Pionierzy niderlandzkiego psychodelicznego prog rocka część 1: GROUP 1850 „Agemo’s Trip To Mother Earth” (1968)

Zawsze zadziwiało mnie bogactwo kapitalnych zespołów rockowych z Holandii, kraju niewiele większego pod względem powierzchni od województwa mazowieckiego. Focus, Brainbox, Ekseption, After Tea, Earth And Fire, Golden Earing, Cuby And The Blizzards, Q65… długo można wymieniać. Do tej listy dopisać koniecznie trzeba formację GROUP 1850 przez wielu uważaną za jeden z najlepszych zespołów acid rockowych, jakie kiedykolwiek wyprodukowała Europa i jedną z najwcześniej grających progresywnego rocka w jej kontynentalnej części.

Groep 1850 (wrzesień1966)

Zespół, który był pomysłem równie genialnego jak i kapryśnego wokalisty, klawiszowca i kompozytora, Petera Sjardina powstał w Hadze w 1964 roku pod nazwą Klits. W styczniu 1966 roku poprosili Hugo Gordijna by został ich menadżerem i to on zdecydował, że potrzebują innej nazwy. Peter Sjardin nosił przy sobie stary zegarek na łańcuszku. Prezent od dziadka. Na kopercie wygrawerowana była data: 1850. To podsunęło im myśl, by nazwać się Groep 1850 i pod tym szyldem nagrali singla „Misty Night”, którą wydała maleńką wytwórnię Yep. Choć nakład był niewielki zostali uznani przez tamtejszą branżę jednym z najbardziej oryginalnych, młodych zespołów.

Singiel „Misty Night” (YEP Records 1966)

Sjardin będący siłą napędową grupy dał jasno do zrozumienia, że Groep 1850 prezentując dziwaczny i przełomowy jak na tamte czasy „teatr totalny” nie będzie ani grupą beatową, ani zespołem grającym covery. Momentem przełomowym okazał się ich wspólny koncert z Pink Floyd w amsterdamskim klubie „Paradiso”. W 2019 roku, przy okazji wydania ośmiopłytowego boxu „Purple Sky” Peter bardzo emocjonalnie wspomina tamto wydarzenie: „Tej nocy gdy Pink Floyd wystąpili w Paradiso, zostaliśmy poproszeni o bycie ich supportem i teraz, 52 lata później, pamiętam każdą sekundę tego wieczoru! Stałem dwa metry za nimi widziałem i słyszałem wszystko, co się wtedy wydarzyło. To był bardzo wyjątkowy wieczór, który wiele zmienił w moim życiu. Po raz drugi coś podobnego przeżyłem 24 września 1967 roku grając przed Frankiem Zappą i The Mothers of Invention.”

Oryginalna koncepcja znalazła uznanie w oczach ludzi z wytwórni Philips, którzy jeszcze tego samego roku podpisali z nimi kontrakt i (za obopólną zgodą) zmienili nazwę na GROUP 1850. Oprócz wszechstronnie utalentowanego Petera Sjardina skład zespołu tworzyli: gitarzysta Daniël van Bergen, basista Ruud van Buren i perkusista Beer Klaasse. Piątym, nieformalnym członkiem był poeta i przyjaciel Sjardina, Hans Wesseling piszący fantastyczne teksty. Do szerszej publiczności przebili się singlem „Mother No-Head”, który pod koniec 1967 roku w holenderskiej Top 40 uplasował się na dwudziestym czwartym miejscu. Mały bo mały, ale zawsze to sukces. Co ciekawe, piosenkę zaśpiewał producent Hans van Hemert przy wsparciu męskiego chóru Harry’ego von Hoofa.

Podczas gdy inne holenderskie zespoły ostrożnie podchodziły do rozwijającej się psychodelii Sjardin rzucił się w to z pełną mocą, o czym świadczyły kolejne single: „Zero”„We Love Life (Like We Love You)” z surrealistycznymi tekstami i nietuzinkową aranżacją wypuszczone w marcu i grudniu 1968 roku. To były zapowiedzi dużej, debiutanckiej płyty „Agemo’s Trip To Mother Earth” ze spektakularnym, trójwymiarowym zdjęciem na okładce, na którym widać dużą, kilkupokoleniową grupę osób. Przypuszczam, że niektórzy mogą być dla zespołu znaczącymi osobami, inni mogli pełnić rolę chórków, akompaniatorów, etc. Do płyty dołączono także okulary 3D co w całości czyni go dziś kolekcjonerskim rarytasem.

Front trójwymiarowej okładki.

Bardzo trippy, acid rockowy „Agemo’s…” z mnóstwem ciekawych momentów to jest to, co nazywamy muzyką psychodeliczną. Ten album można z łatwością wykorzystać jako przykład tego, o co w niej chodzi. Poza jednym długim 13-minutowym „I Put My Hands On Your Shoulder” większość nagranych utworów  to krótkie, nieznacznie przekraczające trzy minuty urokliwe piosenki. Krótkie, nie znaczy gorsze. Od początku do końca mamy do czynienia z perfekcyjnym czystym w swej postaci rockiem z dominującym przestrzennym brzmieniem z dzikimi efektami acidowej gitary, pulsującym basem, bardzo aktywną perkusją i mocnymi organami. Wszystkie utwory charakteryzują się różnorodnością i zawierają milion wspaniałych pomysłów, którymi można by obdarować setki innych płyt. I choćby za to trzeba docenić jej wyjątkowość oraz ambicje muzyków. Wydaje się, że główną inspiracją dla zespołu byli Pink Floyd, The Beatles i Zappa, ale tak naprawdę grupa wpisuje się w swój czas; w 1968 roku niemal na całym świecie tak właśnie brzmiała muzyka. Słuchając uważniej słyszę też echa Wishbone Ash i Gong. Kobiecy głos wypowiadający kwestię w „Little Fly” kojarzy mi się z wiedźmą z Gongowej trylogii (nawiasem mówiąc ukazała się ona po tym albumie) chociaż gitarowa solówka i wchodzące organy pod koniec nagrania są już jak wczesny Pink Floyd… Długie solo na klawesynie otwiera bardzo hipnotyczny „A Point In His Life”. Gdy głos z głośnika na tle zapętlonej brzęczącej gitary kończy opowiadać historię następuje cisza… po niej delikatny pomruk basu…  organy… bluesowy moment w crescendo… a potem niezwykłe solo na gitarze. Ach, kocham ten fragment! Króciutki, dwuminutowy „You Did It Too Hard” z dobrym saksofonem i hipnotycznym rytmem przypomina szalonego Zappę i jego Mothers Of Invention idealne na domową imprezkę roku’68… Oparty na czystej gitarze  i odrobinie fletu „Refound” wydaje się być pod tym względem „zwykłym” utworem bez ekscesów. Centralny punkt płyty, epicki epos „I Put My Hands…” powstały pod wpływem albumu „A Saucerful Of Secrets” Pink Floyd to długa odlotowa uczta dla zmysłów. Tekst opiera się na hipisowskiej sadze o Agemo (lustrzane odbicie słowa omega), synu Doga z podobnej do Nirvany planety Irotas, który odwiedza Ziemię, aby doświadczyć miejskiej paranoi i deprawacji współczesnego życia. Harmonijka dodaje mu szczypty Grateful Dead, ale jest to też bardzo blisko Syda Barretta. Niektórzy krytycy zwracali uwagę, że kompozycja jest nieco chaotyczna, na co zwolennicy odpowiadali: jest mniej chaotyczna niż „Interstellar Overdrive”. Hendrixowska gitara z fuzzem, tripowe głosy, znakomite jak na rok’68 dźwiękowe efekty stereo, bębnienie (ach, ta perkusja!), bluesowy bas, wszystko ma posmak amerykańskiej psychodelii. Jak dla mnie absolutny majstersztyk psychodelicznej muzyki progresywnej… Urzekająca, delikatna hipisowska melodia z boskim żeńskim wokalem rozpoczyna „Reborn”. Hiszpański nastrój gitary pomiędzy partiami chóralnymi przypomina „More” Pink Floyd. Zresztą cała piosenka jest bardzo floydianowa i pięknie kończy ten przełomowy pod wieloma względami album.

Peter Sjardin, pełen fantastycznych pomysłów tworzył mnóstwo cudownej  muzyki. Niestety, miał też bardzo trudny charakter. Tuż po wydaniu debiut pozbywa się niemal całego swojego zespołu, zamienia Hagę na Amsterdam i razem z ocalałym z poprzedniego składu gitarzystą Daniëlem van Bergenem buduje na nowo grupę. Pod koniec 1969 roku zreformowany zespół wydaje swą drugą w dyskografii płytę,„Paradise Now”. Ale o niej opowiem innym razem. Zainteresowanych zapewniam – ciąg dalszy nastąpi…

4 komentarze do “Pionierzy niderlandzkiego psychodelicznego prog rocka część 1: GROUP 1850 „Agemo’s Trip To Mother Earth” (1968)”

  1. Jak zawsze świetnie opowiedziana historia i niecierpliwie czekam na drugą część. A płyta faktycznie znakomita. Te trzy studyjne znam, niestety nigdy nie dotarłem do koncertowych albumów zespołu. Pozdrawiam. Sławek

    1. Na koncertowych płytach brzmią dużo bardziej agresywnie, sporo improwizują – miód na uszy. Polecam, chociaż obie koncertówki wydane w 1974 i 1076 roku są dość drogie i trudno osiągalne. Dzięki za komentarz. Pozdrawiam!

  2. Genialna grupa i równie genialna muzyka. Trochę zapomniana a szkoda. Szkoda też, że nie wspomniałeś o jeszcze jednej ich płycie. W mojej ocenie to arcydzieło i często do niej sięgam. Mowa o kompilacyjnym albumie „The Great Single Tracks”. Słuchając jej trudno znaleźć słabe momenty.

    1. Jeśli chodzi o składanki bardziej polecam „Mother No-Head. Their 45s” z 2012 roku. Wielkim szacunkiem obdarza się zazwyczaj dwa pierwsze albumy, ale niektóre z ich najlepszych dzieł można znaleźć na singlach, gdzie granicząca z szaleństwem ich hiperkreatywność skupiła się na wysoce skoncentrowanych, radykalnie mocnych trzyminutowych utworach takich jak „Misty Night”, „Mother No-Head”, „Zero”, „We Love Live (Like We Love You)”, „Don’t Let It Be (We Have to Do It Now)”, czy rewelacyjnym „Have You Ever Heard”. Strony A i B wszystkich ich singli można znaleźć na tym zestawie plus niepublikowane nigdy wcześniej dema. Takie składanki mają sens i takie kocham.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *