Pochodzący z Houston w Teksasie The Red Crayola był jednym z największych zespołów psychodelicznych lat 60-tych, a dla bardzo wielu nawet czymś więcej – zespołem wszech czasów. Od ponad pięćdziesięciu lat wciąż jest aktywny, co czyni go jednym z najdłużej działających zespołów undergroundowego rocka. W epoce grali niezwykle dziką, momentami kakofoniczną muzykę wyprzedzającą swoje czasy o dekady wliczając w to ekspresjonistyczny niemiecki rock, czy amerykańską nową falę. Ich „freak outs” były bliższe free jazzowi spod znaku Johna Coltrane’a niż rock and rollowi. Grupa powstała pod koniec 1966 roku założona przez anarchistycznego studenta Fredericka Barthelme, siedemnastoletniego hipisa znającego jak mało kto miejscową scenę psychodelicznego rocka Steve’a Cunninghama, oraz przez młodego intelektualistę i muzycznego wizjonera, Mayo Thompsona.
Na Uniwersytecie St. Thomas, z małymi przerwami Mayo studiował jednocześnie prawo, filozofię, literaturę angielską, amerykańską i historię sztuki. Oprócz tego był entuzjastą free jazzu, fascynował się twórczością Edgara Varese’a i Johna Cage’a, z pełnym szacunkiem i podziwem patrzył na muzykę Franka Zappy jednocześnie poddając się wpływom teksańskiego psychodelicznego garage rocka z jego głównym przedstawicielem, 13th Floor Elevator. Na tej samej uczelni spotkał się z Rickiem Barthelmem z wydziału architektury. Inspirując się dziełami francuskiej nowej fali próbowali nakręcić film. Gdy zapał minął rozbili swoje kamery i postanowili związać swoją przyszłość z muzyką zakładając Red Crayola. Najmłodszy z nich, basista Steve Cunningham wystąpił wcześniej na psychodelicznym folkowym albumie „Holy Music” zespołu Malachi grając na… harfie. Skąd w ogóle wzięła się nazwa zespołu? Historia głosi, że w lipcu 1966 roku Barthelme w towarzystwie Thompsona krążył po ulicach Los Angeles swoim nowo kupionym Blue Fiatem z Thompsonem. Na jednej z ulic dostrzegli reklamę słynnej firmy produkującej kredki dla dzieci i doszli do wniosku, że tak nazwą swój zespół. Nazwa miała być postrzegana jako parodia modnych kalifornijskich zespołów psychodelicznych z tamtej epoki.
Fascynująca i mroczna synteza heterogenicznych dźwięków okazała się awangardową muzyką awangardowego zespołu. Na początku byli określani jako grupa psychodeliczna, być może ze względu na oszałamiający miks stereo na debiutanckim albumie robiący wrażenie jakby nagrali go rutynowo palący trawkę ćpuni. W głębi duszy byli jednak intensywnie polaryzującym zespołem, który za swoją misję uznał pchanie rocka do granic możliwości nawet jeśli niektóre ich aspekty wydawały się akademickie i naiwne. Z drugiej stronu uosabiali pre-punkowy ruch, a więc zbuntowaną młodzież pragnącą przekraczać wszelkie możliwe granice, podważać reguły, wywoływać konflikty… We wczesnym okresie na koncertach czerpali przyjemność z testowania, jak daleko mogą posunąć się w destrukcji zanim ktoś odłączy im prąd, lub rozpocznie rozpierduchę. Często zapraszali na scenę osoby z widowni, by robiły hałas grając na wszystkim (na przykład samochodowym klaksonem), co nie było instrumentem. Ostatecznie stało się to rutyną. Zdając sobie sprawę, że w tym czasie dołączyło do nich zbyt wiele osób, postanowili zachować oryginalny, trzyosobowy skład, a każda nowa osoba jak się u nich pojawiała stawała się częścią grupy, której Thompson nadał nazwę The Familiar Ugly.
Fama o bombardującym bary zespole, któremu nigdy nie pozwolono grać w tym samym klubie dwa razy szybko obiegła Houston i okolice, a ich rockandrollowe brzmienie przywodzące na myśl bardziej Franka Zappę i Velvet Underground niż Beatlesów i Stonesów rozpalało wyobraźnię. Ich dziwne występy zgromadziły tłumy, które były oczarowane zespołem — nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego. Po podpisaniu kontraktu z International Artists zespół zaczął wędrować po całym Teksasie. Niedługo potem zdecydowali się na opracowanie albumu. Legenda głosi, że podczas wspólnego koncertu z 13th Floor Elevators, Mayo zaprosił całą publiczność do studia, gdzie następnego dnia mieli rozpocząć nagrania. Każdy chętny miał przynieść ze sobą coś, czym można będzie hałasować. Tak oto 1 kwietnia (w Prima Aprilis!) 1967 roku ponad 50 osób, w tym przypadkowy motocyklista ze swoim Harleyem Davidsonem weszło do studia zdezorientowanego Walta Andrusa, aby wziąć udział w nagraniu jednego z najdziwniejszych albumów wszech czasów. Gotowy produkt ukazał się w czerwcu pod tytułem „The Parable Of Arable Land”. Okładkę zaprojektował i wykonał George Banks, nieformalny menadżer 13th Floor Elevators. Fama głosi, że do jej malowania użył kolorowych flamastrów, a nie kredek Crayola.
Album został wydany bez rozgłosu jeszcze przed pierwszą płytą Pink Floyd, a mimo to zapisał się w historii jako jedno z najbardziej ponadczasowych dzieł awangardowej muzyki rockowej. Trudno określić, czy muzyka na płycie była wynikiem intelektualizmu, niekompetencji, czy koszmaru wypełnionego narkotykami. Bohaterem i narratorem tego antywojennego krążka jest młody, pełen entuzjazmu pilot wojskowego myśliwca, który po strąceniu samolotu błąka się po pustkowiu rozmyślając o stracie maszyny. Z upływem czasu zmienia mu się perspektywa, zaczyna inaczej patrzeć na wojnę i jej bezsens.
Całość składa się z sześciu utworów, z których każdy przedzielony jest instrumentalnymi łącznikami mającymi wspólny tytuł „Free Form Freak-Out”. Te instrumentalne, improwizowane fragmenty oprócz tego, że mają wyzwalający (prawie dionizyjski) sens, stanowią także swego rodzaju anarchiczny i pierwotny ołtarz dla przeplatających się z nimi pieśniami. W całości „Free Form Freak-Out” uważany jest za jeden z najbardziej ekstremalnych utworów swobodnej improwizacji, w którym bierze udział ponad pięćdziesiąt osób(!) tworzących pejzaż dźwiękowy, w którym żaden dźwięk nie jest skąpy. The Familiar Ugly grał na łyżkach, butelkach Coca-Coli, dzbankach, smyczku, harmonijkach, piłach tarczowych, fletach piccolo, kazoo, przemysłowych elektronarzędziach, wiertarkach, dzwonkach, kamieniach, balonach, młotkach. Ba, pojawia się i ryczący Harley! Można tu też usłyszeć członka Ugly, który przyniósł stare nagranie „Buddy Bolden Blues” Jelly Roll Mortona. Jest to interesujące, ponieważ Buddy Boldena powszechnie uważa się za prekursora jazzu, co tworzy bardzo postmodernistyczny efekt – oto raczkujący jazz z początku XX wieku spotyka się pół wieku później z awangardowym free jazzem. Poza tym każdy utwór noise na ogół jest rozdrobniony, pozbawiony riffów Chucka Berry’ego, akordów barre i 12-taktowych struktur bluesowych iż wydaje się niemożliwe, a nawet absurdalne, żeby można uznać to za rock and roll. Producent płyty, Lelan Rogers (starszy brat piosenkarza, Kenny Rogersa) wspominał, że przeniesienie Familiar Ugly na taśmę było wyzwaniem. „Ugly, podobnie jak Mothers Of Invention Zappy, to było coś, co trzeba było jednocześnie zobaczyć i posłuchać. Ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego nikt nie zadał sobie trudu, by zachować ich historię. zrobić nagrania?” Mimo obaw Lelan podołał temu zadaniu perfekcyjnie.
Otwierający płytę pierwszy freak-out jest niemal bezpośrednim prekursorem muzyki industrialnej i dźwięków japońskiej sceny noise, które miały pojawić się wiele lat później. Włosy w uszach obumierają paląc się przy każdym uderzeniu w talerze, podczas gdy lunatyczne partie gitary stanowią interludia do następnej piosenki. Pełna napięcia i mechaniczna natura drugiego freak-out przypomina mi muzykę do amerykańskiego horroru science fiction „The Thing” Johna Carpentera z 1983 roku z Kurtem Russelem w roli głównej (polecam jeśli ktoś lubi horrory, a szczególnie Kurta Russela), podczas gdy trzeci kojarzy się z występem zespołu na środku placu budowy z wiertarkami elektrycznymi, które wyją jak pneumatyczne młoty. Mimo wszystko kocham je – tworzą taką atmosferę, że kiedy tak imponujący kawałek jak „Hurricane Fighter Plane” wyłaniający się z błota brzmi niezwykle solidnie i pewnie. Ta piosenka mogłaby uchodzić za jedną z najlepszych rockowych piosenek wszech czasów, gdyby nie „War Sucks”. Szczerze mówiąc ta druga jest tak doskonała, że nie potrafię nawet powiedzieć, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. Ale po kolei.
„Hurricane Fighter Plane” to szczyt anachronizmu – jeśli przeczytać tekst i wystarczająco mocno zmrużyć oczy, można by uznać go za piosenkę miłosną. Powtarzalna linia basowa zmieszana z minimalistycznymi liniami organowymi (gościnnie grał na nich lider 13th Floor Elevators, Roky Erickson) i gitarami podawanymi przez komory pogłosowe z lekko opóźnionym dźwiękiem zapowiadają narodziny ponurego post-punku i nowej, neuro-romantycznej fali. Piosenka lśni jak psychodeliczny sen z nałożonymi na siebie partiami perkusji. Gitara rytmiczna brzmi niczym śmigło samolotu, podczas gdy bas i perkusja łączą się w mechanicznym groove, podobnym do ogromnego myśliwca z II wojny światowej szybującego po niebie. „Hurricane…” to ten typ utworu, z którego można zrobić najgorszy z możliwych coverów, a i tak będzie dobrze brzmiał… Jakby z piekła rodem folkowo bluesowy „Transparent Radiation” postrzegać można jako antywojenną piosenkę. Estetycznie pasuje do apokaliptycznego filmu przedstawiającego świat po wojnie nuklearnej z niezliczoną liczbą osób ubranych w chromowane kombinezony ochronne chodzące po skażonej ziemi z klikającymi licznikami Geigera. Podczas, gdy gitara jest ledwo słyszalna, twarda przesycona pogłosem harmonijka Roky’ego Ericksona prowadzi nas przez zmysłowość, której nie sposób wyjaśnić. Dla mnie „Transparent…” jest jednym z najlepszych psychodelicznych kawałków jaki znam, a już na pewno wyróżnia się jako jeden z najbardziej ekscentrycznych utworów psychodelicznego rocka, który w epoce mógłby zawstydzić samego Syda Barretta z Pink Floyd… Tzw. angry rock to najbardziej agresywny styl muzyki, który eksplodował w drugiej połowie lat 70-tych za sprawą punk rocka. Gdyby szukać jego korzeni, to „War Sucks” można śmiało uznać za jeden z najwcześniejszych przykładów autentycznej, nieskażonej rockowej wściekłości. Red Crayola wyprzedzili w tej grze o kilka lat nie tylko proto punkowy The Stooges i MC5, ale także (i to o całą dekadę) Sex Pistols. Napisany przez Thompsona i Barthelme’a podczas szalejącej wojny w Wietnamie jest prawdopodobnie jednym z najlepszych utworów połowy lat 60-tych. To właśnie w tym momencie zbiorowy pomysł i eksperyment albumu osiągają swój szczyt, a wolna forma freak-outu wtapia się w całość tak naturalnie, że rozróżnienie między piosenką a hałasem staje się praktycznie niezauważalne. Lelan Rogers zasugerował, aby zamienili standardowy rockowy rytm na plemienne bębnienie, które naśladowało dźwięki maszerującej armii przez co Barthelme brzmi jakby to Moe Tucker z The Velvet Underground siedział za bębnami, co wiele mówi jak kluczową rolę odegrał Rogers w produkcji płyty. Tekst, zresztą nie tylko tej piosenki, jest pełen pasji, emocjonalny i szczery, ale napisany w sposób dziecinny i amatorski, z użyciem rymów i hipisowskiego slangu. Uproszczony i prosty dwuwyrazowy refren „war suks” zawęża wiele antywojennych nastrojów epoki, ale kiedy mówiło się to w 1967 roku naprawdę tak się myślało. I nie było to oświadczenie, które można było rzucić ot tak sobie, lekko. Było kontrowersyjne i tak jak brzmienie samej piosenki waliło obuchem między oczy. Użyte w tytule słowo „suck” brzmiało niegrzecznie i pruderyjnie, co było jednym z powodów, dla których piosenka została zakazana i straciła szansę, by stać się hipisowskim hymnem. Zakaz przyczynił się także do braku reklamy albumu w prasie i stacjach radiowych. Poza odniesieniami do ówczesnego prezydenta Lyndona B. Johnsona, nastrojami przeciwko inwazji na Wietnam, a także prowokacyjnym wersetem dotyczącym bezczynności Boga w tej kwestii album nie był emitowany, a ci, którzy go nadawali, ryzykowali utratę pracy.
W „Pink Stainless Tail” Mayo Thompson zamienia zniekształconego Stratocastera Fendera na brzęczącą dwunastostrunową gitarę nawiązując tym samym do popowego brzmienia The Byrds. To trafne porównanie, ponieważ Red Crayola zaczynał jako garażowy zespół rockowy, spędzając wiele czasu na coverowaniu „Eight Miles High”, „House Of The Rising Sun”, czy przyspieszonej wersji „Hey Joe”. Rozpustne teksty Thompsona w połączeniu z jego kultowym stylem tworzą prawdziwą psychodeliczną przygodę. Dodatkowo perkusyjne talerze przypominają o zasianych nasionach punk rocka – prawdziwej sile tego albumu. Z kolei tytułowe „Parable Of Arable Land” to hołd dla Johna Cage’a, czyli eksploracja świata muzyki konkretnej, wczesnego dźwiękowego kolażu, czyli coś, co brzmi jak kuchenne sztućce, skrzypiące drzwi, paczka strun gitarowych wyjmowana z opakowania, trzaski mikrofonu… Stworzyć taki utwór w 1967 roku, w czasach taśm szpulowych, które trzeba było ciąć i sklejać było piekielnie trudnym zadaniem. W pewnym sensie zaskakujące jest, że wytwórnia płytowa pozwoliła umieścić go na albumie, ale zespołowi, który odważnie łączył hałas i piosenkę dozwolone było wszystko… Zamykający album utwór „Former Reflection, Enduring Doubt” napisany w całości przez Steve’a Cunninghama wydaje się absolutnie niezbędny w tym całym zestawie. Jest to jedna z najbardziej tajemniczych piosenek, jakie kiedykolwiek wyprodukował zespół. Potrzebuję tej piosenki jak codziennej porannej kawy. Jest uspokajająca i zarazem niepokojąca. Ma hipnotyzujący wokal i wspaniały tekst nawiązujący do Boga i nieudanej próby uratowania innego człowieka. Jest tu wiele do rozpakowania. Niektórzy twierdzą, że odnosi się ona do całego albumu, w którym narrator nie pamięta wszystkich wydarzeń jakie miały miejsce i teraz umiera z powodu napromieniowania. Stonowana gitara i niesamowita harmonijka ustna (tym razem nie Erickson, ale Thompson) tworzą coś ujmującego i niezwykłego. Anielskie doświadczenie, które doskonale scementowało ideę albumu. Oto z brzydkiego, maniakalnego hałasu Familiar Ugly wyłania się głos nucący cudną pieśń przynosząc idylliczne obrazy będące apoteozą piękna. Jak gąsienica w metamorfozie, jak Feniks odradzający się z popiołów…
Co by nie mówić i co by nie pisać o tej płycie jedno jest pewne: „The Parable Of Arable Land” pozostaje nie tylko jednym z najbardziej szokujących, ale też jednym z najlepszych albumów w historii muzyki rockowej. Uważany za wizjonerski i wpływowy zapowiadał industrial, noise, punk rock, nową falę, post rock, jednocześnie granicząc z tuzinem innych gatunków, które dopiero miały powstać. Absolutnie zasługuje na to, by znaleźć się w każdej kolekcji płyt, na każdej liście wszech czasów i to nie tylko ze względu na przełomowe brzmienie i historyczne znaczenie. Jeśli ktoś zdecyduje się w niego zagłębić niech czyni to powoli, a wówczas (jestem o tym przekonany) powróci do jego cierniowych ramion nie raz, nawet nie dwa.
Druga płyta, „God Bless The Red Krayola And All Who Sail With It” (maj 1968) jak i kolejne wyszły pod lekko zmienioną nazwą, Red Krayola. Po wydaniu debiutu producent kredek „Crayola”, firma Binney & Smith zażądała zaprzestania działalności, lub zmianę nazwy. Mayo Thompson: „Nastraszyliśmy naszych wydawców, że od teraz każda następna płyta będzie wydawana pod inną nazwą. A oni na to „O, nie…”
Ze swej strony polecam kompaktową reedycję albumu z 2011 roku wydaną przez brytyjską wytwórnię Charly Records, która wyciągnęła wszystkie asy z rękawa prezentując zremasterowaną, dwupłytową jego edycję zarówno w miksie stereo, jak i mono. Płyta pierwsza (wersja stereo), zawiera sześć dodatkowych nagrań, w tym dema i odrzuty z sesji „Parable…”, natomiast druga (miks mono) pomija fragmenty z Familiar Ugly. Ot, taki ukłon w stronę tych, którzy chcą posłuchać jedynie samych piosenek. Dodana do tego 16-stronicową książeczkę z doskonałymi notatkami Paula Drummonda utwierdza mnie w przekonaniu, że to jak do tej pory najlepiej brzmiąca i najbardziej atrakcyjna wersja tego albumu.