Pod koniec 1968 roku trzej młodzi ludzie z Bournemouth, miasta leżącego na południu Anglii, grając wcześniej w różnych grupach postanowili założyć zespół na własnych warunkach. Klasycznie wykształcony pianista Tony Bronston, mający szalone pomysły gitarzysta Peter Ballam, oraz perkusista Robert Haines potrzebowali jedynie basisty. Vince Silver, będący wówczas ich menadżerem przypadkiem natknął się w jednym z miejscowych pubów na Jeta Harrisa, byłego basistę The Shadows, który pracował za barem. Sprytny Vince wiedział, że mając człowieka o takim nazwisku łatwiej będzie uzyskać zainteresowanie jakiejś wytwórni płytowej. Nazwali się Harris Tweed, ale tak naprawdę nigdy nie wyszli poza salę prób. Na jedną z nich należącą do klubu jachtowego, basista przybył na… koniu. Lśniący, dopiero co położony parkiet pokrył się odciskami końskich kopyt. Można sobie tylko wyobrazić minę i wściekłość właściciela tego przybytku. Szybko okazało się, że Harris mający kłopoty z alkoholem kompletnie do nich nie pasował. Jego miejsce zajął Jon Bavin, z którym zabrali się do tworzenia własnego repertuaru z długimi instrumentalnymi fragmentami wypracowanymi w sali prób z tematami i melodiami zapożyczonymi od klasycznych kompozytorów. To wtedy powstał upiorny „Poltergeist” i „Blitz” opowiadający poruszającą historię mężczyzny, którego żona ginie w nalocie bombowym podczas II wojny światowej. Wymyślona przez nich fuzja muzyczna aż prosiła się o odpowiednią nazwę zespołu. Szukali w encyklopedii, słownikach, przewertowali wiele ksiąg, w tym Biblię, z której Ezekiel i Obadiah byli poważnymi kandydatami. Lista nie była długa i ostatecznie zdecydowali nazwać się Bram Stoker, na cześć irlandzkiego powieściopisarza grozy, któremu sławę przyniosła powieść „Dracula”. Choć nie skłaniali się ku wampirom i horrorom nazwa pasowała idealnie.

Po miesiącach intensywnych prób w nieczynnym nocnym klubie Vince Silver zapewnił im kilka koncertów w okolicach Bournemouth, w tym w Royal Ballrooms, The Ritz i Pavilion Ballroom, gdzie 29 sierpnia 1969 roku supportowali The Who. Zrobili wrażenie na Rogerze Daltreyu, który zaprosił ich do swojego studia Holmhurst Manor w Berkshire. Tam nagrali sześć demówek tyle, że Daltrey zajęty promocją albumu „Tommy” w USA taśmy wrzucił do szuflady i prawdopodobnie o nich zapomniał. Mimo to podbudowani na duchu już wkrótce wspierali późniejsze brytyjskie rockowe legendy: Yes, Genesis, Family, My Blitz… Na jakiś czas zadomowili się w klubie Marquee dzieląc scenę z Groundhogs (podobno Tony McPhee powiedział, że z jeśli mu pozwolą to z jednej ich piosenki on zrobi im cały album) i Argent. Szybko stali się sezonową atrakcją klubu. Teraz to inni otwierali im występy, tak jak dziwnie wyglądająca grupa ubrana w błyszczące rajstopy, z makijażem na twarzach nazywająca się Queen.

Kolejne okazje do nagrań pojawiły się od producenta Deep Purple, Dereka Lawrence’a, który zarezerwował im sesje w londyńskich De Lane Studios. Tony Bronston był zachwycony, ale reszta chłopaków zdecydowała, że nie będą współpracować z ludźmi zarządzającymi Purple. W sierpniu 1970 roku zostali zauważeni przez Tony’ego Caldera, człowieka, który pięć lat wcześniej z menedżerem The Rolling Stones, Andrew Loog Oldhamem, założył Immediate Records. Calder zorganizował kilka sesji w Morgan Studios w Willesden w Londynie pod czujnym okiem producenta Tony’ego Chapmana. W ciągu dwóch przydzielonych dni zespół na „setkę” nagrał większość materiału. Po jego wysłuchaniu muzycy nie kryli rozczarowania i poprosili o jego zremiksowanie. I choć Calder odmówił mieli nadzieję, że zostanie on wydany na płycie. Niestety, przeżywająca kryzys wytwórnia Immediate została zlikwidowana, a materiał zapomniany.

Dwa lat później nagrane taśmy dziwnym sposobem trafiły w ręce wytwórni Windmill specjalizującej się w wydawaniu łatwych w odbiorze seryjnych kompilacji pod wspólną nazwą „Parade Of The Pops” nagrywanych przez muzyków sesyjnych, śpiewanych przez anonimowych wokalistów i sprzedawanych za pośrednictwem sieci Woolworth’s najczęściej przy sklepowej kasie razem z tanim soczkiem i gumą do żucia. Wielu spekulowało, że nawet pracownicy Woolworth’s byli zaangażowani w tworzenie albumu, ale nie chce mi się w to wierzyć, no bo co oni mogli wiedzieć o rocku progresywnym nawet w jego szczytowym okresie..? Pozbawieni wyobraźni ludzie z działu artystycznego wymyślili tandetną okładkę, która pod względem kreatywnym niewiele odbiegała od zdjęć dziewczyn paradujących w mini spódniczkach i kusych bluzeczkach zdobiące kolekcję ich hitów. Zdjęcie twarzy modelki skąpane w psychodelicznych barwach nigdy nie dorówna onirycznej scenerii Rogera Deana, ani surrealistycznej sztuce Hipgnosis, Jakby tego było mało okładka nie zawierała żadnej informacji o muzykach, więc przez lata istniało przekonanie, że zespół nie istniał, a płyta była dziełem grupy bezimiennych muzyków sesyjnych. Gdy do tego dodamy narzucony przez wytwórnię okropny tytuł wszelkie nadzieje na podbój świata jakie ten album miał zostały skutecznie pogrzebane. Nie chcę w tym miejscu „gdybać”, ale… gdyby „Heavy Rock Spectacular” został wydany w 1970 roku przez Vertigo, Harvest, lub nawet Immediate z odpowiednią okładką mógłby być godnym rywalem dla albumów The Nice, czy Atomic Rooster.

Wbrew tytułowi album jest bardziej progresywny niż hard rockowy. Na pierwszy plan wysuwa się mroczna i złowroga atmosfera w stylu Black Widow, Buffalo, czy Lucifer’s Friend będąca niczym dzwon pogrzebowy dla Lata Miłości. Rządzą tu klawisze, głównie organy Hammonda dające dużo energii mocno czerpiące z popularnej muzyki klasycznej. To one są tu gwiazdą. I zresztą nie ma czemu się dziwić skoro prawie cały materiał stworzył Tony Bronsdon. Rzecz jasna pojawia się też pełna smaku gitara choć Bellam nie okłada nas fuzzowymi riffami – w większości gra spokojnie nadając muzyce większej przestrzeni. Na pochwałę zasługuje też solidna sekcja rytmiczna, oraz mający niezły głos i wyraźne poczucie humoru wokalista, co słychać w utworze „Idiot”. Choć utwory (a jest ich osiem) trudno nazwać arcydziełami są mocne.

„Born To Be Free” z zabójczym refrenem zaczyna się od jednego z najbardziej melodyjnych basów jaki trudno znaleźć gdzie indziej. Numer jest niesamowicie chwytliwy i cudownie optymistyczny, co dziwnie kontrastuje z pesymistycznym tekstem opowiadającym o dziewczynie urodzonej po „złej stronie miasta”, której każde słowo tryska żółcią i jadem… „Ants” pożycza refren od Mozarta i tym samym rozpoczyna pierwszy z trzech utworów instrumentalnych z klasyczną, olśniewającą pracą organów i szybką, ładną perkusją. „Fast Decay” kontynuuje ten temat włączając fragmenty „Toccaty i fugi D-mol” Jana Sebastiana Bacha, które z pewnością olśnią (lub rozwścieczą) niejednego z nas, ale moim zdaniem to nieustępliwy, galopujący przez cały czas bas jest tu prawdziwym hitem… „Blitz” jest najpoważniejszym i najbardziej uderzającym z prezentowanych tu utworów, a raczej ponurą i niepokojącą opowieścią. „Czy ktoś wie o Mary, czy ktoś wie, gdzie jest ona jest? Poszła uratować dzieci i…” W całym utworze słychać nastrojowy, ciężki bas podkreślający narastającą samotność, oraz mroczną hiszpańską gitarę wywołującą wzruszenie.

Myślę, że fani pierwszego albumu Beggars Opera będą zachwyceni kolejnym nagranie, ponieważ „Idiot” ma podobny urok i tę samą maniakalną energię, aczkolwiek wokal bardziej kojarzy mi się z Arthurem Brownem. I nie chodzi o to, że Bavin brzmiał jak Brown, ale o to, że idiotyczny (nomen omen) tekst i cyrkowy klimat był w jego stylu… „Fingal’s Cave”, trzecia i ostatnia instrumentalna kompozycja, to przeróbka utworu o tej samej nazwie z „Hebrides Overture” Felixa Mendelssohna i podobnie jak w przypadku tamtych również jest wspaniała. Jest tu to, co w tego typu muzyki tygryski lubią najbardziej: ciężka, dominująca perkusja, perfekcyjnie brzmiące partie klawiszy, szalone wejścia Ballama i jego elektrycznej gitary. W niektórych momentach jego gra ma piękną, jazzową lekkość… „Extensive Corrosion” (cóż za „romantyczny” tytuł!) jest najbardziej progresywnym ze wszystkich utworów z organowymi zmianami tempa. Podzielony na różne wariacje pozwolił muzykom na swobodną improwizację, ale bez szaleństwa i niepotrzebnych dłużyzn… „Poltergeist” to kolejny niesamowity numer, a jego zakończenie z partią organów bez wątpienia należy do najbardziej nawiedzonych w ówczesnej brytyjskiej psychodelii.

Płyta była wielokrotnie wznawiana (legalnie i mniej legalnie) na winylu i CD. Pierwsza kompaktowa reedycja ukazała się już w 1997 roku. Jej wydawca, Audio Archives zmienił nie tylko okładkę, ale też tytuł na równie „genialny”, „Schizo-Poltergeist”. Prawie dwie dekady później Japończycy z Belle Antique do podstawowych nagrań dołożyli dodatkowy dysk z czterema bonusami. Pierwsze dwa, „Collusion Illusion” i „Scarborough Fair” (cover duetu Simon & Garfunkel) można było znaleźć wcześniej na płycie „Rock Paranoia” (kolejny genialny tytuł) wydanej przez brytyjski DigiMix Records w 2017 roku. Z kolei „Queen Of Sheba” i „Faith Healer” to nagrania koncertowe. Wszystkie zostały nagrane współcześnie (wydawcy nie podają konkretnych dat) i jak dla mnie są rozczarowaniem. Nie ma w nich ducha utworów z pierwotnego albumu, szczególnie tych z bogatym Hammondem w roli głównej, a którego tak po cichu się spodziewałem. To zwykłe rockowe piosenki jakich tysiące. Co by jednak nie mówić, „Heavy Rock Spectacular” to kolejny drobny, ale jakże ważny ścieg w gobelinie brytyjskiego progresywnego rocka. Warto mieć go na uwadze..