Hinduski klejnot. ATOMIC FOREST „Obsession” (1973)

Bombaj. Wielomilionowa aglomeracja i stolica indyjskiego stanu Maharasztra. Z jednej strony przepych i wspaniałe budowle współczesnej architektury, z drugiej dzielnice nędzy i skrajnego ubóstwa. Azjatycki tygiel w którym toczy się życie jak w każdym innym miejscu na Ziemi. W tej metropolii ulokowany gdzieś w wąskiej i ciasnej uliczce działał nocny klub muzyczny Slip Disc. W środku czuć zapach palących się kadzideł zmieszany do spółki z paloną marihuaną i haszyszem. Dymiący, narkotyczny i naładowany obłokami mgły dźwięk do spółki z kolorowymi, migającymi w rytm muzyki światłami jest tak sugestywny, że odnosi się wrażenie jakby wszyscy znajdowali się w środku kolorowo bajecznej tęczy. Ściśnięci do granic możliwości młodzi Hindusi chłoną każdy dźwięk wydobywający się z głośników ustawionych na małej scenie, spijają słowa z ust śpiewane przez charyzmatycznego wokalistę. Nie taką muzykę mają zaszczepioną w genach. Dla wielu młodych ludzi to szok. Ale jakże przyjemny… Zespół, jak w narkotycznym ciągu, nie przerywa gry ani na moment. Tu niepotrzebne są słowne zapowiedzi, żarty i pogaduszki z publicznością. Skupieni na swej muzyce są w innym, odrealnionym świecie, w innym czasie, w zupełnie innym miejscu. I wcale nie był to zielony las. To był ich  ATOMOWY LAS

Atomic Forest (1973)
Atomic Forest (1973)

Wokalista Madhukar (Madooo) Chandra Dhas  dorastał w Madrasie (obecnie Chennai) w rodzinie o silnej tradycji chrześcijańskiej. Jego ojciec wymarzył sobie dla syna świetlaną przyszłość – Madhu zostanie lekarzem. Posłał go do katolickiej szkoły z internatem, gdzie pobierał też lekcje gry na skrzypcach. Zgodnie zresztą z hinduską tradycją nakazującą mężczyźnie opanowanie gry na (jakimkolwiek) instrumencie. Chłopiec trafił na wymagającą i apodyktyczną nauczycielkę. Zakonnica często biła go po rękach cienką trzcinką gdy uznała, że nie robi należytych postępów. Po latach wspominał: „Nienawidziłem tych lekcji. Ale tata chciał, abym zajął się skrzypcami, instrumentem jego fantazji. Przekazał mi nawet swego Stradivariusa, który należał do jego ojca, a ja pilnowałem ich jak oka w głowie”. I dodaje: „Miałem je później w Bombaju. Ukradli mi je zaraz po pierwszym koncercie z ATOMIC FOREST. Oficjalna wersja dla ojca była taka, że pożyczyłem je bratu naszego gitarzysty. Do dziś tak myśli…”  W szkole „zaraził” się brytyjskim rockiem. Był pod silnym wrażeniem nagrań The Beatles. Miesięczne kieszonkowe, zaledwie kilka rupii, systematycznie odkładał aby kupić ich EP-kę. Gramofon, na którym mógł ją odtworzyć mieścił się w szkolnej bibliotece. Uczniowie mogli z niego korzystać raz w tygodniu, w niedzielne popołudnia. „Stałem w kolejce prawie całą godzinę, by wysłuchać „Twist And Shout”. Ta mała płytka zmieniła całe moje nastawienie do muzyki. Reszta dzieciaków śmiała się ze mnie. Ale guzik mnie to obchodziło. Wiedziałem już kim chcę zostać. Pieprzyć skrzypce. Będę śpiewał. Zostanę wokalistą!”

Na studiach założył zespół The Voodoos, z którym wykonywał covery The Rolling Stones, The Beatles, The Troggs, The Kinks, a także The Doors i Electric Prunes. The Voodoos przestali istnieć, gdy Madhu po skończeniu uniwersytetu przeniósł się do Bombaju. Tam podjął pracę w agencji reklamowej szybko awansując na głównego menadżera. Nie zrezygnował jednak ze śpiewania.

Neel Chattopadhyaya porzucił w 1967 roku szkołę średnią poświęcając się swej jedynej pasji – muzyce i grze na gitarze. Ćwiczył po 12-14 godzin dziennie mieszkanie zamieniając w małe studio. Wzmacniacze, głośniki i setki metrów kabli, które plątały się pod nogami to główne wyposażenie jego „gniazdka”. W 1971 roku będąc w zespole Joint Collaboration zaliczył prawdziwy koncert rockowy w Bombaju po którym muzyczna branża nazwała go „hinduskim Jimi Hendrixem”.  Rok później założył własny zespół 100 Ton Chicken z basistą Keithem Kangą i perkusistą Valentine Lobo przemianowany na ATOMIC FOREST. Ćwiczyli w domu Kangi, którego po stracie rodziców (miał wówczas 3 lata) wychowywała babka prowadząca… dom publiczny. Kanga posiadał w nim większość sprzętu, w tym m.in. gitary Rickenbacker, lampowy wzmacniacz Marshalla, zestaw kolumn, a nawet theremin – wszystko finansowane przez nielegalny interes babki, która nad życie kochała wnuka. Wkrótce dołączył do nich wokalista o świetnych warunkach głosowych –  Madhu Dhas.

Atomic Forest na festiwalu Sneha Yatra
Atomic Forest na festiwalu Sneha Yatra

Regularne występy w znanych klubach i dyskotekach takich jak Slip Disc czy Blow Up zapewniły im popularność, która powoli zaczynała zataczać coraz szersze kręgi. Wystąpili na festiwalu Sneha Yatra znanym też pod nazwą The Indian Woodstock, jednak największy rozgłos grupa zdobyła koncertując tuż przed występami Led Zeppelin w 1972 roku w Bombaju. Poważnie zaczęto myśleć o nagraniu płyty. Niestety ciągłe roszady personalne, źle prowadzona promocja przez krętych promotorów i ekscentrycznego przywódcę Keitha Kanga, który nieustannie defraudował zarobione przez zespół pieniądze odkładane były na coraz to dalsze terminy. W rezultacie płyta „Obsession” została nagrana w 1973 roku. Szkoda tylko, że w na pół profesjonalnym studio i z nowymi muzykami. Ze starego składu został tylko basista. Na szczęście duch muzyki ATOMIC FOREST pozostał.

Atomic Forest "Obsession" (1973)
Atomic Forest „Obsession” (1973)

Dla mnie, jako odbiorcy, to wielce ekscytujące móc poznać jak w tej niestabilnej scenie rockowej Bombaju młodzi muzycy starali się znaleźć własną drogę. A nie była ona prosta. Ze swą oryginalną muzyką często wchodzili w konflikt z wymogami ograniczonego lokalnego rynku, kaprysów publiczności, a czasem siebie nawzajem. I pomimo tragicznego końca zespołu (Kanga zmarł z przedawkowania trzy lata później) ich wkład w tamtejszy krajobraz muzyczny jest nieoceniony.

Słuchając albumu nie mogłem uwierzyć, że nagrali ją Hindusi. To autentyczna, niesamowicie oryginalna i wybuchowa mieszanka znakomitej muzyki zapierająca dech w piersiach. Mamy tu kawał kapitalnej psychodelii, mocnego rocka, muzyki funk i jazzu; momentami brzmią jak surowy garażowy zespół, a wszystko to wykonane z  precyzją. Zaczyna się od piekielnego wręcz kawałka instrumentalnego „Obsession’77 (Fast)” na którym rządzi gitarzysta Abraham Mammen posyłając go w ognistą krainę furii i wściekłości przechodząc w psychodeliczne rejony do spółki z klawiszami, mocno dudniącym basem i doskonale czującą numer perkusją. Drugą część tego nagrania „Obsession’77 (Slow)” dostajemy na zakończenie albumu. Tu tempo delikatnie spada i rozmywa się jak mgła. Jakież to wszystko jest kapitalne! Funkowo-jazzowy „Butterfly” oparty jest na wysuniętym do przodu mocnym, pulsującym basie i melodią wygrywaną na syntezatorze. Szkoda, że więcej swoich oryginalnych kompozycji grupa nie odważyła się zarejestrować, bowiem następne nagrania to covery. Mamy tu dość swobodnie i z lekkim humorem potraktowany „Locomotive Breath” z repertuaru Jethro Tull; opartą na sfuzzowanej gitarze bardzo wciągający „Mary Long” Deep Purple;  rozbujany „Sunshine Day” Osibisa, oraz połączone w jedną całość dwa rock’n’rollowe klasyki The Beatles: „I Saw Here Standing There” z pulsującym basem, fajną krótką solówką gitarową zagraną na tle organów i „Rock’N’Roll Music”.  Do tego – i tu niespodzianka – dołączono trzy tematy filmowe. Pierwszy pochodzi z filmu „Ojciec chrzestny” Coppoli z niezapomnianą muzyką Nino Roty; o tyle ciekawy, że w środkowej części zespół pozwolił sobie na małe co nieco, czyli jazz rockowe wyborne jam session! Drugi, „Windmills Of Your Mind” Michela Legranda była Oskarową piosenką zaśpiewaną przez Noela Harrisona w filmie „The Thomas Crown Affair” (Afera Thomasa Crowna) Normana Jawisona z użyciem klawesynu i syntezatora imitującego grę na pile. I na koniec bossanova Lalo Schifrina z filmu „The Fox” Mike’a Rydella. Wersje interesujące, posiadające charakterystyczny, indyjski styl z dość ciekawymi aranżacjami.

Do kompaktowej reedycji dołączono sześć bonusów. „Booboo Lulaby” zaśpiewane zmęczonym głosem przez Madhu Dhasa z towarzyszeniem gitary akustycznej i fletu mrozi krew w żyłach. Zupełnie inaczej odbiera się jego wokal w „Man, You’re Not Number One” przypominający ciepłą barwę Cata Stevensa. Cóż za metamorfoza! Swoje niezwykłe wokalne możliwości potwierdza w doskonałym „Gethsemane (I Only Want To Say)”. Nic dziwnego, że dwa lata później dostał rolę Jezusa w rock operze „Jesus Christ Superstar”. Całość kończy rewelacyjna wersja „Foxy Lady” Jimi Hendrixa w wykonaniu Neela Chattopathyaya i oryginalnego składu ATOMIC FOREST.

Paradoksem jest, że w kraju, gdzie tłoczono miliony płyt z europejską i amerykańską muzyką rockową lat 60/70, krajem tak wielkim i gęsto zaludnionym wyprodukowano tylko jeden rockowy album. „Obsession” uważany jest za psychodeliczno-rockowy klejnot nagrany w Indiach. Zapaleni kolekcjonerzy szukający takich muzycznych diamentów po całym świecie płacą ogromne pieniądze za ich zdobycie. Chwała wytwórni Now-Again Records, że podjęła trud, odszukała i wydała wszystkie dostępne nagrania na kompaktowym krążku. A ja, ciesząc się z jego posiadania jestem szczęśliwy, że mogłem go w tym miejscu przybliżyć.

Pozornie niepozorny – NICHOLAS GREENWOOD „Cold Cuts” (1972).

Są artyści, którzy przez własną osobowość byli zdolni wpłynąć na ogólny obraz gatunku muzycznego, w którym przyszło im tworzyć. Tacy pozornie niepozorni. Stojący gdzieś z boku, w rzeczywistości mocno trzymający w rękach lejce. Jednym z nich był basista, zwany „mrocznym koniem” rocka z Cantenbury. Człowiek, który był częścią pierwotnego, embrionalnego prog rocka – Nicholas Greenwood.

Nick Greenwood dziś jest najbardziej kojarzony ze swej ognistej współpracy z psychodelicznym zespołem Arthura Browna. Jego działalność w The Crazy World Of Arthur Brown przypadła w najlepszym jej okresie, czyli w latach 1968-69. Był też członkiem progresywnej grupy Khan wywodzącej się z tzw. sceny Cantenbury, z którą nagrał jedyny, za to rewelacyjny i tak bardzo kochany przeze mnie album „Space Shanty” wydany w czerwcu 1972 roku. Tuż po tym basista przystąpił do nagrywania swojej solowej płyty. Pracował nad nią powoli i niespiesznie od ponad trzech lat do spółki ze swym przyjacielem, klawiszowcem Dickiem Heninghen’em, zaraz po tym jak obaj opuścili Arthura Browna, czyli w 1969 roku. Greenwood i Heninghen  znali się ze szkolnych lat. Wcześniej, w Hertford, byli w zespole o nazwie Soul Concern. Na perkusji grał tam Eric Peachey, któremu basista złożył propozycję ponownej współpracy…

Od lewej" Dick Heninghen, Nick Greenwood, Eric Peachey.
Od lewej” Dick Heninghen (org), Nick Greenwood (bg), Eric Peachey (dr).

Kiedy otworzyła się szansa nagrania płyty w Stanach spakowali walizki i ruszyli za Ocean. Zarejestrowali kilka nagrań płacąc za studio z własnej kieszeni. Pieniądze jednak szybko się skończyły, pozwolenia na legalną pracę nie mieli, widmo głodu zajrzało im do oczu. Heninghen i Peachey wrócili do domu. Byli tak spłukani, że  perkusista sprzedał swój zestaw, by móc kupić bilet powrotny. Greenwood jakimś cudem nawiązał kontakt z Bunk’iem Gardnerem, muzykiem grającym na instrumentach dętych u Franka Zappy. Gardner wyłożył kasę dokładając przy tym swoją muzyczną cegiełkę w nagrania. Z prawie gotowym materiałem Nick wrócił do Wielkiej Brytanii. Nagraniami zainteresował się Terry King – producent płyt grupy Caravan (także wspomnianego wyżej albumu „Space Shanty”), który w tym czasie założył wytwórnię Kingdom Records. Obiecał wydać mu płytę jeszcze tego samego roku. Słowa dotrzymał. Album „Cold Cuts” ukazał się pod koniec 1972 roku. Tyle, że jego nakład był niewielki. Zaledwie 100 (słownie: sto) sztuk..!

Nicholas Greenwood "Cold Cuts" (1972)
Nicholas Greenwood „Cold Cuts” (1972)

Nic dziwnego, że album w chwili wydania przeszedł zupełnie niezauważony przez fanów i muzycznych dziennikarzy. Jakby tego było mało – okładka z siedzącą na krześle zgniłą kupą mięsa w ludzkiej pozie nie zachęcała do jego kupna. Szybko trafił do second handów  z przypadkowymi płytami trzymanymi w kartonowych pudłach. Dziś ten Święty Graal brytyjskiego rocka progresywnego wart jest 3 tysiące funtów!

Słuchając tej płyty po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że tak naprawdę nie jest to stricte progresywny rock. Raczej jego wspaniała fuzja z psychodelią, z iskrzącymi się jazzowymi i blues rockowymi pasażami, z hard rockowym wykopem… Głos Nicholasa Greenwooda, który okazał się być świetnym wokalistą, jest niepowtarzalny. Jego ciekawa barwa idealnie pasuje do tej muzyki. Chylę czoła przed gitarzystami. Bryn Haworth z Les Fleur de Lys i Chris Pritchard z folkowej grupy Silly Wizard zrobili naprawdę doskonałą robotę. Ale cudem tego albumu jak dla mnie jest jednak Dick Heningham – niesamowity klawiszowiec, którego stawiam w jednym szeregu obok Keitha Emersona (ale bez pompatyczności) i Vincenta Crane’a z Atomic Rooster!

Label płyty winylowej "Cold Cuts".
Label płyty winylowej „Cold Cuts”.

Album rozpoczyna się od „A Sea Of Holy Pleasure” – pięknie skomponowanego, trzyczęściowego utworu, który otwierają delikatne dźwięki fortepianu i fletu. Ten cudownie wyczarowany nastrój z przepływającym w tle strumykiem zostaje przerwany przez ciężkie Hammondy, efektowny bas, świetną grę perkusji, soczystymi partiami fletu i doskonałym wokalem. Delikatna gitara akustyczna wpleciona w to mosiężne brzmienie nadaje całości dodatkowego smaczku… Kwartet smyczkowy zaczyna „Hope And Ambitions”, ale już po chwili ciężar prowadzenia melodii przejmuje neurotycznie aktywny flet Bunka Gardnera i klawisze Dicka Heninghama. Tempo nagrania podkręca precyzyjna perkusja. Głos Greenwooda – mocny, a jednocześnie żałośnie smutny – sprawia, że cała ta kombinacja wypada niewiarygodnie dobrze. Poruszający „Corruption” z mądrym tekstem, którego nie powstydziłby się Ozzy Osbourne trwa tylko trzy minuty i zapada głęboko w pamięć. I to nie tylko z powodu kapitalnie brzmiących organów. Bardziej ze sposobu w jaki został zaśpiewany przez basistę… Są też lżejsze gatunkowo nagrania. Wystarczy wymienić „Lead Me On” z bardzo fajnym dialogiem gitary z organami, balladowy „Promised Land” z ekspresyjnym, a w końcówce dramatycznym wręcz wokalem (ciary!), czy mający uroczy wstęp „Close The Doors” z szalonym solowym popisem na gitarze Briana Havorta na zakończenie. Lżejsze nie znaczy gorsze…. Pojawiają się też momenty bluesowe – „Big Machine” ma przyjemny rytm, a gra na organach przypomina trochę The Doors. Szkoda, że wchodząca ostra gitara pojawia się dopiero w samej końcówce; „Melancholy” prowadzony jest przez fortepian i perkusję  z emocjonalną grą gitarzysty… Album kończy się kolejnym, znakomitym utworem „Realisation And Death” z dużą ilością dramaturgii, doskonale wyważonych proporcji poszczególnych instrumentów, przepięknym klimatem i  emocjonalnym, szczerym do bólu wokalem Greenwooda. Cudo!

Po nagraniu płyty „Cold Cuts” Nicholas Greenwood wycofał się z muzycznej branży i to na dobre. Szkoda. Ten album pokazał jak bardzo duży potencjał drzemał jeszcze w tym artyście. Artyście pozornie niepozornym. Artyście, który do spółki z fenomenalnymi muzykami stworzył prawdziwy muzyczny klejnot…

MOUNT RUSHMORE „High On” (1968); „Mount Rushmore’69” (1969).

Rok 1967. San Francisco. Miasto Lata Miłości, kolorowej młodzieży, rockowej muzyki. Dzielnicę Haight-Ashbury opanowali hippisi. To z myślą o nich otwarte były przez dwadzieścia cztery godziny na dobę kluby, bary, liczne kafejki z legendarną Blue Unicorn na czele. I sklepy. Największą popularnością cieszył się pierwszy w  mieście, powstały rok wcześniej, Psychodelic Shop Rona i Jaya Thelin’ów. Oferował on swym stałym klientom (czyt. hippisom) swobodny dostęp do LSD i marihuany. Można tu było nabyć potrzebne akcesoria do konsumpcji konopi i tytoniu, zapachowe kadzidełka, bandany, płyty zespołów psychodelicznych, plakaty, a nawet erotyczne gadżety…

Dzielnica Haight-Ashbury była przystanią dla wielu wykonawców rocka. Właśnie tam, na 1915 Oak Street, w starym wiktoriańskim domu na górnym piętrze odbywały się próby dopiero co założonego zespołu MOUNT RUSHMORE.

Haight-Ashbury i wiktoriańskie kolorowe domy.
Haight-Ashbury z wiktoriańską kolorową zabudową..

Od gitarowych sprzężeń Mike’a Bolana, perkusyjnego łomotu Travisa Fullertona i dudniącego basu Terry’ego Kimble’a drżała w posadach cała kamienica. Nikt tym się jednak nie przejmował. A już na pewno nie oni, tak bardzo pochłonięci szlifowaniem ciężkich, blues rockowych kawałków podlanych psychodelicznym sosem. Oprócz coverów grali także swoje kompozycje, których autorem był wokalista Warren Philips. Co prawda rok  później zastąpił go Glenn Smith, ale napisane przez niego kawałki weszły do repertuaru grupy na stałe. Wpasowując się w klimat miejsca i czasu szybko zyskali rozgłos nie tylko w San Francisco. Jeden z hollywoodzkich recenzentów po obejrzeniu występu w legendarnym klubie Whisky A Go Go z wielkim entuzjazmem napisał: „Wczorajszego wieczoru zawładnęli mną tak bardzo, że po ich koncercie nie miałem ochoty na żadne inne atrakcje!” Wiosną regularnie występowali w prestiżowej Avalon Ballroom obok The Doors, Grateful Dead, Santany, Procol Harum, Big Brother And The Holding Company z Janis Joplin, a w słynnej Filmore East z Quicksilver Messenger Service i z The Paul Butterfield Blues Band…

W czerwcu miejscowa stacja radiowa KFRC zaprosiła ich do wzięcia udziału w wydarzeniu pod nazwą Fantasy Fair And Magic Mountain Music Festival. W założeniach organizatorów festiwal miał mieć formę dwudniowych koncertów muzycznych przy okazji łącząc je z targami i promocją lokalnych artystów: malarzy, rzeźbiarzy, ludzi zajmujących się artystycznym rzemiosłem. Fantasy Fair odbył się w dniach 10-11 czerwca 1967 roku, w którym uczestniczyło 36 tysięcy ludzi. Impreza pierwotnie zaplanowana była na 3 i 4 czerwca, ale obfite deszcze opóźniły ją o tydzień. Tym razem pogoda dopisała – było słonecznie, wręcz upalnie…

Plakat reklamujący Fantasy Fair.
Jeden z plakatów reklamujących Fantasy Fair.

Na scenie malowniczego amfiteatru położonego u stóp południowej ściany Mount Tamalpais pojawiło się w sumie trzydziestu czterech  wykonawców. MOUNT RUSHMORE wystąpili na scenie, na której zagrali m.in. The Doors, Jefferson Airplane, The Byrds, Tim Buckley, Canned Heat, Country Joe And The Fish, Steve Miller Blues Band, Captain Beefheart And His Magic Band,  Moby Grape… Wstęp na teren festiwalu kosztował niewiele –  symbolicznego dolara. No dobra, dwa… Ale za to cały zysk został przekazany na Centrum Opieki Nad Dziećmi z czarnego getta Hunter Point’s w San Francisco. Szkoda, że impreza nie została sfilmowana i nagrana. Na całe szczęście zachowały się liczne zdjęcia, oraz relacje naocznych świadków. I choć dobrze udokumentowany Monterey Pop Festival, który tydzień później zgromadził 200 tys. fanów  wspominany jest jako najważniejsze wydarzenie Lata Miłości 1967, to Fantasy Fair uważany jest za pierwszy amerykański – jeśli nie pierwszy na świecie – festiwal rockowy.

W 1968 roku MOUNT RUSHMORE podpisali kontrakt płytowy z amerykańską wytwórnią Dot Records. Album „High On” nagrany został w Gold Star Studios, które zasłynęło ze swych legendarnych komór echa nadające specyficzny i nieosiągalny gdzie indziej dźwięk rejestrowanym nagraniom. To tam swą pracę zaczynał legendarny producent Phil Spector, twórca nowatorskiego brzmienia „wall of sound” (ściana dźwięku)… Płyta z koszmarnie tandetną okładką (kto do cholery zatwierdził taki kicz?!) ukazała się w październiku tego samego roku.

Mount Rushmore "High On" (1968)
Mount Rushmore „High On” (1968)

Na szczęście nie grafika decyduje o jakości albumu. A ten broni się swoją muzyką – ciężką, twardą mieszanką blues rocka i psychodelii z szerokim wykorzystaniem brzmień sfuzzowanych gitar. Niespokojny dźwięk połączony ze znakomicie wykonanymi wokalami sprawia, że jest to prawdopodobnie jeden z pięciu najlepszych debiutanckich amerykańskich albumów hard rockowych z końca lat 60-tych… Ileż trzeba mieć w sobie wiary i pewności, by na otwarcie debiutanckiej płyty zmierzyć się z nagraniem takim jak „Stone Free” Jimi’ego Hendrixa! To był odważny, choć nieco ryzykowny ruch, z którego muzycy wyszli obronną ręką. Swoją drogą słyszę tu więcej Cream niż samego Hendrixa. Nie jest to jednak zarzut. Wręcz przeciwnie – ta wersja bardzo mnie rajcuje… Mamy tu jeszcze jeden cover; to  rhythm’n’bluesowa kompozycja „She’s So Good To Me”. Bobby Womack napisał ją w 1963 dla swojej grupy The Valentinos chociaż hitem stała się dopiero trzy lata później w wykonaniu Wilsona Picketta. W wydaniu MOUNT RUSHMORE brzmi rewelacyjnie; czysty, drapieżny hard rock zagrany z ostrym pazurem. Obie kompozycje znalazły się na singlu promującym album. Była to zresztą jedyna mała płytka w karierze zespołu… „I Don’t Believe In Statues” jest pewnego rodzaju manifestem, krzykiem zbuntowanej młodzieży wspomaganym przez mięsiste riffy przypominające te z płyt Amboy Dukes… Wydaje mi się jednak, że najważniejszym utworem jest epicki dziesięciominutowy „Looking Back”. Efekty dźwiękowe burzy, dzwony, sprzężenia zwrotne, a przede wszystkim surowy, ale jakże przekonujący jam sprawia, że należy on do ścisłego grona rockowych (nieznanych) klasyków Ery Wodnika. Całość kończy dwuczęściowy „Medley: Fanny Mac/Dope Song”. Zaczyna się od countrowego intro, które przeradza się w kapitalny bluesowo rockowy kawałek. Druga część ma formę żartu muzycznego – coś w rodzaju hymnu do… marihuany.

Wydany rok później drugi album „Mount Rushmore’69” okazał się być krokiem do przodu w stosunku do bardzo solidnego debiutu. No i okładkę miał już całkiem przyzwoitą…

Drugi album z "normalną" okładką.
Drugi album Mount Rushmore z „normalną” okładką. (1969)

Mount Rushmore’69” to w dalszym ciągu rasowy bluesowy hard rock z minimalnym tym razem wpływem psychodelii. Brzmienie jest dużo lepsze, choć producent był wciąż ten sam. Widać Ray Ruff bardziej przyłożył się do pracy. A może budżet był nieco większy? Faktem jest, że melodie są bardziej chwytliwe, a poszczególne utwory dobrze się ze sobą łączą przez co całość jest bardziej spójna. I co ważne – ma tę cudowną spontaniczność grania na „żywo”, co w zamkniętym i odizolowanym od otoczenia studio nie łatwo jest odtworzyć!

Label płyty winylowej "High On".
Label płyty winylowej „Mount Rushmore’ 69”.

Otwierający płytę „It’s Just The Way I Feel” z kąśliwą gitarą i świetnym mocnym wokalem ma bardzo fajną melodię, która zapada w pamięć od pierwszego przesłuchania. Rozbujany „10:09 Blues” kojarzy mi się z Grateful Dead, którzy na swej drodze spotykają Canned Heat i tak obie grupy powolutku, niespiesznie jamują sobie na scenie gdzieś na świeżym powietrzu. Urocze! Bardziej cięższy gatunkowo jest „V-8 Ford Blues” z sfuzzowaną gitarą i mocną sekcją rytmiczną… „Toe Jam” też brzmi ciężko. Monstrualnie ciężko! Prawie jak Black Sabbath. Tyle, że Brytyjczycy swój płytowy debiut wydadzą za rok. Na pewno brzmi to znacznie ciężej niż kiedykolwiek mógłby to sobie wymarzyć Blue Cheer. Mocne bębny, rozmyty bas i gitara. Uff, co za rozkosz! To jedno z najlepszych nagrań tego rodzaju, równie tak dobre jak „Live” Grand Funk… Jest jeszcze pędzący jak pociąg towarowy „King Of Earrings” i „Love Is The Reason” klimatem zbliżony do „Born To Be Wilde” Steppenwolf… Najmocniejszym utworem jest jednak „I’m Comin’ Home”. Blisko ośmiominutowa kompozycja brzmi jak zagubiony blues Led Zeppelin z pierwszej płyty. Wokalista śpiewa niczym powściągliwy Robert Plant, podczas gdy gitarzysta gra gładkie, elektryczne zagrywki bluesowe brzmiące równie dobrze jak te wychodzące spod palców Jimmy Page’a…

Patrząc przez pryzmat minionych lat wydaje mi się, że zespół MOUNT RUSHMORE był w swej muzyce uczciwy i szczery aż do bólu. Muzycy nie udawali intelektualistów. Stawiali na prostotę melodyczną, nie podpierali się orkiestrowymi aranżacjami i studyjnymi sztuczkami. Nie potrzebowali tego. Byli obdarzeni rzadkim darem komponowania bezpretensjonalnych, ale jakże dynamicznych i chwytliwych melodii. Szczerość w muzyce fani cenią sobie najbardziej – fałsz wyczują na kilometr. Szczególnie w rocku…

 

Odmienny wymiar podróży. „Journey” (1975)

Pomysł na grupę rockową pojawił się w głowie Waltera Herberta pewnego letniego dnia 1973 roku. Nie chodziło w tym przypadku o artystyczne ambicje, czy muzyczną rewolucję. Ot po prostu, miał to być zespół, który pojawiałby się na lokalnych festiwalach rockowych w okolicach San Francisco i wspomagał bardziej znanych artystów. I tyle! Miał już dla niego nazwę: The Golden Gate Rhythm Section. Do projektu zaprosił muzyków współpracujących z Santaną: grającego na klawiszach wokalistę Gregga Roliego (od początku związanego z meksykańskim artystą) i młodego gitarzystę Neala Schona (zagrał na płytach „Santana III” i „Caravanserai”). Herbert, który pracował wcześniej przy koncertach grupy Carlosa Santany znał obu od lat. A że przy okazji był też menadżerem lokalnego zespołu Frumious Bandersnatch namówił dwoje z nich: George’a Ticknera (gitara rytmiczna) i Rossa Valory’ego (bas) by zagrali z nowymi muzykami. Gdy dołączył do nich perkusista Prairie Prince z grupy The Tubes stało się jasne, że taki skład powinien osiągnąć coś więcej niż pojawianie się na scenie jako support. W lokalnej stacji radiowej ogłoszono nawet konkurs na nową nazwę zespołu; żadna z propozycji nie przypadła jednak nikomu do gustu. Dopiero jeden z technicznych, tuż przed scenicznym debiutem w sali balowej Winterland w Sylwestra 1973 rzucił: „A może JOURNEY..?” 

Po kilku tygodniach wspólnego grania kwintet niespodziewanie opuścił perkusista, którego zastąpił Aynsley Dunbar. Brytyjczyk właśnie rozstał się z Frankiem Zappą i chwilowo był bez pracy. W nowym składzie zadebiutowali 5 lutego i jeszcze tego samego dnia podpisali kontrakt płytowy z Columbia Records. Rok później, dokładnie 1 kwietnia 1975 roku, ukazał się ich płytowy debiut zatytułowany po prostu „Journey”. I wcale nie był to żart na prima aprilis…

Płyta "Journey" (1975)
Płyta „Journey” (1975)

Z wielką ulgą i radością mogę powiedzieć, że to bardzo solidny, niemal progresywny rock z domieszką muzyki fusion, a więc nie mający nic wspólnego z późniejszym komercyjnym, stadionowym graniem! Gitara Schona jest nie tylko silna i energetyzująca, ale również niezwykle melodyjna. Nic dziwnego, że interesował się nim Eric Clapton, który złożył mu swego czasu propozycję grania w Derek And The Dominos. Przełomowa technika Neala zmieszana z ostrymi, kąśliwymi akordami spowoduje muzyczną burzę stając się dla wielu wioślarzy drogowskazem. Solidne, rockowe bębnienie Aysnleya Dunbara, jego perfekcjonistyczny styl, współpraca z basem i gitarą rytmiczną tworzą dynamiczne podłoże. Nad tym wszystkim unosi się ciepły wokal Gregga Rolie i jego cudowne partie wyczarowane na Hammondzie i syntezatorach…

Dźwięki grającej unisono cichej gitary w „Of A Liftime” fantastycznie otwierają ten album. Będzie się ona przewijać przez cały czas wspierana przez organy i solidną linię basu przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Tak grali Wishbone Ash w swoich najlepszych czasach.  W środkowej części piękna solówka zahacza o Pink Floyd. Wokal Gregga z jednej strony jest cichy i mistyczny, z drugiej mocny, twardy, zadziorny. I to epickie, pełne rozmachu, niemal monumentalne zakończenie. Takie perły zazwyczaj kończą płyty… Łagodne dźwięki fortepianu zaczynają „In The Morning Day” i kiedy wydaje się, że będziemy słuchać miłej piosenki w drugiej minucie dostajemy porządnego kopa w okolice podbrzusza. Zostajemy przytłoczeni gigantyczną orgią brzmień wszelkich instrumentów klawiszowych, rozrzuconą tu i tam bluesową gitarą podpartą wzmocnioną perkusją. Kończy to wszystko kapitalna solówka Schona. Instrumentalny „Kohoutek” fanom The Alan Parsons Project może kojarzyć się z nagraniem „Syrius”. Tyle, że Parsons nagrał go siedem lat później. Riff na elektrycznym pianinie bardziej przypomina mi „Morning” Edwarda Griega (z „Peer Gynt”) tyle, że ewoluuje to w zupełnie innym i niepowtarzalnym kierunku. Zespół zabiera nas w podróż prowadząc przez liczne klimaty wykorzystując przy tym każdy instrument. Środkowe dwie minuty ze zmienionym riffem, mocną perkusją i dzikim syntezatorowym solem brzmi  jak „Magnus Opus” Kansas…

Tył okładki
Tył okładki.

„To Play Some Music” jest typową piosenką lat siedemdziesiątych, z chwytliwym podkładem organowym i krótką, ale treściwą solówką gitarową. Utwór wydany na singlu promował album; na stronie „B” znalazł się (skrócony o połowę) instrumentalny „Topaz” – tutaj w całej swej sześciominutowej odsłonie. Ciche partie gitary solowej szybko ustępują ognistemu dialogowi, w którym przemiennie słychać  klawisze i gitary. Można powiedzieć, że to walka dwóch gigantów, do których przyłączają się pozostali muzycy odgrywając małe jam session. Klasyczne połączenie rocka progresywnego z hard rockiem… „In My Lonely Feeling/Conversation” jest krzyżówką bluesa i rhythm and bluesa opartą na kilku ciężkich, mocnych akordach gitarowych, doskonałego, dojrzałego wokalu z długimi pasażami instrumentalnymi. Album kończy „Mystery Mountain”. Głośne wokale Gregga Rolie przebijają się przez jeden z najcięższych numerów na płycie. Głównymi bohaterami są tu basista i perkusista. Sekcja rytmiczna robi takie rzeczy, że ho ho… Do momentu, gdy do głosu dochodzi Schon ze swą rewelacyjną i idącą jak burza gitarą. Tą solówką pozamiatał wszystko. I wszystkich…

„Sugerujemy wysłuchanie tej płyty w najwyższych rejestrach głośności, aby w pełni docenić brzmienie Journey” – napisała wewnątrz koperty firma Rewind, wydawca kompaktowej reedycji albumu. Robię to za każdym razem. I zapewniam – podróż ta nabiera wówczas zupełnie innego wymiaru…