BLODWYN PIG. Blues z jazzem i świnka z petem.

Okładkę płyty „Ahead Rings Out” grupy BLODWYN PIG zaliczam do najbardziej sympatycznych w historii muzyki rockowej. Świnka w słonecznych okularach, słuchawkach na uszach i petem w ryjku za każdym razem rozbrajała moich kolegów, którzy wpadali do mnie, by posłuchać muzyki z płyt, które w tamtych czasach były w naszym kraju ogólnie niedostępne. Zawsze była to jedna wielka salwa śmiechu. Jednak gdy przyszło do słuchania zawartości albumu jakoś tak szybciutko się ulatniali… No cóż – kiedy ja odkrywałem kolejne blues rockowe perełki, moich przyjaciół fascynowała muzyka disco i nagrania Abby, Boney M, Bee Gees, Donny Summer… Takie to były czasy. Wiedziałem jednak, że moda na kolorowe disco prędzej czy później minie, zaś blues trwać będzie wiecznie.

Założycielem grupy i jej niekwestionowanym liderem był doskonały gitarzysta Mick Abrahams, który po spektakularnym sukcesie debiutanckiego albumu Jethro Tull „This Was” (1968) opuścił Iana Andersona i spółkę. Gitarzysta chciał, by Tull szli w kierunku jazz rocka i bluesa, Andersonowi zaś nie było to po drodze. On miał swoją wizję i swój pomysł na muzykę. Chciał pociągnąć zespół w rejony folku, muzyki klasycznej i rocka progresywnego. Jak to wszystko się skończyło – wszyscy wiemy. Jethro Tull stała się jedną z tych wielkich, najważniejszych i niepowtarzalnych grup progresywnych XX wieku. BLODWYN PIG do dziś zaś uchodzi „tylko”(?!) za jedną z najlepszy grup w historii brytyjskiego undergroundu. Mick Abrahams wraz z Jackiem Lancasterem (saksofony, flety, skrzypce), Andy Pylem (gitara basowa), oraz Ronem Bergiem (perkusja) – później zastąpił go znany także z Jethro Tull, Clive Bunker – nagrali dwie płyty, w których idealnie połączyli soczystego rocka z bluesem, jazzem i odrobiną folku. Dodam, że obie są wręcz doskonałe!

W maju 1969 zespół zadebiutował wydaną przez Island małą płytką „Dear Jill/Sweet Caroline”. Szkoda, że strona B singla nigdy nie ukazała się na żadnym albumie, bo to fajny dynamiczny i mocno riffujący numer. Duży album, nagrany w londyńskim Morgan Studios, którego producentem był Andy Johns (młodszy brat Glyn’a Johnsa tego od The Rolling Stones, The Who i Led Zeppelin) ukazał się w sierpniu. „Pamiętam, że wszyscy byliśmy bardzo zachwyceni z końcowego wyniku, zaś „Dear Jill” ze świetną partią Jacka na saksofonie sopranowym do dziś należy do moich ulubionych kawałków” – wspominał po latach Mick Abrahams w jednym z wywiadów.

Blodwyn Pig "Ahead Rings Out" (1969)
Blodwyn Pig „Ahead Rings Out” (1969)

Na płycie dominuje blues i jazz. Pierwszy to domena gitarzysty o oryginalnym, rozpoznawalnym stylu . Druga to zasługa niezwykle utalentowanego Jacka Lancastera, który swą grą na saksofonach i flecie zachwyca nie mniej niż Dick Heckstall-Smith z Colosseum. Niemal wszystkie kawałki to wulkan niczym nieskrępowanej energii. Wszystko wręcz pływa w gęstej muzycznej lawie ugotowanej w rockowych riffach i pełnych pasji instrumentalnych pasażach. Zaczyna się od kapitalnego „It’s Only Love”  – energetycznego dialogu gitarowo-saksofonowego przypominającego nieco „Walking In The Park” Colosseum. Szybkie tempo powtórzy się w instrumentalnym, bardzo ekspresyjnym „The Modern Alchemist” i mocno rozbujanym „Leave  For Me” potwierdzającym wielką klasę Lancastera. Podoba mi się także masywny „Up And Coming”, oraz chwalony przez gitarzystę i zagrany na gitarze slide „Dear Jill”. Płytę zamyka rewelacyjny „Ain’t Ya Commin’Home, Babe?”. Kapitalny wstęp grających unisono gitary i saksofonu, krótki tekst i świetna czterominutowa improwizacja gitarzysty i saksofonisty na tle zabójczej wręcz, miażdżącej uszy sekcji rytmicznej. Jeden z najlepszych, najbardziej porywających rockowych utworów końca dekady! Nie żartuję!

Warto też wiedzieć, że amerykańskie wydanie LP zawierało nieco inny zestaw nagrań, oraz trochę zmienioną okładkę. Kompaktowa reedycja wydana przez EMI (2006 r.) zawiera zaś siedem bonusów (sześć autorstwa Micka Abrahamsa) w tym wydany we wrześniu ’69 bardzo intensywny singiel „Walk On Water/Summer Day” .

Na kolejne wydawnictwo BLODWYN PIG nie trzeba było zbyt długo czekać. Album „Getting To This” ukazał się osiem miesięcy później, w kwietniu 1970 roku, który tym razem wydał słynny Chrysalis (ten od płyt „starego” Genesis).

Blodwyn Pig "Getting To This" (1970)
Blodwyn Pig „Getting To This” (1970)

Drugi album i to samo kapitalne, intensywne, progresywne granie, w których luźno krzyżują się style wczesnych Jethro Tull, Ten Years After i Colosseum. Nagrania są bardziej dopracowane, by nie powiedzieć –  dopieszczone. Wynika z tego, że grupa więcej czasu poświęciła pracy w studio nagraniowym, a w zasadzie w dwóch: w Olympic (rok później powstanie tu słynny „Electric Warrior” T.Rex)  i w Trident (tutaj zaś The Jimi Hendrix Experience nagrali swe trzy, a więc wszystkie, studyjne albumy). Już po pierwszym przesłuchaniu moją szczególną uwagę zwróciły dwa numery. Pierwszy, to składający się z czterech części, ośmiominutowy „San Francisco Sketches” z wokalnymi harmoniami w stylu… The Moody Blues, z jazzowymi wstawkami i oczywiście z mocnym „grzaniem” na gitarę i dęciaki. Bardzo progresywna kompozycja. Drugi to „See Me Way”. Ma on w sobie potężną dynamikę, mnóstwo riffów, nagłe zmiany tempa i nastroju. Obok sztandarowego „Ain’t Ya Coming Home, Babe?” z „jedynki” jest to chyba najlepszy i najbardziej chwytliwy utwór grupy. Oczywiście nie mogę odmówić reszcie nagrań bardzo wysokiego poziomu. Zwłaszcza powala mnie rozimprowizowany, a przy tym zagrany z impetem „Send Your Son To Die”. Jest też niemal hardrockowy, oparty na świetnym gitarowym riffie „Worry”, czy też galopujący, instrumentalny „The Squirelling Must Go On”. Niebo w gębie! A są jeszcze tak smakowite kąski jak otwierający całość „Drive Me” czy akustyczny „Toys”.  Album okazał się sporym sukcesem komercyjnym ostatecznie plasując się na ósmym miejscu brytyjskich list przebojów, a więc jedną pozycję wyżej, niż poprzednik. Swoją doskonałą dyspozycję zespół potwierdził na licznych koncertach. Mimo to Mick Abrahams opuścił grupę. Powód? „Ogólne rozczarowanie stroną muzycznego biznesu” jak enigmatycznie wówczas stwierdził. Zastąpił go, co prawda na moment, Tony Banks, gitarzysta z pierwszego składu Yes, ale niedługo potem grupa zawiesiła działalność.

Muzycy wznowili ją w 1974 roku prawie w oryginalnym składzie (jedynie chorego Rona Berga za perkusją zastąpił Clive Bunker) rejestrując dla radia BBC dwie sesje nagraniowe – po czym dali sobie spokój. Część tych nagrań ukazała się po latach na CD pt. „The Modern Alchemist” (Indigo, 1997) i „The Basement Tapes” (Hux, 2000). Nie udało mi się dotrzeć do tych płyt, więc daruję sobie ich opis i zawartość.

W 1971 roku gitarzysta założył Mick Abrahams Band, zaś Andy Pale i Ron Berger grali potem w Juicy Lucy i Savoy Brown. Jack Lancaster występował w Mick Abrahams Band (LP „At Last„), był też producentem muzycznym, oraz uczestniczył w kilku jazz-rockowych projektach. Panowie AbrahamsLancaster w połowie lat 90-tych wskrzesili raz jeszcze BLODWYN PIG i wraz z nowymi muzykami nagrali nawet dwa albumy. Niestety przeszły one bez echa. No cóż – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że dwie pierwsze płyty BLODWYN PIG to ozdoba każdej szanującej się domowej płytoteki. Nawet jeśli w przeszłości słuchało się tylko prostej muzyki disco. Warto mieć je pod ręką także i z innego, bardzo prozaicznego powodu. Gdy nasze spotkanie towarzyskie zacznie robić się smętne, dobry humor przywróci wszystkim widok okładki z różową świnką z petem w ryjku…

Ashkan „In From The Cold” (1970)

Grupa ASHKAN działała na muzycznej scenie zaledwie kilka miesięcy. Pozostawiła po sobie jeden jedyny album zatytułowany „In From The Cold” zrealizowany w grudniu 1969 roku, a wydany miesiąc później przez specjalizującą się w promowaniu nowych, undergoundowych zespołów firmę Decca Nova – oddziału znanego koncernu płytowego Decca.  Album z czarującą jak dla mnie okładką, która nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z teledyskiem do piosenki „Gdybyś kochał, hej!” naszej grupy Breakout. Pewnie przez ten wiatrak stojący za muzykami…

ASHKAN "In From The Cold" (1970)
ASHKAN „In From The Cold” (1970)

Płyta zawiera osiem nagrań, trwających łącznie aż pięćdziesiąt dwie minuty muzyki. Jak na rok siedemdziesiąty można powiedzieć, że był to chyba jeden z najdłuższych pojedynczych albumów w tym czasie. Rok później zespół UFO wyda swoją słynną „dwójkę” o osiem minut dłuższą przyprawiając tym samym swych techników i inżynierów dźwięku o totalny ból głowy. Przypomnę, że ze względów technicznych płyty analogowe standardowo zawierały maksymalnie do 45 minut muzyki i nie lada wyzwaniem dla inżynierów dźwięku było upchnięcie na czarnym krążku dodatkowych kilkunastu minut! Słuchając „In From The Cold” mam wrażenie, że te 52 minuty mijają szybko. Zbyt szybko. Tę opinie podzielą zapewne wszyscy fani ciężkiego bluesującego prog-rocka po wysłuchaniu tej jakże klasycznej, z dzisiejszego punktu widzenia, płyty.

W skład grupy ASHKAN wchodzili: wokalista Steve Bailey nota bene przypominający barwą głosu młodego Joe Cockera, basista Ron Bending, perkusista Terry Sims, oraz lider zespołu, kompozytor i gitarzysta Bob Weston. Warto wiedzieć, że Weston grał wcześniej (choć krótko) w blues rockowej kapeli Black Cat Bones, tuż po tym gdy odeszli z niej Paul Kossoff i Simone Kirk – obaj powołali wkrótce do życia grupę Free. Kilka lat później Boba Westona usłyszeć mogliśmy na dwóch albumach Fleetwood Mac: „Penguin” (1973) i „Mystery To Me” (1974).

Płyta zaczyna się od „Going Home”, ciężkiego blues rocka toczącego się powoli jak walec. Sześć i pół minuty w którym Steve Marriott i jego Small Faces spotykają Free. Dech w piersiach zapiera. Dużo żywszy „Take These Chainse” ma bardzo fajną partię gitary z efektem wah-wah, zaś „Stop (Wait & Listen)”, oraz „Slighty Country” to psychodeliczno-folkowe nagrania, które traktuję jako przystawki przed daniami głównymi. Pierwsze z nich to blisko ośmiominutowy, doskonały „Backlash Blues” z bardzo dynamiczną, pełną inwencji grą na gitarze Boba Westona. Bardzo po drodze było w tym kawałku grupie ASHKAN do wspomnianego wyżej Black Cat Bones. Świetny numer!Jednak prawdziwą perłą tego albumu jest moim zdaniem utwór, który zamyka całość. Dwunastominutowy  „Darknes” to prawdziwy majstersztyk rockowego grania, który można postawić w jednym szeregu pomiędzy „Man Of The World” Fleetwood Mac, a suitą „Morning” rewelacyjnego tria T2! Zaczyna się leniwie, by nie powiedzieć sennie. Potem mamy nagłe przyspieszenia, zmiany nastroju i pod koniec ta cudowna improwizacja na dwie gitary! Kiedy utwór się kończy ze zdziwieniem i niedowierzaniem stwierdzam, że to najszybsze 12 minut jakie mi upłynęły! I łapię się na tym, że ponownie wciskam przycisk repeat na pilocie odtwarzacza CD. A przecież nie wypada nie wspomnieć, że oprócz tego są tu jeszcze tak świetne kawałki jak energetyczny „One Of Us Two” i mocno rozkołysany, niemal hipnotyczny „Practically Never Happens”.

Album „In From The Cold” może i nie należy do ścisłej klasyki gatunku jak np. płyty Andromedy i T2, ale niewątpliwie wart jest poznania. Zresztą zaczyna on być pomału doceniany przez fanów starego rocka o czym świadczą wciąż rosnące ceny za oryginalny longplay (zwłaszcza w Ebayu). Dodam, że winyl ukazał się także w znacznie rzadszej, monofonicznej wersji. Rarytas i prawdziwy obiekt westchnień wielu poważnych kolekcjonerów czarnego krążka. Ja pozostaję jednak przy swojej wersji kompaktowej, którą wydała bardzo ceniona przeze mnie wytwórnia Grapefruit w 2010 roku.

RIVAL SONS. Stare wino w nowych butelkach.

Od kilku lat bacznie przyglądam się nurtowi muzycznemu tworzonemu przez liczne kapele, któremu nadano nazwę vintage rock. Nurtowi hołdującemu klasycznej szkole rockowego grania spod znaku Black Sabbath, Leaf Hound, Free, Led Zeppelin… Kalifornijski kwartet RIVAL SONS doskonale wpisuje się w cały ten nurt z takimi zespołami jak choćby brytyjskim The Answer, norweskimi Graveyard i Lonely Kamel, niemieckim Kadavar, nieco bardziej niszowym Gentlemans Pistols i bardzo znanym Wolfmather na czele. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy czwórkę muzyków z Long Beach odnalazłem w dźwiękach ich muzyki wszystko to, co najlepsze w rock’n’rollu: wzorcowe songi, mocno nasycone bluesowym posmakiem drapieżne kawałki, genialny głos wokalisty, rockowe balladki, a wszystko to brzmiące czysto i naturalnie. Jednym słowem istne perełki, które równie dobrze mogłyby powstać kilka dekad temu. Zakochany od wieków w Zeppelinach po raz pierwszy od lat pomyślałem sobie: Cholera! Jesteśmy świadkami narodzin Zeppów na miarę XXI wieku! Oto nadchodzi przyszłość hard rocka! Nalejmy stare wino do nowych butelek! I jeśli jest to z mojej strony lekko przesadzone stwierdzenie, ta myśl powraca do mnie jak górskie echo. Powraca ilekroć słucham ich płyt. A słucham często. I wcale nie mam dosyć!

Rival Sons (2014)
Rival Sons (2014)

Historia grupy RIVAL SONS jest bardzo prosta i krótka, bo i też działa na rynku muzycznym od kilku zaledwie lat. Konkretnie od 2009 roku, kiedy to po odejściu wokalisty zespołu Black Summer Crush pozostali muzycy: gitarzysta Scott Holiday, basista Robin Everhart i perkusista Mike Miley postanowili grać dalej. Wkrótce dołączył do nich Jay Buchanan, nowy wokalny nabytek grający także na harmonijce ustnej. Skromny, nieśmiały. Jeszcze niepewny swych wielkich umiejętności i z niewielkim bagażem scenicznym. Talent, który wkrótce, niczym diament  zabłyśnie na rockowej scenie. Pod nowym szyldem, jako RIVAL SONS wydali  9 czerwca tego samego roku swój debiutancki album „Before The Fire”. Album wydany za własne pieniądze przeszedł co prawda bez echa, ale drzemiący w muzykach potencjał zauważyli ludzie z wytwórni płytowej…  Earache. Zaiste nieznane są wyroki boskie, bowiem ta legendarna wytwórnia specjalizowała się w wydawaniu płyt ortodoksyjnej jak dla niektórych fanów muzyki w stylu grindcoredeath metal. To w stajni Earache nagrywały i wydawały swe krążki takie zespoły jak Napalm Death, Bruthal Truth, Morbid Angel, Cathedral, Entombed, czy Carcass, by wymienić te najbardziej znane. Dwa lata później (28 czerwca 2011) na rynek trafia ich druga płyta „Pressure & Time”, którą na dobrą sprawę można uznać za właściwy debiut. Album z miejsca staje się sensacją dochodząc do 19 miejsca na listach najlepiej sprzedających się krążków w USA!

Rival Sons "Pressure & Time" (2011)
Rival Sons „Pressure & Time” (2011)

Podobno napisanie materiału na ten album, jego rejestracja i miks zajęło zespołowi tylko dwadzieścia dni! Brytyjscy recenzenci skłonni byli dopatrywać się w RIVAL SONS amerykańskiej odpowiedź na wyspiarski The Answer. Ale podobieństwa muzyki obu zespołów są bardzo wyraźne. Kalifornijski kwartet gra rasowy, krwisty i rozkosznie klasyczny, lekko bluesujący rock, który garściami czerpie z wiecznie żywej spuścizny po Led Zeppelin. Czerpie garściami, ale nie znaczy, że bezmyślnie kopiuje.  Dziesięć kompozycji, które znalazły się na płycie są swoistymi perełkami w stylu starego dobrego hard rocka. Jeśli miałbym wyróżnić jakieś utwory (choć tego nie lubię) to przede wszystkim na otwierający całość baaardzo zeppelinowy „All Over The Road” także na „Get Mine” , świetny tytułowy „Preasure & Time”, mocno nasycony bluesowym posmakiem „Only One”. Jest też chwila wytchnienia w postaci ballady „Face Of Light”. W głosie wokalisty można zakochać się od pierwszego dźwięku. Śpiewa na granicy bólu i rozsądku. Przypomina momentami młodego Roberta Planta. Serio! Słuchając płyty zwróćcie też koniecznie uwagę na grę perkusisty. Niebo w gębie!

Wydany 17 września 2012 roku trzeci album „Head Down” potwierdził miłość do muzyki spod znaku takich kapel jak Small Faces, Free, Bad Company, Led Zeppelin, aczkolwiek brzmi to już bardziej nowocześnie niż na „Preasure & Time”. Mocne gitarowe granie Scotta Holidaya jest świetnym tłem dla rasowego głosu Jaya Buchanana.

Rival Sons "Head Down" (2012)
Rival Sons „Head Down” (2012)

Jest to jeden z tych albumów, który zaliczam do tzw. kategorii świadomego słuchania. Pozycja obowiązkowa dla koneserów hard rocka. Sporo tu brytyjskiego bluesa, mnóstwo amerykańskiego rocka, pojawia się gospel i soul. Szczególnej uwadze polecam cztery kompozycje. Otwierający „Keep On Swinging”, który jest kluczem do całego albumu. Kwintesencja stylu zespołu w czterominutowej odsłonie z pochodem basu, kapitalnej perkusji, doskonałej gitarze i świetnym wokalu. „Jordan” utrzymany w klimacie southern music z domieszką gospel ma przejmującą melodię i bardzo zgrabny akompaniament. Taka chwila ukojenia z rozmarzoną, leniwie płynącą gitarą Scotta Holidaya. Oj są ciarki i gęsia skóra na ciele! Zaraz po nim prawdziwy wymiatacz albumu – „All The Word”. Coś dla fanów oldschoolowego grania, prostego basu i rozbudowanej formy lirycznej. Brzmi może zawile, ale w głośnikach wypada wspaniale. Ja najbardziej odpływam przy „Manifest Destiny Pt.1” – odjazdowym, psychodelicznym numerze w klimacie „Dazed And Confused”. I choćby dla takiej kompozycji trzeba mieć ten album. Ale najlepsze miało dopiero nadejść. Dwa lata później, 6 czerwca światło dzienne ujrzał album „Great Western Valkyrie”.

Rival Sons "Great Western Valkyrie"
Rival Sons „Great Western Valkyrie” (2014)

Kiedy kupowałem ten album w sklepie byłem zszokowany jego okładką. Cienka, papierowa, czarno-matowa z niemal nieczytelnym tytułem albumu. Jedna z najgorszych jakie w życiu widziałem. Spytałem nawet, czy to wersja dla ubogich klientów? A może jest inne, pudełkowe, wydanie tego krążka?  Poprzednia płyta miała rozkładaną na trzy okładkę, fajną grafikę, teksty i booklet ze zdjęciami w środku. Ta nowa – „ekologiczna” – popsuła mi humor. Zniesmaczony wróciłem do domu i włożyłem płytę do odtwarzacza. I to co popłynęło z głośników od pierwszej sekundy powaliło mnie na kolana. Totalnie! „Electric Man (Take You To The Sugar Shack)” wcisnął mnie w fotel tak mocno i głęboko, jakbym siedział w fotelu myśliwca F16! Puls basu naparł na moją klatkę piersiową mocą  jakiej w życiu się nie spodziewałem. Elektryczny ładunek gitarowych riffów wzmocniony potężną baterią perkusji spowodował, że brakło mi tchu! Co za petarda! Ależ bomba! „Good Luck (It’s Going To Hurt Right Now)” również porywa znakomitymi partiami instrumentalnymi i wokalnymi, a moją uwagę skupia świetna sekcja rytmiczna. Gitara wciąż jest instrumentem wiodącym na tym albumie, ale po raz pierwszy zespół zdecydował się na dodanie partii organów. I to było genialne z ich strony posunięcie. Instrumenty klawiszowe dodają świetny klimat w takich numerach jak „Secret”, czy „Where I’ve Been”. Ten drugi brzmi niczym kontynuacja kompozycji „Jordan” z poprzedniej płyty. Jest to też potężny bluesowy numer, który byłby idealnym zakończeniem płyty. Ale nie jest, bo na samym końcu „Great Western Valkyrie” jest jeszcze jedno arcydzieło –  „Destination On Course”. Siedmiominutowy kolos z niezwykle dramatyczną partią wokalu, powalającym solo gitarowym, oraz częścią instrumentalną, która brzmi niczym hard rockowa odpowiedź na Pink Floydowe „Echoes”. Muszę też jeszcze wspomnieć o wiodącym motywie perkusyjnym w „Open My Eyes, który jest bezpośrednim odniesieniem do Zeppelinowego „When The Leeve Breaks”. Ale czy komuś to przeszkadza skoro kawałek ten po prostu nie chce wyjść z głowy? Warto też zaznaczyć, że wraz z wydaniem tej płyty w zespole nastąpiła jedna zmiana w składzie grupy – basista Dave Beste zastąpił Robina Everharta, który nie najlepiej znosił długie trasy i ciągłą nieobecność w domu.

Po takim muzycznym arcydziele jakim był „Great Western Valkyrie” z pewnym niepokojem i ogromnym  zainteresowaniem czekałem na kolejny album RIVAL SONS. Czy dorówna on wielkiemu poprzednikowi? Może go przebije? A może okaże się największym rozczarowaniem? Odpowiedź przyszła 10 czerwca 2016 roku w postaci piątej już płyty „Hollow Bones”.

Rival Sons "Hollow Bones" (2016)
Rival Sons „Hollow Bones” (2016)

Nauczony doświadczeniem nie oceniam płyty po okładce, choć grafika przedstawiająca białego wilka w otoczeniu dziwnych pięknych roślin urzekła mnie i sprawiła, że szybko wczułem się w klimat wydawnictwa. A ten, jak się okazuje jest… fenomenalny. Być może nie tak ostry, mocny i ciężki jak w przypadku poprzednika, ale może to i lepiej. Widać, że muzycy nie stoją w miejscu, ale szukają i eksplorują kolejne muzyczne lądy. „Hollow Bones” to według mnie idealnie zbalansowana płyta. Wypełniają je krótkie, 3 – 4 minutowe kompozycje, a sama płyta trwa jedynie trzydzieści siedem. Krótka, ale wystarczy by zarazić klimatem, zachwycić brzmieniem. Na pierwszy plan wychodzą oczywiście cudownie przesterowane gitary Scotta Holidaya, doprawiane ciepłym tłem organowym. Brzmienie na tej płycie jest duże, elektryzujące, sprawiające, że chce się do niej wracać. No i ta chemia między gitarzystą i wokalistą, która przywodzi na myśl największe „związki” tego typu w historii rocka. Moją uwagę po pierwszym przesłuchaniu przykuło kilka kompozycji w tym „Fade Out” – kto wie, czy nie jeden z najlepszych kawałków w całym dorobku grupy. Czuć ciężar i moc gitary Holidaya i kapitalny wokal Jaya Buchanana. Intensywnością i gęstym klimatem powala „Hollow Bones Pt.2”. Mocna rzecz, prawdziwy wybuch emocji! Wokalista wchodzi tu w jeden z tych swoich transów i sprawia jakby użyczał ciała duchom wyśpiewującym tekst za niego. A bezpośrednio po niej bardzo subtelna, szczera do bólu ballada „All That I Want”. Niewielu jest obecnie wokalistów, którzy są w stanie tak czarować samym głosem, trafiać idealnie w emocje. Nie wypada też nie wspomnieć o kapitalnej wersji „Black Coffe”. Cover małżeństwa Turnerów, najbardziej znany z wykonania Humble Pie, zaserwowany przez RIVAL SONS smakuje wyśmenicie. Pierwsza jego część znakomicie buja, ale nic dziwnego – w końcu to czarna muzyka lat 70-tych. Z kolei część druga to już fuzz-rockowe szaleństwo z ciężkimi riffami i potężnym wokalem Jaya.

Reasumując – „Hollow Bones” to kolejny, piękny rozdział w historii zespołu. Co prawda (i tu nie oszukujmy się) nie dorównuje swemu poprzednikowi, ale bez wątpienia to wciąż światowa czołówka i jedna z najlepszych płyt ostatnich lat.

Gdy pomyślę jak wielki postęp poczyniła ta grupa przez ostatnie siedem lat, ogarnia mnie euforia.Jestem pełen uznania, że tak szybko przeobrazili się z ciekawostki bazującej na nostalgicznej tęsknocie fanów za starym rockiem we wspaniałych rockowych artystów z własnym brzmieniem. RIVAL SONS to bez wątpienia jeden z najważniejszych obecnie zespołów rockowych i duchowy spadkobierca klasycznego hard rocka. I tak jak przed laty z niecierpliwością wypatrywałem nowych płyt Black Sabbath, Deep Purple i Led Zeppelin, tak dziś czekam na kolejne wydawnictwa amerykańskiego kwartetu ze słonecznej Kalifornii.