(Nie)zapomniany psychodeliczny klasyk – KAK „Kak” (1969).

Z reguły muzyka płynnie przechodzi z jednej epoki do drugiej choć czasem zdarza się, że zostaje zamknięta w kapsule czasu, w której powstała, by później nie ujrzeć światła dziennego przez lata. Tak można powiedzieć o każdym gatunku muzycznym, w tym o muzyce hipisów. Ale jak mawiał Neil Young „Starzy hipisi nigdy nie upadają. Oni wciąż bezustannie podróżują…” Podążając ich śladem być może ktoś natknie się na krótkie arcydzieło powiązane z kalifornijskim psychodelicznym snem, które nagrał, pochodzący ze studenckiego miasta Davis, utalentowany kwartet rockowy o dziwnej nazwie KAK w 1968 roku.

Główną postacią w zespole był gitarzysta i wokalista Gary Lee Yoder. Jak przystało na zbuntowanego młodzieńca był nieco nonszalancki, lecz posiadał tę nieuchwytną cechę będącą oznaką prawdziwego artyzmu. Pisał proste, ale efektowne piosenki wykonując je z rozbrajającą pewnością siebie. Wokalnie potrafił warczeć jak Burdon, lub Morrison, wydobywać samogłoski jak Dylan lub czarować ciepłą delikatnością Donovana. Ale to były jedynie wpływy, a nie imitacje. Gary Yoder miał własny styl i pozostał jednym z tych talentów, który z jakiegoś powodu nigdy nie wszedł do ​​wielkiego świata.

Do Davis trafił w 1961 roku kiedy jego ojciec dostał pracę wykładowcy na tamtejszym Uniwersytecie. Jako muzyk zaczynał od graniowych folkowych piosenek, ale to rock był jego wielką miłością. Po ukończeniu liceum razem z kumplami założył zespół The Hide- Aways porzucając granie koncertów na terenie uczelnianego kampusu na znacznie bardziej prestiżową scenę w pobliskim Sacramento, gdzie królował wówczas surf rock. Jako zespół nigdy jednak nie robili za Beach Boys, ani nie grali podobnych bzdur. Mówili, że w ich żyłach płynie rock and roll w stylu Chucka Berry’ego, a kiedy brytyjska inwazja rozlała się po całych Stanach Zjednoczonych podekscytowani muzyką The Animals, Yardbirds i Them na początku 1966 roku zmienili nie tylko styl, ale i nazwę na The Oxford Circle. Legenda zespołu ugruntowała się w San Francisco, gdy ich rock’n’rollowy spryt, instrumentalna zręczność i wściekły garażowy rock zdmuchnęły ze scen Fillmore i Avalon psychodeliczną szlachtę pokroju Grateful Dead i Big Brother And The Holding Company. Wśród znawców tematu ich nazwę wymienia się szeptem w pełnym podziwu tonie zarezerwowanym dla naprawdę wielkich. Pomimo popularności, grupa zdołała wydać zaledwie jeden singiel, „Foolish Woman”/”Mind Destruction”. Zdumiewające więc, że tak ogromna reputacja wywodziła się jedynie z szalonych koncertów i tej jednej, siedmiocalowej płytki. Wystarczy jednak posłuchać tego krótkiego arcydzieła, owej szalonej, dziko pulsującej pre-punkowej histerii, a legenda się uwiarygadnia. Niestety, pomimo że grupa dzieliła na równi scenę z takimi sławami jak Grateful Dead, Jefferson Airplane, czy Janis Joplin nigdy nie zdobyła kontraktu płytowego. To był jeden z powodów końca The Oxford Circle, na gruzach którego, pod koniec 1967 roku, powstał Kak, Obok Gary Yodera i gitarzysty solowego z The Oxford Cirlce, Dehnera Pattena, w zespole znaleźli się także basista Joe Dave Damrell i perkusista Chris Lockheed. Nieoficjalnie piątym członkiem załogi Kak był Gary Grelecki, poeta, autor tekstów i producent muzyczny, który zafascynował Yodera od pierwszego (przypadkowego zresztą) spotkania. To Grelecki doprowadził do podpisania kontraktu płytowego z wytwórnią Epic Records, która longplay „Kak” wydała w styczniu 1969 roku. I to on zaprojektował tę fantastyczną okładkę.

Ta płyta to przykład dobrego brzmienia Zachodniego Wybrzeża późnych lat 60-tych, w którym niepoślednią rolę odgrywają teksty mówiące o społecznych zawirowaniach epoki („Everything’s Changing”), swobodnego stylu życia („Electric Sailor”, „Lemonaide Kid”), marzycielskiego idealizmu („I’ve Got Time”) i ekspansji umysłu („Trieulogy”). Całość rozpoczyna się trzema ciężkimi numerami nawiązującymi do korzeni Yodera z czego pierwszy, tajemniczo zatytułowany „HCO 97658” trwa ledwie minutę i czterdzieści sekund a kipi taką energią, że tylko pozazdrościć. Z kolei „Everything’s Changing”  z klasycznym, mocno naładowanym rockowym klimatem San Francisco brzmiącym bardziej jak Moby Grape jest jednym z moich faworytów. Tu wszystko zdaje się być idealne i na swoim miejscu: wokal Yodera, harmonie wokalne, gitara Pattena i jego solówki, którymi ten album jest przesiąknięty. Ale to „Electric Sailor” jest często cytowany jako klasyk. Ten utwór to czysty garażowy rock z późnego okresu w jego najlepszym wydaniu, w tym mocne bębny, niesamowite acidowe solo, sprzężenia zwrotne i  chwytliwy refren. W podobnym stylu utrzymany jest znakomity „Disbelievin” zbudowany na powtarzalnym riffie. Nie zabrakło też mniej lub bardziej odległych ech Grateful Dead (delikatne ślady country i blues rocka), Quicksilver Messenger Service (gitary), Kaleidoscope (orientalizmy). Najmniej wtórni byli w spokojniejszych fragmentach płyty. Mam tu na myśli trzy bardzo dobre kawałki, które wyróżniają się na tle nieokiełznanych, wijących się ścieżkach gitarowych, a mianowicie country rockowy „I’ve Got Time”, psycho-folk rockowy „Lemonaide Kid” (o dealerze LSD) z sitarem i tablą i balladzie „Flowing By” w stylu Donovana ozdobioną partią klawesynu.

Jeśli ten album stał się obiektem kultu bez wątpienia zawdzięcza to epickiemu utworowi „Trieulogy”. Ten najdłuższy numer na płycie trwający ponad osiem minut to acid rockowa mini suita składająca się z trzech części: „Golghota’, „Mirage”„Rain” z sitarem i świetnymi, psychodelicznymi solówkami. Czasem mam wrażenie, że był to swoisty zapalnik muzyczny, dzięki któremu taki na przykład Lynyrd Skynyrd chwilę później odpalił swą bombową karierę.

Album „Kak” jest jednym z klejnotów tamtych czasów mogący godnie stać obok „Surrealistic Pillow” Jeffersona Airplane, „Electric Music For The Mind And Body” Country Joe And The Fish, czy płyt Moby Grape. Kompletnie niepromowany sprzedał się w ilości stu kilkudziesięciu egzemplarzy. Płycie nie pomogło też to, że po jej wydaniu zespół zagrał ledwie pięć koncertów, po których rozwiązał się. Jednym z nielicznych występów był ten w rodzinnym Davis. Na plakacie anonsowano ich jako Kak, ale w nawiasie dopisano Oxford Circle.  Dla miejscowych ostatnia nazwa znaczyła wciąż wiele…

Pierwsze wznowienie longplaya na CD ukazało się w Stanach w 1992 roku. Dużo ciekawsza okazała się zremasterowana reedycja Big Beat Records z 1999 roku zatytułowana „Kak-Ola” poszerzona o dodatkowe nagrania. Te dziesięć bonusów znacznie poszerzają wizerunek zespołu, nie mówiąc już o tym, że dostaliśmy prawie dwa razy więcej muzyki Kak niż na oryginalnym winylu. Kilka z nich są wręcz genialne. Myślę tu o singlowej wersji „Rain” (trzecia część suity Trieulogy”, która w tej odsłonie to czyste piękno punkowej psychodelii) i o akustycznej wersji „Everything Changes”. Oba te nagrania wolę w takim właśnie wydaniu… Poza tym mamy tu demo piosenki „I’ve Got Time”, dwa połączone i niepublikowane wcześniej koncertowe nagrania „Bye Bye”/„Easy Jack”, które nie znalazły się na albumie, akustyczny dublet „Mirage & Rain”, solowy singiel Gary Yodera „Flight From The East”/„Good Time Music” z 1969 roku, a także coś, co uważam za prawdziwy rarytas – trzy dema Yodera z końca 1967 roku: „When Love Comes In”, „I Miss You” i „Lonely People Blues” z Paulem Whaleyem z Blue Cheer na perkusji,  Brucem Stephensem na gitarze, oraz  Richardem Bergerem na flecie. Wszystkie te dodatki nie traktowałbym jako wisienek na torcie – prędzej jako smakowitą przystawkę do dania głównego.

Tył okładki płyty CD „Kak-Ola” (Big Beat Records 1999)

Na zakończenie mała garść ciekawostek:

1.  Co do nazwy zespołu: „kak” jest słowem południowoafrykańskim oznaczającym tabu; w slangu: obornik, łajno.

2. Według dokumentacji firmy Epic Records, album „Kak” ukazał się dokładnie we wtorek 31 grudnia 1968 roku, ale został zaliczony do harmonogramu płytowych wydań na styczeń’69.

3. Kilka lat temu koncern British Telecom w swoim spocie reklamowym użył piosenki „Lemonaide Kid”.

4. Koncert Oxford Circle z 1966 roku z zaskakująco doskonałą jakością stał się podstawą płyty „Live At The Avalon 1966” wydaną w 1997 roku przez Big Beat Records w ramach serii „Nuggets Of The Golden State”. Płyta dodatkowo zawiera singiel zespołu, oraz kilka niewydanych kawałków. Wydawnictwo znalazło się na 6 miejscu na liście „Top 50” Record Collector wyprzedzając reedycje Pink Floyd, Grateful Dead i Santana. Otrzymało też bardzo pozytywną recenzję w miesięczniku Mojo.

THE ILLUSION – trzy odsłony najpopularniejszego zapomnianego zespołu (1969-1970).

Kwintet THE ILLUSION z nowojorskiego Long Island przekornie można nazwać „najpopularniejszym zapomnianym zespołem rockowych” przełomu lat 60 i 70-tych. Paradoks? Podczas gdy ich rówieśnicy z Long Island tacy jak Vanilla Fudge, The Hasssles z Billym Joelem i Vagrants z Leslie Westem przez lata byli wznawiani na płytach kompaktowych The Illusion wydaje się jedynie odległym wspomnieniem minionych lat. A przecież w dorobku grupy były trzy albumy, kilka singli, oraz hit „Did You See Her Eyes” z 1969 roku, który w gorącej setce listy przebojów Billboardu gościł przez 27 tygodni! Mało tego. W szczytowym okresie swojej kariery koncertowali z wielkimi wykonawcami na czele z The Jimi Hendrix Experience, Chicago, The Allman Brothers Band, Sly And The Family Stone, The Who, więc kompletnie nie rozumiem, dlaczego o nich mówi się rzadko, by nie powiedzieć – wcale…

 

Wszystko zaczęło się we wczesnych lat 60-tych. Po epizodzie występów w dawno zapomnianych zespołach Dell Sonics i The Creations, wokalista John Vinci stanął na czele formacji The '5′ Illusion obok znakomitego perkusisty Mike’a Ricciarella i basisty Chucka Aldera. Najbardziej wszechstronnym członkiem grupy był Mike Maniscalco grający na gitarze rytmicznej, klawiszach i saksofonie. Mike okazjonalnie także śpiewał i to jego głos wyróżnia się w harmoniach wokalnych. Mocnym punktem zespołu był Rich Cerniglia, o którym mówiło się, że to najbardziej niedoceniany gitarzystą z Long Island. Warto wiedzieć, że na koncertach wspierał The Ronettes, The Temptations, Gladys Knight i wielu innych. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że miał wówczas 15 lat! Znani ze swoich słodkich harmonii wokalnych, poszerzającym umysł szalonym efektom świetlnym i znakomitej, pop psychodelicznej muzyce przyciągnęli wielu fanów na Wschodnim Wybrzeżu. Między innymi to pozwoliło im wydać pierwszy singiel „My Party” już jako The Illusion. Piosenka została skomponowana i wyprodukowana przez Mitcha Rydera i wydana przez DynoVoice Records, której gwiazdą był wówczas Ryder, dziś kultowa postać w amerykańskim show biznesie. Kiedy ich sława wyszła poza lokalną scenę zwrócili na siebie uwagę Jeffa Barry’ego, producenta, autora piosenek, właściciela nowo założonej wytwórni Steed Records. Barry szybko podpisał z nimi kontrakt, a jego efektem był album nagrany w 1969 roku.

„The Illusion” to mocny debiut. Rozpoczynając od długiej wersji „Did You See Her Eyes”, większość kawałków pokazuje funkową sekcję rytmiczną z przeplatanymi ostrymi partiami gitarowymi. Interesujące, rozbudowane i różnorodne kawałki takie jak „Run, Run, Run”/”Willy Gee (Miss Holy Lady)” (mój ulubiony fragment płyty) i „Why, Tell Me Why”/”Real Thing” (w pierwszej części powolny i bluesowy, a potem przechodzący w pop rock) były swego rodzaju znakiem towarowym zespołu. Hard rockowy bit w „Talkin’ Sweet Talkin’ Soul” kontrastuje ze słodkim śpiewem choć ma niezłą gitarę, zaś „Just Imagine” to ballada oparta na gitarze akustycznej wzmocniona cudną harmonią wokalną. Utwory z drugiej strony płyty skłaniają się bardziej w stronę pop rockowego grania, z których ciekawie wypada „I Love You, Yes I Do” z werblem strzelającym jak karabin maszynowy i „Alone” z chóralnym śpiewem i gitarą wah-wah.

Druga płyta „Together (As A Way Of Life)”, wydana pod koniec 1969 roku, może nie jest tak konsekwentna jak debiut, ale też nie cierpi na chorobę zwaną „klątwa drugiego albumu”.

Muzycy chcąc poszerzyć horyzonty próbowali eksperymentować z innymi formami muzycznymi (soulowy „Once In A Lifetime”), ale… No cóż,  mam mieszane uczucia co do końcowego efektu. Wydaje mi się, że Jeff Barry jako producent płyty miał ogromny wpływ nie tylko na brzmienie zespołu w studio, ale też wywierał presję, by utwory były nie tylko bardziej zwięzłe, ale też i przebojowe. Wszak „How Does It Feel” to nic innego jak bliski kuzyn „Did You See Her Eyes”, popowy „Love Me Girl” nadaje się do klaskania, a „Together” z naiwnym, antywojennym tekstem i chórem dziecięcym trąci infantylizmem. Skłamałbym mówiąc, że nie ma tu nic godnego uwagi. Choć na całym albumie klawisze i gitary akustyczne wysunięte są na pierwszy plan w „Don’t Push It” rządzi rockowy riff i mocarny Hammond, a całość wieńczy perkusyjne solo. „Lila” to chwytliwy gulasz splecionych ze sobą gitar z rytmem napędzanym basem. Z kolei pulsujące organy w „Angel” podtrzymywane gitarowym fuzzem na przemian z akustycznymi zwrotkami to już psychodeliczna perfekcja. No i nie sposób pominąć pięknej, zapadającej w pamięć ballady „Little Boy” z delikatną gitarą i dramatycznymi zawijasami będąca też kolejną wizytówką wokalnych zdolności Johna Vinci.

Po tych dwóch płytach, które (nie oszukujmy się) zawierały dość przeciętny, chwilami tylko interesujący materiał, trzeci album „If It’s So” wydany w 1970 roku okazał się dużo lepszy i ciekawszy. Tym razem zespół postawił na mocniejsze brzmienie pokazując swoją prawdziwą rockową twarz, co było dość zaskakujące biorąc pod uwagę jego psychodeliczno popowe korzenie.

To bardzo mocny hard rock z elementami bluesa ocierający się o progresję z odrobiną funku. Z tym ostatnim zespół kolaborował już na poprzedniej płycie, więc nie jest to żadne zaskoczenie. No i mamy tu zdecydowanie więcej ostrych klawiszy i gitar. Zwracam też uwagę na głos Johna Vinci, który brzmi nieco inaczej, bardziej dojrzalej. Są momenty, w których przypomina mi innego wokalistę z Long Island, Erica Blooma z Blue Öyster Cult – niewiarygodne jak te głosy są tak bardzo do siebie podobne.

Przyznam, że ilekroć słucham tej płyty tracę poczucie czasu i rzeczywistości. Całość składa się z ośmiu nagrań trwających łącznie trzydzieści osiem minut, z czego dwa: „Life Cycle Theme” i „Excerpt From Recuverdas De Alhambra” to niespełna dwuminutowe miniaturki. Ta ostatnia, pojawiająca się na samo zakończenie albumu, jest kompozycją hiszpańskiego kompozytora Francisco Tárregi, ojca nowoczesnej gry na gitarze klasycznej żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Szkoda, że trwa tak krótko. Dłuższy, wieloczęściowy „Man” pełen zmian tempa i rytmu, a przy tym wykorzystujący różne efekty dźwiękowe dla podkreślenia niesamowitej atmosfery jest idealnym przykładem tego, jak zmieniał się rock na początku lat 70-tych. Napędzany mięsistym basem z galopującą perkusją „Let’s Make Each Other Happy”, oraz „When I Metcha Babe” to fantastyczne blues rockowe numery, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się w repertuarze ZZ Top. Z kolei mocarny rocker „Collection” z melodią i tekstem przypominającym „Tales Of Brave Ulysses” Cream zawiera ciężkie, świetnie zagrane jazzowe solo gitarowe. Uwielbiam takie granie! Ale to nie koniec albowiem całe show kradnie tytułowa kompozycja „If It’s So”. Moim zdaniem najwspanialszy moment albumu. Maniscalco był nie tylko twórcą muzyki, ale napisał też bardzo emocjonalny tekst doskonale zinterpretowany przez Johna Vinci. To jedna z tych kompozycji, która ma niepowtarzalny, przeuroczo hipnotyzujący klimat, od którego trudno się uwolnić. Lubię sobie ją zapętlić i słuchać bez końca. Nie ma tu rytmicznych łamańców, hiper odlotowych solówek, wirtuozowskich popisów. Melodia prowadzona przez gitarzystę lekko i jakby od niechcenia wspierana jest delikatną jak jedwab grą całego zespołu. Na dobrą sprawę ten utwór powinien trwać i trwać…

Niedługo po wydaniu tego albumu z zespołem pożegnał się Marc Ricciarella. Powodem odejścia perkusisty był spór co do przyszłego kierunku muzycznego grupy. Wkrótce po tym The Illusion przestał istnieć. W 1976 roku 4/5 zespołu spotkało się raz jeszcze tworząc  formację Network wydając rok później dla dwie płyty: „Network” i „Nightwork” (obie dostępne na jednym krążku CD). Co ciekawe, muzycy ukryli się tu pod pseudonimami. O zmianę nazwisk poprosiła wytwórnia Polydor ponieważ uznała, że ​​brzmiały one zbyt włosko! W tamtych czasach takie cuda mogły zdarzyć chyba tylko w Stanach.