Z Nurtem pod prąd. Część I – „Nurt” (1973).

Z grupą NURT jest tak, że niemal wszyscy o niej słyszeli, wielu wie jaki rodzaj muzyki grała we wczesnych latach 70-tych, że wydała dużą płytę… Zagłębiając się dalej w temat tylko garstka potrafi wymienić choć jednego muzyka zespołu, a już naprawdę nieliczni podać tytuł jakiegokolwiek utworu. Tak jest przynajmniej wśród moich znajomych. Cóż, wrocławski NURT nie „produkował” przebojów o miłosnych rozterkach chłopaka do dziewczyny (lub odwrotnie), o rozstaniach tudzież pożegnaniach. Nie gonił też po ulicach króliczka, nie użalał się nad ciężką torbą listonosza, ani nie opiewał wdzięków śląskich dziouch. Zgodnie ze swą nazwą szedł z nurtem zachodniej rockowej awangardy poszerzając polskim fanom muzyczne horyzonty. Niestety nie był to dobry czas dla takich jak oni. Ludzie odpowiedzialni za szerzenie kultury w naszym kraju widzieli w nich wyłącznie „kudłatych szarpidrutów” płynących pod prąd polskiej (ugrzecznionej) muzyki młodzieżowej łaskawie tolerowanej przez ówczesne władze.

Nurt. Od lewej:
NURT. Od lewej: Alek Mrożek, Ryszard Sroka, Kazimierz Cwynar, Roman Runowicz (1973)

Nie zagłębiając się w szczegółową biografię zespołu – tę można bez trudu odnaleźć w internetowej Wikipedii, czy „Encyklopedii Polskiego Rocka” Leszka Gnoińskiego i Jana Skaradzińskiego – przypomnę, że NURT powstał  we Wrocławiu w marcu 1971 roku z inicjatywy Aleksandra Mrożka (g), Kazimierza Cwynara (bg), Ryszarda Sroki (dr) i Waldemara Domagały (voc), Tego ostatniego kilka miesięcy później zastąpił śpiewający gitarzysta Roman Runowicz, były współlider legendarnej  formacji Romuald And Roman. Po raz pierwszy w takim składzie zaprezentowali się szerszej publiczności na Festiwalu Młodzieżowej Muzyki Współczesnej w Kaliszu w styczniu 1972 roku. I w tym składzie nagrali swoją jedyną płytę, którą rok później wydały Polskie Nagrania.

Album "Nurt" (1973)
Słynną niebieską okładkę płyty zaprojektował Marek Karewicz.

Sesja nagraniowa trwała pomiędzy 16 a 21 października 1972 roku. Było to tuż po powrocie zespołu z entuzjastycznie przyjętej trasy po Niemieckiej Republice Demokratycznej. Naładowani energią buzującą wciąż w ich głowach nie przeczuwali, że praca w studio nagraniowym okaże się prawdziwą męką i koszmarem. Urządzone w historycznej kamienicy przy ulicy Długiej w Warszawie na swym wyposażeniu posiadało dwa  sprzężone ze sobą czterośladowe magnetofony co pozwalało nagrywać na ośmiu ścieżkach. Samo pomieszczenie było jednakże małą klitką przerobioną z… pokoju gościnnego o niewielkim metrażu. Alek Mrożek: „Nie mogliśmy odpowiednio rozkręcić sprzętu, żeby uzyskać choćby minimalnie zadowalające brzmienie”. Ale to był jeszcze pikuś. Pani realizator, która siedziała za stołem realizatorskim nie miała kompletnie pojęcia o muzyce jaką grał zespół. „Już sam nasz widok lekko ją zaniepokoił, ale prawdziwy konflikt rozpoczął się kiedy Kazik włączył przester, zagrał coś na próbę i ze statywu spadły mikrofony. Ona tak się przeraziła, że pobiegła do apteki po krople uspokajające”. Gdy udało się w końcu to wszystko jakoś opanować zgrzyty zaczęły się ponownie przy zgrywaniu i miksowaniu materiału. Tu już poszło niemal na noże. Pani realizator dążyła ze wszystkich sił, by maksymalnie złagodzić wszystkie nagrania. „Jak tylko usłyszała gdzieś fuzza, od razu chciała go eliminować. Nienawidziła wszelkich eksperymentów dźwiękowych. Wszędzie gdzie pojawiały się jakieś głośniejsze frazy, czy motywy od razu ściągała je suwakami…”. Nic nie przebije absolutnie kuriozalnej sytuacji z jaką zespół spotkał się już po wytłoczeniu albumu. Raz jeszcze Alek Mrożek„Na nagranie płyty mieliśmy tydzień, ale ponieważ ciągle trwały przepychanki i niekończące się dyskusje z realizatorką to nagle okazało się, że zabrakło czasu na dogranie wokalu w utworze „Holograficzne widmo”. Uznaliśmy go za niedokończony. Uzgodniliśmy z wydawcą, że nie będzie go na płycie. I nagle, kiedy longplay się ukazał, to okazało się, że Polskie Nagrania, bez konsultacji z nami zamieściły tam i ten utwór”.

Label oryginalnej winylowej płyty.
Label oryginalnej winylowej płyty Polskich Nagrań.

Na szczęście wersja z tekstem została ocalona dla potomności. Nagrana w „Trójkowym”  Studio M-1 na Myśliwieckiej w Warszawie dostępna jest na płycie „The Complete Radio Session 1972/1974” wydanej przez Kameleon Records w 2013 roku. A skoro o warstwie słownej mowa – etatowym tekściarzem grupy był Andrzej Kuryło, wcześniej współpracujący z grupą Romuald And Roman, o którym mówiło się, że jest „piątym członkiem zespołu”. Niechęć Polskich Nagrań dla zespołów pokroju zespołu NURT odbiła się też czkawką i jemu. Żeby udało się wynegocjować zgodę na nagranie tej płyty, grupa musiała iść na szereg kompromisów. Czasem naprawdę idiotycznych. Jednym z wymogów było to, że musieli przedstawić jak najszerszy krąg autorów tworzących album. Nie mogły pojawiać się tam ciągle te same nazwiska. Żeby nikogo nie kłuło w oczy Kuryło ukrył nieco ilość własnych tekstów używając swego literackiego pseudonimu Piotr Iłżański. Tak samo zrobił Sławomir Pietrzykowski, słynny realizator dźwięku podpisując się pod znakomitym tekstem „Parter na klaustrofobię” jako Tadeusz Rzymski

Płyta „Nurt” to fascynująca pozycja, której do tej pory na polskim rynku nie było. Zespół poruszał się w eklektycznej estetyce muzyki bluesowej, psychodelii, progresywnego ciężkiego rocka, jazzu, funku, a nawet muzyki orientalnej. Ich muzyka w żaden sposób nie wydaje się być przytłoczona gatunkowymi konwenansami nawet gdy obraca się po obszarze piosenki. Zresztą próżno szukać tu jej klasycznej formy – wrocławianie zawsze muszą dorzucić coś od siebie, jak np. w „Będziesz panią w moim piekle”, znaną z repertuaru Romuald And Roman, którą Runowicz przeniósł do nowego zespołu. Prosta piosenka z akustycznymi gitarami i „szeleszczącymi” talerzami podlana odrobiną psychodelii nabrała folkowego kolorytu. To nie jedyna kompozycja Runowicza przemycona z poprzedniego zespołu. „Gdyby przebaczać mogli wszyscy” pamiętamy z filmu „Trąd” Andrzeja Trzos-Rastawieckiego. W wykonaniu NURTU jest bardziej dopracowana, zagrana z polotem w stylu funk. Zaśpiewana przez Runowicza lekko płynącym groove’em w stylu Czesława Niemena wzbogacona została Hammondami, na których zagrał Kazimierz Cwynar. Oprócz tego były lider R&R jest autorem dwóch zupełnie nowych numerów. Piosenka „Kto ma dziś czas” otwierająca album jest chyba najbardziej „przebojowa”, ma chwytliwą melodię i ponad czasowy tekst Andrzeja Kuryły (ups! Piotra Iłżańskiego). Ostra gitara na samym początku zapowiadała hard rockową jazdę. Wyszła mocniejsza wersja rodzimego big-beatu… Z kolei „Parter na klaustrofobię” to wyprawa w rejony bluesa i funku (gitary!), oraz progresywnego rocka z psychodelią okraszona świetną partią fletu. Wielką niespodzianką tej płyty okazało się nagranie „Synowie nocy”. Jego twórca, Alek Mrożek, użył w nim po raz pierwszy w historii polskiej muzyki rockowej egzotycznego instrumentu jakim był sitar przywieziony z dalekiego Tybetu przez zaprzyjaźnionych z zespołem wrocławskich himalaistów. Inspirowany bluesem instrumentalny wstęp ze świetną partią gitary Mrożka przeradza się w główną, orientalną jej część. Przesiąknięty psychodeliczną aurą klimat dopełnia medytacyjny wokal i atmosferyczne brzmienie fletu, na którym gościnnie zagrał Włodzimierz Krakus (ówczesny basista zreformowanego składu Romuald And Roman). Arabskie motywy gitarowe pojawiły się także w kompozycji „Morze ognia”. Utwór oparty jest na tajemniczym riffie, który ewoluuje w typowo rockowe zagrywki. Środkowa, orientalno-swingująca część instrumentalna wzbogacona została partią fletu w stylu Iana Andersona. Na koniec zostawiłem sobie dwa znakomite kąski, nomen omen kończące całą płytę. „Piszę kredą po asfalcie” rozpoczyna się niepokojącym riffem, a tuż po demonicznym okrzyku wokalisty wybucha fantastyczną gitarową solówką. Po krótkim, wokalnym fragmencie Alek Mrożek po raz kolejny raczy nas swoimi błyskotliwymi legatami i trylami, po czym rozpoczyna się fenomenalne solo gitary basowej. Na tle dynamicznej perkusji Kazimierz Cwynar uzyskuje na swoim „demonicznie” przesterowanym basie niesamowite brzmienie. Czegoś takiego wielbiciele polskiego rocka jeszcze nigdy wcześniej nie słyszeli! Jak dla mnie jeden z najwspanialszych fragmentów tej płyty…  Dziesięciominutowy „Syn strachu” to swoiste opus magnum zespołu. Rozpoczyna się rozimprowizowaną częścią instrumentalną z gościnnym udziałem Tomasza Stańki, którego solo na trąbce wymierza cios między uszy siejąc ogromne spustoszenie. Z tej kakofonii dźwięków wyłania się główny motyw kompozycji, bardzo melodyjna piosenka z przystępną (jak na NURT) aranżacją. Sielankowy nastrój stopniowo przekształca się jednak w kolejną, awangardową część instrumentalną, z free jazzowym solem trąbki, coraz bardziej gęstniejącym akompaniamentem i partią gitary graną smyczkiem. Wyobrażam sobie w tym momencie minę pani realizator nagrywającą tę część utworu… Następny fragment to już rockowe granie głównego motywu, który przechodzi w podsumowującą codę splatającą pomysły z całej tej znakomitej kompozycji.

Na zakończenie kilka słów o okładce albumu. Swoistym kuriozum wydaje się fakt, że projekt longplaya, autorstwa Marka Karewicza, powstał zupełnie bez zgody i akceptacji zespołu. Członkowie NURTU zobaczyli go dopiero po ukazaniu się albumu. Znalazł się na nim fotomontaż, na którym zabrakło… Romana Runowicza! Zamiast niego widzimy stojącego z tyłu Włodzimierza Krakusa, który na albumie zagrał jedynie gościnnie w trzech utworach….

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

(Wszystkie cytaty Alka Mrożka i Andrzeja Kuryło pochodzą z wkładki zamieszczonej w kompaktowej reedycji albumu „Nurt” wydanej przez Kameleon Records w 2013 r).

FORD THEATRE „Trilogy For The Masses” (1968)

Z muzyką zespołu FORD THEATRE po raz pierwszy zetknąłem się  w 2004 roku dzięki kompaktowej reedycji ich pierwszego albumu. Wydany przez niemiecki Black Rose Records miał wyeksponowaną naklejkę z napisem „First time on CD” z dużym wykrzyknikiem na końcu. Zaintrygowany faktem, że płyta została wznowiona po 36 latach od swej premiery postanowiłem kupić ją w „ciemno”. W tym czasie nie zajmowałem się jeszcze tzw. muzyczną archeologią więc o grupie i jej muzyce nie wiedziałem nic. Kompletnie nic. Zresztą bardzo długo moja wiedza o zespole była bliska zeru absolutnemu… Pamiętam, że pierwsze dźwięki jakie popłynęły z głośnika zmroziły mi wówczas skórę. Potem było jeszcze lepiej! I wtedy zdałem sobie sprawę, że dostał mi się w ręce absolutnie prawdziwy, choć nieco zapomniany muzyczny klejnot. Perła amerykańskiej hard rockowej psychodelii z  rodzącym się dopiero rockiem progresywnym…

Kompaktowa reedycja debiutu FORD THEATRE z 2004 roku.
Amerykańska reedycja albumu na CD firmy Lake Erie Records z 2005 roku.

Korzenie zespołu FORD THEATER znajdują się w popularnej grupie z Bostonu Joyful Noise. Mówiąc popularna mam na myśli lokalną, akademicką „sławę”, aczkolwiek myśl o kontrakcie płytowym doprowadziła Joyful Noise do nagrania w 1967 roku dema z trzema utworami, które wydane na małej acetatowej płytce krążą ponoć do dziś wśród kolekcjonerów winyli. Na szczęście ku mojej wielkiej radości (i myślę, że nie tylko mojej) owe historyczne nagrania w formie bonusów trafiły na wspomnianą kompaktową reedycję!

Cała czwórka: James Altieri (bg), Arthur Webster (g), Robert Tamagni (dr) i John Mazzarelli (org. voc) to paczka przyjaciół z Milford  w stanie Massachusetts znająca się od dzieciństwa. Grupa przyciągnęła uwagę przybyłego z Nowego Jorku do bostońskiej uczelni Harry Palmera. Okazało się, że Palmer sporo komponował i szukał zespołu, który mógłby zrealizować jego muzyczne pomysły. Wszyscy byli pod wrażeniem przedstawionego materiału. Nie dziwi zatem, że stał się członkiem grupy, do której niebawem dołączył pochodzący także  z Milford wokalista Joe Scott.

Ford Theatre (1968)
Jedna z niewielu zachowanych fotografii zespołu (1968).

Muzyka, którą zaproponował Harry Palmer jak na rok 1967 – rok Lata Miłości – była mroczna i złowieszcza. W pewnym stopniu odzwierciedlała trudne czasy, z którymi Ameryka wciąż borykała się po zamachu na prezydenta Kennedy’ego będąc do tego w trakcie wojny w Wietnamie. To nasunęło im pomysł, by nazwę zespołu Joyful Noise (Radosny Hałas) zmienić na FORD THEATER – miejsce w którym zastrzelono prezydenta Abrahama Lincolna…

Pierwszy koncert jaki zagrali pod nową nazwą odbył się latem 1967 roku w Unicorne Theatre w Bostonie. W większości były to premierowe utwory autorstwa Palmera mające wejść w skład większej całości nad którą muzyk jeszcze pracował. Występ zrobił duże wrażenie na didżeju bostońskiego Radia WBZ, który wykazał się refleksem i natychmiast skontaktował się z przedstawicielem ABC Records, Bobem Thiele podrzucając mu nagrania demo. Po ich wysłuchaniu Thiele od ręki sfinalizował kontrakt z grupą, a ABC przekazała muzykom 12 tys. dolarów na zakup sprzętu. Zespół wszedł do Fleetwood Studios w Rever pod Bostonem wiosną 1968 roku. Produkcja została powierzona Bobowi Thiele, który wpadł na dość ryzykowny pomysł, by całość zarejestrować na tzw. „setkę”. I faktycznie – cała sesja nagraniowa trwała zaledwie dwa dni, zaś muzycy czuli się tu tak jakby grali koncert w małym klubie dla garstki fanów. Jedynym odstępstwem od tej zasady, była partia smyczków w „Theme For The Masses”. Zaaranżowana przez  Wally’ego McGee, znajomego nauczyciela muzyki klasycznej z okolic Bostonu, została dograna później w studiach ABC w Nowym Jorku.

Singiel „From A Back Door Window (The Search)/Theme For The Masses” promujący album ukazał się w sierpniu tego samego roku. Duża płyta, pod tytułem „Trilogy For The Masses” wyszła dokładnie miesiąc później…

FORD THEATER "Trilogy For The Masses" (1968)
FORD THEATER „Trilogy For The Masses” (1968)

Całość układa się w formę długiej suity podzielonej na kilka części. Rozpoczyna się od „Theme For The Masses” – głównego tematu łączącego cały album. Podniosły, niemal elegijny motyw z pięknymi partiami elektrycznej gitary, instrumentów smyczkowych i organów to patent, który wkrótce będzie wykorzystywany przez wiele proto-progresywnych zespołów rockowych z Procol Harum i The Moody Blues na czele… Dziewięciominutowy „101 Harrison Street” osadzony jest w klimacie tamtego niezwykłego 1968 roku. Roku Ery Wodnika, dzieci kwiatów i brzmiącej wciąż w uszach muzyki z Woodstock. Magnetyzująca gitara w połączeniu z niezwykle hipnotycznym mocnym rytmem to psychodeliczny znak czasu, w którym żył zespół. Wyobrażam sobie jak utwór ten, grany na żywo z nieskończenie długimi gitarowymi solówkami działał wówczas na wyobraźnię młodych słuchaczy. Mnie rozwala na łopatki do dziś, a przecież stuknęło mu już czterdzieści lat… „Excerpt (From The Theme)”, czyli główny temat pojawia się na moment i płynnie przechodzi w „Back To Philadelphia”. Ten powolny i wyluzowany numer, w którym większy nacisk położono na pracę gitary znajdzie się także na ich drugiej, trochę lżejszej, ale bardzo uroczej płycie „Time Changes” (1969)… Wypełniony pogłosem półminutowy „The Race” zamyka pierwszą stronę oryginalnego longplaya (26 sekund) otwierając jednocześnie jego stronę „B” (4 sekundy). To rodzaj preludium do kolejnego wielkiego i najdłuższego (14 minut) utworu. „From A Back Door Window (The Search)” ma coś z klimatów grup Love i The Doors. Muzykom udaje się wyrzucić z siebie gniew i nagromadzoną energię. Dużo tu przestrzennych gitarowych solówek, odjazdowych ale jakże przyjemnych pasaży organowych, wspaniałej pełnej pasji gry perkusji, mocnego twardego  wokalu. No i ten cudowny, powracający motyw na samo zakończenie nagrania – brzmiący dostojniej, pewniej, silniej…  Album zamyka prosta, całkiem przyjemna folkowa ballada „Postlude: Loocking Back”. Zaśpiewana ciepłym głosem z towarzyszeniem gitary wycisza i uspokaja mroczną, gęstą atmosferę…

Tuż po wydaniu płyty grupa ruszyła w trasę wspólnie z Big Brother And The Holding Company, Iron Butterfly i Procol Harum. Pojawiła się także w lokalnych programach telewizyjnych, a album grany był w całości w wielu stacjach radiowych osiągając w ten sposób duży rozgłos. Szkoda tylko, że do jego promocji nie przyłożyli się ludzie z ABC średnio zainteresowani karierą zespołu… Drugi krążek wydany rok później miał jeszcze słabsze wyniki sprzedaży. Brak sukcesu komercyjnego spowodował, że grupa została usunięta ze stajni ABC i ostatecznie się rozwiązała.

Płyta „Trilogy For The Masses” dość regularnie gości w moim odtwarzaczu. Jest coś niewinnego i wyjątkowego w jej brzmieniu, które trudno znaleźć w wielu albumach z tamtej epoki. Jak dla mnie to jedno z najlepszych psychodelicznych dokonań ze Stanów, które gorąco polecam nie tylko miłośnikom proto-progresywnego rocka…

 

Nieślubne dziecko rocka. GRAVY TRAIN (1970).

Brytyjski zespół GRAVY TRAIN założył w 1969 roku w St. Helens Norman Barratt. Wokalista, gitarzysta i autor tekstów urodził się w niedalekim Newton-le Willows leżącym w połowie drogi między Manchesterem a Liverpoolem. W dzień pracował w biurze w dziale księgowości, wieczorami doskonalił grę w lokalnych zespołach: The Hunters i w Newton’s Theory… Saksofonista i flecista John „JD” Huges był klasycznie wykształconym… pianistą. Miłością do saksofonu zapałał gdy usłyszał po raz pierwszy Johna Coltrane’a; flet zauroczył go kiedy zobaczył na scenie Iana Andersona i Jethro Tull… Basista Les Williams był dobrym znajomym Barratta – w St. Helens grał w konkurencyjnej grupie The Incas. To właśnie on przyprowadził grającego na bębnach Barry’ego Davenporta, dla którego wzorem byli jazzowi perkusiści: Art Blakey, Buddy Rich i Joe Morello. W początkowym okresie Davenport miał ogromny wpływ na swych kolegów. Tworzył harmonijne i atonalne kompozycje w niecodziennym metrum nadające się do  swobodnej improwizacji… Powoli zaczął kształtować się styl zespołu – połamane rytmy ustąpiły miejsca bardziej płynnej muzyce, a mocne hard rockowe riffy z kąśliwym brzmieniem saksofonu przeplatano spokojnymi pasażami fletu i solidnym wokalem.

Gravy Train (1970)
Gravy Train. Zdjęcie ze środka rozkładanej okładki oryginalnego LP. (1970)

Ognistymi występami szybko zyskali popularność wśród brytyjskich fanów progresywnego rocka. Z uwagi na to, że w ich muzyce dużą rolę odgrywały partie fletu grupę porównywano z Jethro Tull. Jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z Vertigo. Płyta „Gravy Train” nagrana w londyńskich Olympic Studios ukazała się na początku 1970 roku.

Front okładki "Gravy Train" (1970)
Front okładki zaprojektowany przez Hipgnosis (1970).

„Jethro Tull i Comus mieli dziecko i nazwali je Gravy Train.” – to legendarne zdanie wypowiedziane przez angielskiego recenzenta Dave’a Thompsona było dużym komplement pod adresem zespołu. Ciężka, bluesowa gitara i flet faktycznie kojarzyć się mogą z grupą Iana Andersona. Co prawda brakuje mi tu tej natchnionej folkowej magii Tull, ale porównanie celne. Z kolei szorstki, melodyjny głos Barratta barwą przypomina wokalistę  Comus choć nie jest aż tak dziki i rozdzierający jak Rogera Woottona… Patrząc przez pryzmat późniejszych płyt GRAVY TRAIN brzmienie debiutu określiłbym jako progresywny garage oparty na bluesie z mocnym brzmieniem gitary prowadzącej i dźwiękowych eksperymentów. Saksofon i flet nadają muzyce jazzowego kolorytu.

Tył okładki amerykańskiego wydania (Polydor 1970)
Tył okładki amerykańskiego wydania. (Polydor 1970)

Zaczyna się od „The New One” jednym z najmocniejszych punktów w tym zestawie. Otwiera go jazzowo folkowa partia fletu. Ciężki gitarowy riff wspierany przez mocne bębnienie i wysoki wokal przełamuje jazzowy czar zmieniając kompozycję w iście imponujący hard rockowy numer z kilkoma zaskakującymi zmianami rytmu i tempa. Świetne otwarcie! Bardziej połamany pod względem rytmów jest „Dedication To Sid” (hołd zespołu dla Syda Barretta), z wysokimi chóralnymi wokalami, psychodeliczną atmosferą i dźwiękowymi eksperymentami. Linia basu jest tak hipnotyczna, że łatwo zapomnieć o wszystkim co się dzieje wokół. Łapię się na tym, że słucham go zawsze w skupieniu i z dużą uwagą. A potem wracam do niego jeszcze raz i jeszcze…  „Coast Road” to bujający blues z mocno grającą sekcją rytmiczną i świetną gitarą Barratta wspieraną przez flet JD Huge’a. Dialog gitary i saksofonu w drugiej części jest ozdobą tego kapitalnie zagranego numeru… „Enterprise” o egzotycznym nastroju to kolejny przykład wielkiej wyobraźni młodych muzyków. Dużo tu zmian tempa, przenikających się partii instrumentalnych, ciężkiej rockowej perkusji, filtrowanego wokalu. Przypomina mi to wczesny East Of Eden… „Think Of Life” ma najciężej brzmiącą gitarę prowadzącą, która na dodatek prowadzi pojedynek z fletem o supremację. Do tego pochód basu z mocno bijącą perkusją zagęszcza atmosferę… Płytę kończy długi, 16-minutowy „Earl Of Pocket Nook” – pełen polotu i fantazji jam. Sporo tu ostrego progresywnego grania z dużą ilością fletu, saksofonu, fajnego basu. Jazzowe zmiany tempa i sposób w jaki eksplorują różne tematy przypomina mi koncertową wersję „Spoonfull” Cream. Uwielbiam takie numery!

Termin „gravy train” w angielskim slangu oznacza „źródło dochodu, które przy niewielkim nakładzie pracy przynosi duże zyski”. Pomimo nagrania czterech albumów „wskaźnik” sukcesu nie pasował do ich nazwy. GRAVY TRAIN nigdy nie trafił na wielką scenę prog rockową. Pozostał na zawsze w cieniu innych wielkich zespołów z tego okresu. I choć grupa nie próbowała wymyślić koła, ich fantastyczny ciężki rock progresywny z folkowymi wpływami wart jest poznania.  GRAVY TRAIN przez kombinację kiepskich decyzji biznesowych i braku sukcesu ostatecznie zatonął w 1975 roku…