FELT jest najlepsze. Spokojny, jakby natchniony, główny temat. Potem naturalne przejście do nieco żywszego motywu, po czym nagle pozostaje tylko sama gitara powtarzająca jeden dźwięk. Po chwili pojawia się organowe tło, dołączają pozostałe instrumenty i muzyka nabiera rozpędu. Daje się rozróżnić trzy epizody. Ma w sobie ta kompozycja – szczególnie jej końcowa część – coś z Indian Summer. Ma też coś z suity „Flight” Rare Bird. Tutaj naprawdę dzieje się dużo. Prawdziwy geniusz zaklęty w dziesięciominutowej formie. Kończy tę płytę „Destination” w pełni dojrzało kompozytorski utwór, z odrobiną melancholii, pełen delikatnej improwizacji z agresywnym wejściem gitary i organów, które fenomenalnie punktują ten utwór.

Tył okładki
Tył okładki

Trudno jest się od tej płyty oderwać. Zapada w pamięć. W dodatku spowija ją delikatna, psychodeliczna mgiełka. Jestem pod ogromnym wrażeniem tych kompozycji. Ich spójności, pomysłowości i rzeczywiście genialnych melodii. Niezwykłego, emocjonalnego wykonania. Nie ma tu cienia rutyny, kalkulowania. Z każdego dźwięku bije szczerość i autentyzm. To jest właśnie domena klasycznego rocka. Takich nagrań mogę słuchać bez końca!

Z całego składu FELT, tylko Tommy Gilstrap do dziś czynnie zajmuje się muzyką grając jazz i muzykę pop z różnymi zespołami na wybrzeżu Florydy i Georgii. Od czasu do czasu gra także muzykę rockową z grupami Palmetto Catz, Dillinger i JR Roberts Band. Obecnie mieszka w Orange Park na Florydzie. Mike Neel po rozpadzie FELT grał w latach 70-tych w grupie Myron And The VanDells. Allan Dalrymple zginął w wypadku samochodowym w połowie 1970 roku. Stan Lee grał jazz w miejscowych grupach. Obecnie jest współwłaścicielem firmy Redstone Audio w Huntsville. Myke Jackson w 1975 roku wydał solową, dość udaną płytę „Alone” utrzymaną w konwencji power popu. Co działo się z nim później, tego nie udało mi się ustalić.

Oryginalny LP „Felt” wydany wówczas przez malutką wytwórnię Nasco jest dziś potwornie trudny do zdobycia. Pojawiające się okazjonalnie pojedyncze egzemplarze w idealnym stanie osiągają cenę oscylującą w granicach 600 $. Takie pieniądze płaci się tylko za prawdziwe „czarne perły” muzyki rockowej!

JOSEFUS, EELA CRAIG, BALCKWOOD APOLOGY, WITCH.

Wracam do pomysłu, by w jednym wpisie przypomnieć kilka płyt, które kupione w „ciemno” pod wpływem impulsu okazały się strzałem w dziesiątkę i dziś są ozdobą mojej płytoteki. O niektórych, tak kupionych i dobrze „trafionych” albumach pisałem wcześniej. Przypomniałem wówczas płyty takich wykonawców jak: Baby Grandmothers, Fraction, Headstone, Kristyl i Morgen. Dzisiaj takie kupowanie w „ciemno” zdarza mi się zdecydowanie rzadziej. Rzadziej,  nie oznacza, że w ogóle.

Ekscytujące jest to, że udaje się jeszcze wyszukać płyty, będące świadectwem transformacji klasycznego rocka opartego na bluesie, utrzymanego w klimacie psychodelii z mocnym, ciężkim graniem. Takim okazał się album kwartetu z  Houston –  JOSEFUS.

JOSEFUS „Dead Man/Josefus II” (1970)

JOSEFUS "Dead Man/Josefus" (1971)
JOSEFUS „Dead Man/Josefus II” (1970)

Na jednym krążku CD umieszczono dwa albumy tego teksańskiego zespołu. Nie spodziewajmy się jednak uroczych dźwięków teksańskich bezdroży w stylu choćby ZZ Top. Otrzymujemy muzykę opartą na mocnych, gitarowych riffach, wyśpiewanych drapieżnym, szorstkim wokalem Pete’a Bailey’a . Okazyjnie pojawia się też harmonijka ustna („Situation”) kojarząca się z klimatem debiutu Black Sabbath. Do tego masywna sekcja rytmiczna, fantastyczna, nieco bluesująca,  przesterowana, a jednocześnie przenikliwa  gitara Dave’a Mitchella, oraz całkiem chwytliwe kompozycje. Zręcznie poruszając się po ówczesnej klasyce rocka coverują „Gimmie Shelter” Stonesów, a w utwór „Proposition”   zgrabnie wplatają „I Want You (She’s So Heavy)” Beatlesów. Pierwszą płytę kończy 17-minutowy mocarz „Dead Man” – powolny, pulsujący kawał gitarowego, psychodelicznego heavy-rocka. To jest jeden z dosłownie kilku najlepszych albumów z ciężkim graniem jakie powstały na przełomie dekad lat 60-tych i 70-tych w Stanach! No i ta przeraźliwa okładka! „Dwójka” wydana w tym samym roku jest nieco lżejsza, bardziej „amerykańska” i psychodeliczna. Warta poznania!

W latach 70-tych Austria nie posiadała zbyt wielu wykonawców z kręgu muzyki rocka progresywnego, bo poza EELA CRAIG można by wymienić jeszcze Isaiah i Paternoster. I to chyba tyle… Ten niedobór, a w zasadzie niewytłumaczalny brak zespołów grających ten gatunek muzyczny, z powodzeniem rekompensuje właśnie ta pierwsza z wymienionych grup, której płyta „One Niter” (1976) zwaliła mnie dosłownie z nóg. I niech mi ktoś powie, że kupowanie w „ciemno” nie jest przyjemnością!

EELA CRAIG "One Niter" (1976)
EELA CRAIG „One Niter” (1976)

One Niter” to druga płyta w niedługiej karierze tego pochodzącego z Linz zespołu. Rozbudowany skład do siedmiu osób z baterią klawiszy na pierwszym planie (tył okładki!) przynosi kapitalny, atmosferyczny, klasyczny prog rock. Długie, rozbudowane kompozycje do słuchania wieczorową porą przy świecach i czerwonym winie. Podobne klimaty jakie tworzyły najwspanialsze zespoły tamtych lat od Eloy i Jane począwszy, a na Gentle Giant, King Crimson i w szczególności Pink Floyd skończywszy. W Polsce grupa absolutnie nie znana i wciąż nie odkryta! Na płycie pięć utworów i czterdzieści pięć minut muzyki. Muzyki pięknej, miejscami monumentalnej, takiej „floydowskiej”, ale też i drapieżnej, ocierającej się o fusion. Z bardzo dobrym wokalem i gilmourowską gitarą, doskonałymi dwoma fletami i bajeczną sekcją rytmiczną. Rozpoczyna się piękną 14-minutową mini suitą „Circles” osadzoną w klimatach nagrań Pink Floyd z okresu płyt „Atom Heart Mother” czy „Meddle” lecz zachowująca indywidualny styl grupy. Kończy zaś płytę „Way Down” z piękną partią fletu, która po chwili przeradza się w kawał wspaniałego prog rockowego „łojenia”. A w środku jest jeszcze m.in 11-minutowy „One Niter Medley”, w którym gitary w przepiękny sposób przeplatają się z klawiszami. Gorąco polecam!

Tył okładki
Tył okładki

Nie wiem, co mnie podkusiło kupić ten album, bo i nazwa grupy nic mi nie mówiła, okładka też nie powalała na kolana (choć trzeba przyznać jest dość interesująca), nikt tego nie grał w radio… A jednak zadziałała jakaś magia, czy też intuicja. Może to ten magiczny dla muzyki rok wydania płyty spowodował, że biorąc ją do ręki w sklepie już jej nie wypuściłem.

BLACKWOOD APOLOGY "House Of Lether" (1968)
BLACKWOOD APOLOGY „House Of Lether” (1968)

Okazuje się, że krążek „House Of Lether” amerykańskiej grupy BLACKWOOD APOLOGY to jeden z najlepszych psychodelicznych (nieznanych) albumów jaki poznałem w 2014 roku. Mamy tu dość nietypowe, kombinowane i pełne zwrotów akcji granie na elektryczne gitary, organy z bardzo fajnymi wokalami z dodatkiem efektów dźwiękowych. Jest też szczypta wczesnego… prog rocka (1968 rok!). Co zaś tyczy się warstwy tekstowej, cała płyta opowiada historię wielkiej i namiętnej miłości, osadzonej w realiach toczącej się Wojny Secesyjnej na Południu Stanów Zjednoczonych. Można śmiało więc przyjąć, że mamy do czynienia z rock operą. Podsumowując jednym zdaniem – jest to płyta, która powinna zadowolić fanów i tej łagodniejszej i tej cięższej psychodelii.

Muzyka rockowa z Afryki? Dlaczego nie! Kiedy Zambia (wcześniej Rodezja Północna) odzyskała w 1964 roku niepodległość przybył do niej także i rock’n’roll z Zachodu. Tam też wkrótce narodził się zespół WITCH, którego nazwa wcale nie oznaczała czarownicy (ang. witch), lecz była skrótem pełnej nazwy: WE INTEND TO CAUSE HAVOC (ZAMIERZAMY SPOWODOWAĆ CHAOS). I tak właśnie zatytułowany jest czteropłytowy box zawierający wszystkie oficjalne albumy grupy  nagrane w latach 1972- 1977, w tym także single dziś praktycznie nieosiągalne.

WITCH "We Inted To Cause Havoc!!" (1972-1977)
WITCH „We Intend To Cause Havoc!!” (1972-1977)

Grupę tworzyło pięciu Zambijczyków, którym przewodził wokalista Emanyeo „Jagari” Chanda („Jagari to pseudonim od fascynacji osobą Micka Jaggera). W nagraniach WITCH odnaleźć można fascynację psychodelicznym ciężkim rockiem. Dwa pierwsze albumy wydane w tym samym 1973 roku: „Introduction” i „In The Past” przynoszą całkiem „białego”, ciężkawego, gitarowego rocka z doorsowskimi organami. Nagrania, jakby żywcem przeniesione z lat 1968-69! Profesjonalne, dość wyluzowane granie z orientalną otoczką. Trzeci album „Lazy Bones!!” (1975), który uważam za najlepszy, nagrany został już bez klawiszy, ale za to z mnóstwem przesterowanej gitary z użyciem wah wah na której grał John „Music” Muma. To jest trochę cięższy gatunkowo album niż dwa pierwsze i co ważne – dużo lepiej wyprodukowany. Ostatnim albumem WITCH był krążek „Lukombo Vibes” (1976) utrzymujący poziom poprzedników. Wróciły organy Hammonda, są też klimaty rodem z wczesnego Santany. Praktycznie żadnych wpływów afro rocka, czy  też plemiennych, buszmeńskich klimatów. Naprawdę warto poznać te albumy! Tym bardziej, że płyty z kontynentalnej Afryki cieszą się od niedawna wielkim wzięciem wśród kolekcjonerów, a także słuchaczy, osiągając na giełdach w wersjach winylowych astronomiczne ceny (2000 $!). Ja za ten box, kupiony zupełnie przez przypadek, zapłaciłem dużo mniej. Ale nie o kwestie ceny tu chodzi. Satysfakcja z posiadania tych nagrań jest, jak dla mnie, bezcenna!

Jak widać – czasem warto zaryzykować i kupić coś, czego wcześniej się nie znało. Czego także i radio nie grało. A co zostało po latach na nowo odkryte.