NIRVANA – cztery odsłony małego, słodkiego zespołu.

Gdyby nie przypadkowe spotkanie w londyńskiej kafejce La Gioconda na Denmark Street dwóch studentów – irlandzkiego muzyka Patricka Campbell-Lyons’a i greckiego kompozytora Alexa Syropoulosa prawdopodobnie nigdy nie powstałaby brytyjska (!) grupa NIRVANA. Zdarzenie to miało miejsce w 1965 roku; Kurt Cobain urodzi się dopiera za dwa lata, a jego Nirvana wykluje się dwie dekady później. Ich drogi skrzyżują się zresztą na moment. Sprawa o prawne używanie nazwy, którą założyli obaj muzycy Cobainowi skończyła się polubowną ugodą (podpartą czekiem na sumę 100 tys.$ !). Żadna ze stron nie miała potem do siebie pretensji, a panowie w pewnym stopniu nawet się zaprzyjaźnili… Na punkcie kapeli Cobaina świat oszalał. NIRVANA z Wysp nigdy nie doświadczyła ani sławy grunge’owców, ani innych brytyjskich grup psychodelicznych. Na listach przebojów gościła rzadko i szybko z nich spadała. Tuż po nagraniu swojego trzeciego albumu „To Markos III” szybko popadła w zapomnienie. Jednak dla wszystkich kolekcjonerów, którzy kochają dźwięki niszowych grup lat 60-tych do dziś pozostają kultową i zjawiskową kapelą. Są też tacy, którzy uważają ją za rodzaj Świętego Graala późnej brytyjskiej psychodelii…

Alex Spyropoulos i Patrick Campbell-Lyons
Alex Spyropoulos i Patrick Campbell-Lyons

Gdy przyjrzeć się opisowi pierwszej płyty NIRVANY, która pod tytułem „The Story Of Simon Simopath” ukazała się w październiku 1967 roku, od znanych nazwisk można dostać zawrotu głowy. Producentem krążka był Chris Blackwell, założyciel Island Records, „odkrywca” Boba Marleya, któremu w studio pomagał Tony Visconti znany potem ze współpracy z Davidem Bowie, grupami T.Rex, The Moody Blues i U2. Aranżacjami zajęli się Mike Vickers (pomagał grupie Manfred Mann) i Jimmy Miller (współpracował z The Rolling Stones), Swoje „trzy grosze” dołożył także producent filmowy Chris Thomas („od kuchni” sfilmował pracę Pink Floyd nad albumem „The Dark Side Of The Moon”) i inżynier dźwięku Brian Humphries nagrywający później płyty z Traffic, McDonald & Giles, Black Sabbath, Pink Floyd („Wish You Were Here” oraz „The Animals”) i wielu innych. Fakt – w tym czasie niemal wszyscy oni dopiero zaczynali swą zawodową przygodę, ale już wkrótce staną się najwybitniejszymi brytyjskimi producentami, aranżerami, inżynierami dźwięku. Warto więc pamiętać, że ich początki sięgały NIRVANY

Stworzony wspólnymi siłami longplay był chyba jednym z pierwszych, o ile nie pierwszym concept albumem. To po nim powstaną inne, równie ważne koncepcyjne płyty jak „Days Of The Future Passed” The Moody Blues (listopad’67), „FS Sorrow” The Pretty Things (grudzień’68), „Tommy” The Who (kwiecień’69), „Arthur” The Kinks (grudzień’69)…

NIRVANA "The Story Of Simon Simopath" (1967)
NIRVANA „The Story Of Simon Simopath” (1967)

„The Story Of Simon Simopath” to opowieść z życia tytułowego bohatera ukazana poprzez serię krótkich piosenek. Jako mały chłopiec marzy o skrzydłach i swobodnym lataniu. W szkole uważany za dziwaka i odludka separowany jest przez kolegów, a gdy staje się dorosłym mężczyzną (w 1999 roku!) praca w biurze przy komputerach nie daje satysfakcji. Odrzucany wciąż przez otoczenie przypłaca to załamaniem nerwowym, po którym trafia do szpitala psychiatrycznego. Tam dostaje się do kosmicznego statku i rusza w magiczną podróż. Poznaje centaura – jedynego i najwierniejszego przyjaciela, oraz śliczną boginię o imieniu Magdalena – pierwszą miłość, którą wkrótce poślubi… Realia mieszają się z  baśniową fantastyką podpartą jednolitymi, solidnymi i bogatymi melodiami. W bardzo oryginalny sposób połączono tu proste popowe piosenki z psychodelią i soft rockiem. Zwracam uwagę na piękne aranżacje orkiestrowe ozdobione barokowymi wstawkami, które skrzą się niczym cyrkonie na wytwornej biżuterii. By brzmienie było pełniejsze duet skorzystał z usług muzyków sesyjnych wzbogacając je m.in. o drugą gitarę, wiolonczelę i róg francuski.

Ci sami muzycy sesyjni wspomagali NIRVANĘ także na koncertach i występach telewizyjnych. Podczas programu we francuskiej telewizji spotkali się ze słynnym katalońskim malarzem surrealistą Salvadorem Dali. W trakcie wykonywanej przez zespół piosenki mistrz oblał ich czarną farbą! Gitarzysta Campbell-Lyons zdążył zasłonić się swoją dopiero co kupioną skórzaną kurtką. „Szkoda, że Dali tak szybko opuścił studio, bo po wyschnięciu farby mógłby złożyć na niej swój autograf.”  – skomentował z humorem całe zdarzenie muzyk. Nie mniej wytwórnia Island przysłała artyście rachunek  za czyszczenie wiolonczeli z farby…

Drugi album grupy „All Of Us” wydany rok później był czymś absolutnie magicznym i nawet dzisiaj sprawia, że pojawiają się u mnie ciarki na plecach. Okładka płyty to reprodukcja obrazu Pierre’a Fritela z 1892 roku przedstawiająca zwycięski pochód znanych postaci świata pośród szpaleru nagich martwych ciał.

LP "All Of Us" (1969)
LP „All Of Us” (1969)

Cała historia płyty zaczęła się od propozycji producenta filmowego, Johna Bryana, który zaproponował grupie NIRVANA napisanie piosenki do filmu „The Touchables” („Dotykalni”) w reżyserii Roberta Freemana. Nazwisko tego ostatniego nie powinno być obce fanom The Beatles. Freeman był bowiem oficjalnym fotografem słynnej czwórki z Liverpoolu i autorem niesamowitego zdjęcia z okładki „Rubber Soul”… Zespół przedstawił kilka propozycji z czego John Bryana wybrał piosenkę roboczo zatytułowaną „We’ve Got To Find A Place” przemianowaną wkrótce na „The Touchables (All Of Us)”. Ta blisko trzyminutowa kompozycja to bez wątpienia dzieło geniuszu. Usłyszeć w niej można klawesyn, któremu towarzyszą skrzypce, rożek i chór anielskich psychodelicznych głosów. Do tej pory takie perły potrafił tworzyć tylko Syd Barrett zażywając przed tym dość pokaźną dawkę LSD. Barrettowskich odnośników jest tu zresztą trochę więcej, ot choćby w „Girl In The Park” z prostym rytmem i chórkami, czy w kawałku „Frankie The Great”.

Tył okładki (reedycja CD Island Records 2003).
Tył okładki  – reedycja CD  z 4 bonusami (Island Records 2003).

Największym przebojem z tej płyty okazał się utwór, który ją otwierał, czyli „Rainbow Chaser”. Wydany na singlu stał się hitem w Anglii (nr 1 na listach przebojów), zaś w Norwegii przez dziesięć miesięcy nie schodził z tamtejszej Top 10! Ta przepiękna kompozycja ze swoją słodką wibracją jest jedną z najwspanialszych jakie można znaleźć na brytyjskich albumach psychodelicznych. Zastosowano w niej dość odważny i eksperymentalny efekt polegający na zwalnianiu i przyspieszaniu taśmy z muzyką, na którą nakładano inne dźwięki. Phasing, bo tak to się fachowo nazywa, użyli po raz pierwszy Beatlesi w „Norwegian Wood”…  Zachwyca mnie też bardzo urokliwa ballada „Melanie Blue”, a przy instrumentalnym „The Show Must Go On” z przepiękną partią fletu po prostu wymiękam.

Album „All Of Us” recenzenci określali różnie – jako psychodeliczny pop, barokową psychodelię, orkiestrowy pop rock… Wydaje mi się, że geniusz tych dźwięków, wspaniałe kompozycje i perfekcyjna produkcja sprawiają, że powinno się go traktować jako wykwintne danie brytyjskiej psychodelii. I tego się trzymajmy.

Materiał na trzeci studyjny krążek zatytułowany „Black Flower” został odrzucony przez Blackwella, który stwierdził, że nie pasuje on do wizerunku jego wytwórni. Dał muzykom wolną rękę, pozwolił zabrać taśmy i szukać szczęścia gdzie indziej. Szkoda, bowiem był to naprawdę piękny, orkiestrowy album, choć z drugiej strony nie trudno nie zgodzić się z szefem Island, który porównał go do muzyki Francis Lai z filmu „Kobieta i mężczyzna”. Ostatecznie płytę pod zmienionym tytułem „To Markos III” wydała w maju 1970 roku  Pye Records. Szkoda, że w nakładzie zaledwie… 250 sztuk!

LP "To Markos III" (1970)
LP „To Markos III” (1970)

Podrażniony takim obrotem sprawy pianista i główny kompozytor NIRVANYAlex Syropoulos dał sobie na pewien czas spokój z branżą muzyczną. Osamotniony Campbell-Lyons nie poddał się tak łatwo, zebrał nowych muzyków i nagrał z nimi totalnie odmienny stylistycznie album. Płyta „Local Anaesthetic” którą wydała spirala Vertigo w 1971 roku ozdobiona piękną okładką Keefa (tego od debiutu Black Sabbath i „Valentyne Suite” Colosseum) zawierała dwie długie, skomplikowane formalnie kompozycje z czego jedna miała formę 20-minutowej improwizacji.

Płyta "Local Anaesthetic" (1971) to już była inna bajka...
Płyta „Local Anaesthetic” (1971) to już była inna bajka…

Nowymi muzykami zaproszonymi do studia okazali się członkowie grupy Jade Warrior oraz znakomity saksofonista Mel Colins. I to oni rozdają tutaj karty. Gitara Tony 'ego Duhiga brzmi bardzo podobnie jak w Jade Warrior. Pojawiają się też pierwiastki muzyki Dalekiego Wschodu tak bardzo eksponowane na ich płytach. Obecność Mela Collinsa nadaje muzyce jazzowego kolorytu. Ciekawe, że wiodącym instrumentem klawiszowym wcale nie były tak bardzo popularne w tym czasie Hammondy, a zwyczajny fortepian i (okazjonalnie) klawesyn. Wokale – szczególnie w otwierającym płytę utworze  „Modus Operandi (Method Of Work)” – przypominają mi Johna Leesa z Barclay James Harvest i momentami brzmią dość awangardowo. To na pewno nie jest ta NIRVANA z pierwszych trzech płyt… Drugą stronę albumu wypełnia pełna improwizacji suita „Home” złożona z pięciu części. Jako całość robi wrażenie bardziej melodyjnej od „Modus Operandi”  z łagodniejszymi, bardziej harmonicznymi wokalami i mocniejszą strukturą. Zawiera też kilka przebojowych fragmentów, które śmiało mogły ukazać się na singlach.

Był to najbardziej nowatorski album zespołu, o którym jej główny twórca Campbell-Lyons powiedział: „Płyta „Local Anaesthetic” zwiastuje narodziny nowej NIRVANY. I trudno się z tym zdaniem nie zgodzić…

W 1985 roku duet ponownie się połączył i wydał pod swą magiczną nazwą kilka kolejnych płyt. Planowali też wydanie albumu z piosenkami Kurta Cobaina i jego Nirvany na znak przyjaźni między obu grupami. Nieoczekiwana i tragiczna śmierć Kurta zniweczyła te plany. Może do tego pomysłu powrócą? Mam taką nadzieję, bo mimo iż od ich debiutu minęło pół wieku do dziś wciąż są aktywnymi, pełnymi zapału muzykami.

Świeża śmietanka (nie całkiem) dobrych manier. CREAM „Fresh Cream” (1966).

Życie pisze najwspanialsze scenariusze, a historie zespołów  i muzyków czasem są bardziej zajmujące niż niejedna hollywoodzka superprodukcja. Serialowe perypetie bohaterów „Dynastii”, czy „Mody na sukces” to mały pikuś w stosunku do tego, co przeżywali w realu Jim Morrison, Janis Joplin, Hendrix, Zeppelini, Black Sabbath, Grateful Death, The Allman Brothers Band, czy panowie z CREAM

W momencie powstania zespołu, cała trójka była uznawana za największych wirtuozów swoich instrumentów. Nic przeto dziwnego, że media ogłosiły ich mianem supergrupy, co zresztą potwierdzili swoimi płytami i koncertami. Bezsprzecznie wywarli ogromny wpływ na rozwój muzyki rockowej dając solidne podwaliny pod powstanie hard rocka i wyznaczyli standardy, które miały obowiązywać w muzyce rockowej jeszcze przez wiele lat po jej rozpadzie. Siłą napędową zespołu, której twórczość opierała się na perfekcyjnej współpracy całej trójki, był przede wszystkim basista i główny wokalista Jack Bruce. Także główny kompozytor  – twórca, lub współtwórca wszystkich przebojów CREAM.

Jack Bruce (bg, voc.)
Jack Bruce (bg, voc.) od zawsze darł koty z Gingerem Bakerem.

Bruce wspólnie z perkusistą Gingerem Bakerem grali u Alexisa Kornera w jego słynnym Blues Incorporated. Po odejściu od Kornera w lutym 1963 roku wspólnie z saksofonistą i organistą Grahamem Bondem założyli The Graham Bond Organisation. Bruce i Baker uwielbiali ze sobą grać, ale nienawidzili się jako ludzie. Dochodziło między nimi do bijatyk, które zazwyczaj prowokował Ginger Baker. Ten fenomenalny perkusista miał wyjątkowo trudny i gwałtowny charakter. Bruce niewiele mu jednak w tym ustępował. Któregoś dnia zniszczył własnoręcznie zrobioną przez Bakera perkusję, za co ten w odwecie rozwalił mu głowę czynelem.  Skończyło się licznymi siniakami i kilkoma szwami na głowie. Z byle powodu obaj skakali sobie do oczu, robili złośliwości, manipulowali przy instrumentach, kablach i nagłośnieniu, by ten drugi wypadł jak najgorzej. Mimo to tworzyli na scenie perfekcyjny i znakomicie rozumiejący się tandem. Dostrzegł to Marvin Gaye, który zaproponował obu muzykom odbycie wspólnej trasy koncertowej po USA. Komuś takiemu jak Marvin Gaye nikt nigdy nie odmawiał. A jednak Jack Bruce zrobił to i odmówił! Basista zasłonił się brakiem czasu w związku z przygotowaniami do ślubu z Janet Gofrey. Perkusista wściekł się nie na żarty. Długo nie mógł przeboleć tego afrontu, a żal ściskał go tak mocno, że podczas koncertu najpierw posłał w jego kierunku swe pałeczki, a następnie – przewracając cały zestaw perkusyjny – rzucił się z pięściami na basistę. Zdumiona publiczność przecierała oczy nie wierząc w to co widzi choć byli i tacy, którzy twierdzili, że wszystko było z góry zaplanowane. Krewkich muzyków (nie bez problemu) rozdzielili  ochroniarze, a koncert przerwano… Czarę goryczy przelał incydent, który miał miejsce kilka tygodni później. Bruce usunięty z zespołu Bonda nie przyjmował tego faktu do wiadomości i za każdym razem pojawiał się na scenie jak gdyby nigdy nic prowokując przy okazji swoim zachowaniem Bakera. W końcu ten nie wytrzymał podbiegł do niego, przystawił mu nóż do gardła(!) i kazał się natychmiast wynosić! Tym razem poskutkowało…

Ginger Baker
Ginger Baker – geniusz perkusji. W życiu prywatnym despota i choleryk.

Wkrótce basista znalazł miejsce w bardziej komercyjnym zespole Manfreda Manna , zahaczył krótki pobyt u Mayalla w Bluesbreakers i w okazjonalnym combo Powerhouse. To w tej ostatniej naprędce zmontowanej grupie utworzonej w marcu 1966 r. Jack spotkał Erica Claptona. Oprócz nich zespół tworzyli : wokalista Paul Jones (Manfred Mann), oraz Steve Winwood (klawisze, wokal) i Pete York (perkusja) – obaj z The Spencer Davis Group. Warto wiedzieć, że efektem tej pracy były trzy nagrania („I Want To Know”„Crossroads”„Steppin’ Out”), które trafiły na świetną, bardzo poszukiwaną kompilację „What’s Shakin'” (Elektra, 1966). Dwa ostatnie stały się wkrótce integralną częścią koncertów CREAM.

To był ten czas, gdy Eric Clapton porzucił The Yardbirds w niezbyt dla siebie dobrym momencie, bo tuż przed ogromnym sukcesem singla „For You Love” i to po obu stronach Atlantyku. W zespole Mayalla wyrobił sobie markę najlepszego gitarzysty bluesowego na Wyspach, ale granie w Bluesbreakers mu nie wystarczyło. Marzył o założeniu własnego zespołu.

Eric Clapton (1966)
Eric Clapton (g) tworząc CREAM  nie wiedział z kim się zadał…(1966)

Po jednym z koncertów Eric załapał się na powrót do Londynu samochodem, który prowadził… Ginger Baker. Perkusista, jak się okazało, był jego wiernym fanem. W czasie jazdy młody gitarzysta zwierzył się, że myśli o założeniu zespołu. O tym samym myślał też perkusista bowiem  Graham Bond z pomocą heroiny zaczął iść w stronę wyjątkowo pokręconej działalności artystycznej i współpraca z nim stawała się coraz trudniejsza. Skoro obaj myśleli o tym samym, klamka zapadła! „Musimy tylko znaleźć kogoś dobrego  na basie” – rzucił przez zęby Baker trzymając w ustach papierosa z którym nie rozstawał się przez całą drogę. Clapton nieświadom gorących relacji między muzykami szybko odpowiedział: „Znam jednego. Jest bardzo dobry. Właśnie niedawno nagrałem z nim kilka piosenek. Nazywa się Jack Bruce…” Tylko cud sprawił, że samochód nie uderzył czołowo w mijane właśnie drzewo, choć i tak podróż zakończyła się dachowaniem w przydrożnym rowie… Nie mniej obaj panowie na jakiś czas zakopali topór wojenny i basista grupy Manfreda Manna uzupełnił skład nowego zespołu. Na jednej z pierwszych prób któryś z nich zażartował, że skoro są śmietanką brytyjskiego blues-rocka, to nazwa może być tylko jedna – CREAM.

CREAM. Baker, Clapton i Bruce (1966)
CREAM. Baker, Clapton i Bruce na ulicach Londynu (wrzesień 1966).

Będąc jeszcze w fazie prób muzycy rozważali pomysł o kwartecie. Padło kilka propozycji, w tym mi.in. zatrudnienie znakomitego wokalisty Steve’a Winwooda. Jednak jego wprowadzenie oznaczałoby konflikt interesów, gdyż głównym wokalistą miał być Jack Bruce.  W końcu  Clapton, który był pod wrażeniem występu tria Buddy Guy’a  w 1965 roku podczas American Folk Blues Festival zdecydował o pozostaniu triem. Na przykładzie Guy’a zobaczył, że trio dawało większe improwizatorskie możliwości muzykom. A każdy z nich miał ku temu wielkie zdolności jak i chęci.

Pierwszym występem  zespołu miał być koncert na przełomie lipca i sierpnia 1966 roku na National Jazz And Blues Festival, ale przedtem muzycy pragnęli się sprawdzić w innym miejscu. 29 lipca wystąpili w manchesterskim klubie związanym z Johnem Mayallem Twisted Wheel. Zagrali wtedy głównie bluesowe standardy, które spotkały się z gorącym przyjęciem… barmana, kilku kelnerek, technicznych rozstawiających sprzęt i paru zupełnie przypadkowych klientów. Okazało się, że występ był niezapowiadany i klub świecił pustką… Trzy dni później, na wspomnianym festiwalu zalali publiczność lawiną dźwięków jakich jeszcze nikt nigdy nie słyszał! Nie chcąc tracić dobrego ducha niemal natychmiast rozpoczęto prace nad debiutanckim albumem, który pod tytułem  „Fresh Cream” ukazał się 9 grudnia 1966 r.

LP "Fresh Cream" (1966)
LP „Fresh Cream” (1966)

„Fresh Cream” – jeden z pierwszych i najbardziej inspirujących albumów blues rockowych – aż w połowie składa się z cudzych kompozycji. Są to „Spoonfull” Howlin’ Wolfa, „Cat’s Squirrel” nieznanego autorstwa, „Four Until Late” Roberta Johnsona, „Rollin’ And Tumblin’ „ Hambone’a Williego Newberna, oraz „I’m So Glad” Skipa Jamesa. Longplay rozpoczyna rockowe i zadziorne „N.S.U.” wyśmienicie zaśpiewane przez Bruce’a ozdobione perfekcyjną, choć trwającą tylko 23 sekundy solówką Claptona – z pewnością jedną z najlepszych jakie kiedykolwiek zagrał! Na ciężkim, powolnym blues rockowym „Sleepy Time Time” wychował się pewnie nie jeden hard rockowy zespół lat 60 i 70-tych, po którym pojawił się melodyjny, wzbogacony udanymi harmoniami wokalnymi „Dreaming”. Po tych dwóch, dość konwencjonalnych nagraniach dostajemy lekką zapowiedź tego, na co naprawdę stać trio. Bardzo udany kawałek  „Sweet Wine” z niezłą gitarową solówką jest pierwszą próbą zespołowego, improwizowanego grania z jakim kojarzy się CREAM. Pierwszą stronę płyty zamyka doskonała siedmiominutowa wersja bluesowego „Spoonful”. Luźne, nieskrępowane granie z idealną współpracą instrumentalistów, z mocniejszym brzmieniem zwiastującym nadejście hard rocka. Bruce śpiewa niczym młody bóg ozdabiając całość świetną partią harmonijki, a Clapton gra swoje zakręcone, rozimprowizowane partie gitarowe, które były niewątpliwie punktem wyjścia dla „odlotowców” spod znaku rocka psychodelicznego. Trzeba jednak pamiętać, że nie jest to jeszcze najlepsza wersja tej kompozycji jaką zaprezentowało trio. Ta została wydana półtora roku później na koncertowej części albumu „Wheels Of Fire”.

Label brytyjskiego LP.
Label brytyjskiego longplaya.

Drugą stronę płyty otwierał bluesujący, niemal instrumentalny (jeśli nie liczyć wokalizy Bruce’a„Cat’s Squirrel”. To najcięższy utwór na płycie, utrzymany w dość szybki tempie oparty na współbrzmieniu grających w harmonii gitary i harmonijki. Dwa lata później niemal identyczną wersję zaproponowała na swoim debiucie grupa Jethro Tull… „Four Untill Late” zaśpiewany (wyjątkowo) przez Claptona to niemal popowy i całkiem sympatyczny kawałek, będący totalnie przearanżowaną kompozycją legendarnego bluesmana – Roberta Johnsona. Nastrój spokoju burzyła kapitalna, bardzo hałaśliwa, oparta na gęstym, łomoczącym rytmie perkusji wersja klasycznego „Rollin’ And Tumblin’ ” z rozgrzaną do czerwoności harmonijką ustną. Pełen wdzięku, bardzo chwytliwy „I’m So Glad” utrzymany w bluesowej stylistyce oparty był na mocnej grzej sekcji rytmicznej ozdobiony ostrą gitarową solówką. Całość kończy „Toad”. Chyba najbardziej nowatorski utwór, z czterominutową kapitalną solówką na bębnach Bakera wciśniętą między futurystycznymi zagrywkami Claptona. Pierwowzór „Mobby Dicka” Led Zeppelin, „Rat Salad” Black Sabbath i wielu innych kawałków, tyle że… o wiele bardziej porywający!

„Fresh Cream” to płyta mocno osadzona w stylistyce lat 60-tych. Doskonała i pełna życia. Płyta, która zwiastowała nowe czasy w muzyce rockowej, doceniona przez fanów szybko znalazła też swoje miejsce w historii rocka. Z perspektywy ponad pół wieku wciąż jawi się jako bardzo udany, efektowny debiut trójki genialnych muzyków, którzy łamali kanony i ograniczenia jak nikt wcześniej i niewielu później.

POOBAH „Let Me In” (1972), czyli autostradą do góry kołami.

Dawno temu, jeszcze przed internetem i ogólną globalizacją świat rocka był czymś zgoła egzotycznym (jak Bałkany dla Amerykanina), tajemniczym i w pewnym sensie romantycznym. Oczywiście były gwiazdy i supergwiazdy, które jeździły po całym świecie, ale to mniejsze grupy rządziły barami i klubami w mieście. Niektóre z nich mogły poszczycić się występami w regionalnych telewizjach, inne nigdy nie wyjechały ze swego stanu, a zdecydowana większość mogła tylko pomarzyć o koncertowaniu poza granicami kraju. Podczas świetności hard rocka w pierwszej połowie lat 70-tych jednym z takich zespołów, było trio POOBAH pochodzące z Youngstown (Ohio)…

Pierwsze występy Poobah w lokalnym klubie w Youngstown (1972)
Pierwsze występy Poobah w lokalnym klubie w Youngstown (1972)

„Kiedy z moim przyjacielem Philem Jones’em  byliśmy na pierwszym roku w college’u starsi koledzy naopowiadali nam różnych banialuk o dziewczynie z ich klasy, która nosiła ksywkę Poobah (w slangu poobah oznacza ekscentryka, dziwaka – przyp. moja).  Podobno rzucała uroki i czary, a nawet była w stanie zadawać śmiertelne rany ratanowym grzebieniem. Fakt, nosiła się na czarno i wyglądała jak wiedźma i chyba trochę się jej baliśmy… Potem Phil ganiał za mną na przerwach i ku uciesze szkolnych kumpli krzyczał „Poobah, poobah!” Zakładając w 1972 roku wraz z Jones’em zespół rockowy postanowiłem nazwać go POOBAHSzkoda, że nie widzieliście jego miny, gdy mu o tym powiedziałem!  W ten oto sposób gitarzysta, wokalista i lider tria, Jim Gustafson, wyjaśniał w jednym z wywiadów znaczenie nazwy grupy, do której wkrótce dołączył grający na perkusji Glenn Wiseman.

Nie była to pierwsza kapela, w której Gustafson udzielał się jako muzyk i twórca piosenek. Jego kariera zaczęła się dużo wcześniej. Mając zaledwie 15 lat wraz z zespołem The Daze Endz w 1968 roku nagrał singla „What Can I Do?” a dwa lata później następnego, „Look Inside Yourself/I 'm A Woman”, ale już z formacją Biggy Rat.

Mała płytka trochę namieszała na rynku. Zainteresował się nią sam Billy Cox, były basista Jimi Hendrixa, który podjął się produkcji dużej płyty. Materiał został nagrany, lecz… nigdy nie wydany. Do dziś nie wiadomo, czy taśma z sesji nagraniowej jeszcze się  zachowała… Biggy Rat przetrwali do 1972 roku, a po jego rozpadzie Gustafson założył POOBAH. Szczęśliwie niedługo po tym fakcie gitarzysta dostał niespodziewany spadek po swej ukochanej babci (to ona zaszczepiła mu miłość do muzykowania i to ona opłacała jego pierwsze lekcje gry na gitarze). Nie było tego wiele, ale wystarczyło by pieniądze zainwestować w zespół, a konkretnie mówiąc – w sesję nagraniową w studio Peppermint w rodzinnym Youngstown. Spędzili w nim tydzień nagrywając utwory, które lider miał przygotowane dla swego poprzedniego zespołu, oraz nowy materiał szlifowany od kilku tygodni. Praca w studio posuwała się szybko i bardzo sprawnie. Album zatytułowany „Let Me In” ukazał się 25 czerwca 1972 roku nakładem maleńkiej wytwórni płytowej National Record Mart. Całą wytłoczona partia w ilości… 500 egzemplarzy(!) rozeszła się w ciągu jednego dnia! Dziś oryginalny winyl wart jest około 1000 $ (słownie: jeden tysiąc dolarów)!!!

POOBAH "Let Me In" (1972)
POOBAH „Let Me In” (1972)

Autorem komiksowej okładki był Jack Joyce, początkujący artysta, który tylko ten jeden jedyny raz dał się namówić na taki projekt. „Chciałem mu za ten pełen humoru rysunek zapłacić, ale tylko machnął ręką. Spotkaliśmy się ponownie po wielu latach. To wciąż skromny, bardzo fajny gość” – wspominał Gustafson przy okazji reedycji płyty w 2010 roku.

Płyta „Let Me In” zawiera sześć nagrań trwających trzydzieści minut gitarowej, hard rockowej muzyki w stylu Bang, Leaf Hound, Sir Lord Baltimore, Grand Funk tyle, że… granej ciężej! Słuchanie jej to jak szaleńcza jazda po autostradzie do góry kołami. Prawdziwy rockowy zawrót głowy! Otwierający całość „Mr. Destroyer” swoją mocą dosłownie zwala z nóg. Z pełnym powodzeniem mógłby znaleźć się na płytach Black Sabbath (oj, uśmiechną się radośnie wszyscy ci, którzy uwielbiają „Paranoid”), czy Motorhead. Jest tu wszystko, co tygrysy lubią najbardziej, czyli wściekle ostra gitara z efektami wah wah, fantastyczny bas, mocna precyzyjna jak szwajcarski zegarek perkusja, liczne zmiany tempa, plus fajny, rasowy wokal. Czy trzeba czegoś więcej do szczęścia? Gdy dopada mnie ponury nastrój, ten kawałek zawsze mi go poprawia! „Enjoy What You Have” przynosi zmianę tempa i nastroju. Pojawiają się ładne harmonie wokalne z fascynującą, leniwie i krystalicznie czysto grającą gitarą i świetnymi zagrywkami Wisemana na bębnach. Takie urocze skrzyżowanie Blind Faith z Bubble Puppy… „Let To Work” oparty jest wokół bluesowego pochodu basu i zawiera świetną solówkę Gustafsona. Mięsiste i momentami gęste brzmienie w „Bowleen” przeplata się z psychodelią spod znaku wczesnych Pink Floyd. Groźnie zaczynająca się melodia wprowadza klimat rodem z utworu „Set The Controls For The Heart Of The Sun” nabierając potem szaleńczego tempa. Gitarzysta gra klangiem stąd ten tak charakterystyczny i czysty dźwięk. Całość kończy efekt dźwiękowy w postaci wody spuszczanej w toalecie. Tak dla przypomnienia, że muzyka to też zabawa z lekkim przymrużeniem oka… Nie inaczej należy potraktować kolejne nagranie o wszystko mówiącym tytule: „Rock’N’Roll”. Niczym nieskrępowane szaleństwo, swoboda, spontan i luz. Poezji w tym nie ma za krzty, ale kto by się tym przejmował! Jak mawiał pewien samozwańczy król z bardzo popularnej kreskówki: „Wyginam swoje ciało. Śmiało!” Ważne, że głowa się kiwa i nogi same tańczą… Płytę kończy utwór tytułowy, w którym nie ma mowy o monotonii, czy nudzie. Prawdziwy rocker z dynamiczną jak petarda perkusją, mocnym dudnieniem basu, ciętą i ostrą jak brzytwa gitarą. Tekst piosenki jest chyba najsłabszy na tym albumie, ale jak w przypadku poprzedniej kompozycji nie ma to wielkiego znaczenia. W połowie utworu mamy solo na perkusji, tak chętnie w tamtych czasach nagrywane na płytach przez grupy rockowe. Przypomina mi ono Iron Butterfly i jest jednym z niewielu, przy którym się nie nudzę! Może dlatego, że jest krótkie i treściwe… Ale ostatnie słowo – w myśl starej zasady, że „wszystko kończy się zakończeniem” – i tak należy do gitarzysty grającego krótką solówkę!

Album „Let Me In” to absolutny kanon amerykańskiego (nieznanego) rocka. Próbowano zainteresować nim wytwórnię  Columbia Records, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Szkoda. Na szczęście dla współczesności 12 października 2010 roku wytwórnia Ripple Music wydała kompaktową reedycję płyty zawierającą oryginalny materiał plus dwanaście bonusów z lat 1972-1973 trwających 43 minuty – co ciekawe, w niczym nie ustępujących materiałowi z LP! Wkładka (osiem stron) oprócz tekstów zawiera archiwalne, nigdy wcześniej niepublikowane zdjęcia zespołu z okresu debiutu. Muzycy wyglądają dokładnie tak, jak można było oczekiwać: długowłosi, brodaci z gniewnymi spojrzeniami. Ale to tylko poza, bo jak napisał Gustafson„Dajemy światu miłość i pokój, więc nie ma czego się obawiać. Zaufaj nam.” Ja zaufałem!

Oprócz kompaktowej wersji Ripple Music wydała ten sam materiał na podwójnym, czarno-białym winylu. Oba wydawnictwa w Stanach Zjednoczonych uznano za „Reedycję płytową 2010 roku”. Ze swej strony dodam, że bez względu na wszystkie wyróżnienia dla mnie POOBAH z płytą „Let Me In” jest rzeczywiście wielki!

SEX „Sex”(1971); „The End Of My Life” (1972).

Grupa SEX, której początki istnienia datują się na rok 1969 powstała w Quebecu jako trio. Przypomnę, że Quebec był w tym czasie jedyną kanadyjską prowincją z francuskim językiem urzędowym. To tu powstał zespół DIONYSOS (nawiasem mówiąc muzycy obu formacji doskonale się znali), który jako pierwszy zaczął śpiewać rockowe teksty w języku Moliera i Voltaire’a. Całe szczęście, że tego pomysłu nie powielił główny wokalista i basista  Robert Trepanier, który do spółki z Yves Rousseau (gitara i chórki) i Serge’em Gratton’em (perkusja) założyli SEX. Z całym szacunkiem – jakoś nie pasuje mi ten język do rocka. I nawet nie przeszkadza mi, że ten świetny wokalista angielskie teksty śpiewa z twardym francuskim akcentem…

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Sex” wydała w 1971 roku  wytwórnia Trans Canada.

SEX "Sex" (1971)
LP Sex” (1971).

„Sex” zawierał bezkompromisowy, czadowy hard rock o bluesowym zabarwieniu podlany odrobiną psychodelii. Idąc skrótem myślowym powiem, że to skrzyżowanie Budgie z Black Sabbath. Z potężnym brzmieniem bębnów, wściekle sfuzzowanymi partiami gitarowymi i mocnym wokalem. Całość otwiera mocny i soczyście hard rockowy „Scratch My Back” z fantastycznie wyeksponowanymi bębnami, gitarą prowadzącą i zadziornym wokalem. „Not Yet” mknie niczym rozpędzony pociąg ekspresowy ze zmianami tempa, pochodami basu, ozdobiony świetną solówką gitarową, zaś „Doctor” to rasowy 12 taktowy blues. Najbardziej kontrowersyjnym utworem na płycie jest „I Had To Rape Her” („Musiałem ją zgwałcić”) z dość szokującym tekstem traktującym o seksie. Na dobrą sprawę niemal wszystkie one krążą wokół tego tematu (zgodnie zresztą z nazwą zespołu) i mogły co bardziej wrażliwsze osoby gorszyć. Muzycznie jest to kolejny mocny i wolno toczący się rocker.

Tył okładki LP "Sex"
Tył okładki LP „Sex”

Są też momenty spokojniejsze, w których pojawia się harmonijka ustna („Try”), czy też eteryczna partia fletu w bardzo przecież mocarnym „Come, Wake Up!”. Sfuzzowane gitary szaleją w „Night Symphony” i do spółki z sekcją rytmiczną napędzają całość. Płytę kończy „Love Is A Game” – wyśmienite, ciężkie blues rockowe granie. Jednego z ówczesnych recenzentów trochę poniosło i słowo ciężkie zamienił na brutalne (?!)…  Dodał jednak zaraz, że  „… jest to płyta tylko dla rockowych twardzieli z czym wypada mi się absolutnie zgodzić! Cały materiał został napisany przez zespół, a promował go singiel „Come, Wake Up!”/”I Had To Rape Her”. Oryginalny LP kosztuje 500$! Jak na album trwający trzydzieści dwie minuty cena baardzo wysoka…

Na drugiej płycie „The End Of My Life”, która ukazała się rok później, pojawił się Pierre (Pedro) Quellette, muzyk grający na saksofonie i flecie. Brzmienie wzbogacono też o organy, kompozycje stały się dłuższe, bardziej progresywne.

SEX "The End Of My Life" (1972)
SEX „The End Of My Life” (1972)

W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że jest to album koncepcyjny dotyczący młodego człowieka, jego „seksualnej pełnoletności” prowadzącej do wynaturzenia i rozwiązłości, groźnej choroby wenerycznej (o AIDS nikt jeszcze nie słyszał), upadku moralnego zakończonego dramatyczną walką o życie… Jak widać z pewną konsekwencją, żeby nie powiedzieć obsesją, kwartet drążył zapoczątkowany na debiucie temat seksu. I to niemal ze zdwojoną siłą. To tyle w kwestii tekstów…

Otwierający płytę „Born To Love” wnosi w muzykę więcej wolnej przestrzeni. Ten psychodeliczny blues z fletem i bardzo fajnym solem saksofonowym zdecydowanie podążył w kierunku  progresywnego rocka na najwyższym poziomie. Granie w stylu If i Colosseum z floydowskimi gitarami… Interesujący „I’m Starting My Life Today”  wybrany na singiel promujący płytę podążał w kierunku blues rocka. Dwuminutowy „Emotion” to muzyczna miniatura; sporo tu, niby chaotycznych, a jednak bardzo uporządkowanych dźwięków.

Tył okładki "The End Of My Life"
Tył okładki „The End Of My Life”

Dużo dłuższy „Pleasure” z szaleńczym intro saksofonu i ksylofonu przywodzi na myśl produkcje Franka Zappy i jego Mothers Of Invention. Zaczyna się jak prog rockowa kompozycja, która przechodzi nagle w blues rockowe granie. W „See” bardzo podoba mi się pulsujący bas współpracujący z saksofonem, do którego podłącza się gitara solowa; w drugiej części słyszymy krótkie, ale za to jakże kapitalne solo organowe. „Syphillissia” brzmi trochę egzotycznie; rozmarzony klarnet przywołuje skojarzenia z klimatem arabskich opowieści snutych przez  Szeherezadę z „Księgi tysiąca i jednej nocy” z którego w zakończeniu wybudza nas kapitalna gitarowa solówka do spółki z mocną sekcją rytmiczną. Płytę zamyka tytułowa, ośmiominutowa kompozycja „The End Of My Life” łamiąca schemat psychodeliczno- bluesowej konwencji całego albumu. Pierwsze dźwięki fletu przywołują skojarzenia z wczesnym Jethro Tull, zaś wokal momentami do złudzenia przypomina Grega Lake’a z pierwszych dwóch płyt King Crimson. Nawet gitary brzmią jak u Frippa. Epicki utwór na miarę „Epitaph”! Ale nie ma czemu się dziwić. Wszak już sam tytuł („Koniec mojego życia”) nie pozostawia złudzeń co do jego merytorycznej treści.

Podobnie jak debiut, tak i ten oryginalny krążek wart jest spory majątek (300$). Warto więc pokusić się o zdobycie dużo tańszej i bardziej „ekonomicznej” (2 w 1) reedycji kompaktowej wydanej przez firmę Progressive Line w 2002 roku. Ja przynajmniej tak zrobiłem…