Bob Marley And The Wailers. „Catch A Fire” (1973); „Exodus” (1977).

Żadna miara nie oddaje skali legendy Boba Marleya. Historyk i kolekcjoner reggae Roger Steffens szacuje, że o Marleyu napisano co najmniej pięćset książek. Książki interpretujące jego teksty i ulubione fragmenty Biblii, analizujące stosunek Marleya do religii Rastafarian i jego status jako „postkolonialnego idola”, rekonstruujące dzieciństwo na Jamajce i badające teorię, że śmierć muzyka była wynikiem zamachu CIA. W rzeczywistości Bob Marley, który faktycznie przeżył na Jamajce zamach na swoje życie zmarł na raka 11 maja 1981 roku w wieku 36 lat. Wiedział, że koniec jest bliski. Siedem miesięcy wcześniej upadł podczas joggingu w Central Parku. Nieleczony czerniak, który został zdiagnozowany cztery lata wcześniej rozprzestrzenił się po całym ciele robiąc w organizmie ogromne spustoszenie. Świadom nadchodzącego końca nie zostawił testamentu. Dla Marleya-rastafarianina wyznającego tysiącletnią, afrocentryczną interpretację Pisma Świętego zajmowanie się majątkiem oznaczało poddanie się siłom Babilonu – metaforycznego miejsca ucisku i zachodniego materializmu, z którego Rasta ma nadzieję uciec. W 2016 roku Forbes obliczyli, że majątek Marleya przyniósł dwadzieścia jeden milionów dolarów, co czyni go szóstym najlepiej zarabiającym „martwym celebrytą” w tamtym roku, a nieautoryzowana sprzedaż muzyki i towarów z jego podobizną generuje ponad pół miliarda dolarów rocznie! Ale ja tu nie o pieniądzach chcę rozprawiać…

Marley, którego rodzicami byli Norval Sinclair Marley, biały nadzorca wyznaczający działki pod mieszkania dla weteranów i dużo młodsza od niego, czarnoskóra uboga dziewczyna Cedella Malcolm pochodząca z malutkiej wioski bez elektryczności i bieżącej wody, na zawsze pozostanie wyjątkowym wytworem równoległych światów. Jego poetycki światopogląd został ukształtowany przez wieś, zaś muzyka przez ulice getta w West Kingston. Z powodu mieszanej krwi często mu dokuczano przezywając go „niemieckim bękartem”. Po śmierci ojca, w wieku 12 lat wraz z matką przeprowadził się do Kingston zamieszkując  w rozpaczliwie biednych slumsach Trenchtown porównywanych do otwartego kanału ściekowego. Bob, który był fanem Fatsa Domino, The Moonglows i Ricky Nelsona miał jedno marzenie – śpiewać! Marzenie zaczęło się spełniać, gdy poznał podobnych mu chłopaków: Bunny Wailera (wł. Nevill Livingstone), Petera Tosha (wł. Winston McIntosh) i Juniora Braithwaite’a, z którymi założył zespół początkowo nazwany The Teenagers, później przemianowany na The Wailers.

Współzałożyciele The Wailers: Bunny Wailer i Peter Tosh

Zanim przejdę do płyt „Catch A Fire” i „Exodus” chciałbym na moment zatrzymać się na jednym fakcie z wczesnego okresu zespołu, które po części było katalizatorem późniejszej drogi The Wailers. W grudniu 1963 roku nagrali piosenkę Marleya „Simmer Down” różniąca się od wesołej muzyki pop z amerykańskich stacji radiowych, która sączyła się wówczas z ganków hoteli turystycznych rozrzuconych po całej Jamajce. Ogromny przebój z dnia na dzień stał się hymnem ubogich dzielnic i odegrał ważną rolę w tamtejszych kręgach muzycznych. Nie trzeba już było papugować zagranicznych artystów; można było pisać  bezkompromisowe, surowe piosenki dla pozbawionych praw obywatelskich zwykłych ludzi. Ta odważna postawa odmieniła zarówno Marleya, jak i jego wyspiarski naród, rozbudzając w miejskiej biedocie dumę, która stała się wyraźnym źródłem tożsamości jamajskiej kultury.

„Catch A Fire” wydany w kwietniu 1973 roku był piątym albumem Boba Marleya i The Wailers, ale pierwszą płytą pomyślaną jako coś więcej, niż zwykła kompilacja singli. To płonące arcydzieło, pełne duchowego liryzmu i ekspansywnych rytmów poprzez dodanie gitarowych solówek i syntezatorów do końcowego miksu było punktem zwrotnym dla albumu reggae. Przed jego wydaniem, na Jamajce Marley jako lider zespołu miał status gwiazdy, natomiast w Stanach i na Wyspach Brytyjskich pozostawał nieznany. Sytuacja zmieni się diametralnie po tym albumie.

Czy mężczyzna palący skręta może wyglądać jak prorok..? Cóż, Marley może. Nie mniej album „Catch A Fire” nie jest i nigdy nie był apoteozą narkotyków. Trawę palili wszyscy ponieważ w wierze Rastafari jest ona uważana za sakrament. A także za środek ułatwiający medytację. Tyle w tym temacie. Natomiast co do okładki, warto wiedzieć, że oryginalne wydanie winylowe z 1973 roku, zaprojektowane przez grafików Roda Dyera i Boba Weinera przedstawiała zapalniczkę Zippo otwierająca się tak jak prawdziwa zapalniczka – po odciągnięciu wieczka do góry odsłaniała się płyta znajdującą się w jej wnętrzu. Tę wersję miał jedynie pierwszy nakład płyty (20 tysięcy egzemplarzy). Dlaczego?  Ano dlatego, że każdy zawias do pokrywki był ręcznie nitowany. Było to i pracochłonne i nieopłacalne. Kolejne wydania miały okładkę ze znanym nam już zdjęciem Marleya ze skrętem zrobionym przez jamajską fotografkę Esther Anderson.

Pierwsza, oryginalna okładka okładka z zapalniczką Zippo.

Prawdziwą rzeczą  jaką w „Catch A Fire” odczuwam to strach. Strach smutnej wędrówki jamajskiego niewolnika po świecie, który nie jest i nigdy nie był jego, a towarzyszące mu chórki to duchy przeszłości. Siłą tej arcyważnej dla pop kultury płyty jest nie tylko muzyka, ale też wartość liryczna. Podczas gdy mieszanka rocka, bluesa i calypso sprawiała, że ludzie na całym świecie kiwali się w rytm melodii The Wailers, młodzi Jamajczycy kiwali głowami utożsamiając się z tekstami Marleya potępiającymi otaczające ich warunki społeczne. Muzyk miał nadzieję, że ludzie przezwyciężą je między innymi dzięki takim utworom jak „Midnight Ravers”, czy „Concrete Jungle”.

Album zaczyna się właśnie od „Concrete Jungle”, jednej z moich ulubionych piosenek Marleya. Jest coś psotnego i mrocznego w tym rytmie i wszystkich elementach, które go dopełniają, w tym akordy gitarowe podążające za chromatycznym zejściem, przypominające klawinet klawisze Tosha dodające brudu typowego dla funku, ceremonialny i ciepły klimat chórków, oraz głośny bas. Wisienką na torcie jest fortepian. Ledwo wyczuwalny, tryskający magią, niemal perfekcyjny. No i ten rozpaczliwy krzyk z głębi betonu „Juuungle!” Solo na gitarze? Owszem. Ale to nie Dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Działa w celu wypełnienia pustej przestrzeni, gdy zbliżamy się coraz bardziej do osiągnięcia stanu hipnozy. Oczywiście, jest wiele więcej rzeczy, które sprawiają, że słuchanie tego albumu jest ogromną przyjemnością nawet biorąc pod uwagę jego ciemną stronę. Jak dla mnie jest on o wiele bardziej ekscytujący, niż inne albumy z katalogu artysty. Przykłady..? Ot choćby barokowo brzmiące organy na 400 Years”, wyraźnie słyszalne bongosy w zakresie wysokich tonów w „Midnight Ravers”, subtelne pianino i w przerażający sposób wypowiadane przez Marleya w „Slave Driver” słowo „cold” powodujące ciarki na plecach. Biorąc pod uwagę tytuł i temat Kinky Reggae” nie brzmi nawet tak zmysłowo jak można by się domyślić, a mimo to jest w nim coś bardzo złowrogiego. Ale „Catch A Fire” nie do końca jest albumem przygnębiającym. Jego środkowa część jest bardziej optymistyczna. „Stop That Train” to niemal romantyczna piosenka, jedno z najwolniejszych i najbardziej oszczędnych nagrań The Wailers chociaż „Baby We’ve Got A Date”, będąca opowieścią o młodzieńczej miłości pozbawionej zmartwień i lęków jest jeszcze bardziej romantyczna. Albo takie „Stir It Up”. Kiedy zespół podkręca dobre wibracje czyż można czuć się bardziej zrelaksowanym? Piosenka-klasyk, niestety nie przez wszystkich doceniana. Jak dla mnie mogłaby ciągnąć  się godzinami i wcale nie miałbym ochoty jej przerywać.

Marley powoli zdobywał gorliwych fanów, zwłaszcza podczas występów na żywo, o których można powiedzieć, że w swej mocy i mistycyzmie były niemal ewangeliczne. Wydany 3 czerwca 1977 roku „Exodus” uznany przez magazyn „Time” za „(…) najważniejszy i najbardziej wpływowy album XX wieku” stał się zbiorem największych hitów The Wailers, wśród których znalazły się  „One Love/People Get Ready”, „Waiting In Vain”, „Jamming”, „Three Little Birds”.

Po kłopotliwym roku 1976, w którym przeżył próbę zamachu na swoje życie, muzyk opuścił rozdartą społecznymi i politycznymi niepokojami Jamajkę przenosząc się do Londynu, by tam dojść do siebie. Incydent ten posłużył mu też do podsycenia ognia, który w ostatecznym rozrachunku okazał się jednym z najlepszych jego albumów. Wspaniałą rzeczą było to, że dobrze uchwycił nadzieję. Nadzieję swoją i swojego ludu. Zamiast rozwodzić się nad negatywnymi aspektami życia artysta podnosi nas na duchu i wysyła na krótki okres do krainy szczęścia i radości z dala od trudów i kłopotów życiowych. Rzecz jasna nie rezygnuje on ze swojej politycznie postępowej duchowości nawet jeśli tonuje radykalizm w swoich tekstach. Stąd tę najbardziej eklektyczną i wszechstronną płytę podzielił na dwie części. Pierwsza, duchowa i polityczna pośrednio odnosi się do próby zamachu, czy to przez otwierający płytę zdecydowanie apokaliptyczny „Natural Mystic”, zawoalowany gniew „So Much Things To Say”, przez litość „Gultiness” i zemstę „The Heathen”, aż po gwałtowny polityczno-duchowy triumf tytułowego „Exodus”. Tę duchowość i politykę podkreślają nieco bardziej refleksyjne teksty inspirowane tymi dramatycznymi wydarzeniami. Ale, jak na ironię, na tym albumie znajduje się również Bob Marley w swej najbardziej optymistycznej i afirmującej życie odsłonie.

Tył okładki płyty „Exodus” (1977).

Druga strona jest więc zupełnym przeciwieństwem pierwszej. To pogodna, romantyczna i łagodna kolekcja miłosnych, imprezowych piosenek z odpowiednio lżejszą atmosferą. Jest tu i kultowe „Three Little Birds” i podniosły „Jamming” bezpośrednio nawiązujący do zamachu, oraz remake „One Love” połączony z „People Get Reday” Curtisa Mayfielda mający w sobie pełen uwielbienia tekst. Jednak największą niespodzianką jest łagodna wersja samego Marleya. Najbardziej romantyczny jest on w uroczym „Waiting In Vain” i zmysłowym „Turn Your Lights Down Low”. Poza tym Bob pozwolił sobie rozszerzyć muzyczne wpływy śmiało sięgając po syntezatory. W „The Heathen”  poszedł krok dalej czerpiąc wpływy z rocka i funku tworząc jeden z najbardziej funkowych utworów w swej karierze, zaś utwór tytułowy czerpie wpływy z dub tworząc z niego epicką przypowieść.

Pomimo swej „dwubiegunowości” płyta spodobała się nie tylko Rastamanom, punkom i palącym marihuanę studentom, ale też przeciętnemu Kowalskiemu. Jak widać nowe środowisko wyraźnie uruchomiło kreatywność Marleya, zaś sam krążek nie dość, że odniósł ogromny sukces komercyjny wciąż uważany jest za album wszechczasów w kategorii reggae!

Muzyczne remanenty: The Frost (1969); Elegy (1972); Masala Dosa (1979).

Trzy zespoły z trzech różnych krajów i trzy różne gatunkowo płyty, których raczej  nie usłyszymy na antenach radiowych, czy cyfrowych platformach muzycznych. Trudno uznać je za arcydzieła gatunków, ale trzymają odpowiednio wysoki poziom. I choćby tylko z tego powodu warto je poznać i zachować w pamięci.

THE FROST „Frost Music” (1969).

Wyśmienity gitarzysta i wokalista Dick Wagner najbardziej znany jest ze współpracy z Alice Cooperem, Lou Reedem i grupą Kiss. Jednak zanim do tej współpracy doszło, pod koniec lat 60-tych Wagner był liderem własnego zespołu The Frost. Pochodzący z Detroit kwartet w latach 1969-70 nagrał trzy albumy studyjne z czego debiutancki, „Frost Music”, wydany przez nowojorską, niezależną wytwórnię płytową Vanguard prowadzoną przez braci Solomon okazał się najbardziej popularny i moim zdaniem najlepszy. Zanim weszli do studia dużo koncertowali. Ich występy przyciągały fanów ciężkiego rocka i szybko stali się jedną z najpopularniejszych kapel w stanie Michigan. Na płycie znalazło się dziesięć autorskich numerów, z których większość znana była z koncertów. Zespołowi udało się zgrabnie połączyć klasycznego ciężkiego rocka z chwytliwymi melodiami w duchu uroczej psychodelii rodem z Zachodniego Wybrzeża podparte gęstymi rytmami i soczystymi partiami gitarowymi. Te ostatnie (nie ujmując w żadnym wypadku umiejętnościom pozostałej trójce muzyków) to najlepsza rzecz na tej płycie. Przykład? Zamykający album utwór „Who Are You?” na pozór wydaje się przeciętny, ale gdy do głosu dochodzi ognista gitara robi się z tego fantastyczny numer. Zresztą płyta jest bardzo równa, bez tzw. „wypełniaczy”, co już dobrze o niej świadczy. Słucham ją często i za każdym razem czerpię z tego wielką przyjemność toteż trudno mi wyróżnić jeden, czy kilka kawałków. Wszystkie są świetne. „Jennie Lee” ciężkim brzmieniem kopie tyłek tak, że iskry lecą. Podobnie „Mystery Man”, „Baby Once You Got It”, czy wspomniany już „Who Are You?” Z kolei „Take My Hand” nawiązuje do stylu Jefferson Airplaine, a uroczy „A Long Way Down From Mobile” z delikatną harmonijką na początku ma w sobie urok piosenek Crosby Stills And Nash. Okrasą samą w sobie jest najdłuższy, ośmiominutowy jam, „Stand In The Shadows” – psychodeliczny ciężki rock w najlepszej swej postaci! Żałować należy, że płyty tej nie wydała jakaś duża wytwórnia, choć 50 tysięcy egzemplarzy jakie rozeszły się w ciągu dwóch pierwszych miesiącach sprzedaży i tak nie było złym wynikiem.

ELEGY „Elegy” (1972).

Oficjalna dyskografia heavy progresywnej grupy Elegy to zaledwie jeden singiel „No Direction/Pain” nagrany w studiach Petera Muellera w Wiedniu i wydany przez austriacki Atom w 1971 roku. Limitowana edycja (ledwie 380 egzemplarzy) dużej płyty „Elegy” zawierająca zapis występu z sierpnia 1972 roku w wiedeńskim klubie muzycznym ” Electronic”  ukazała się dopiero w 2021 roku(!) nakładem małej niezależnej wytwórni Seelie Court.

Ta brytyjska, heavy progresywna grupa rockowa zanim zaczęła rezydować w Austrii wcześniej nazywała się Hellmet (pisałem o niej w lipcu 2022 roku) i pomimo zmiany nazwy stylu nie zmieniła. To wciąż muzyka grana z intensywnością King Crimson, muzyka z maniakalnym fletem i ciężką progresywną gitarą. Muzyka, gdzie Jethro Tull spotyka się z wibracjami Marsupilami. Na ten blisko godzinny i niezwykle energetyczny koncert złożyło się dziewięć fantastycznie zagranych utworów obfitujących w liczne zmiany tempa z czego tylko dwa to covery Beatlesów. Progresywna wersja „Eleon Rigby” z fletem i szaloną środkową, improwizowaną częścią zwala z nóg, a „Every Little Thing” brzmi jak kawał soczystego hard rocka z tendencją do grupowego jamowania. Muszę przyznać, że obie wersje są bardzo ciekawe i na swój sposób oryginalne. Zaczynający płytę „Dream Of Life” i kończący „Man With A Plan” to bliskie mojemu sercu długasy trwające odpowiednio trzynaście i dziewięć minut, na których dzieje się tyle ciekawych rzeczy, że można by obdzielić nimi kilka studyjnych płyt innym wykonawcom. Krótsze numery: „Lost”, czy „Repercussions” nie odstają dynamizmem od reszty i w zasadzie tylko czterominutowy „Fortune Teller” zagrany na akustycznej gitarze daje chwilę błogiego spokoju. Podsumowując – kapitalna pozycja, którą gorąco polecam! Co prawda dźwięk na tym krążku nie jest audiofilski, ale znęcanie się nad 50-letnimi taśmami nagranymi amatorskim sprzętem to jakiś absurd. Zgoda, mówienie, że nie lubi się tej czy innej muzyki z jakiegoś powodu nie jest złe, ale negowanie wyjątkowego nagrania archiwalnego ze względu na ich jakość jest bezprzedmiotowa i pozbawiona sensu. A już zarzucanie zespołowi, że są amatorami jest nie tylko pomyłką, ale totalną ignorancją i obraźliwą dla muzyków. Nie widząc sensu w tej bezużytecznej krytyce głośno powiem – zespół NIE BYŁ amatorem! Wszyscy byli profesjonalistami i ważną częścią historii brytyjskiego undergroundu. Materiał na „Elegy” to jedyne zachowane nagrania „na żywo”  i ważny archiwalny dokument tamtej epoki.  Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech nie słucha i nie kupuje tego. Proste..?

Jak dotąd na YouTube nie ma żadnego nagrania z tego albumu, więc zamieszczam singlowy utwór. Co prawda nie oddaje on charakteru koncertowych nagrań zespołu, ale jak się nie ma co się lubi…

MASALA DOSA „Masala Dosa 77” (1979).

Duński zespół Masala Dosa został założony w Kopenhadze w 1975 roku. Kwartał składał się po części z byłych członków lokalnych grup Hyldemor i Bifrost, oraz (i tu ciekawostka) naszego rodaka, Mariana Lichtmana. Perkusista i współzałożyciel Trubadurów opuścił nasz kraj rok wcześniej i zamieszkał w Kopenhadze dołączając do swych rodziców, którzy po antysemickiej nagonce wyemigrowali do Danii w 1968 roku. Szybko zaaklimatyzował się w duńskim środowisku muzycznym, zapisał się też do szkoły muzycznej o profilu jazzowym. To wtedy dołączył do chłopaków z Masala Dosa.

Jak wiele duńskich zespół z lat 70-tych tak i ten na początku swej kariery zaczynał od folk rocka. Był to jednak krótki epizod i nie pozostawił po sobie żadnego śladu. Muzycy zafascynowani rockiem progresywnym (zwłaszcza brytyjskim) poszli w tym kierunku. Przez dwa lata udoskonalali to, co skomponowali wcześniej. Minęły jednak kolejne dwa zanim wytwórnia Kong Pære w końcu zdecydowała się nagrać i wydać album „Masala Dosa 77”.

Na płycie znalazło się sześć utworów, które łączą rock progresywny i psychodeliczny z elementami space rocka i fusion. W pierwszych trzech nagraniach pojawiają się wokale śpiewane w języku duńskim, co mi akurat kompletnie nie przeszkadza. Moim skromnym zdaniem mają swój urok. Ale nie śpiew jest tu atrakcją, a instrumentalna, melodyjna gra na dwie gitary prowadzące. Panowie Vag Carlsen i John Teglgaard są fenomenalni. Nie epatują wirtuozerską techniką ani karkołomnym wykonem. Niczym mistrzowie palet, malują swe muzyczne obrazy pastelowymi z reguły dźwiękami tworząc eteryczne klimaty nie pozbawione dynamiki. Pierwsze nuty „Livets Karrusel” zagrane unisono na gitarach kojarzą mi się z zespołem Camel. Jakież to jest piękne! W miarę rozwoju utwór nabiera tempa, ale nawet gdy pojawiają się saksofon i klawisze nagranie nic nie traci ze swej błogiej atmosfery. Cudowne otwarcie płyty… Może się mylę, ale w „Tryllemagt” słychać fascynację grupami Pink Floyd (początek i ogólny klimat) i Dire Straits (świetna gitarowa solówka pod koniec trzeciej minuty) co nie jest zarzutem, tym bardziej, że muzykom w tym długim, 7-minutowym nagraniu udało się utrzymać własny styl. Bardziej agresywne dźwięki, przynajmniej na początku, znajdujemy w „Follow Your Intuition” zamykającym pierwszą stronę dużej płyty, chociaż muzyka wraca potem na właściwe, spokojniejsze tory. Jest super, ale to nie wszystko, bo przed nami dania główne!

Drugą stronę otwiera kapitalnie zagrana, 12-minutowa suita „Cykelløbet”, na którą nakładają się różne style począwszy od jazz fusion, przez rock progresywny, po kosmiczne dźwięki a la Hawkwind. W tym znakomitym nagraniu John Teglagard sięga po sitar (symboliczne nawiązanie do indyjskiej potrawy masala dosa i narodowego instrumentu?), co jest plusem dla zespołu pomimo, że takiej muzyki wtedy się już nie grało! Cóż, magia i czary nie poddają się czasowi i modom tym bardziej, że „Pink Cosmos” robiący pod koniec ukłon w stronę „Shine You Crazy Diamond” można uznać za rozwinięcie „Cykelløbet”.  Całość kończy zagrany z polotem jazz rockowy „Drøm Eller Hva” udowadniając, że dla  zespołu nie było gatunku, w którym nie czułby  się pewnie!

Mimo, że płyta ukazała się pod koniec trudnego dla prog rocka czasu, muzykę Masala Dosa  można uznać za udany powrót do wczesnych lat 70-tych w stylu tamtejszych znakomity kapel na czele z  Culpeper’s Orchard, Miidnight Sun, czy Day Of Phoenix. Zatrzymajmy ją więc jak najdłużej i nie dopuśćmy, by zniknęła nam z muzycznego horyzontu.

Szarlotka z jabłkiem. CATAPILLA „Catapilla” (1971), „Changes” (1972)

W pierwszych latach siedemdziesiątych jak grzyby po deszczu powstawały zespoły muzyczne, a pomysły rozbłyskiwały, dojrzewały i blakły, a na ich miejsce pojawiały się nowe. W tym czasie niemal każda londyńska ulica słynęła z ekscentryków o manierach podżegaczy. Gdy tylko któryś z nich rzucił okrzyk, lub szepnął konspiracyjnie „Come on…”, w przestrzeni pojawiała się ekskluzywna jednostka twórcza. Na przykład zespół Catapilla.

Ta oryginalna formacja pojawiła się w zachodnim Londynie w okolicach Bożego Narodzenia 1970 roku. Od razu zaznaczę: słodkie piosenki i teksty o miłości to nie ich bajka. Młodzi oryginałowie jako kierunek bazowy wybrali eksperymentalny jak na owe czasy jazz rock, I choć nie byli na tym polu pionierami (gatunek ten penetrowali już Soft Machine, Colosseum, czy Nucleus) wojownicy z Catapilli mieli swój własny, odmienny od wspomnianych grup styl artystyczny. Ta odmienność przyciągnęła uwagę Cliffa Coopera z Orange Music, który podpisał z zespołem kontrakt. Patronat nad nim objął producent i menadżer Black Sabbath, Patrick Meehan, wielki fan mistycyzmu ze skłonnością do okultyzmu. Nawiasem mówiąc to on maczał palce przy debiucie Black Widow… Międzygatunkowy styl, zawiły dla rocka i odległy dla jazzu dodał im punktów. Pewnie dlatego w czasach rozkwitu intelektualnych gatunków muzycznych stali się łakomym kąskiem dla dociekliwych umysłów studenckich.

Catapilla (1971)

Początkowo grupa składała się z dość solidnej liczby członków. Byli to: Malcolm Frith (perkusja), Dave Taylor (bas), Graham Wilson (gitara), oraz sekcja dęta składająca się z Hugh Eaglestone’a, Thierry’ego Rheinharta i lidera Roberta Calverta (ale nie tego z Hawkwind – tamten niech lepiej tego nie czyta); wokalistką zespołu była Jo Meek.  W takim składzie zaczęli stawiać pierwsze kroki na szczyt progresywnego Olimpu. Krótko przed nagraniem albumu z zespołem pożegnała się Jo Meek oddając miejsce za mikrofonem swojej siostrze Annie, która oprócz tego, że śpiewała była też malarką i poetką. Od tego momentu tak naprawdę zaczęła się krótka kariera zespołu Catapilla.

Debiutancki album, którego producentem był Patrick Meehan w czerwcu 1971 roku wydało Vertigo. Bardzo ładną, rozkładaną okładkę zaprojektował Rick Breach, twórca wielu rockowych grafik z lat 70-tych m.in. dla Killing Floor, Black Widow, Warhorse, Gentle Giant, czy angielskiej NIrvany. Ogarnięcie debiutanckiego dzieła Brytyjczyków to zadanie trudne, by nie powiedzieć karkołomne, a pisanie recenzji to jak granie na wiolonczeli przy Paganinim. Mimo wszystko podejmę ryzyko…

Front okładki płyty „Catapilla”  zaprojektowany przez Ricka Breacha (1971)

Nadgryzione jabłko zazwyczaj przywołuje mi na myśl Beatlesów, ale muzyka zespołu nie ma nic wspólnego z Lennonem i McCartneyem. Żeby się o tym przekonać trzeba ją jednak „ugryźć” i posmakować. Inaczej się nie da. Co by nie mówić, jest to mocna hybryda psychodelicznego free jazzu i funkowych rytmów. Album składa się z czterech utworów z rozbudowanymi, instrumentalnymi pasażami, w których gitara, saksofon i klawisze idealnie ze sobą  współpracują. Muzyka daleka jest od przyziemności – większość składa się z hipnotycznych rytmów i jamów, a wokalistka daje muzykom dużo miejsca na improwizację między zwrotkami. Zresztą to, co naprawdę nadało Catapilli charakterystyczny sznyt, to jej agresywny wokal – Anna śpiewa jakby egzorcyzmowała swoją duszę. Wiem, nie wszyscy ją akceptowali. Czasem, gdy lamentuje, płacze i wykrzykuje swoje błagania brzmi jak zrozpaczona Nico. Może jej głos brzmi jak test na wytrzymałość, ale jeśli już się go zaakceptuje zapewniam – zdziera papę. Jegopróbkę otrzymujemy już na starcie płyty, w utworze „Naked Death” poruszającym temat rozczarowania społeczeństwem i środowiskiem. Ten 16-minutowy hipnotyzujący jam, w którym kluczową rolę odgrywają instrumenty dęte zawiera ciężkie gitarowe riffy i świetne solówki saksofonowe, a dziki wokal o sile tornada Anny Meek idealnie wpasowuje się w muzykę. Można tu dokonać porównania z Curved Air, który kilka lat później odniósł wielki komercyjny sukces udowadniając, że mało znana muzyka wczesnych lat 70-tych bardzo wyprzedzała swoje czasy. Dwa następujące po sobie kawałki: „Tumbleweed” i „Promises” ładnie zaaranżowane na sekcję dętą są dużo lżejszego kalibru. Pierwszy, pozwalający Annie zabłysnąć radykalnie odmiennym, bardziej powściągliwym śpiewem jest w zasadzie popowym kawałkiem. Drugi, opowiadający o złamanych obietnicach i rozczarowaniach to misternie utkany jazz rock. Pełen wściekłości wokal Anny doskonale oddaje jego treść. „Obietnice, które mi złożyłeś, dotyczące wolności, miłości i luksusu, są teraz częścią przeszłości. Swobody, które odbierasz sprawiają, że ludzie się burzą, aż w końcu wyrwą nas z tego snu”.

Tylna strona okładki.

Drugą stronę wypełnia 24-minutowa suita „Embrionic Fusion” wyznaczająca początek tego, co uważano wówczas za królewską drogę: łączenia binarnego, rytmicznego, energetycznego i porywającego ciężkiego rocka z improwizacją nieokiełznanego jazzu. Jest tu kilka fajnych solówek na saksofonie i zawodzący wokal Anny śpiewająca swoje dramatyczne teksty. „Grzmiąca jaskinia roztrzaskana przez piorun, w miarę dzika. Pod wpływem tej furii wyrosła róża. Róża, tak bogata, tak czysta”. Są tu liczne zmiany tempa, od kołyszącego początku w stylu „Wipping Frost” The Allman Brothers Band przerywane saksofonowymi i gitarowymi solówkami, do jazz rockowego rytmu ciągnącego się przez większość nagrania. W momentach, gdy tempo zwalnia wokalistka wypełnia je swoimi oryginalnymi opowieściami, a całość kończy porywający finał.

Debiutanckie dzieło Catapilli pokazało wszystkim, że w niedalekiej przyszłości w Anglii będzie bardzo zacięta rywalizacja o zaszczyt bycia w czołówce progresywnego rocka. Długie kompozycje, wirtuozerskie wykonanie, niezwykłe wokale – wszystko to wskazywało, że giganci sceny art rocka mieli poważnego rywala. Biorąc pod uwagę ich absolutną odmienność nie udało im się niestety przebić do czołówki. Plotka głosi, że to śpiew Anny Meek odstraszył klientów od kupowania płyty, ale kto by tam plotkom wierzył…

Anna Meek.

Po wydaniu albumu ruszyli w trasę z zespołem Grahama Bonda i Royem Harperem, po czym udali się do studia, by zrealizować płytę „Changes”. Nomen omen, krótko przed jej nagraniem w zespole nastąpiły zmiany. Z oryginalnego składu zostali tylko Anna Meek, Robert Calvert i Graham Wilson. Sekcja rytmiczna została całkowicie odświeżona, zaś dęta (poza Calvertem) rozwiązana. W jej miejsce pojawił się za to klawiszowiec Ralph Rawlinson. W studio na fotelu producenta zasiadł Colin Caldwell, który w trzy grudniowe dni uporał się z całą robotą! Gotowy produkt pojawił się w sklepach w czerwcu 1972 roku.

Okładka płyty „Changes” (1972)

„Changes” to trafny tytuł, ponieważ świeża krew nadała albumowi wyraźnie inny dźwięk, ale czy zreformowana Catapilla okaże się jasnym i pięknym motylem, czy nieciekawą gąsienicą..? Jedno jest pewne – Robert Calvert zapewnia najlepszą i najpiękniejszą grę na saksofonie, jaką kiedykolwiek słyszałem na albumie progowego zespołu wczesnych lat 70-tych! Posłuchajcie instrumentalnego „It Could Only Happen To Me”, a będziecie wiedzieli o czym mówię. To samo można usłyszeć w ostatnich minutach 12-minutowego epickiego „Reflection” otwierającego płytę i w „Thank Christ For George”. Muzyka opiera się głównie na jamach zdominowana przez Calverta i głos Anny, na który Caldwell nałożył pogłos. Ten w sumie prosty efekt spowodował, że wokal stał się bardziej plastyczny i przystępny, by nie powiedzieć „anielski”.

Podobnie jak debiut tak i ta płyta składa się z czterech utworów. „Reflection” to jazz rockowe szaleństwo nasączone wszechobecnym  brzmieniem psychodelicznej gitary, wokalem i wspomnianym wyżej saksofonem. Jeśli jesteś w niefrasobliwym nastroju, jasny rozbłysk niepohamowanej muzyki „pomalowanej” w psychodeliczne kolory może być tym, czego  w tym momencie ci potrzeba. Oto z daleka nadchodzi syrenie nawoływanie – perswazyjne, ale i ironiczne, zza którego wyłania się zwiewnie ubrana kobieta. Zbliża się powoli pewnym siebie krokiem. Otaczające ją dźwięki narastają i nabierają kształt postaci w lubieżnym tańcu z dźwiękami gitar i coraz bardziej ostrym saksofonem. W ostatnich czterech minutach Meek rozmyśla nad delikatnym arpeggio, by w decydującym momencie rozpłynąć się w chmurach klawiszy podszytych saksofonem: to najbardziej intymny moment albumu i jeden z najbardziej fascynujących. Nie opierajmy się, dajmy spokojnie porwać się morzu miłości i niebiańskich snów… Wracamy jednak na Ziemię, a konkretnie do Londynu na „Charing Cross” z uroczym, łagodnie wyluzowanym rytmem na początku. To, co dzieje się dalej przypomina taniec z dźwiękami poruszającymi się w półcieniu, któremu towarzyszą zamglone teksty Anny („Kłopot w Twoich oczach budzi chłód w moich oczach. Cel poszukiwań został odnaleziony…”). Mam wrażenie, że dźwięczne otępienie, w którym się pogrążamy nie mają końca, Na szczęście w połowie nagrania następuje dramatyczna zmiana tempa i nagły przypływ energii. Piosenka, pokolorowana w psychodeliczne tęczowe barwy wytacza się niczym lokomotywa ze stacji Charing Cross, której zwieńczeniem jest znakomite, hard progowe gitarowe solo Wilsona.

Tył okładki oryginalnego longplaya „Changes” (1972)

Druga strona otwiera się utworem Thank Christ For George”. Nie ma pojęcia, kim był tajemniczy George, ale to nieistotne. Ważne, że to kolejny, fantastyczny, psychodeliczny, jazz rockowy jam z cudownym i miodopłynnym wokalem Anny Meek okraszony wyrafinowanym, ale jakże kapitalnym akompaniamentem saksofonu. Ten dwuczęściowy numer, zaczynający się szybkim i optymistycznym jazzowym rytmem przechodzi w powolną senną sekwencję, której można ulec pokusie. Wystarczy wygodnie położyć się na sofie i pozwolić, by hipnotyczne i transcendentalne fale muzyki obmywały nas w oceanie spokoju. Jeśli jednak nie osiągnęliśmy wyżyn muzycznej nirwany, ostatni, instrumentalny, medytacyjny i bardzo wyluzowany „It Could Only Happen To Me” na pewno pomoże się tam dostać. To siedem minut czystej psychodelicznej radości i saksofonowej rozkoszy!

Oba albumy zespołu Catapilla może nie do końca zasługują na miano „arcydzieł”, ale na pewno należą do kanonu szeroko pojętego rocka. Dawno nie słyszałem takiej pasji w muzyce. Energia i kreatywność mają tę samą siłę napędową, co topowe grupy prog rockowe wczesnych lat 70-tych. Płytowy debiut raczej dla wyrobionych melomanów. Nie polecam wszystkim, a jedynie nielicznym.

Sposób, w jaki natura przekształca niechlujną gąsienicę w pięknego motyla, jest tym samym, co zrobił zespół na drugiej płycie – przekształcił dźwięk w piękną muzykę przesiąkniętą jasnymi i promiennymi kolorami. I taką muzyczną szarlotkę z jabłkiem jaką podali nam muzycy polecam tym razem wszystkim. Smacznego!