KILLING FLOOR – „Killing Floor” (1969); „Out Of Uranus” (1970)

Gitarzysta Mick Clarke i śpiewający harmonijkarz Bill Thorndycraft grali razem w londyńskim zespole bluesowym The Loop. Po jednym z występów, który totalnie im nie wyszedł siedząc w pubie i analizując całą sytuację doszli do wniosku, że nic z tego dalej nie wyjdzie. Pora założyć własną grupę. Niemal w tym samym momencie któryś z klientów baru uruchomił szafę grającą. Przez salę popłynęły dźwięki  kołyszącego się bluesa w wykonaniu  Howlin’ Wolfa „Killing Floor”. Bill przez moment zastygł w bezruchu, puścił oko w kierunku Micka i uśmiechając się powiedział: „Już wiem jak nazwiemy naszą kapelę”.

Basistę i klawiszowca pozyskali dając ogłoszenie w „Melody Maker”. Stuart McDonald i Lou Martin okazali się wspaniałymi muzykami, a całość składu uzupełnił dobry znajomy Billa, perkusista Bazz Smith. Szlifowali repertuar, którego bazą wyjściową były chicagowskie standardy bluesowe podparte własnymi pomysłami o rockowym zabarwieniu. Wielogodzinne próby odbywali w rodzinnym domu Micka w Circle Gardens w południowym Londynie czyniąc przy tym wiele hałasu czym doprowadzali sąsiadów do szału.

Killing Floor

Zadebiutowali w londyńskim Middle Earth u boku zespołu Captain Beefheart  jesienią 1968 roku. Dopisało im szczęścia bowiem tego dnia przebywał tam John Edward, prezenter Wonderful Radio London, którego zachwyciła niesamowita żywiołowość i energia grupy. Z miejsca zaproponował im wszelką pomoc stając się wkrótce menadżerem grupy. To on załatwił im kolejne występy w wielu prestiżowych klubach i salach stolicy. Muzycy najlepiej czuli się w Blues Loft w High Wycombe, choć największym echem odbił się ich koncert w legendarnym klubie Marquee z The Nice i Yes, do którego dość niespodziewanie przyłączył się… Robert Plant. Były też występy w młodzieżowych klubach i dyskotekach, które absolutnie nie pasowały do tego rodzaju muzyki, ale wtedy byli tak głodni grania na żywo, że brali wszystko.

Na początku 1969 roku weszli do Pye Recording Studios, tuż przy Marble  Arch w londyńskim West End i zarejestrowali materiał na dużą płytę. Mick Clarke: „Album zawiera wiele błędów, ale ma też surową energię i młodzieńczy entuzjazm. Byliśmy bardzo młodzi i niedoświadczeni. Nagraliśmy sporo muzyki. Niektóre utwory  musieliśmy skrócić niemal o połowę, bo były zbyt długie. Szkoda. Jeśli zachowały się taśmy-matki może kiedyś uda się je wydać ponownie”.

Album zatytułowany po prostu „Killing Floor” ukazał się na Wyspach i w Stanach wiosną 1969 roku. Materiał na płytach jest identyczny, ale wydania różnią się okładkami. Amerykańscy wydawcy z Sire Records, wymyślili obraz więziennego korytarza zbroczonego krwią. Zespołowi pomysł bardzo się podobał i ten projekt preferowali.

Amerykańskie wydanie LP "Kiliing Floor" (1969)
Amerykańskie wydanie  płyty „Killing Floor” (1969).

Niestety brytyjskie wydanie Spark Records zawierało proste zdjęcie portretowe zrobione przez Davida Wedgewooda z Decci. Szefowie uznali widać, że tamta jest zbyt kontrowersyjna i może budzić złe skojarzenia. Szkoda. Osobiście wolę (tak jak i zespół) wersję amerykańską…

Brytyjskie wydanie "Killing Floor"
Brytyjskie wydanie z alternatywną okładką.

Ten debiut płonie czerwonymi, rozżarzonymi jak węgiel emocjami jakie dostępne są jedynie w bluesie. Całość otwiera żywiołowy numer napisany przez Willie Dixona „You Need Love”, który tutaj został zatytułowany „Woman You Need Love”. Tak, tak –  to ta sama kompozycja, którą Led Zeppelin wykorzystali w „Who Lotta Love” na swym drugim krążku „zapominając” przy tym podać prawdziwego autora. Nieważne… Ten świetnie zagrany szalony kawałek, w którym co prawda KILLING FLOOR nie odkrył nowych muzycznych horyzontów, został wykonany z wielką miłością do bluesa. To jedyny cover na płycie; pozostałe jedenaście utworów inspirowane amerykańskim bluesem z domieszką ciężkiego rocka są autorskim dziełem zespołu. Bill Thorndycraft ze swym szorstkim stylem wokalnym i głęboko osadzonym głosem podobnym do Alvine Lee czaruje wystrzałową grą na harmonijce ustnej. Mick Clarke, którego wspomaga solidna aż do bólu sekcja rytmiczna wycina fantastyczne solówki gitarowe zaś szalejący na klawiszach niczym Jerry Lee Lewis Lou Martin nadaje muzyce więcej faktur tworząc tym samym  nowy rodzaj brzmienia. Wszystko to można usłyszeć m.in. w ciężkim blues rockowym „Nobody By My Side”, niezwykle energetycznym, solidnie kołyszącym boogie „Come Home Baby”,  siedmiominutowym 12-taktowym „Bedtime Blues”, mayallowskim „Keep On Waking”, czy w żarliwym zakończeniu płyty „People Change Your Mind”.

Płyta otrzymała znakomite recenzje i doskonale sprzedawała się także po drugiej stronie Atlantyku. Po koncertach z Ten Years After, Jethro Tull, Chicken Shack i The Herd z Peterem Framptonem, oraz wspólnym tournee po Wlk. Brytanii z legendarnym teksańskim bluesmanem Freddiem Kingiem wzrosło grono wielbicieli grupy. Niestety boom na bluesa mijał bezpowrotnie, a wymagająca publiczność oczekiwała nowej muzyki, która eksplodowała w różnych kierunkach z nieprawdopodobną mocą. KILLING FLOOR coraz częściej gościli na Starym Kontynencie zdobywając fanów we Włoszech, Niemczech, Szwajcarii, Francji… Będąc w tym ostatnim napisali materiał na drugą płytę, która pod tytułem „Out Of Uranus” ukazała się nakładem Penny Farthing Records pod koniec 1970 roku.

Płyta "Out Of Uranus" (1970)
Płyta „Out Of Uranus” (1970)

„Out Of Uranus” ma bardziej zróżnicowany materiał od swego poprzednika. Przede wszystkim jest bardziej ukierunkowany w stronę ciężkiego rocka z kilkoma psychodelicznymi wypadami choć od bluesowych korzeni na szczęście muzycy całkiem się nie odcięli – słychać to szczególnie w „Where Nobody Ever Goes”, „Milkman”, czy „Lost Alone”. Tytułowy „Out Of Uranus” i „Acid Bean” mają świetne gitarowe riffy, które mógłby nosić w swoim notatniku Jeff Beck. Ukłon w stronę psychodelicznego rocka słychać w „Son Of Wet” oraz tęsknym hippisowskim  etosie „Soon There Will Be Everything” wzbogacony frapującym brzmieniem melotronu i fantastyczną partią skrzypiec, na których gościnnie zagrał Paul Spencer Mac. Z kolei energetyczny „Call For The Politicians” jawi się jako proto-punkowy numer, który potrafi wypluć membrany z głośników. Wydany na singlu stał się hitem w… Niemczech.

Po raz kolejny muszę pochwalić szorstki, żarliwy wokal Billa Thorndycrafta i jego czarującą grę na harmonijce. Jednak głównymi aktorami tej płyty są panowie z sekcji rytmicznej! Bazz Smith bębni na swych garach z dużo większa intensywnością niż na debiucie, zaś uwypuklony bas Stuarta MacDonalda zapiera dech w piersiach… Na zakończenie słowo o okładce. Projekt Petera Haywarda powstał w Penny Farthing dla innego zespołu, który ostatecznie zrezygnował z jego usług. Hayward podarował go muzykom z KILLING FLOOR. Prowokacyjne rysunki (szczególnie te w środku) sprawiły, że w niektórych sklepach płytę ocenzurowano wkładając ją w szarą kopertę. Mick Clarke stwierdził, że okładka nijak ma się do muzyki z albumu, ale jest zdecydowanie ciekawsza od tej „portretowej” z debiutu z czym zgadzam się w stu procentach.

Po wydaniu drugiej płyty nastąpiły roszady personalne. Przez zespół przewinęli się m.in. były wokalista Juicy Lucy Ray Owen, perkusista Rod de’Ath i były basista Andromedy Mick Hawksworth (potem w Fuzzy Duck), ale nie wydali już żadnej płyty. Pod koniec 1971 roku Rory Gallagher zaprosił Lou Martina i Roda de’Atha do współpracy przyczyniając się tym samym do rozpadu KILLING FLOOR. Oficjalnie grupa rozwiązała się w połowie 1972 roku…

Rory Gallagher. Chłopak z sąsiedztwa.

Ciemne chmury snujące się nisko po niebie nie wróżyły nic dobrego. Patrick O’Neil, stary farmer pracujący wraz z rodziną i kilkoma osobami z sąsiedztwa z niepokojem spoglądał w ich stronę modląc się w duchu, by wszystko ukończyć jeszcze przed niechybną ulewą. Zboże trzeba sprzątnąć i jak najszybciej zwieść do stodoły. Czuł, że jak zacznie lać to przez tydzień nie przestanie. A wtedy całe pole znajdzie się pod wodą. Ach jak bardzo przydałaby się do pomocy co najmniej jeszcze jedna para rąk… W oddali zobaczył vana jadącego drogą wzdłuż pola. Pewnie nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie to, że cały wymalowany był w krzykliwe kolory. Sięgnął po snopek zboża, potem po następny. Jego ruchy były płynne i precyzyjne. Z zamyślenia wyrwał go głos, który usłyszał niemal nad swoim uchem. Odwrócił się gwałtownie zaskoczony jego bliskością. Przed nim stał młodzieniec w wytartych dżinsach, flanelowej koszuli i gęstą burzą  włosów na głowie. Za jego plecami z kolorowego vana wysiadło jeszcze czterech chłopaków. Wszyscy niemal w tym samym wieku. „Pytam, czy wam pomóc?” – powtórzył miłym głosem młodzian z miłą i szeroko uśmiechniętą buzią. Stary O’Neil, nieufny wobec obcych ze zdziwieniem poczuł do chłopaka sympatię. „Idzie na deszcz, a widzę, że roboty jeszcze tu sporo, więc..?” – zawiesił pytanie wciąż się uśmiechając.

Zdążyli. Ba! Chmury gdzieś się rozwiały, a słońce chylące się ku zachodowi osuszało swymi promieniami spocone czoła. Patrick O’Neil był zachwycony. Zboże z pola spoczywało bezpiecznie w jego wielkiej stodole, a on w myślach dziękował Bogu za pomoc jaką mu zesłał. „Taki dzień trzeba zakończyć tańcami dziadku!” – krzyknął w jego stronę nieznajomy. „Mogę wykorzystać tę waszą przyczepę?” Nie czekając na zgodę już wnosił na nią jakieś pudła i instrumenty. Po pół godzinie z zaimprowizowanej sceny zabrzmiały skoczne takty i rytmy irlandzkiej muzyki ludowej. Dźwięk był tak donośny, że po chwili niemal cała wieś zebrała się pod wiekowym domem O’Neilów. Początkowa ciekawość szybko przerodziła się w zabawę, a na drewnianych skrzynkach imitujących stoły pojawiło się wiejskie jadło i irlandzkie piwo. Tańce i muzyka trwały do świtu…

Nad ranem, żegnając się z przybyszami farmer zapytał młodzieńca jak się nazywa, skąd pochodzi. „Mów mi Rory dziadku. Mieszkam w Cork, ale  urodziłem się niedaleko stąd, w Ballyshannon. Można więc powiedzieć, że jestem chłopakiem z sąsiedztwa.”

Chłopak z sąsiedztwa
Rory Gallagher. Chłopak z sąsiedztwa.

Nie ukrywam, że Rory Gallgher to ścisła piątka moich ulubionych gitarzystów. Geniusz brzmiący jak rasowy, czarnoskóry amerykański bluesman, a do tego szczery aż do bólu w swym przekazie. Czarował nie tylko muzyką, ale też swoją osobowością, urokiem osobistym, skromnością. Chłopak z irlandzkiej prowincji, który czasem nie rozumiał szumu wokół swojej osoby. Gardził komercją. Od początku swej kariery bronił się przed byciem gwiazdą z pierwszych stron kolorowych gazet. Obsesyjnie bał się hitu, który wyniósłby go na czoło list przebojów. Wydzwaniał do radiowych DJ’ów prosząc by nie umieszczali tam jego nagrań czym wprawiał ich w osłupienie. To on odmówił przyjęcia posady gitarzysty w The Rolling Stones po odejściu Micka Taylora. Richards i Jagger, którzy byli nim zachwyceni usłyszeli uzasadnienie odmowy w jednym krótkim zdaniu: „Jak dla mnie jesteście zbyt komercyjni”. Ostatecznie miejsce Micka Taylora zajął Ron Wood…

Ukochany Fender z 1961 roku
Ukochany Fender Stratocaster z 1961 roku

Sprana koszula flanelowa, wytarte jeansy i najcenniejsza rzecz jaką Rory posiadał, czyli kultowy już dziś Fender Stratocaster z 1961 roku to sceniczny wizerunek muzyka, który utrwalił się w naszej pamięci na zawsze. Gallagher miał kilka gitar, w tym m.in. białego Telecastera z 1966 roku i akustyka Martina D-35, których zresztą użył podczas nagrywania dwóch pierwszych solowych płyt. Ale to Stratocaster z 1961 kupiony na raty w sklepie Crowley’s Music Store w Cork był jego ukochanym instrumentem. „Gitara to moje przedłużenie muzycznej wyobraźni” mawiał. Niemiłosiernie eksploatowana od spodu zabarwiła się na niebiesko od jego jeansowych spodni, zaś czołowa płyta odrapana z lakieru wyglądała jak po przejściach wojennych. Do końca zachowała jednak całą paletę brzmieniowych odcieni i swą magiczną barwę. Po śmierci gitarzysty firma Fender zrobiła szczegółowe jej badania. Okazało się, że przód gitary nie miał znamion uszkodzeń mechanicznych. Lata zażywania prochów i alkoholu, z którymi to nałogami Rory zmagał się przez całe lata wytworzyły w jego organizmie toksyczny pot, który wyżarł lakier i drewno…

Dyskografia Rory Gallaghera to jedenaście solowych albumów plus dwa nagrane z grupą Taste, w której gitarzysta zaczynał swą karierę mając lat 18. Jako wielki fan mam wszystkie te wydawnictwa jednak dla potrzeb tego wpisu wybrałem trzy, które moim zdaniem powinny znaleźć się w każdej szanującej się kolekcji płytowej. Nie ukrywam też, że są one bliskie memu sercu, bo to od nich zaczęła się moja fascynacja Gallagherem. Zacznę od debiutanckiej płyty (bo jakże by inaczej), która powstała tuż po rozwiązaniu tria Taste. Do tego projektu zaprosił Noela Reddinga i Mitcha Mitchella – słynną sekcję rytmiczną The Jimi Hendrix Experience, z którą odbył kilka prób. Nie zaiskrzyło. Ostatecznie wybrał dwóch nieznanych muzyków z Irlandii Północnej: Gerry’ego McAvoya (bg) i Wilgara Campbella (dr).

Debiutancki album "Rory Gallagher" (1971)
Debiutancki album „Rory Gallagher” (1971)

Debiut sygnowany imieniem i nazwiskiem gitarzysty już w chwili wydania w 1971 roku zrobił furorę w całej Europie. Moim skromnym zdaniem jest jednym z arcydzieł rocka pierwszej połowy lat 70-tych i zawiera kapitalne, niezwykle dynamiczne, porywająco zagrane utwory blues rockowe nawiązujące do kompozycji Taste. Zresztą pełen energii „Sinner Boy” grany już był na koncertach tria, ale nie doczekał się nigdy wersji studyjnej. Otwierające płytę słynne „Loundromat” o piekielnym hard rockowym brzmieniu i nośnym bluesowym riffie podniósł wysoko poprzeczkę, do której zbliżyło się „Hands Up”, Z kolei przepiękna ballada „I Fall Apart” z cudowną melodią i fantastycznymi partiami gitary chwyta za serce. To chyba jeden z najbardziej poruszających i być może jeden z najlepszych utworów Rory’ego! Na płycie ciężkie klimaty przeplatają się z nieco lżejszymi jak choćby inspirowana folkiem, oparta na akustycznym brzmieniu kompozycja „Just The Smile”, jak akustyczny blues „I’m Not Suprised”, jak „Wave Myself Goodbye” z gościnnym udziałem Vicenta Crane’a z Atomic Rooster na klawiszach. Nadają one całości dużo przestrzeni i zwiewności.

Mimo, że album zebrał znakomite recenzje, a jego sprzedaż przeszła najśmielsze oczekiwania gitarzysta nie do końca był zadowolony z efektu finalnego twierdząc, że zbyt wiele uwagi poświęcił na dopieszczaniu utworów w studio. Przygotowując się do pracy nad drugą płytą Gallagher zdecydował, że tym razem chce nagrać album w bardziej spontaniczny sposób niż debiut, który miałby w sobie wiele z atmosfery jego koncertów.

Płyta "Duce" (1971) nagrywana tuż po koncertach
Płytę „Deuce” (1971) Rory nagrywał tuż po  koncertach.

Sesje nagraniowe organizował tuż przed występami, albo – częściej – zaraz po nich w środku nocy, gdy ciągle była w nim jeszcze energia, którą naładował się na scenie. I to czuje się na „Duce”! Zarówno w ostrych, niemal hard rockowych kompozycjach w rodzaju „Used To Be”, „Whole Lot Of People” (pierwszy zagrany techniką slide na tej płycie), czy utrzymany w rytmie boogie „In Your Town”, który stał się wkrótce koncertowym klasykiem, jak też w subtelniejszych, bardziej nastrojowych nagraniach. Mam tu na myśli przesyconą irlandzkim duchem balladę „I’m Not Awake Yet”, beatlesowską w klimacie piosenkę „Maybe I Will” czy akustyczny blues „Don’t Know Where I’m Going”. Wiele tu wspaniałości, ale do moich ulubionych należą przede wszystkim utrzymany w szybkim tempie jazzrockowy „There’s A Light” i „Crest Of A Wave” oba pełne niesamowitego gitarowego gadania, którego najwięcej znajdziemy na koncertowych płytach Gallaghera. Warto wiedzieć, że ten ostatni, nagrany za jednym podejściem wraz z wokalem, zawiera dwie solówki gitarowe zagrane techniką slide. W drugiej z nich Rory dał niezłego czadu i wielu uważa ją za najlepszą w tej technice w całym jego dorobku! Po rewelacyjnym debiucie album „Duce” należy do najwybitniejszych jego dokonań, choć  czasem brakuje mi tu tego rewelacyjnego brzmienia basu z pierwszej płyty. O dziwo, kompaktowa reedycja „Duce” ukazała się najpóźniej ze wszystkich wznowień. Na osłodę długiego czekania dostaliśmy bonus w postaci utworu „Persuation”

Koncertowy „Irish Tour” wydany w 1974 roku jest albumem, który najlepiej oddaje talent muzyczny Gallaghera. Jak w pigułce skupia wszystkie jego najbardziej spektakularne osiągnięcia w grze na gitarze.

Jeden z najlepszych albumów koncertowych lat 70-tych.
Jeden z najlepszych albumów koncertowych lat 70-tych.

Album to zbiór nagrań z Ulster Hall w Belfaście, w  Carlton Cinema w Dublinie i City Hall w Cork przypominający swym klimatem rockowy festyn i kameralny jam w przydrożnym pubie piwnym. Większość utworów to kompozycje Gallaghera mocno osadzone na gruncie bluesa, ale pełne rockowego czadu. Tak też się zaczyna – od ostrego przeszywającego numeru „Cradle Rock”. Potem klasyk Muddy Watersa „I Wonder Who” i ostry własny utwór „Tattoo’d Lady”, a następnie blues J.B. Hutto „Too Much Alcohol” –  będący swego rodzajem egzorcyzmem odprawianym nad największą słabością jego życia – alkoholem…

Najpiękniejsza i najbardziej niezwykła część „Irish Tour” zaczyna się od szóstej pozycji – „A Milion Miles Away”. Ten dziewięciominutowy utwór ma w sobie i niesamowity żar i przejmujący do głębi smutek. Po nim dostajemy ponad jedenaście minut dynamicznego, pełnego swobody rozimprowizowanego blues rockowego grania „Walk On Hot Coals”. Porównanie tej wersji ze studyjną (płyta „Blueprint”) uświadamia ile energii krzesał z siebie Rory grając na żywo i ile mu to dawało satysfakcji. Kolejna duża porcja bluesa wymieszanego z mocnym rozpędzonym rockiem to kompozycja „Who’s That Coming?”, a na koniec „Back On My Stompin’ Ground” – rozkołysane blues rockowe granie z wyborną partią gitary techniką slide jakiej nie powstydziłby się sam Duane Allman…

„Irish Tour” to bezsprzecznie jedna z najlepszych „koncertówek” w historii rocka. Smaczku dodaje fakt, że powstała w najbardziej niebezpiecznym dla Irlandii okresie – w czasie zbrojnego konfliktu pomiędzy tamtejszymi protestantami a katolikami. Ulster, Belfast to były miasta w których nikt nie chciał koncertować. Długo pamiętało się tragedię zespołu The Miami Showband, którego członkowie zostali brutalnie zamordowani podczas blokady dróg. Ludzie zachowywali się jakby postradali rozum. A mimo to Rory uparł się właśnie tam wystąpić. Belfast uważał za swój drugi dom (za czasów grupy Taste mieszkał tam kilka lat), w Ulsterze dawał koncerty w Boże Narodzenie i Nowy Rok. Nie dopuszczał myśli, że coś mu się stanie. Faktycznie, ludzie po obu stronach barykad czcili go jak swojego bohatera, a na koncerty przychodzili zarówno katolicy jak i protestanci i nikomu włos z głowy nie spadł.

Jimi Hendrix zapytany kiedyś jakie to uczucie być gitarzystą wszech czasów odparł: „Nie wiem. Zapytajcie o to Gallaghera!” W samym tylko Dublinie Rory Gallagher ma więcej wystawionych pomników, niż jakikolwiek władca czy książę w całej Europie. Pamięć i legenda o nim wciąż są żywe na Zielonej Wyspie, na której do dziś z wielką estymą mawia się że „Najpierw Bóg zesłał na Ziemię Jezusa. Potem zjawił się Rory”. Rory Gallagher – wielki człowiek, a zarazem zwyczajny chłopak z sąsiedztwa…

 

Pirania progresywnego rocka.

Australijski struś, kangur, miś koala, dziobak to rozumiem. Ale żeby  pirania? Na Antypodach..!? Przecież ta krwiożercza rybka występuje w Ameryce Południowej! Chyba..? Chyba, że chodzi o inną piranię.

Każdy kto jest w jakimś stopniu uzależniony od klasycznego i progresywnego rocka z lat 70-tych powinien zapoznać się z grupą PIRANA, która była jedną z sił napędowych australijskiej sceny muzycznej tego okresu. Działali raptem cztery lata, dwa razy dłużej niż przeciętnie żyje pirania-ryba. W tym czasie zagrali ponad 600 koncertów obejmujących cały kontynentalny kraj. Grali na jednaj scenie z wieloma znanymi brytyjskimi wykonawcami: z Deep Purple, Manfredem Mannem, Free, Pink Floyd… Zaliczyli występy na kilku znaczących festiwalach muzycznych. I co ważne – zostawili po sobie dwa wspaniałe albumy z niezapomnianymi utworami.

Pirana (1972)
Pirana (1972)

Grupa powstała w Sydney, w połowie 1970 roku, którą założyli Stan White (org), oraz byli członkowie popowego zespołu Gus & Nomads: Jim „Duke” Yonge (dr.), Tony Hamilton (g, voc) i Graeme Thomson (gb). Ulokowali się w wygodnej rezydencji Hawaiian Eye na Castlereagh Street. Przytulne miejsce dało Stanowi i Tony’emu komfort tworzenia autorskich kompozycji będących fuzją rocka progresywnego z elementami latynoskich rytmów. Już pierwsze występy pokazały, że oryginalne połączenie dwóch stylów było strzałem w dziesiątkę. Stan ze swoim perfekcyjnie płynącym Hammondem współgrał z tnącą jak brzytwa gitarą Tony’ego, która mogła zedrzeć farbę ze ścian. Jim, jeden z najbardziej kreatywnych i innowacyjnych  w tym kraju perkusistów, rozdzielał rytmy przywołując pierwotne brzmienie szamańskich bębnów, zaś Greame prywatnie duch dyskrecji i ostoja spokoju zespołu swoim potężnym pulsującym basem był jak generał dowodzący armią wysyłający swoich żołnierzy w bój. Tym samym PIRANA od początku pokazała swe ostre muzyczne ząbki. Jeszcze tego samego roku piosenkarz Greg Quill (dziś legendarna postać tamtejszej sceny muzycznej) zaprosił ich do nagrania swej autorskiej płyty „Fleetwood Plain”. Czuli się bardzo wyróżnieni. Ale to nie koniec niespodzianek.

Bardzo szybko zespół wpadł w oko Michael’owi Barclay’owi, ówczesnemu menadżerowi i dyrektorowi wytwórni A&R (oddział  EMI), który bez wahania podpisał z nimi kontrakt z nowo powstałym  pododdziałem EMI zajmującym się rockiem progresywnym. Takim to sposobem PIRANA została pierwszym australijskim zespołem w stajni szacownej wytwórni Harvest. Zdopingowani całym faktem zaczęli intensywnie szlifować materiał na debiutancką płytę, który po raz pierwszy zaprezentowali w styczniu 1971 roku na Odyssey (Wallacia) Pop Festival przed 10-tysięczną publicznością! Warto wiedzieć, że tę trzydniową imprezę swoim udziałem zaszczycili m.in. Billy Thorpe & The Aztecs, Wendy Saddington (australijska Janis Joplin) z grupą Copperwine, Chain, Spectrum… Występ okazał się wielkim sukcesem, co potwierdzili recenzenci na łamach znanego magazynu muzycznego „Go-Set”. Panowie byli  pod wrażeniem występu i nie kryli swego wielkiego entuzjazmu do grupy.

W maju ukazał się pierwszy z dwóch singli kwartetu. „Here It Comes Again/Find Yourself A New Girl” jest prawdopodobnie pierwszą lokalną małą płytą nagraną w stereo; drugi, „I Hope You Don’t Mind/Funny Games” (grudzień’71) bezpośrednio poprzedził wydanie debiutanckiego albumu „Pirana”. Producentem krążka był Gus McNeil, ten sam, który wyprodukował płytę „Fleetwood Plain” Grega Quilla. To on wpadł na pomysł, by ustawić mikrofony w studio po rogach dla uzyskania lepszego brzmienia gitarowych solówek Tony’ego Hamiltona. Miał nosa, bo czuć w nich dużo przestrzeni!

Dwa albumy na jednym CD
Dwa LP na jednym CD  wydane przez Progressive Lane

Tuż po wydaniu płyty zespół przeniósł się do Melbourne rozpoczynając tym samym serię wielu niesamowitych występów w klubach i dużych koncertów plenerowych. Grali siedem, osiem razy w tygodniu nie licząc sobót – tu mieli zakontraktowane trzy występy w trzech różnych miejscach! Pod koniec stycznia 1972 roku wzięli udział w pierwszym historycznym Sunbury Pop Festival zwany „australijskim Woodstockiem”. Gwiazdą festiwalu okazał się Billy Thorpe ze swym zespołem The Aztecs, nie mniej występ grupy PIRANA był prawdziwą bombą, a wykonany na bis numer Santany  „Soul Sacrifice” z kapitalną grą Jima „Dug” Younge’a na bębnach sprawił, że publika oszalała. Po latach Carlos Santana z całym szacunkiem przyznał, że nikt później nie przebił tej wersji… Cały koncert nagrywali techniczni z EMI z myślą o wydaniu go na płycie. Ostatecznie skończyło się na tym, że jedynie utwór „Soul Sacrifice” znalazł się na składankowym (podwójnym) albumie „Sunbury Pop Festival”, który Harvest wydała jeszcze tego samego roku. Nie muszę dodawać, jak  bardzo rozczarowało to muzyków. Jakby tego było mało koncertowego maratonu nie wytrzymał Stan White, który odszedł w lutym zostawiając po sobie w spadku dwie kompozycje wykorzystane później na drugiej płycie. White’a szybko zastąpił Keith Greg z Cryin’ Shame. Zmiana klawiszowca na szczęście nie wpłynęła na brzmienie zespołu. Greg doskonale wpasował się w grupę. Ba, miało się wrażenie, że był w niej od początku. To właśnie z nim sześć tygodni później PIRANA ruszyła w historyczną trasę z Deep Purple, a potem w Randwick Racecourse wystąpiła przed 50 tysięczną publicznością wraz z Pink Floyd! Podekscytowani, choć lekko przemęczeni muzycy w maju weszli do studia i nagrali swój drugi longplay „Pirana II” promowany singlem „Love More Today”.

Tył okładki kompaktowego wydania
Tył okładki kompaktowego wydania

Pierwszy album zachwyca znakomitymi melodyjnymi kompozycjami głównie autorstwa klawiszowca Stana White’a, którego  Hammond wyznaczał brzmienie PIRANY. O całkowitej dominacji klawiszy nie ma jednak mowy, co dobitnie  słychać w porywającym „Elation”, który otwiera dużą płytę. Ten świetny numer z soczystą solówką gitarową, mocnym basem, perkusyjnym solem w środkowej części nagrania i bardzo fajnym wokalem jest przykładem kapitalnej współpracy wszystkich muzyków. Rock progresywny z najwyższej półki do którego zaliczyć mogę także „Find Yourself A New Girl” z piękna lekką melodią, okazjonalnym fletem i akustyczną gitarą przeplataną fortepianowymi wstawkami. Jak to wszystko pięknie współgra! A propos fortepianu – początek „Sermonette” zagrany na tym instrumencie (ledwo 50 sekund) rozbraja. Czuć w tym nagraniu lekki wpływ Santany. Sporo tu  zmian tempa z oszczędnie łkającą gitarą i krótką, ale jakże ognistą solówką. Są tu jeszcze cudeńka takie jak acid rockowy „The Time Is Now”, czy balladowy „The River” który zaczyna się niemal jak beatlesowskie  „Don’t Let Me Down”. Najlepsze zespół zostawił na końcu: „Stand Back” to arcydzieło, które powala na kolana epickim rozmachem częstując na początku świetnym solem perkusji, rasowym wokalem, mocnym brzmieniem Hammonda, głębokim basem i wściekle wymiatającą  solówką gitarową! Czy do szczęścia potrzeba czegoś więcej..?

Label oryginalnej płyty wydanej przez Harvest
Label wytwórni Harvest oryginalnego LP. „Pirana” (1971)

Na drugim albumie zespół nieco odsunął się od latynoskich wpływów, choć pobrzmiewają one choćby w „Here It Comes Again” – niezapomnianym kawałku ze świetnym gorącym rytmem i kapitalną solówką na organach i gitarze, a także w uroczym, instrumentalnym „Then Came The Light”. We wszystkich nagraniach słychać, że gitara została wysunięta bardziej do przodu. Mnie to nie dziwi. Wszak po odejściu Stana White’a liderem grupy został jej gitarzysta. Nie oznacza to, że klawiszy tu jak na lekarstwo. Wręcz przeciwnie. Wystarczy posłuchać „Thinking Of You” – ośmiominutowego dynamicznego, progresywnego numeru by przekonać się kto w tym kawałku wymiata najmocniej! A zespół wymiata, oj jak bardzo wymiata, zaś ognisty dialog klawiszy z gitarą powoduje ciary na plecach – taka prawdziwa wisienka na torcie! Kolejnym arcydziełem (po raz kolejny nie waham się użyć tego słowa) jest kompozycja zatytułowana „Pirana” zainspirowana „Bolerem” Maurice’a Ravela, która otwiera cały krążek. Stylistycznie bliska nagraniom grupy Eloy i Nektar zaś klimatem przypomina najlepsze fragmenty Pink Floyd z okresu „Meddle”… Szamańskie rytmy wybijane na bębnach słychać w „Persuasive Percussion” i „Jimbo’s Blow” przedzielone przebojowym „I’ve Got To Learn To Love More Today”… Świetnie zapowiadający się „Here It Come Again” z ciekawą i ładnie zagraną solówką gitarową jak dla mnie kończy się za szybko. Czuję lekki niedosyt, który na szczęście wynagradza mi zamykający płytę ogniste „Move To The Country” zagrane z wielkim polotem przez cały zespół.

Powstanie PIRANY było równoległe z powstaniem takich zespołów jak Spectrum, Country Radio, The Aztecs, Taman Shud, Company Caine, Mackenzie Theory i La De Da’s. Były to przełomowe grupy, które odwróciły się od australijskiej popowej tradycji poprzednich dziesięcioleci. Zespół PIRANA będąc częścią autentycznej rockowej sceny muzycznej tamtych lat pozostawił po sobie muzykę, która na szczęście  przetrwała do dziś.