GÄA „Auf Der Bahn Zum Uranus” (1974) – „mała”, kultowa perełka niemieckiego prog rocka.

Niemiecki kwintet GÄA, którego nazwa pochodzi od imienia greckiej bogini Ziemi i Płodności, Gai,  powstał w 1973 roku w Saarbrücken, stolicy najmniejszego landu Saar graniczącego z Luksemburgiem i Francją. Zespół założyła trójka przyjaciół: Helmut Heisel (g), Peter Bell (bg) i Stefan Dörr (dr), którzy jeszcze w szkole średniej grali razem w The Phantoms. Miejsce Heisela, który po skończeniu szkoły wybrał studia prawnicze zajął Werner Frey, a gdy dołączyli do nich grający na kongach wokalista Werner Jungmann i klawiszowiec Günther Lackes zespół zaczął regularne występy. Od samego początku widać było, że dystansowali się od kulturalnej sceny Monachium czy Zachodniego Berlina. Nie mieli tamtejszej „elegancji”, nie ocierali się o Can, Faust, Cluster, czy Amon Düül. Przypuszczam, że nie mieli dostępu do najnowszych technologii, ani do drogiego sprzętu. Być może to sprawiło, że na swój sposób byli unikalni. Dość oryginalna, „kosmiczna” muzyka zainteresowała Alfreda Kerstona, właściciela studia nagraniowego i wytwórni płytowej Kerston Records, który podpisał z chłopakami kontrakt. Było to dość zaskakujące, albowiem wytwórnia nastawiona głównie na wydawanie singli z muzyką pop omijała alternatywnych wykonawców szeroki łukiem. W niezbyt komfortowo wyposażonym studio nagrali materiał na płytę, która pod tytułem „Auf Der Bahn Zum Uranus” ukazała się latem 1974 roku w iście mikroskopijnym nakładzie 289 sztuk. Pech chciał, że większość nakładu uległa zniszczeniu i tylko niewielka część została sprzedana na koncertach. Dziś to jeden z najrzadszych winyli niemieckiego krautrocka na świecie.

Front okładki.

„Auf Der Bahn Zum Uranus” to bardzo interesująca płyta jakby wydobyta z dawno ukrytej kapsuły czasu zawierająca kosmiczny acid rock z wpływami jazzu i bluesa obracająca się wokół psychodelii i indigenicznego folku. Samo spojrzenie na intrygującą okładkę zapowiada jak szalone może być to dzieło. Teksty zostały napisane i zaśpiewane po niemiecku. Na szczęście jest ich mało. Gitarowe brzmienie Stratocastera Wernera Freya ma przyjemny brud i jest inspirowane Hendrixem zaś sekcja rytmiczna sprawia wrażenie, że wszystko jest proste, ale też stabilne i tworzy solidny groove. Produkcja płyty nie jest wysokiej jakości (sami muzycy byli nią zawiedzeni) ma jednak w sobie ów „mętny”, „brudny” sznyt tak charakterystyczny dla amerykańskiego garage rocka, który osobiście mi nie przeszkadza. Nie oczekujmy więc skomplikowanego i przestrzennego brzmienia, którym charakteryzował się ówczesny krautrock, ani też solowych, wirtuozerskich popisów muzyków.

Osobliwy początek płyty w postaci 10-minutowej ody „Uranus” z bluesowymi liniami melodycznymi granymi na melotronie plus mistyczna gitara akustyczna robią wrażenie. Tajemnicze intro z wyszeptanym tekstem prawdopodobnie odnoszącym się do sondy Voyager zmierzająca wówczas do gigantycznych planet naszego Układu Słonecznego eksploduje psychodeliczną sekcją gitar z użyciem wah wah, a następnie zamienia się w cichą, złowrogą ścieżkę dźwiękową jakby żywcem wyjętą z filmu grozy. Organy i zawodząca gitara tworzą astralny, psychodeliczny sen. W miarę upływu czasu utwór oparty głównie na gitarze przechodzi w acid rock przeplatany cichszymi fragmentami. To najbardziej eksperymentalne nagranie na płycie pokazuje kierunek w jakim zespół podążał. I jak się możemy przekonać ich muzyczna biegunowość nie polegała na artystycznej ekscentryczności, ani tym bardziej na halucynogennej dziwności. Przeciwnie – oryginalne pejzaże muzycy malowali chwytliwymi dla ucha elektronicznymi melodiami. A! I jeszcze jedno – podobają mi się wokalne chórki. Fajny znak rozpoznawczy tego zespołu. Akustyczną gitarą w hiszpańskim stylu zaczyna się „Bossa Rustical”, najkrótszy, czterominutowy utwór instrumentalny, któremu towarzyszy bas i perkusja. Gdy pojawia się druga gitara wszystko niespodziewanie znika. Szkoda… Na szczęście wszystko wraca do normy wraz z pierwszymi dźwiękami kolejnego nagrania „Tanz Mit Dem Mond”. Ten świetny kawałek ma fascynującą aksamitną konsystencję z gitarą akustyczną i delikatnym pianinem. ale to potężna eksplozja gitary elektrycznej na końcu wbija w podłogę.

Tył okładki kompaktowej reedycji Garden Of Delights (2015).

„Mutter Ende” brzmi jak dynamiczne odrodzenie acid rocka z Zachodniego Wybrzeża: wirujące organy, rozmyta gitara i zharmonizowany chór wokalny. To jest najbardziej konwencjonalny i najmniej eksperymentalny utwór na tym albumie z ciężkimi rockowymi riffami. Choć dużo w tym zabawy cały rytm ma świetny psychodeliczny groove kończąc się wspaniałą dynamiką. I wbrew pozorom nie jest to hołd dla Natury i Matki Ziemi. Szczególnie gdy śpiewają „Matka Ziemia zjada swoje dzieci” /„Ty chcesz pokoju, a ona marzy o wojnie”. Z kolei wyluzowane „Welt Im Dunkel” jawi się jako mistyczny i zagrany w wolnym tempie blues rockowy numer owinięty niesamowicie tajemniczą aurą. W dużym uproszczeniu przypomina mi wczesne nagrania Black Widow z gustownie zagranymi, świetnie brzmiącymi partiami gitary, fajną perkusją i organami. Krążek zamyka blisko ośmiominutowa, fantastyczna kompozycja „Gäa” będąca czymś w rodzaju zespołowego jamu spod znaku ciężkiego acid rocka z najbardziej bombastyczną energią. Słuchanie improwizowanego grania z lekkim polotem szaleństwa, z fletem i akustycznymi gitarami sprawia mi wielką przyjemność w „zimnym” zazwyczaj niemieckim rocku progresywnym. Podejrzewam, że arcydzieło to było punktem kulminacyjnym ich koncertów i pewnie wypadało rewelacyjnie.

Ktoś może powiedzieć, że na „Auf Der Bahn Zum Uranus” nie ma nic rewolucyjnego. Może i tak, ale to ten rodzaj muzyki jaki ja bardzo lubię. Jest w nim to „coś”, co potrafią rozszyfrować tylko nieliczni, lub hardkorowi fani. Czterdzieści trzy minuty muzycznej perfekcji i przykład tego, dlaczego Bóg dał nam marihuanę i słuchawki, co z kolei pozwala nazwać go moim „małym” kultowym albumem progresywnego rocka tamtych lat

Szkiełkiem i okiem: Cal Schenkel: historia okładki płyty „We’re Only In For The Money” Franka Zappy.

Niektóre momenty w historii muzyki są całkowicie przypadkowe, nieplanowane, pozornie pozbawione logicznych zdarzeń, a jednak prowadzące do nieoczekiwanych rezultatów. Tak było też w przypadku jednej z najbardziej owocnej, kilkuletniej współpracy pomiędzy Frankiem Zappą, a skromnym artystą plastykiem, Calem Schenkelem, projektantem kultowych okładek wybitnych płyt Zappy. Oto historia jednej z nich.

Miłość Franka do rysowania i malowania eksplodowała w momencie gdy został zawodowym muzykiem i liderem zespołu The Mothers Of Invention. Tworzył reklamówki, plakaty, afisze. Zaprojektował też okładkę drugiego albumu, „Absolutely Free”. Zdając sobie sprawę z wizualnej roli swojej muzyki postanowił zatrudnić artystę do pracy nad okładką i zdjęciami kolejnego projektu. Pomogła mu w tym Sandy Hurvitz, dziewczyna, która latem 1967 roku przyjechała do Nowego Jorku  z Zachodniego Wybrzeża. Kilka lat wcześniej mając 16 lat wydała singla „The Boy With The Away” jako Jamie Carter. Jej muzyczny świat wywrócił się do góry nogami po koncercie Zappy i The Mothers w nowojorskim Garrick Theatre na Bleecker Street. Kilka dni później wspomagała ich już na scenie śpiewając w chórkach i grając na fortepianie stając się nieoficjalną częścią zespołu. To ona poleciła Frankowi by zapoznał się z pracami jej byłego chłopaka, artysty samouka, który po jednym semestrze zrezygnował z Philadelphia College Of Art. Zappa: „Gość przyjechał z Filadelfii i pokazał mi swoje portfolio. Prace były świetne i nie było problemu z jego zatrudnieniem. Problem był ze znalezieniem dla niego odpowiedniego lokum w Nowym Jorku. No i zgadnijcie, gdzie ostatecznie wylądował..?”

I tak Cal Schenkel wkroczył w świat Zappy, śpiąc na podłodze w mieszkaniu ekscentrycznego muzyka. Szczęśliwy traf, który zapoczątkował trwającą przez wiele lat współpracę i przyjaźń.

Cal Schenkel

Drogi Cala i Franka skrzyżowały się rok wcześniej, chociaż ten drugi pewnie nie był tego świadom. W 1966 roku Zappa nagrywał swój debiutancki album „Freak Out” w studiu TTG na Sunset Boulevard w Los Angeles. Pokój wypełniała barwna mieszanka postaci walących w różne rzeczy i wydające dziwne odgłosy. Utwór był częścią nagrania „The Return Of The Son Of Monster Magnet”. Plan Zappy polegał na „wypożyczeniu sprzętu perkusyjnego za pięćset dolarów na sesję, która zaczyna się o północy w piątek, i sprowadzeniu wszystkich maniaków z Sunset Boulevard do studia, aby zrobili coś wyjątkowego”. Przypadek sprawił, że w pobliżu znalazł się Schenkel: „Jadę autostopem w dół Sunset, kiedy zatrzymuje się samochód pełen hollywoodzkich szaleńców i wskakuję do środka. Mówią mi, że są w drodze na „sesję” – może bym się do nich dołączył? Nie miałem pojęcia o czym mówią, dopóki nie dotarliśmy do studia nagrań TTG. Tam zostajemy skierowani do pokoju, w którym około 100 osób tańczy, uderza w bębny i krzyczy „Help I’m A Rock!” Na czele tego szaleństwa stoi dziwnie wyglądający gość, którego czasem widuję u Cantera. Nie wiedziałem, że półtora roku później będę dla tego człowieka pracował”.

Pierwszymi obowiązkami członka Działu Artystycznego Zappy były reklamy i plakaty do przedstawień w Garrick Theatre znanych jako „Pigs And Repugnant”. Potem Schenkel stworzył wizualizacje do pokazu na żywo roztapiając plastik na potrzeby świetlnego show, oraz reklamy albumu „Absolutely Free”, w tym tę w „Billboardzie” z napisem „Pigs Order Now – Before They Shut Off The Gas”. Bardziej odpowiedzialną funkcję dostał podczas pierwszej trasy koncertowej Mothers po Europie, która odbyła się we wrześniu i październiku 1967 roku, gdzie odpowiadał za scenografię i oświetlenie każdego koncertu. Wyposażony w nowy aparat Nikona, pełnił też funkcję nadwornego fotografa, robiąc zdjęcia zespołowi podczas występów. Zabawny epizod z tej trasy opisała Pauline Butcher w książce „Freak Out!: My Life With Frank Zappa”, którą pozwolę sobie przytoczyć: „Po występie w Royal Albert Hall prowadziłam samochód z Zappą i Schenkelem siedzącym z tyłu. Frank do Calvina: „Zrobiłeś dobre zdjęcia?” Cal: „Podczas koncertu..? Nie… Byłem głodny. Poszedłem coś zjeść”. Frank: „F…k! Wyszedłeś zjeść?!” „Tak”. „Człowieku! Przewiozłem cię trzy tysiące mil, żebyś zrobił jedną pieprzoną rzecz – zdjęcia z tournée. A ty wychodzisz w trakcie występu coś zjeść?! Jak długo żarłeś?” Cal wzruszając ramionami z miną niewiniątka odpowiedział: „Zajęło to trochę czasu, bo… bo nie mogłem niczego znaleźć.”

Przejdźmy jednak do jednego z największych osiągnięć Cala jako artysty i twórcy okładki płyty „We’re Only In It For The Money”.

W prawym dolnym rogu widać Schenkela trzymającego pudełko po jajkach.

Już pierwszy rzut oka nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z parodią słynnej okładki „Sg. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” The Beatles. Proszę wyobrazić sobie szok wśród fanów słynnej czwórki z Liverpoolu – Frank Zappa odważył się ośmieszyć ich niekwestionowaną ikonę rocka! Nie da się ukryć, że wspólnym mianownikiem twórczości tego nietuzinkowego i odważnego artysty był humor. Sarkastyczny, czasem wulgarny, ale zawsze trafiający w sedno. Nie do wszystkich docierają dziwne, czasem mocno przekombinowane pomysły aranżacyjne, ale jego oryginalnego, tak bardzo charakterystycznego żartu zignorować się nie da. Muzyczne cytaty z pop kultury, teksty utworów – wszystko miało na celu nas rozbawić. A jeśli nie rozbawić, to zaszokować. Tym albumem Zappa niemiłosiernie zakpił sobie nie tylko z Beatlesów, ale też z całego ruchu flower power, hippisów i to w samym środku Lata Miłości.

W przeciwieństwie do kultowej okładki Beatlesów, Zappa chciał, aby każdy z członków zespołu ubrany był nie w satynowe mundury liverpoolskiej czwórki, lecz w… damskie ciuchy i wyglądał jak drag queen, a zamiast błękitnego nieba zażyczył sobie burzę z piorunami na ciemno granatowym niebie. Schenkel zamiast kwiecistego bukietu z nazwą zespołu ułożył na podłodze zgniłe warzywa tworząc z nich napis MOTHERS. Owe warzywa były też ukłonem w stronę piosenki „Call Any Vegetable”.

Przed przystąpieniem do całej realizacji Zappa sporządził listę stu osób, które chciał mieć na okładce, ale znalezienie wszystkich celebrytów, nie mówiąc już o ich zdjęciach, okazało się zbyt trudne.  Z najbardziej znanych postaci tylko Jimi Hendrix zdołał dotrzeć na sesję zdjęciową. W przeciwieństwie do Beatlesów, którzy posłużyli się woskowymi figurami i tekturowymi wycinankami naturalnej wielkości Schenkel oparł się na kolażu wyciętych fotografii, w większości pobranych z kolorowych magazynów, które przypadkiem miał w pobliżu. Sesję zdjęciową wykonał słynny fotograf i reżyser Jerry Schatzberg (późniejszy twórca znakomitych filmów „The Panic In Needle Park” i „Scarecrow”), znany już z okładki albumu Boba Dylana „Blond On Blond”, ale tym, co dało mu tę pracę, było zdjęcie, które zrobił rok wcześniej na okładkę singla The Rolling Stones „Can You See Your Mother, Baby, Standing In The Shadows?”. Stonesi ubrani byli w dragi i było to dokładnie to, czego szukał Zappa. W sesji oprócz lidera i zespołu The Mothers wzięła udział Gail Zappa z jeszcze nienarodzonym Moonem, producent Tom Wilson, Jimi Hendrix, który przyjechał do USA, by wystąpić na Monterey Pop Festival, oraz Cal Schenkel trzymający pudełko jaj.

Sesja zdjęciowa do okładki płyty „We’re Only In It For The Money”

Po sesji zdjęciowej Schenkel dalej pracował nad okładką, dodając większość postaci, które się na niej ostatecznie pojawią. Z tych znanych mamy tu Nancy Sinatrę, Elvisa Presleya, Erica Burdona, Alberta Einsteina, Dona Vliet’a bardziej znanego jako Captain Beefheart, Big Mamę Thornton, Davida Crosby’ego, prezydenta USA Lyndona B. Johnsona, przestępcę Lee Harveya Oswalda, prezentera telewizyjnego Roda Serlinga, aktorów kina niemego Theda Bara, Lona Chaneya Seniora i Maxa Schrecka, Ludwiga Van Beethovena i (na szczególne życzenie samego Zappy) popiersie zmarłego dwa lata wcześniej amerykańskiego kompozytora francuskiego pochodzenia, „ojca muzyki elektronicznej”, Edgarda Varèse’a. Schenkel nie byłby sobą gdyby nie wpuścił tu zappowego humoru stąd na okładce znalazł się mężczyzna w todze na wózku inwalidzkim, manekin bez ręki, dziecinne zabawki, bohaterowie komiksów, Statua Wolności… Aby uniknąć problemów prawnych wytwórnia MGM zażądała, aby wszystkie zdjęcia żyjących wówczas osób otrzymały czarne opaski na oczach. Zappa wściekł się. Negocjacje trwały długo, w końcu muzyk ustąpił, płyta wyszła z pięciomiesięcznym opóźnieniem dokładnie 4 marca 1968 roku, ale ze zdjęciem zespołu na froncie, które pierwotnie miało być wewnątrz rozkładanej okładki. Sprawiedliwości stało się zadość lata później, kiedy album został ponownie wydany w formacie LP i CD zgodnie z pierwotnym zamierzeniem.

Pierwsze wydanie płyty z alternatywną okładką.

Zappa poprosił również wytwórnię Beatlesów, EMI, o pozwolenie na zrobienie tej parodii. Według niektórych źródeł Paul McCartney nie był tym zachwycony mimo, że wiele razy powtarzał iż „Freak Out!” z 1966 roku był głównym źródłem inspiracji dla „Sierżanta Pieprza”. Nie wiadomo, co pozostali Beatlesi sądzili na temat „We’re Only In It For The Money”. Ale jeśli Zappa grał razem z Johnem Lennonem w Nowym Jorku w 1971 roku na jednej scenie, a kilka miesięcy później Ringo Starr pojawił się gościnnie w jego filmie „200 Motels” trudno mówić tu o jakimkolwiek konflikcie między nimi. Poza tym „Sierżant Pieprz” był tak kulturowym fenomenem, że album „We’re Only In It…” w żaden sposób nie mógł mu w niczym zaszkodzić, ani tym bardziej zagrozić.

Nie brakuje fotografii Franka Zappy z tamtego okresu. Także tych, które zrobił Cal. W przeciwieństwie do tego istnieje bardzo niewiele zdjęć samego Schenkela, ale jest za to jedno doskonałe z 1968 roku, na którym nie powinno go być. Magazyn „Life” zaplanował esej zatytułowany „The New Rock”, który zawierał między innymi słynne zdjęcie The Who zawiniętych w brytyjską flagę. Zadanie to otrzymał młody fotograf Art Kane, który chciał ich sfotografować w trakcie protestu przed Białym Domem. Zappa odrzucił ten pomysł. Zdając sobie sprawę, że większość muzyków ma dzieci Kane wdrożył plan „B” zakładający, że sfotografuje ich w towarzystwie maluchów. Na sesji pojawiły się profesjonalne modelki ze swoimi pociechami. Co prawda na początku były nieco przerażone perspektywą, że ich skarby przez kilka godzin będą w rękach obcych facetów, ale nie było tak źle. Młody fotograf uwijał się, ale w drogę wchodził mu Schenkel, który przez cały czas fotografował Kane’a. Kiedy ten w końcu nie wytrzymał i powiedział kilka niemiłych słów Zappa poprosił Cala, by usiadł pośród nich i stał się częścią wspólnej fotografii widoczny po prawej stronie w środkowym rzędzie.

Frank Zappa i Mothers Of Invention z Calem Schenkelem (Art Kane 1968)

Ponieważ Zappa był produktywnym artystą, Schenkel zawsze miał nad czym pracować. Jego okładki płyt, choćby tylko te wydane w latach 60 i 70-tych wahały się od zwykłych fotografii jak w „Lumpy Gravy” (1968) i „Hot Rats” (1969), przez kolaże w „Uncle Meat” (1969), „Burnt Weeny Sandwich” (1970) do pełnowymiarowych prac ilustracyjnych: „Cruising With Ruben & The Jets” (1968), „Fillmore East, June 1971” (1971), „Just Another Band From LA” (1972), „The Grand Wazoo” (1972), „One Size Fits All” (1975). Cal Schenkel nie ograniczał się do przedniej i tylnej okładki. Wewnątrz również można było znaleźć jego niebanalne prace ilustracyjne. Wiele z tych obrazów stało się klasykami. Dla „Uncle Meat” stworzył książeczkę z modelowym rysunkiem karabinu z przyklejoną do niego stopą lalki. Na tej samej stronie znajduje się mały komiks z żyrafą, która słucha piosenki Captain Beefhearta „Moonlight On Vermont”. Broszura zawiera również streszczenie nigdy niezrealizowanego filmu, który Zappa miał w dalszych planach. Z kolei okładka „Cruisin’ With Ruben & The Jets” przedstawia rysunek rockowego zespołu z gitarzystą będącym karykaturą Franka Zappy. Był to też pierwszy przypadek, w którym Schenkel narysował ludzi z psimi nosami i uszami. Ta ilustracja jest też kwintesencją artystycznego credo Schenkela: rysowanie dla zabawy, a nie martwienie się o techniczną wirtuozerię.

Na zakończenie jeszcze jeden epizod dotyczący Cala Schenkela, choć bez jego bezpośredniego udziału. Wydarzenie miało miejsce w Hollywood Presbyterian Hospital, kiedy dumni rodzice Frank i Gail Zappa przybyli tam na poród drugiego dziecka. Na pytanie pielęgniarki, jakie imię nadadzą dziecku Gail odpowiedziała, że  Dweezil. Pielęgniarka najpierw grzecznie odradzała, potem błagała by zmienili zdanie. Gdy Frank upierał się przy swoim, ta odmówiła wpisania do rejestru imienia Dweezil i zagroziła, że nie przyjmie rodzącej już Gail na izbę porodową. Sytuacja zrobiła się dramatyczna i wtedy Zappa wyrecytował imiona bliskich mu osób: Ian (Underwood), Donald (Van Vliet), Calvin (Schenkel), Euclid (James „Motorhead” Sherwood). W rezultacie oryginalne nazwisko Dweezila w akcie urodzenia brzmi Ian Donald Calvin Euclid Zappa. Pielęgniarka tym razem uznała, że wszystko jest w porządku.

Cal Schenkel doskonale uchwycił ducha muzyki Zappy. Rysował w luźnym, kreskówkowym stylu, bez troski o „normę dobrej grafiki”. Podobnie jak Zappa, z poczuciem humoru brutalnie łączył ze sobą różne formy sztuki. Niektóre mogą wyglądać na trochę zagracone, nawet brzydkie, ale zawsze jest w tym urok. Obaj artyści na bank wyprzedzali swój czas. Schenkela można uznać za prekursora sztuki punkowej, prawie dekadę przed tym, jak to się stało. Naiwny wygląd jego rysunków, użycie wycinanek i dziwnych zestawień –  wszystko to stałoby się częścią punkowej estetyki.

Wiele okładek płyt Zappy przepełnione są drobnymi szczegółami i odniesieniami do jego tekstów, co zachęca fanów do szukania „tajnych” wiadomości. Muzyk miał też ostatnie słowo w sprawie produktu końcowego. Schenkel nie był wyjątkiem od tej reguły, ale poza tym otrzymał wystarczającą swobodę twórczą, by robić z tym swoje. Nie można zaprzeczyć, że grafika Schenkela zrobiła wiele, aby przyciągnąć większą uwagę do nagrań Zappy, zwłaszcza że jego muzyka rzadko była emitowana na antenie. Czy jako reklama w czasopiśmie, czy okładka w sklepie muzycznym: zawsze przyciągały wzrok. Wielu fanów Zappy wciąż docenia godziny spędzone na wnikliwym oglądaniu okładek zaprojektowanych przez Schenkela. Już choćby za ten wyczyn Cal zasługuje na uznanie.

Tym razem zrezygnowałem z omawiania muzycznej zawartości płyty. Albumy Zappy doczekały się setek recenzji, więc pisanie kolejnej uważam za bezcelowe. Nie mniej dodam, że „We’re Only…” jest pozycją, od której śmiało można zacząć przygodę z muzyką Zappy. Nie ukrywam, że jest to też moja ulubiona płyta z wczesnego okresu twórczości muzyka. Stylistyczny rozjazd kompozycji od rock and rolla przez rock progresywny do niewiadomoczego dobrze ukazuje główne motto twórczości Zappy: mieszać ile się da i czym się da. I niech to będzie recenzją, lub rekomendacją tego świetnego skądinąd albumu.

Szakal z Toronto. JACKAL „Awake” (1973).

Kanadyjski zespół JACKAL został założony w Toronto pod koniec 1969 roku przez braci Kellesis: grającego na organach Chrisa i basistę Jamesa i ich kolegę z liceum, wokalistę Charlie Shannona. Zespół uzupełnili gitarzyści Steve Hayward i Dave Bernard oraz perkusista Lois Mutton. Rozwijając progresywno psychodeliczne brzmienie hard rocka bracia napisali trochę autorskiego materiału wykonując go w pubach i muzycznych klubach rodzinnego miasta.  W jednym z takich miejsc wypatrzył ich Art Snider, właściciel nowo powstałej wytwórni płytowej Periwinkle Records i szybko podpisał z nimi kontrakt.

Ciężki w brzmieniu zespół porównywany był do wczesnych Deep Purple, Rory’ego Gallaghera, Budgie, Warhorse. Muzyka w dużej mierze opierała się na gitarowych efektach z użyciem efektu fuzz zmieszanych z chrapliwym wokalem i rozbudowanymi solówkami klawiszowymi wśród których prym wiódł Hammond – główny powód dla którego ich pokochałem.

Wczesną wiosną 1973 roku w Sound Canada Studios założonym przez Snidera muzycy współpracując z producentami Danem Goldbergiem i Bobem Strightem, nagrali płytę „Awake”, która do sklepów trafiła w środku lata.

Front okładki płyty „Awake” zaprojektowany przez Juliusa Cissa (1973).

Większość z ośmiu utworów zostały napisane przez braci. Jedynie dwa, będące kwiecistą podróżą z licznymi zmianami tempa, czyli „Sunny Side Of The Day” i „Lost In The World” były dziełem Haywarda. Już po pierwszym przesłuchaniu uwagę moją przykuł szorstki głos wokalisty. To jest ten typ wokalu, który lubię i który albo pokocha się od razu, albo wcale. Co prawda Shannon nie był Ianem Gilanem, ale jego charakterystyczny tembr głosu doskonale komponuje się z brzmieniem zespołu i słucham go z przyjemnością. Prawdziwym odkryciem tej płyty są jednak inni panowie. Mam tu na myśli  Steve’a Haywarda i braci Kellesis. Steve był błyskotliwym gitarzystą i wniósł do albumu oszczędny, inteligentny styl gry jak choćby w „Sunny Side Of The Day”, co nie znaczy to, że nie potrafił przyłoić. A potrafił! Jeśli chodzi o Chrisa, porównywano go do Jona Lorda, ale ten odcinał się od tego. Twierdził, że lubi ciężkie brzmienie organów w Deep Purple, lecz sam czuje się o wiele lepiej w spokojniejszych klimatach. I trzeba przyznać mu rację. Jego gra na Hammondzie jest bardziej subtelna, zgrabna, melodyjna choć nie pozbawiona pasji i emocji. Miał klasę, której brakowało wielu jego ówczesnym kolegom po fachu. Z kolei jego brat James z dużą swobodą czaruje basową gitarą wychodząc poza schemat typowej sekcji rytmicznej. Wszystkie światłocienie, droga między mocnymi, głębokimi frazami, a słodkimi melodyjnymi tempami wspierane są właśnie jego basem.

„Awake” to bardzo wyważony album wypełniony wyszlifowanymi z jubilerską precyzją i artystyczną fantazją ośmioma utworami. Zaczyna się od zapadającego w pamięć nagrania „At The Station”, gdzie ciężka psychodelia spotyka się z południowym rockiem a la Bloodrock nadając klimat i styl całej płycie. Połączenie ciężkiego Hammonda z melodyjnym klawikordem, czyli instrumentem pozwalającym tworzyć dźwięki gitary elektrycznej na klawiszach był strzałem w dziesiątkę. Szkoda, że te dwa, wprost stworzone dla siebie instrumenty, bardzo rzadko chodziły wtedy ze sobą w parze. Warto zwrócić też uwagę na środkową część gdzie mamy przyjemne, może odrobinę za krótkie, organowo gitarowe pojedynki będące smakowitym dodatkiem do dania głównego. Kolejna atrakcja to  wokal Charlie Shannona, który jest oszałamiająco namiętny i idealnie pasuje do tego utworu… „For You” to zgrabna ballada z ładnym organowym tłem, prostymi zagrywkami gitarowymi ozdobiona fortepianowymi akcentami. Wokal Shannona, jak zwykle znakomity, tym razem pełen jest emocji i żaru. Kwiecisty „Sunny Side Of The Day” porusza się po znajomych ścieżkach minionej epoki i to jeden z dwóch kawałków trwający poniżej trzech minut, po którym zespół serwuje nam najdłuższy na płycie numer, „New Day Has Arisen”. Numer, zdolny rozgrzać do czerwoności uszy każdego miłośnika progresywnego rocka. Ten niesamowity kawałek z perfekcyjnym wokalem porusza się między majestatycznymi liniami gitary, a mocarnym Hammondem, przy czym gitarzysta Dave Bernard ma tu więcej do roboty, ponieważ oprócz zwykłej funkcji rytmicznej dodatkowo operuje świetnymi riffami granymi unisono.

Kompaktowa reedycja płyty „Awake” wytwórni Radioactive (2004)

Pierwsze dwie i pół minuty „How Time Has Flyn” to pełne napięcia, quasi symfoniczne intro pełne ostrych gitarowych riffów i szybkich partii organowych po czym wchodzi wokal… jak zwykle piękny. W tym nagraniu Chris ponownie łączy organy z klawikordem, ale ja zachwycam się organowo gitarowymi przerywnikami. Jednym słowem – perła. Nieco inaczej zespół prezentuje się w szorstkim jak papier ścierny „Lost In The World” z zaskakująco ostrą gitarą i nabuzowanym Hammondem. Kipiący czystą, rock’n’rollową energią numer zapewne w niejednym już domu rozwalił głośniki. Znakomicie sprawdza się w czasie długiej, nużącej jazdy samochodem – nie ma szans zasnąć za kółkiem… Acid rockowy „In The Heavens” uwielbiam za ciężki perkusyjny rytm. W końcu James Kellesis pokazał, że jest kompetentną osobą zasiadającą za bębnami. Ten znakomity utwór ma przyjemne, wirujące organy i (co mnie wcale nie dziwi) bardzo emocjonalny wokal. Tuż po nim ostatnia, tytułowa kompozycja. Ze względu na długie, mocno progresywnie brzmiące intro, w którym możemy cieszyć się jednymi z najlepszych organowo gitarowych pojedynków początkowo myślałem, że będzie to instrumentalny kawałek. Gdy po trzech minutach usłyszałem wokal poczułem ciary na plecach i już wiedziałem, że będzie to coś ekscytującego. Co prawda pod koniec „Awake” trochę traci impet, ale to wciąż klasyk!

Może nie dla wszystkich, ale dla wielu Szakal z Toronto był miłą atrakcją kanadyjskiej sceny rockowej pierwszej połowy lat 70-tych i w sposób przekonujący pokazał swoje oblicze heavy prog rocka. Szkoda, że płyta wydana przez wytwórnię nastawioną głównie na singlowe przeboje nie została należycie wypromowana przez co i ona i zespół szybko zniknęli z tamtejszego rynku.