Tony Kaye po odejściu z Yes przyłączył się w 1971 roku do Petera Banksa, który utworzył przyzwoitą, progresywną grupę Flash. Długo w niej nie pograł. Grupa nagrała trzy albumy, ale rozczarowany Kaye oczekujący czegoś bardziej ambitnego odszedł z niej już po nagraniu pierwszej płyty. Rok później, wczesną jesienią 1972, stanął na czele BADGER – własnego zespołu, do którego zaangażował basistę Davida Fostera, niegdyś autora tekstów dla Yes (mającego za sobą także współpracę z Jonem Andersonem w The Warriors) i perkusistę Roya Dyke’a (ex-Ashton, Gardner And Dyke). Ten ostatni polecił im znakomitego gitarzystę i wokalistę Briana Parrisha – co bardziej obeznani w temacie mogą go skojarzyć z całkiem fajnej, choć nieco zapomnianej płyty „Parrish & Gurvitz” (1971) duetu Parrish & Gurvitz wyprodukowanej przez George’a Martina…
Z jakiegoś dziwnego powodu BADGER zdecydował się nagrać swój debiutancki album nie w studio, ale na… koncercie. Ryzykowne, choć na swój sposób praktyczne. Ryzykowne, gdyż wyruszając w trasę jako support dla Yes nie byli pewni jak zareaguje na nich publiczność. Praktyczne, bo to znacznie obniżało koszty nagrań, a poza tym grzechem było nie skorzystać z estradowej aparatury ustawionej pod zespół Andersona i spółki, który rejestrował swoje występy, a ich efekt usłyszeliśmy na wydanym w 1973 roku trzypłytowym albumie „Yessongs”. Był to też z ich strony pewien akt odwagi, który ostatecznie opłacił się. Porównując jakość dźwięku obu wydawnictw, płyta BADGER ma ją zdecydowanie lepszą!
Nagrania, o których mowa zostały zarejestrowane w londyńskim Rainbow Theatre 15 i 16 grudnia 1972 roku. Współproducentem płyty był Jon Anderson, co uciszyło wszelkie plotki o rzekomym konflikcie między wokalistą Yes, a pianistą. Przypomnę, że Tony Kaye, współzałożyciel grupy, wystąpił na jej trzech pierwszych albumach i to jego utwór „Yours Is No Disgrace” otwierał krążek „The Yes Album” (1971) – ostatni przed jego odejściem. Tak się bowiem zdarzyło, że po koncercie w Crystal Palace w sierpniu 1971 roku Kaye został „poproszony” o opuszczenie grupy. Muzyczny konserwatyzm klawiszowca przytaczany był jako główny powód wydalenia go z zespołu. Grupa chciała ewoluować, włączyć do swojego brzmienia melotron i syntezatory, podczas gdy Kaye odmawiał grania na czymkolwiek innym niż fortepian i organy Hammonda… Wracając do tematu – płyta „One Live Badger” wydana przez Atlantic ukazała się dokładnie 16 lipca 1973 roku.
Autorem okładki z borsuczą parą w zimowej scenerii był Roger Dean, stający się podówczas nadwornym grafikiem Yes. On też wymyślił kartonową postać borsuka (ang. badger) ukazującą się po jej rozłożeniu. Szkoda, że w późniejszych wydaniach już go nie było. Okładki Deana wielu kojarzy z zespołami art rockowymi i być może dlatego „One Live Bagder” tak szybko zaszufladkowano do rocka progresywnego. Czy słusznie?
Mamy tu do czynienia z naprawdę oryginalnym dziełem, które przywodzi na myśl rodzaj tripowej mieszanki Pink Floyd i Yes z nutą Cream, oraz (tak na dokładkę) starego bluesa z posypką Howlin’ Wolfa. Zespół jako całość wydaje się być bardziej zwarty niż obrona Chelsea za czasów Jose Mourinho. Fakt, Tony Kaye wypełnia każdy z sześciu numerów eklektyczną pracą klawiszy: fortepianu, organów Hammonda, moogów, oraz… syntezatorów i melotronu (a jednak!), ale mocna para Parrish/ Foster potrafiła stworzyć niepowtarzalny klimat w „Fountaine”, czy bluesowy groove w funkowym i ciężkim „Wheel Of Fortune”. Roy Dyke gra solidne, ciężkie rytmy, ale nie ma tu tylu sekcji nieparzystych, jak można by się spodziewać po zespole tak blisko związanym z Yes – jego gra podporządkowana jest melodii. Zauważmy też, że muzycy improwizując na scenie nie wymyślają niczego at hoc; fantazja ponosi ich dopiero podczas grania świetnych wirtuozowskich solówek. Piękno tej płyty polega też na odkrywaniu ukrytych, pojawiających się nagle niespodzianek powodując jakże przyjemny zawrót głowy.
Z sześciu nagrań tylko jedno trwa trzy i pół minuty – pozostałe nie schodzą poniżej siedmiu. Tym najkrótszym, znajdujący się pod sam koniec krążka jest nieco lżejszy od reszty, ale całkiem przyzwoity „The Preacher” z ciężkim gitarowym wypadem Parrisha. Całość otwiera „Wheels Of Fortune” i od razu niespodzianka. Tony Kaye włączając swój melotron wprowadza bardzo przyjemny, funkowy rytm, do którego dołącza się Parrish ze swoją rockową gitarą grając świetną solówkę na tle ciężkiej perkusji by po chwili, razem z basistą, stworzyć niepowtarzalny bluesowy groove. W środkowej części popis lidera zespołu na Hammondzie. Czuć, że to jego ulubiony instrument! I już żałuję, że nie zachował się materiał filmowy z tego koncertu. Jest taki moment na „Wheel Of Fortune”, w którym bębny ostro walą, Parish i Foster grają swoje partie, zaś Kaye potrząsa grzechotką, gra kilka nut na melotronie obsługując w tym samym czasie Hammonda. Fajnie byłoby to zobaczyć…
Wysokiej jakości heavy prog rocka zespół funduje nam w „Fountaine” serwując przy okazji fantastyczne dialogi gitarowo-syntezatorowych solówek. Szczególnie ta końcowa i bardzo ciekawa w wykonaniu klawiszowca robi wielkie wrażenie. Jest tak świetna, że mogłaby by być punktem kulminacyjnym koncertu. Przy „Wind Of Change” zawsze zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem na widowni. Widzę Dyke’a jak bez oznak jakiegokolwiek zmęczenia wystukuje wściekły rytm; słyszę improwizowane, melodyjne solo na gitarze i basie będące ucztą dla wszystkich zmysłów, patrzę jak po chwilowej przerwie Kaye wraca do akcji ze swoim Hammondem C3 wciskając z całych sił pedały miażdżąc wszystko na scenie. Wow! Dlaczego nie ma tego gdzieś na wideo?! „River” objawia się jako ciężki, blues rockowy numer w stylu Ten Years After i wcale nie dlatego, że zapożyczono tu kilka sekund z ichniego „Hear Me Calling”. Po raz kolejny słyszymy tu naprawdę świetną gitarową solówkę podpartą doskonałą sekcją rytmiczną. Po wspomnianym już wcześniej krótkim „The Preacher” zbliżamy się do energetycznego finału. „On The Way Home” okazuje się być jednym z najlepszych utworów w historii zespołu i brzmi, jakby został napisany specjalnie na zakończenie tego koncertu. Pierwsza część waha się pomiędzy ciężkim riffem a cudowną, zapadającą w pamięć melodią przeradzającą się w improwizowany jam z organową orgią i szalejącym Kaye’em przejmującym totalną kontrolę do ostatniego dźwięku. Cudo!
Nie da się zaprzeczyć, że ten album wypełniony wirtuozowskimi solówkami, tajemniczymi tekstami i szalonymi jamami łączy pustkę między progresywnym, a klasycznym rockiem. To obowiązkowa pozycja, która zadowoli prog rockowych fanów – tych od Yes po Dream Theater. Nie mówiąc już o miłośnikach borsuków.