Pionierzy niderlandzkiego psychodelicznego prog rocka część 2. GROUP 1850: „Pardise Now” (1969); „Polyandri” (1975).

Group 1850 był produktem beatowej epoki i pierwszym holenderskim zespołem progresywnym  w każdym tego słowa znaczeniu. Byli stale zmieniającymi i rozwijającymi się muzycznymi ekstremistami, których misją było „zrób lub zgiń” i „wysadzaj w powietrze wszelkie oczekiwania”. Leciały iskry, pomysły płonęły i wirowały przez mgliste noce, umarli chodzili, szkielety tańczyły, bzyczały muchy, góry spadały, słowa sypały ogień, a niebo było wściekle fioletowe. Swoim muzycznym jestestwem wywołali wszelkiego rodzaju piekło. Takie to były czasy! A jakie ciekawe…

Lata 60-te to epoka, w której wszystko było możliwe. Tuż po wydaniu debiutanckiej płyty „Agemo’s Trip To Mother Earth” genialny lider grupy, Peter Sjardin, ku zaskoczeniu wszystkich pozbywa się niemal całego zespołu i przenosi się z Hagi do Amsterdamu, miasta, które nigdy nie śpi i oferuje bardziej niż jakiekolwiek inne rock’n’rollowe życie, w którym na nowo buduje Group 1850. Oprócz gitarzysty z poprzedniego składu, Daniëla van Bergena, w nowym znaleźli się: drugi gitarzysta prowadzący Dave Duba, perkusista Martin van Duynhoven i basista Dolf Geldolf. Ten ruch spowodował, że z kontraktu wycofał się Philips. Nowy skład w grudniu 1969 roku wydał drugą płytę,„Paradise Now” pod żaglami holenderskiej wytwórni Discofoon.

Front okładki płyty „Paradise Now” (1969)

W chwili gdy igła gramofonu delikatnie opada na płytę czuć, że jesteśmy na kosmicznym promie wyruszającym do odległego świata. Duża część tego efektu została osiągnięta dzięki oszałamiającym brzmieniom dwóch gitar prowadzących, które kilka lat później Wishbone Ash doprowadzi do perfekcji. „Paradise Now” to przestrzenny i psychodeliczny album z progresywnymi dźwiękami , w którym oprócz wspomnianych gitar w stylu Gilmoura i Hendrixa wykorzystano symfoniczne instrumenty klawiszowo-organowe ze świetną, surową sekcją rytmiczną w klimacie undergroundu.

Całość  otwiera utwór tytułowy, który rozpoczyna się wirującymi, dysharmonijnymi, mocno pogłosowymi klawiszami. Z tego wiru stopniowo wyłania się samotny dźwięk gitary po czym Sjardin ze swoimi organami uderza w majestatyczną i dramatyczną melodię. Do sekcji rytmicznej gitary dodają acidowe zagrywki, a odbijający się echem wokal, choć złowrogi, delikatnie intonuje tekst: „Kiedy będziemy sami i naprawdę razem, będziemy w Raju. Będziemy teraz skałą, która przetrwa każdą pogodę, a wiatr będzie ciepły od światła, które rozświetlimy.” Gitary prowadzące z okazjonalnymi wybuchami wah-wah wdają się w pojedynek dominując tę część nagrania. Gdy wokalista śpiewa „Ty i ja jesteśmy jednością. Tak! Ty, ja i wszyscy…” czuję mrowienie w plecach. Jak widać koniec lat 60-tych wciąż żył idealizmem, choć był już zabarwiony mrokiem. W zasadzie ten pierwszy utwór mówi wszystko, czego możemy spodziewać się po tej płycie, a cała jej pierwsza strona jest po prostu NIESAMOWITA! Bliźniaczy, psychodeliczny atak gitarowy w „Hunger” rozpala do białości, a gdy wokalista w stylu Syda Barretta oznajmia, że „łaknie miłości” gitary czarują swoimi długimi wspaniałymi solówkami. Z kolei „Friday I’m Free” z marzycielskim wokalem i ostrzejszą gitarą to mój osobisty wybór na najlepszą psychodeliczną piosenkę końca lat 60-tych, zaś zdominowany przez organy kilkuminutowy „Circle” z odbijającymi się echem ambientowymi gitarami potrafą poruszyć każdą skałę.

Peter Sjardin.

Druga strona trzyma poziom i zaczyna się od bardzo etnicznie brzmiącego numeru „Martin En Peter”, w którym Peter Sjardin gra na flecie przy akompaniamencie psychodelicznych rytmów perkusji Martina van Duinhovena. Flet Petera  nie tylko tu, ale i na całym albumie jest niesamowity gwarantując głęboko estetyczne doznania wszędzie tam, gdzie się pojawia…  Intrygująco zatytułowany „?!” to powolny, nieziemski utwór, w którym bardzo wschodnio brzmiące organy Farfisa opierając się na chwytliwej melodii wyrastają z przestrzennego perkusyjnego rytmu. Zauważmy, że gitara gra durowe akordy, zaś melodia toczy się w tonach molowych. Ciekawie uzyskany kontrast stworzył coś w rodzaju bliskowschodniego nastroju, ale zasadniczo jest to utwór psycho-bluesowy. Moim absolutnym hitem na tym albumie jest najdłuższa, trwająca ponad 10-minut finałowa piosenka „Purple Sky”. Mieszanka kosmicznego rocka, bluesa i psychodelii brzmi urzekająco i fascynująco i jest najwspanialszym stoner rockowym utworem z bluesowym wokalem i perkusyjną solówką w stylu Gingera Bakera. Całość, ze względu na gitarę (wstrząsająca w końcowej części) przywołuje na myśl Jimiego Hendrixa. W każdym bądź razie lepszego brzmienia psychodelicznej gitary niż to trudno było wtedy znaleźć.

Ten album, w którym psychodelia i wczesny rock progresywny pod względem stylu i epoki miesza się ze sobą to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów gatunku. Choć „Paradise Now” sprzedał się znakomicie, album nie doczekał się kontynuacji. Peter Sjardin oddaje się przyjemnością rock’n’rollowego życia. Z charakterystyczną dla siebie maniakalną energią rzuca się w wir wszelkiego rodzaju innych projektów, w tym w rewolucyjne spektakle teatralne. Wraz z nastaniem lat 70-tych występuje sporadycznie i powoli znika w tle. Wszystko wskazywało na to, że rok 1975 miał być rokiem odrodzenia zespołu Aby przypomnieć światu kim w ogóle była Group 1850 we wrześniu wydali album Live” z archiwalnymi nagraniami koncertowymi z 1969 roku. Jak w przypadku każdego ich występu skupiono się bardziej na improwizowanych jamach niż na prostych rekonstrukcjach materiału z przeszłości, co sprawia, że ​​nagrania są nie lada gratką. Potwierdza to najważniejszy w tym zestawie ponad 15-minutowy „Between 18 And 50 Part VII” ukazując zespół w swym szczytowym okresie. Szkoda jedynie, że bootlegowy zapis nie odpowiada powszechnym standardom dźwiękowym. W późniejszych czasach nagrania te byłyby doskonałymi bonusami każdej płytowej reedycji. Można się więc zastanawiać, czy jako samodzielny album wart jest posiadania.

W czasie gdy krążek „Live” pojawił się w sklepach Peter z częścią swojej starej amsterdamskiej formacji i gośćmi takimi jak Barry Hay (flet) i Hans Dulfer (saksofon) kończył nagrywanie trzeciej i jak się później okazało ostatniej studyjnej płyty „Polyandri”. Materiał w większości został nagrany w styczniu 1974 roku, ale z wielu różnych powodów gotowy produkt ukazał się dużo później, w grudniu 1975.

Front okładki „Polyandri” (1975)

To niezwykle żywotna i wciąż dobrze brzmiąca płyta, na której Sjardinowi udaje się otrząsnąć z lat sześćdziesiątych nie zmieniając przy tym stylu. To wciąż psychodeliczny acid rock z progresywnymi wpływami, ale z wyraźnie odciśniętym własnym piętnem. Pod żadnym względem nie jest to drugie „Agemo’s Trip To Mother Earth”, ani tym bardziej kopia genialnego „Paradise Now”. Fantastyczne połączenie różnych, czasem egzotycznych instrumentów i stylów zapewnia różnorodną i fascynującą, głównie instrumentalną podróż z „mruczącym” językiem holenderskim, mnóstwem saksofonów i całą gamą przedziwnych dźwięków. Jeśli wsłuchać się w nią uważnie usłyszymy kosmonautów i wyjące syreny, dźwięki satelitów i psa Łajkę. Poczujemy lokalne ocieplenie i instrumenty terroru.  Absurdystan to drugie imię tego zespołu. Oczywiście żartuję i mówiąc już całkiem serio „Polyandri” różni się od wcześniejszych płyt nie tylko z faktu, że lato miłości dawno minęło, a sześć lat jakie upłynęły zmieniło wiele w muzyce. Bardziej chodzi mi o skład w jakim została nagrana. Przypomnę, debiutowali jako kwartet. Na drugiej płycie było już  ich pięciu. Teraz to zlepek aż trzynastu(!) instrumentalistów. To konsekwencja zawirowań, które początkowo doprowadziły do ​​połączenia Group 1850  z Orange Upstairs (lub jak kto woli Oranje Boven), z którą nagrali jedną płytę, a nieco później doprowadziło do ostatecznego rozwiązania. Co ciekawe, niezależnie od różnic w składzie jakie odnajdujemy w poszczególnych utworach, album jest bardziej wyrafinowany i zróżnicowany zachowując przy tym ciągłość i wewnętrzną spójność. I choćby za to  czapki z głów!

Tył okładki oryginalnej płyty.

Na płycie znalazło się jedenaście dość krótkich utworów, z których najkrótszy „Flower Garden” trwa ledwie pół minuty, zaś najdłuższy, „Avant Les Pericles” nieco ponad sześć. Moimi faworytami w tym zestawie są cztery, co nie znaczy, że pozostałe wypadają przeciętnie, lub kiepsko. O, nie! „Between Eighteen And Fifty” to pierwszy z tej czwórki, w którym dźwięk w miarę budowania perkusji odbija się mrocznym echem rozświetlanym przez kapitalną, tnącą jak brzytwa gitarę. Szkoda, że rozgrzane do białości struny tak szybko zostały wyciszone. W „Silver Earing” przestrzenne dźwięki syntezatora ustępują miejsca ciężkim bębnom i nie tylko. Pomysłowy wybitny flet i bas tworzą potężną muzykę, a wyczarowany klimat kojarzy mi się z brytyjskim post-psychodelicznym zespołem Ozric Tentacles doprowadzając go do perfekcji na swoich płytach wydawanych w późnych latach 80-tych i dalszych. Świetny numer – mogę słuchać go bez końca! W odlotowym „Patience” dominuje fortepian i gitara chociaż to ta druga w samej końcówce stanie w świetle punktowego reflektora. Doskonała, choć krótka (2:48), rzecz. To samo mogę powiedzieć o dwa razy dłuższym nagraniu „Cage”. Piszczące i pulsujące dźwięki z odgłosem przelewającej się wody cichną, gdy wchodzi niesamowita perkusja. W miarę upływu czasu organy stają się coraz bardziej słyszalne. Dużo w tej prog rockowej kompozycji przestrzeni. Miły ukłon w stronę wczesnych Pink Floyd. Dużo gęściej jest za to w „Pumping Up The Rubber Trees” prowadzonym przez gitarę z pełnym pasji, rzadko pojawiającym się wokalem, Wyróżniłem tutaj cztery nagrania tylko dlatego, że zauroczyły mnie od pierwszego przesłuchania. A przecież równie wspaniały jest też „U.S.S.R. Gossip” z fenomenalnym Hansem Dulferem (ojcem Candy Dulfer) grającym na saksofonie i indonezyjskim perkusistą Nippy Noya na kongach, jazz rockowy  „Avant Les Pericles”, czy utrzymany w duchu King Crimson nieco awangardowy „Thousand Years Before”. Podsumowując jednym zdaniem, znakomita płyta i tak rzadka, że jest cennym przedmiotem w każdej kolekcji.

Graficzna oprawa „Polyandri” po raz kolejny była dość oryginalna: album zamknięty był w plastikowym pudełku z rączką. Tyle, że za tę rączkę chwyciło niewielu nabywców. Wokół nadpobudliwego niegdyś geniusza robi się bardzo cicho. W 1982 roku Peter powrócił z nowym projektem Sjardin’s Terrible Surprise , którego płyta wydana w nakładzie tysiąca egzemplarzy totalnie rozczarowała nawet jego najzagorzalszych fanów. To spowodowało, że Sjardin zaszył się w swoim amsterdamskim apartamencie i na długie lata zniknął z życia publicznego. Przez chwilę wydawało się, że przełamanie wybranej przez siebie izolacji doprowadzi do czegoś więcej. W 2014 roku niespodziewanie pojawił się na targach płytowych w Utrechcie, nawiązał kontakt z byłymi członkami zespołu i menadżerem Hugo Gordijnem. Wyglądało na to, że może dojść do ponownej reaktywacji grupy na jeden, lub kilka występów, a może i nowy album ponieważ Sjardin przez te wszystkie lata dużo komponował. Wszelka nadzieja znikła 16 maja 2015 roku. Niewydolność serca spowodował zawał i zgon artysty.

Wiadomość o śmierci 68-letniego muzyka została zignorowana niemal przez wszystkie główne media – radio, telewizja i gazety przemilczały ten smutny fakt. Niewytłumaczalne i niezrozumiałe stanowisko. Tak jakby twórca jednego z najwspanialszych holenderskich zespołów rockowych nigdy nie istniał. Peter Sjardin był artystą, który całkowicie poszedł własną drogą i zapłacił za to ogromną cenę. Gdy jego talent rozbłysnął, dostarczał muzykę nieporównywalną z tym, co powstawało w tamtym czasie. Jego dziedzictwo należy pielęgnować tu i teraz i w nadchodzących dziesięcioleciach. No to cóż – spotkajmy się w 2050 roku, by Go wciąż wspominać.

Pionierzy niderlandzkiego psychodelicznego prog rocka część 1: GROUP 1850 „Agemo’s Trip To Mother Earth” (1968)

Zawsze zadziwiało mnie bogactwo kapitalnych zespołów rockowych z Holandii, kraju niewiele większego pod względem powierzchni od województwa mazowieckiego. Focus, Brainbox, Ekseption, After Tea, Earth And Fire, Golden Earing, Cuby And The Blizzards, Q65… długo można wymieniać. Do tej listy dopisać koniecznie trzeba formację GROUP 1850 przez wielu uważaną za jeden z najlepszych zespołów acid rockowych, jakie kiedykolwiek wyprodukowała Europa i jedną z najwcześniej grających progresywnego rocka w jej kontynentalnej części.

Groep 1850 (wrzesień1966)

Zespół, który był pomysłem równie genialnego jak i kapryśnego wokalisty, klawiszowca i kompozytora, Petera Sjardina powstał w Hadze w 1964 roku pod nazwą Klits. W styczniu 1966 roku poprosili Hugo Gordijna by został ich menadżerem i to on zdecydował, że potrzebują innej nazwy. Peter Sjardin nosił przy sobie stary zegarek na łańcuszku. Prezent od dziadka. Na kopercie wygrawerowana była data: 1850. To podsunęło im myśl, by nazwać się Groep 1850 i pod tym szyldem nagrali singla „Misty Night”, którą wydała maleńką wytwórnię Yep. Choć nakład był niewielki zostali uznani przez tamtejszą branżę jednym z najbardziej oryginalnych, młodych zespołów.

Singiel „Misty Night” (YEP Records 1966)

Sjardin będący siłą napędową grupy dał jasno do zrozumienia, że Groep 1850 prezentując dziwaczny i przełomowy jak na tamte czasy „teatr totalny” nie będzie ani grupą beatową, ani zespołem grającym covery. Momentem przełomowym okazał się ich wspólny koncert z Pink Floyd w amsterdamskim klubie „Paradiso”. W 2019 roku, przy okazji wydania ośmiopłytowego boxu „Purple Sky” Peter bardzo emocjonalnie wspomina tamto wydarzenie: „Tej nocy gdy Pink Floyd wystąpili w Paradiso, zostaliśmy poproszeni o bycie ich supportem i teraz, 52 lata później, pamiętam każdą sekundę tego wieczoru! Stałem dwa metry za nimi widziałem i słyszałem wszystko, co się wtedy wydarzyło. To był bardzo wyjątkowy wieczór, który wiele zmienił w moim życiu. Po raz drugi coś podobnego przeżyłem 24 września 1967 roku grając przed Frankiem Zappą i The Mothers of Invention.”

Oryginalna koncepcja znalazła uznanie w oczach ludzi z wytwórni Philips, którzy jeszcze tego samego roku podpisali z nimi kontrakt i (za obopólną zgodą) zmienili nazwę na GROUP 1850. Oprócz wszechstronnie utalentowanego Petera Sjardina skład zespołu tworzyli: gitarzysta Daniël van Bergen, basista Ruud van Buren i perkusista Beer Klaasse. Piątym, nieformalnym członkiem był poeta i przyjaciel Sjardina, Hans Wesseling piszący fantastyczne teksty. Do szerszej publiczności przebili się singlem „Mother No-Head”, który pod koniec 1967 roku w holenderskiej Top 40 uplasował się na dwudziestym czwartym miejscu. Mały bo mały, ale zawsze to sukces. Co ciekawe, piosenkę zaśpiewał producent Hans van Hemert przy wsparciu męskiego chóru Harry’ego von Hoofa.

Podczas gdy inne holenderskie zespoły ostrożnie podchodziły do rozwijającej się psychodelii Sjardin rzucił się w to z pełną mocą, o czym świadczyły kolejne single: „Zero”„We Love Life (Like We Love You)” z surrealistycznymi tekstami i nietuzinkową aranżacją wypuszczone w marcu i grudniu 1968 roku. To były zapowiedzi dużej, debiutanckiej płyty „Agemo’s Trip To Mother Earth” ze spektakularnym, trójwymiarowym zdjęciem na okładce, na którym widać dużą, kilkupokoleniową grupę osób. Przypuszczam, że niektórzy mogą być dla zespołu znaczącymi osobami, inni mogli pełnić rolę chórków, akompaniatorów, etc. Do płyty dołączono także okulary 3D co w całości czyni go dziś kolekcjonerskim rarytasem.

Front trójwymiarowej okładki.

Bardzo trippy, acid rockowy „Agemo’s…” z mnóstwem ciekawych momentów to jest to, co nazywamy muzyką psychodeliczną. Ten album można z łatwością wykorzystać jako przykład tego, o co w niej chodzi. Poza jednym długim 13-minutowym „I Put My Hands On Your Shoulder” większość nagranych utworów  to krótkie, nieznacznie przekraczające trzy minuty urokliwe piosenki. Krótkie, nie znaczy gorsze. Od początku do końca mamy do czynienia z perfekcyjnym czystym w swej postaci rockiem z dominującym przestrzennym brzmieniem z dzikimi efektami acidowej gitary, pulsującym basem, bardzo aktywną perkusją i mocnymi organami. Wszystkie utwory charakteryzują się różnorodnością i zawierają milion wspaniałych pomysłów, którymi można by obdarować setki innych płyt. I choćby za to trzeba docenić jej wyjątkowość oraz ambicje muzyków. Wydaje się, że główną inspiracją dla zespołu byli Pink Floyd, The Beatles i Zappa, ale tak naprawdę grupa wpisuje się w swój czas; w 1968 roku niemal na całym świecie tak właśnie brzmiała muzyka. Słuchając uważniej słyszę też echa Wishbone Ash i Gong. Kobiecy głos wypowiadający kwestię w „Little Fly” kojarzy mi się z wiedźmą z Gongowej trylogii (nawiasem mówiąc ukazała się ona po tym albumie) chociaż gitarowa solówka i wchodzące organy pod koniec nagrania są już jak wczesny Pink Floyd… Długie solo na klawesynie otwiera bardzo hipnotyczny „A Point In His Life”. Gdy głos z głośnika na tle zapętlonej brzęczącej gitary kończy opowiadać historię następuje cisza… po niej delikatny pomruk basu…  organy… bluesowy moment w crescendo… a potem niezwykłe solo na gitarze. Ach, kocham ten fragment! Króciutki, dwuminutowy „You Did It Too Hard” z dobrym saksofonem i hipnotycznym rytmem przypomina szalonego Zappę i jego Mothers Of Invention idealne na domową imprezkę roku’68… Oparty na czystej gitarze  i odrobinie fletu „Refound” wydaje się być pod tym względem „zwykłym” utworem bez ekscesów. Centralny punkt płyty, epicki epos „I Put My Hands…” powstały pod wpływem albumu „A Saucerful Of Secrets” Pink Floyd to długa odlotowa uczta dla zmysłów. Tekst opiera się na hipisowskiej sadze o Agemo (lustrzane odbicie słowa omega), synu Doga z podobnej do Nirvany planety Irotas, który odwiedza Ziemię, aby doświadczyć miejskiej paranoi i deprawacji współczesnego życia. Harmonijka dodaje mu szczypty Grateful Dead, ale jest to też bardzo blisko Syda Barretta. Niektórzy krytycy zwracali uwagę, że kompozycja jest nieco chaotyczna, na co zwolennicy odpowiadali: jest mniej chaotyczna niż „Interstellar Overdrive”. Hendrixowska gitara z fuzzem, tripowe głosy, znakomite jak na rok’68 dźwiękowe efekty stereo, bębnienie (ach, ta perkusja!), bluesowy bas, wszystko ma posmak amerykańskiej psychodelii. Jak dla mnie absolutny majstersztyk psychodelicznej muzyki progresywnej… Urzekająca, delikatna hipisowska melodia z boskim żeńskim wokalem rozpoczyna „Reborn”. Hiszpański nastrój gitary pomiędzy partiami chóralnymi przypomina „More” Pink Floyd. Zresztą cała piosenka jest bardzo floydianowa i pięknie kończy ten przełomowy pod wieloma względami album.

Peter Sjardin, pełen fantastycznych pomysłów tworzył mnóstwo cudownej  muzyki. Niestety, miał też bardzo trudny charakter. Tuż po wydaniu debiut pozbywa się niemal całego swojego zespołu, zamienia Hagę na Amsterdam i razem z ocalałym z poprzedniego składu gitarzystą Daniëlem van Bergenem buduje na nowo grupę. Pod koniec 1969 roku zreformowany zespół wydaje swą drugą w dyskografii płytę,„Paradise Now”. Ale o niej opowiem innym razem. Zainteresowanych zapewniam – ciąg dalszy nastąpi…

Ukryte arcydzieło australijskiego prog rocka. ARAGORN „The Suite” (1973)

O tym, że los potrafi być nieprzewidywalny wiemy nie od dziś, a w połączeniu ze szczęściem potrafi zaskakiwać nawet wytrawnych poszukiwaczy płytowych rarytasów minionej epoki. W 2017 roku muzyczni archeolodzy natknęli się na jedyny album australijskiej grupy Snakes Alive nagranej w 1975 roku. Pięćdziesiąt sztuk wytłoczonych płyt nieposiadających okładki trafiło głównie do przyjaciół i ich rodzin. Ludzie z japońskiej wytwórni Belle Antique byli zdumieni wysokim poziomem nieznanych muzyków, oraz złożoną, dobrze zaprojektowaną strukturą stanowiącą mieszankę progresywnego rocka i jazzu wykorzystując unikalne połączenie gitary, perkusji, basu, instrumentów klawiszowych, dętych drewnianych i trąbki.  Z jednej strony nie jest to jakaś wielka niespodziana, wszak istniała niezliczona ilość mniejszych zespołów, które zniknęły, pozostawiając po sobie singiel, lub płytę w formie prywatnego tłoczenia. „Snakes Alive” zdecydowanie przebijał swym poziomem ówczesną konkurencję i w 2017 roku stał się wydawniczą sensacją.

Okładka płyty „Snake Alive” (Bell Epoque 2017)

Ale to nie wszystko. Idąc tym tropem koreańska Merry Go Round dokopała się korzeni Snake Alive. Okazało się, że punktem wyjścia ich muzycznej kariery była założona w 1972 roku grupa ARAGORN. Mało tego – firma dotarła także do absolutnie MEGA SENSACYJNEJ taśmy z nigdy nie wydanym, 43-minutowym nagraniem „The Suite” publikując go, po raz pierwszy OFICJALNIE, na kompaktowej płycie w 2022 roku.

Grający na instrumentach klawiszowych Oleg Dietrich, który od najmłodszych lat studiował muzykę klasyczną, w 1967 roku (miał wtedy 14 lat) zaczął komponować „The Suite” pod wpływem swojego przyjaciela, gitarzysty Johna Simpsona mającego obsesję na punkcie tolkienowskiej powieści „Władca Pierścieni”. Szlifowana i przerabiana na różne sposoby większa część kompozycji przeleżała w szufladzie kilka lat. Oleg powrócił do niej gdy założył Aragorn nazwany na cześć jednego z głównych bohaterów powieści. We wrześniu 1973 roku, po zakończeniu ostatecznych prac nad kompozycją i aranżacjami przy pomocy wszystkich członków zespołu, „The Suite” nagrano (bez żadnych dogrywek) w jednym podejściu. Praktycznie był to więc występ na żywo zarejestrowany w sobotni wieczór w Sydney w tamtejszym Clover Studios. Niestety, materiał nie doczekał się płytowego wydania pozostając przez pięć dekad jedynie na taśmach-matkach.

Zespół Aragorn (1973)

43-minutowa suita składająca się z 16 krótkich utworów (ponad 50 minut z bonusem w zaktualizowanej reedycji CD) nawiązuje do klasycznych brzmień muzyki progresywnej, z długimi fakturami instrumentalnymi, w które wplatają się cudne melodie, solowe wstawki gitary, klawiszy i fletu. Pierwsza rzecz, jaka się tu wyróżnia to klasyczny fortepian Olega ujawniający jego muzyczne korzenie, oraz perkusja Petera Nykyruja, nadające utworom bogatą i płynną różnorodności. Wzbogacana ciągłymi zmianami tempa solidna i rozbudowana sekcja rytmiczna pozwala na rozwinięcie koncepcji albumu doskonałe scalając jego poszczególne części. Symfoniczne cechy Yes przeplatają się z jazzowymi pasażami i akustycznym gitarowym arpeggio w stylu VDGG, oraz niezwykle interesującymi, bardziej energicznymi, fenomenalnymi partiami fletu nawiązującymi do Jethro Tull. Teksty inspirowane motywami Śródziemia interpretowane przez dynamicznego i niesamowitego wokalistę Jonasa Sayewella są świetnie wkomponowane w cały muzyczny kontekst. Cóż za przyjemna podróż zarówno w obrębie historii książki, którą wszyscy znamy, jak i po brzmieniach lat 70-tych będących wysokiej jakości mieszanką różnych stylów progresywnego rocka. Pomimo odniesień do Mordoru teksty i muzyka są jak najbardziej uniwersalne.

Front okładki kompaktowego wydania płyty „The Suite” (2022)

Pierwsze takty muzyki i od razu zaskoczenie. Spodziewałem się dźwięku jakości demo, tymczasem to w pełni profesjonalnie nagrany, soczysto brzmiący materiał. Ach, gdyby to było wtedy wydane… Jak dla mnie poważny pretendent do tytułu najlepszego australijskiego prog rockowego albumu tamtych lat! Muzyka emanuje też tym samym entuzjazmem eksploracyjnym, co czyniły w tym czasie włoskie zespoły prog rockowe (Osanna, De De Lind, Capitolo 6) aczkolwiek notatki wskazują, że byli pod wpływem Brytyjczyków głównie ELP i Jethro Tull. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę klasyczne wykształcenie muzyczne Olega Ditricha skojarzenia z ELP są jak na miejscu… Progresywne opus przykuwa uwagę od samego początku. Zwroty akcji są spektakularne i przy wielokrotnie uważnym słuchaniu wciąż odnaleźć można nowe niuanse i emocjonalne fragmenty absolutnie wysokiej wartości. Każdy utwór jest ogniwem spajającym całą suitę, więc nie ma sensu omawiać ich pojedynczo. Powiem jedynie, że najdłuższy („Wonder”) trwa niecałe pięć minut, zaś najkrótszy („Rivendell South”) zaledwie czterdzieści kilka sekund – przy każdym skóra cierpnie, włos podnosi mi się do góry.

Płyta CD z  labelem koreańskiej wytwórni Merry-Go-Round.

Kompaktowa wersja płyty zawiera dodatkowe, ośmiominutowe nagranie „And The People And The Night”. Utwór utrzymany w stylu jam session łączy improwizacje członków zespołu z wyjątkowymi rytmami znakomitego Petera Nykyruja i cichego bohatera drugiego planu, basisty Michaela Vidale’a. Naprawdę świetny bonus pokazujący przyszłe oblicze Snakes Alive.

„The Suite” to zdecydowanie jedno z najlepszych wydawnictw magicznego okresu lat 70-tych. Arcydzieło, które zbyt długo ukryte było przed światem, pozwala na nowo napisać historię australijskiej muzyki progresywnej.

PS. Janusz Nowicki – dziękuję, że pomogłeś mi odkryć tę płytę.

NEUSCHWANSTEIN „Battlement” (1979)

Jeśli ktoś czuł niedosyt muzyki Genesis pomiędzy płytą „Tresspass” a „Sailing England By The Pound” album „Battlement” niemieckiej grupy NEUSCHWANSTEIN niedosyt ten powinien w jakimś stopniu zaspokoić. Niektórzy uważają ich za klon Genesis, inni (tak jak ja) dziękują za powstanie czegoś, co nazywać się będzie neo-prog rockiem. Choć zespół nigdy nie podpisał kontraktu z jakąś ważną i dużą wytwórnią płytową zdołał wydać album, który w późnych latach 70-tych cieszył się dużym uznaniem fanów progresywnego rocka. Wystarczy powiedzieć, że na jego temat ukazało się mnóstwo artykułów na całym świecie, od Ameryki Północnej i Południowej, przez Europę, po Środkowo-Wschodnią Azję.

Sekstet Neuschwanstein (1976)

Jego historia niewiele różni się od wielu im podobnych. Klawiszowiec (głównie organy i fortepian) Thomas Neuroth, oraz grający na flecie i syntezatorach Klaus Meyer poznali się w szkole średniej w Völklingen. Mieli solidne podstawy muzyczne, cenili liryzm muzyki klasycznej połączonej z elementami rocka. Pierwszy uwielbiał Ricka Wakemana, drugi zakochany był w King Crimson. Obaj wraz z kilkoma szkolnymi przyjaciółmi wśród których był perkusista Hans Peter Schwarz i basista Rainer Zimmer założyli zespół, który nazwali Neuschwanstein. Mało komercyjna nazwa nie była przypadkowa. Odnosiła się do zamku zbudowanego przez króla Bawarii, Ludwika II reprezentującego epokę romantyzmu w jej najbardziej imponującej formie. I z ręką na sercu trzeba przyznać, że tego romantyzmu  im nie brakowało; mieli go we krwi i pielęgnowali jak mało kto.

Wykonanie „Alicji w krainie czarów” na żywo w 1977 roku.

Początkowo grali brytyjskie covery. Zafascynowani monumentalną kompozycją Ricka Wakemana „Journey To The Centre Of The Earth” skomponowali utwór instrumentalny będący muzyczną adaptacją powieści Lewisa Carrolla „Alicja w krainie czarów”, który po raz pierwszy publicznie wykonali w miejscowym gimnazjum w 1974 roku. Dwa lata później nagrali go w wynajętym małym studio. Niestety, oryginalne taśmy-matki zaginęły. Na szczęście zachowała się kopia na kasecie magnetofonowej, którą na płycie CD w 2008 roku wydała francuska Musea. W tym samym 1976 roku do zespołu dołączył gitarzysta Roger Weiler znacząco kształtując brzmienie Neuschwanstein. Kilka miesięcy po nim pojawił się kolejny nabytek, pochodzący z Francji wokalista Frédéric Joos, którego wokal przypominał Petera Gabriela.

Popularność zespołu nie wykraczała poza lokalną strefę, nie mniej zapraszany był kilkakrotnie jako support dla Novalis i Lucifer Friend’s. Miało się to zmienić w 1978 roku kiedy w październiku muzykom udało się zarezerwować profesjonalne studio w Kolonii gdzie pod okiem Dietera Dierksa nagrali album „Battlement” wydany przez małą, niezależną wytwórnię Racket Records na początku stycznia 1979 roku. Cały, sześciotysięczny nakład, rozszedł się błyskawicznie i to w czasach, gdy rock progresywny wypierany był przez nową falę i muzykę post-punkową.

Front okładki płyty „Battlement” (1978)

Siedem melodyjnych i harmonicznych kompozycji zakorzenione są w tradycji rocka symfonicznego pierwszej połowy lat 70-tych w stylu Eloy i Camel z okresu „Planets” i „Moonmadness”. Zmieniające się nastroje, bujne brzmienie instrumentów klawiszowych, cudowne partie fletu, dobry angielski wokal to ich atuty. Klawiszowiec ma jedną wielką zaletę: tworząc bujne tła wypełnione przestrzennymi płynnymi pasażami syntezatorowymi umieszcza w nich fantastyczne solówki. Dotrzymujący mu kroku niesamowity gitarzysta często używa gitar akustycznych, które już przy pierwszym przesłuchaniu wywołały u mnie ciarki, jak choćby w zaskakującym (bonusowym) „Midsummer Day”. Bas i perkusja wmieszane w tło z nawiązką spełniają swoje zadanie. Niektórzy marudzą, że temu ostatniemu brakuje finezji jaka cechowała na przykład Phila Collinsa, ale to ledwo zauważalny szczegół. Porównania do Genesis jakie się nasuwają dotyczą zazwyczaj wokalu, który momentami faktycznie przypomina młodego Petera Gabriela. Ba! Byli tacy, którzy wierzyli, że „Battlement” to odnaleziona po latach zaginiona płyta Genesis epoki Gabriela! Z kolei bardziej sceptyczni krytycy zarzucali Neuschwanstein, że są ich kalką. Według nich piosenki brzmią tak, jakby reprezentowały różne epoki Brytyjczyków. Hm… nie sądzę, żeby jakikolwiek fan Genesis miałby z tego powodu pretensje. Poza tym wielokrotne i uważne przesłuchanie płyty dowodzi, że NIE MA tu żadnej melodii, żadnego riffu, czy też jednej nutki, która byłaby skopiowana z jakiegokolwiek utworu Genesis.

Koperta, w której mieściła się winylowa płyta.

W bardzo wesoły i chwytliwy sposób album otwiera się utworem „Loafer Jack” ze wspaniałą grą Mayera na flecie i Neurotha na syntezatorach z zachwycająco pięknymi, melodyjnymi akcentami. Znakomite otwarcie, po którym miałem obawy, czy nie był to aby najmocniejszy punkt płyty, ale myliłem się. Drugi utwór, „Ice With Dwale”, skomponowany głównie na akordach gitary akustycznej, delikatnych partiach fortepianu, z olśniewającą i zapierającą dech solówką fletu ma bardziej introspektywny nastrój. Nie wiem czy dla całego świata, ale dla mnie brzmi to jak odłożone „na później” (a potem zapomniane) fragmenty najbardziej pastoralnego albumu Genesis, „Tresspass”. Ale to jeszcze nic. Moim zdaniem cały geniusz zespołu objawia i rozwija się w pełni od trzeciego („Intruders And The Punishment”) i czwartego (Beyond The Bugle”) numeru. W tych dwóch nagraniach pełen majestatu i energii zespół pracuje jak doskonale naoliwiony mechanizm. W pierwszym na początku mellotron i perkusja wybuchają jak wulkan, do którego dołącza Klaus Mayer grający jak opętany na swych szalonych syntezatorach. Agresywne klawisze i gitarowe partie należą do najlepszych na całym albumie, zaś sam dźwięk jest nie tylko potężny, ale i soczysty.

Tył okładki.

Z kolei „Beyond The Bugle” to utwór z melancholijnym wstępem, trzepoczącym fletem i wspaniałą sekcją wokalną. Jest to coś, co pokazuje niezwykle urzekającą, epicką wrażliwość połączoną z bardzo melodyjnym bogactwem. Jest straszny i jednocześnie piękny, a zamykające go fenomenalne solo syntezatorowe pokazuje, że Neuroth jest po prostu genialny! Często łapię się na tym, że po jego zakończeniu bezwiednie wciskam klawisz „cofnij” i wsłuchuję się w te niesamowite dźwięki raz jeszcze… W tytułowej kompozycji basista Rainer Zimmer przejął rolę głównego wokalisty być może dlatego, że sam napisał do niego tekst; autorem pozostałych, o czym wcześniej nie wspominałem, był Weiler. Stonowany głos Zimmera jest dość przyjemny, choć brakuje mu dramatyzmu Frédérica Joosa. Biorąc pod uwagę tematykę piosenki jest on całkowicie trafny: księżnej Kirkcaldy, śpiewająca żałobną pieśń dla umierającej na szafocie szkockiej królowej, towarzyszą kobziarze grając na murach obronnego zamku nad blankami (ang. battlement), zwanymi architektonicznymi zębami. Jest to jedyny utwór, w którym nie pojawia się mellotron. Muzycy wpuścili  tu trochę powietrza i instrumentalnego oddechu. Wiodącą rolę przejęło pianino elektryczne wspomagane partiami syntezatorów, wyczarowując jedne z najlepszych marzycielskich momentów, szczególnie tam, gdzie pojawiają się naprawdę melancholijne solówki gitarowe… „Midsummer Day” przywraca romantyczny klimat jaki mieliśmy na „Ice With Dwale”. Melodie grane na zmianę przez gitarę i syntezator przypominające wczesny Eloy chwytają za serce. Po kilku minutach utwór przyspiesza, flet i bas wymieniają frazy, po czym wszystko na moment cichnie. Po sekundowej ciszy słyszymy coś, co przypomina dziecięcą pozytywkę i wszystko wraca z wielkim rozmachem. Joos pluje w oczy agresywnym wokalem bardziej w stylu Franka Bornemanna, niż Petera Gabriela. Kolejne fantastyczne nagranie, którego na oryginalnym albumie nie ma. Na szczęście zostało dodane na kompaktowej reedycji wytwórni Musea w 1992 roku i wypada tylko podziękować temu, kto był odpowiedzialny za jego umieszczenie. „Zärtlicher Abschied”, jedyny utwór instrumentalny, zdominowany jest przez świetną gitarę akustyczną i flet wsparty wspaniałą grą klawiszy. Zbudowany wokół różnych temp i nastrojów jest kolejnym orężem ze zbrojowni Neuschwanstein – idealnym na zakończenie albumu.

Tył okładki kompaktowej reedycji wytwórni Musea (1992).

Neuschwanstein nie jest ani klonem, ani tym bardziej plagiatem Genesis, Camel, Eloy i innych wielkich progresywnych zespołów, do których byli porównywani. Razem z innymi niemieckimi zespołami takimi jak Ivory, Sirius, ML Bongers na przełomie lat 70 i 80-tych przygotował grunt pod tamtejszą neo-prog rockową scenę. A jeśli chodzi o „Battlement”, to naprawdę świetny album.